Miłość w czasach wojny - Nina Zawadzka - ebook + audiobook + książka

Miłość w czasach wojny ebook i audiobook

Zawadzka Nina

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

PRZEJMUJĄCA OPOWIEŚĆ O ZAKAZANEJ MIŁOŚCI W OBLICZU NADCIĄGAJĄCEJ KATASTROFY.

Zofia Buchowska czuje, że jest u schyłku życia. Za wszelką cenę chce zdążyć poznać sekret swojego pochodzenia. Musi dowiedzieć się, po kim odziedziczyła chorobę, która ją zabija. Poznaje historię Stefanii Obieckiej.

W 1937 roku, młodej hrabiance, bawiącej we Lwowie, cyganka przepowiada nieszczęśliwą przyszłość. Dziewczyna za wszelką cenę próbuje odwrócić swój los. Jednak niezależnie od swojej woli, Stefania zakochuje się w przystojnym Ukraińcu. Płomienne, zakazane uczucie między mężatką, arystokratką i biednym chłopakiem, to jednak zdrada nie tylko rodziny, ale i kraju.

PEŁNA EMOCJI, WZRUSZEŃ I ZWROTÓW AKCJI OPOWIEŚĆ O NIENAWIŚCI NA TLE POCHODZENIA I CENIE, JAKĄ TRZEBA CZASEM ZAPŁACIĆ ZA CZUŁOŚĆ I MIŁOŚĆ.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 49 min

Lektor: Anna Krypczyk
Oceny
4,4 (268 ocen)
163
71
22
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BarbaraRudewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Super napisana saga rodzinna .Fajnie się czytało
10
Agaga74

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie książki tej autorki są przepiękne, polecam!
00
Mirella3

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00
Martawitkowska13

Nie oderwiesz się od lektury

na długo zapadnie w pamięć genialna, piękna historia, wciąga od pierwszej strony
00
AnJaro

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca,ppriszahaca7, ukazująca brutalną moc wojny. Polecam.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Los musi się dopełnić, nie można go zmienić

ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść.

Ryszard Kapuściński

 

 

 

 

 

 

1

 

13 lipca 2018 roku,

Ołdrzychowice Kłodzkie

 

– Dzień dobry, pani Zofio – rzuciła młoda dziewczyna, której imienia wciąż nie mogłam zapamiętać.

Uparcie próbowałam przywołać je w pamięci, wpatrując się w jej szare, błyszczące oczy. Tymczasem jedyne, co przychodziło mi do głowy, to to, że zawsze podobał mi się ten kolor tęczówek. Ostatnimi czasy widywałam go jednak tak rzadko, że miałam wrażenie, iż ludzie o takich oczach byli na wyginięciu.

Dziewczyna położyła torebkę obok fotela, po czym złożyła sobie na udach sukienkę, chcąc uchronić ją przed zagnieceniem, i opadła na siedzisko. Złapała za krańce kwiecistego materiału, kilkukrotnie wygładziła go na swoich szczupłych, opalonych nogach i uśmiechnęła się do mnie promiennie. W ciemnym pluszowym fotelu, niknącym na tle rzeźbionych hebanowych mebli, na których pyszniły się drogocenne posągi i wazy, wyglądała jak rajski, egzotyczny ptak.

– Lepiej się dziś pani czuje? – Obrzuciła mnie troskliwym, ciepłym spojrzeniem.

– Lepiej to już było, kruszynko – odpowiedziałam, odkładając łyżeczkę na stół.

Znów poszło mi to nieporadnie. Drżąca ręka z trudem położyła ją bezgłośnie i teraz ciszę między nami przeciął metaliczny dźwięk łyżeczki uderzającej o stolik przy moim fotelu.

Przyzwyczaiłam się już do odgłosów spadających przedmiotów, turlających się po podłodze długopisów czy cichego szelestu opadających chusteczek. Te ostatnie zawsze miałam przy sobie, ponieważ dzięki nim czułam się pewnie i nie siedziałam w fotelu jak niechluj. Nie przystało mi wyglądać źle. Tym bardziej że stale czułam na sobie przenikliwy wzrok przodków z rodzinnych portretów. Zazwyczaj lubiłam patrzeć na te obrazy, wyobrażając sobie, jakie historie kryją się za tymi twarzami; ale przychodziły też takie dni, kiedy nie czułam się dobrze w tym otoczeniu. Miałam wtedy wrażenie, że ukryte w malowidłach spojrzenia przenikają mnie na wskroś, a nieporadność spowodowana umieraniem neuronów w moim mózgu budzi uśpione zaburzenia depresyjne.

– Chciałaby pani napić się herbaty, zanim zaczniemy? – spytała dziewczyna, ustawiając na stoliku między nami dyktafon.

– Herbaty nie chcę.

– To może coś innego? – Znów patrzyła na mnie z troską.

Przeszkadzała mi ta przesadna opiekuńczość. Dobrze wiedziałam, że jestem chora, i zdawałam sobie sprawę, że z każdym dniem wyglądałam coraz bardziej tragicznie, ale za wszelką cenę starałam się być samodzielna, więc każda oferta pomocy budziła we mnie bunt oraz narastającą złość. Teraz też czułam, jak serce przyspiesza swój rytm, a zęby mimowolnie zaciskają się z gniewu. Odetchnęłam głęboko, próbując odsunąć destrukcyjne emocje.

– Teraz już za późno na chcenie – powiedziałam powoli, przeżuwając słowa i starając się, by przechodziły przez moje usta tak wyraźnie, jak słyszałam je w myślach.

Chciałam w życiu tylko jednego. Kochać szczęśliwie, czystą miłością. Pragnęłam pełnymi garściami czerpać z życia to, co mi daje, ale ono dawało nie wtedy, kiedy tego potrzebowałam, i nie w takiej formie, jaka była mi potrzebna. Obdarowywało mnie w złej kolejności, w niewłaściwym czasie. Zawsze na opak. Jakby odczytywało moje marzenia od końca. A może właśnie robiło to prawidłowo, tylko ja wykonywałam złe ruchy? Zupełnie jak teraz, gdy moje myśli są proste, ale ciało wygina się, tańczy w niezbyt zrozumiały dla otoczenia sposób, wierci się i kołysze, a przecież powinno powoli, spokojnie prowadzić mnie ku pogodnej starości.

Dziewczyna chciała coś powiedzieć, bo już nabrała powietrza, ale ostatecznie zrezygnowała. Zaczęła nerwowo grzebać w swojej torebce, nie bacząc na tworzące się fałdy na sukience, którą chwilę wcześniej tak pieczołowicie wygładzała.

Jej zdenerwowanie budziło we mnie teraz nieuzasadniony lęk. Czułam, jak zimny dreszcz przeszywa mnie od cebulek włosowych aż po krańce palców. Przeniosłam wzrok na obrazy w salonie, próbując zmienić tor myśli i kolejny raz uspokoić bicie serca. Patrzyłam na ludzi, których życiorysów nie znałam, ale skoro zostali uwiecznieni przez malarza, to sądziłam, że ich decyzje z pewnością w znaczący sposób zaważyły na życiu rodziny. A może moja rodzina po prostu posiadała taki majątek, że kazała rzucać siebie na płótno tak często, jak teraz robi się zdjęcia – ot z czystych, narcystycznych pobudek? Nie wiedziałam, która z tych wersji jest prawdziwa, ale liczyłam na to, że w jesieni życia uda mi się odkryć sens swojego jestestwa w tych murach. Poza dokumentami potwierdzającymi przynależność do tego rodu, obrazami i kilkoma cennymi rzeczami nie miałam nic, co mogłoby odpowiedzieć na kłębiące się we mnie pytania, a czułam, że nie mogę opuścić tego świata, nie odkrywszy prawdy. Zarówno sekret rodzinny, jak i choroba były czymś, co stale zaprzątało moje myśli. Miałam nadzieję, że w końcu dojdę do źródła tego stanu.

– Dobrze. Zacznijmy od domu rodzinnego.

Dziewczyna wyrwała mnie z zamyślenia. Siedziała napięta jak struna, chociaż mogłaby się swobodnie usadowić w fotelu. Założyła nogę na nogę, a przed sobą położyła otwarty notes, co też wydawało mi się nonsensem, skoro zawsze nagrywała nasze rozmowy. Byłam ciekawa, czy w tym zeszycie rysuje szlaczki, by zabić ciążącą jej nudę spowodowaną spotkaniami ze mną, czy kreśli jakąś mapę myśli, która pomoże jej rozwikłać mój problem. Mimo wszystko nie odważyłam się o to zapytać.

– Czuję się jak na wykładzie z psychologii. – Uśmiechnęłam się, a dziewczyna spięła się w sobie jeszcze bardziej i delikatnie uniosła kącik ust, co sprawiło, że jej twarz wydęła się w kwaśnym grymasie.

– To zaczniemy od momentu, który był przełomowy.

Patrzyła na mnie ufnym wzrokiem, próbując skłonić do zwierzeń, ale moje neurony znów nie pracowały poprawnie. Myśli wędrowały nie w te rejony, w które powinny, i zamiast przywoływać wspomnienia, lustrowałam wzrokiem jej postać.

Owal twarzy przesłaniały jasne, gęste włosy, nad czołem ujarzmione kwiecistą opaską. W niewinnej, wątłej postawie tej dziewczyny widziałam siebie z czasów młodości. Też lubiłam kwiaty i nosiłam podobne sukienki. Pomyślałam, że widocznie moda lubi wracać; być może tak często, jak moje myśli o przeszłości.

Marika. Tak, przede mną siedziała Marika. Dobrze przypomnieć sobie o tym na czas. Niepamięć była moją stałą towarzyszką od kilku lat. Zdawało mi się, że przypomnienie sobie tego, czego nie mogę sobie przypomnieć, stanowi cel moich dni. I chociaż zazwyczaj niezbyt dobrze szło mi przypominanie sobie tego, co robiłam wczoraj, dzisiaj czy przed godziną, to przeszłość odtwarzała się w mojej pamięci doskonale.

Marika była ósmą kobietą, która przyszła, żeby spisać moją historię i rozwikłać tajemnicę rodzinną, której ja nie potrafiłam odkryć. Kiedyś z całych sił próbowałam dowiedzieć się czegokolwiek o swoim rodzie, ale w trakcie poszukiwań odnajdywałam tylko imiona i nazwiska, które oprócz dobrego brzmienia nie wnosiły do mojego życia nic.

Wszystko zmieniło się miesiąc temu, kiedy na moim ramieniu znów rozsiadła się depresja. Objęła za szyję i ściskała coraz mocniej. Była zadowolona, że w końcu nie zrzucam jej z siebie. Kiedy z bólem serca patrzyłam na wypełnioną tabletkami dłoń, ona coraz szczelniej trzymała mnie w swoim uścisku. Chciałam zniknąć, lecz jedna myśl trzymała mnie na tym marnym padole. Musiałam odkryć, dlaczego moje życie potoczyło się w ten sposób. Dlaczego zachorowałam na pląsawicę Huntingtona? Kim byli ludzie, z którymi matka nie chciała utrzymywać kontaktów, a którzy byli przecież jej najbliższą rodziną?

Pewnego czerwcowego wieczoru, gdy siedziałam przy toaletce, spojrzałam na swoją obwisłą skórę, na pojaśniałe oczy i bardzo przerzedzone włosy, które dawniej były moją chlubą. Obserwowałam ciało poruszane nieustającymi tikami, kąciki ust falujące na zmęczonej twarzy i wiedziałam, że tylko poznanie historii i zrozumienie decyzji przodków pozwoli mi się uwolnić od tego świata w spokoju.

Następnego dnia poprosiłam moją opiekunkę – chociaż powinnam powiedzieć „przyjaciółkę” – by sporządziła listę młodych osób, które zajmują się genealogią i pomogłyby mi odkryć moje pochodzenie. Wierzyłam, że nadszedł moment, w którym uda mi się poznać prawdę, jakoś ją uczłowieczyć i w ten sposób sprawić, by w tej willi zamieszkały kiedyś moje wnuki. A jeśli nie, to chociaż umrę w przeświadczeniu, że zrobiłam wszystko, by tego dokonać.

– Dobrze – powiedziałam powoli do Mariki, która w skupieniu czekała, aż zacznę mówić. – To był początek marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku…

 

 

 

 

 

 

2

 

3 marca 1997 roku,

Wrocław

 

Gdy ostatni raz spojrzałam na niebo, słońce było już w zenicie. Delikatne, kłębiaste obłoki powoli sunęły po niebieskiej tafli i przybierały najdziwniejsze kształty. Zanim weszłam do DPS-u, zgasiłam papierosa. Starałam się maksymalnie przedłużyć tę chwilę na świeżym, choć mroźnym powietrzu. Zupełnie nie widziałam się w nowej roli, w której próbowało obsadzić mnie życie. Nie tak wyobrażałam sobie karierę naukową. Pamięć przywołała obrazy z początków mojej drogi, kiedy to wielkie nadzieje podczas składania papierów na medycynę rozwiała niezbyt uprzejma pani w dziekanacie…

 

* * *

 

– Siedemdziesiąt osiem.

– Słucham?

– Właśnie nie słucha. Jak mówię, żeby pisała siedemdziesiąt osiem, to patrzy się jak cielę na malowane wrota. – Starsza kobieta z ukręconymi na drobne wałki włosami sięgnęła po długopis, który przyczepiony rozciągliwą sprężynką do uchwytu dzielił na pół odległość między nami. W prawym rogu mojego podania nakreśliła sporych rozmiarów liczbę.

– Przepraszam, ale nie rozumiem – powiedziałam, siląc się na uśmiech.

– Bogusia, trzymaj mnie, bo wyjdę z siebie – odparła, po czym spojrzała ostentacyjnie na swoją współpracownicę. – Co rok, to głupsze, czy jak?

– Jesteś siedemdziesiąta ósma w kolejce rezerwowych, dziecino. – Bogusia patrzyła na mnie ze współczuciem.

– Na ile dostępnych miejsc? – spytałam po chwili.

– Na cztery! – sapnęła kobieta z baranią fryzurą. – Następny! – krzyknęła w stronę drzwi, które momentalnie się otworzyły i do niewielkiego pomieszczenia wlał się gwar rozmów przyszłych studentów, a zaraz za lawiną słów do dziekanatu wszedł chłopak, który niecierpliwym wzrokiem pospieszał mnie do wyjścia.

– Dziękuję – wydukałam i wyszłam na zewnątrz.

Skierowałam się do bocznego wyjścia, gdzie nieliczni studenci palili papierosy. Wyjęłam z torebki paczkę, wysunęłam jednego, drżącymi dłońmi zapaliłam i zaciągnęłam się głęboko, pozbawiając życia połowę tytoniu owiniętego bibułką. Dotarło do mnie, że nie mam szans na zostanie lekarzem. Wymarzona uczelnia wyrzuca mnie przez zaplecze jak obierki ziemniaków szykowanych na danie główne. Mnie pozostało gnicie w koszu – lub wymyślenie sposobu, dzięki któremu mogłabym mimo wszystko znaleźć się razem z tymi szczęściarzami na jednej tacy.

Pragnęłam za wszelką cenę zostać na studiach. Nie z powodu renomy uczelni, nie z chęci poczucia wygranej w dążeniu do realizacji marzeń, ale z potrzeby wyrwania się z rodzinnego domu. Zawiesiłam bardzo wysoko poprzeczkę, a teraz nie dosięgałam jej nawet opuszkami palców, nie mówiąc już o przeskoczeniu ponad nią na drugą stronę. Myślałam, że kiedy zostanę lekarzem, los wynagrodzi mi dotychczasowe życie w biedzie. Poza tym chciałam pokazać rodzicom, że jestem im wdzięczna za lata wyrzeczeń, jakie musieli ponieść, żeby ich córka mogła zostać, kim chce, a nie tym, kim musi.

Nie wyobrażałam sobie przejęcia gospodarstwa. Dawniej taki posag byłby zapewne bardzo wartościowy dla mojego pretendenta na męża, ale kiedy ja wchodziłam w dorosłe życie, kobiety aspirowały już do bycia kimś więcej niż kurą domową, która pierze i sprząta. Nie chciałam być opasaną fartuchem dziewką, pachnącą krowim łajnem i myślącą tylko o tym, co ugotować na obiad. Chciałam wyrwać się z tej zabitej dechami wiochy, która nawet przy maksymalnym zbliżeniu na mapie była punktem niewartym uwagi. Pragnęłam zostać panią, ale póki co, nie miałam na to ani pieniędzy, ani wykształcenia.

Papieros zbyt szybko skończył swój żywot. Wyjęłam kolejnego i z niespokojnym sumieniem dokończyłam teoretycznie relaksujący rytuał, który z uwagi na konserwatywne wychowanie fundowałam sobie tylko z daleka od domu. Musiałam zrobić wszystko, żeby dostać się na Akademię Medyczną. Dokończyć dzieło, które wymyśliłam i dopracowywałam przez długi czas. Wróciłam do holu, gdzie tabuny studentów krążyły w tę i nazad. Przycupnęłam na ławce w rogu, poczekałam dwie godziny, aż wszyscy skończą załatwiać swoje sprawy, i wróciłam do dziekanatu.

– Dzień dobry po raz kolejny. Składałam dziś papiery na kierunek lekarski – powiedziałam łagodnie, chociaż widok baraniego fryzu sprawiał, że słowa grzęzły mi w gardle.

– Numer – odezwała się kobieta, z którą ani ja, ani zapewne żaden student nie chciał mieć do czynienia.

– Siedemdziesiąt osiem. – Westchnęłam.

– Po co wraca, jak już była? – Obrzuciła mnie piorunującym spojrzeniem, aż poczułam mrowiące wykwity zawstydzenia na twarzy.

– Doszłam do wniosku, że przy takiej liczbie chętnych mogę się nie dostać, więc chciałabym prosić o przeniesienie wniosku na inny kierunek – wyrzuciłam z siebie jednym tchem.

– To nie koncert życzeń! – warknęła.

– Bardzo mi zależy. Naprawdę. – Złożyłam dłonie jak do modlitwy.

Stałyśmy naprzeciw siebie, tocząc walkę na spojrzenia. Patrzyła na mnie z pogardą. Nigdy nie należałam do osób, które uparcie walczą o swoje, jednak w tamtej chwili odezwał się we mnie instynkt samozachowawczy, który odblokował moje pokłady determinacji. Nie ugięłam się więc pod naporem spojrzenia, chociaż czułam, że wewnątrz cała płonę z zawstydzenia.

– Bogusia! – krzyknęła w końcu, wciąż patrząc mi w twarz. – Obsłuż tę krnąbrną dziewczynę, bo mi się już ciśnienie podnosi.

Bogusia przydreptała z zaplecza i spojrzała na mnie pogodnym wzrokiem. Na pierwszy rzut oka przypominała grubą wróżkę z Kopciuszka, która uwierzyła w biedną sierotę i dała jej szansę na zmianę życia. Prosiłam Boga w myślach, żeby w moim przypadku było podobnie.

– Pani Bogusiu, ja… Chciałabym zmienić kierunek. Numer siedemdziesiąt osiem – powiedziałam najmilszym głosem, jaki zdołałam z siebie wykrzesać.

– Skarbeczku, to będzie trudne do zrobienia. Wszystkie kierunki są już obstawione.

– Naprawdę nie znajdzie się ani jedno wolne miejsce na żadniusieńkim kierunku?

Gdybym widziała siebie wtedy z boku, pewnie obstawiałabym, że zaraz się rozpłaczę. A już na pewno zrobię to po wyjściu z dziekanatu. W spojrzeniu pani Bogusi dało się dostrzec współczucie. Usiadła przy biurku i zadumawszy się nad rozłożonymi dokumentami, szeptała coś pod nosem. Może gdybym nie była tak zestresowana i przejęta odmawianym w myślach pacierzem, usłyszałabym, co podsuwają jej myśli.

– Na lekarskim i położniczym nie ma żadnych wolnych miejsc.

Łzy napłynęły mi do oczu, a postać dobrej wróżki zaczęła się rozmazywać w coraz większe piksele.

– Ale na pielęgniarskim się znajdzie – kontynuowała. – Wtedy mogłabyś po roku znów się starać o przyjęcie na lekarski, a przez te miesiące czegoś się nauczysz, także…

– Kocham panią! – Nie dałam jej dokończyć zdania. W euforii zaczęłam przeskakiwać z nogi na nogę. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję!

Bogusia rozpromieniła się i chociaż nie chciała nic w podzięce, następnego dnia zawiozłam jej kosz wiejskich smakołyków. Nie mogłam wtedy zdecydować, czy bardziej ucieszyła mnie wiadomość o studiowaniu na akademii, czy wzruszona mina pani Bogusi, kiedy zobaczyła wędliny i sery, które wyszły spod rąk mojego taty. W każdym razie byłam szczęśliwa. Może nie kroczyłam od razu środkiem obranej przez siebie drogi, tylko dreptałam poboczem; czułam jednak, że przecież doprowadzi mnie ono do tego samego miejsca, które sobie wymarzyłam. A z czasem może udałoby mi się wstąpić na pierwotnie zamierzoną ścieżkę.

Po roku nauki w akademii, podczas którego poznałam przyjaciółkę na śmierć i życie, wizja aplikacji na kierunek lekarski nie była już tak atrakcyjna, jak wcześniej. Uczyłam się, jak wspierać ludzi, lekarzy, jednostki szpitalne. Czułam się potrzebna i równie ważna jak lekarz. W końcu tylko dzięki współpracy można było odnieść największy sukces. Asystentura u boku kardiologa wydawała się godnym zajęciem. Nie była tak odpowiedzialnym zawodem, jaki sobie wymarzyłam, ale w dalszym ciągu zmuszała mnie do pracy w mieście. I, co najważniejsze, nie krążyła nade mną wizja hodowli zwierząt zagrodowych. Finalnie, choć mniejszym nakładem pracy, to jednak osiągnęłam swój cel.

Po studiach okazało się, jak ważne w tej pracy są plecy. I nie chodzi wcale o to, że praca stojąca wpływała na mięśnie czy kręgosłup, ale fakt, że z braku znajomości w branży moje podania o pracę z miejsca lądowały w koszu. Przez dwa lata aplikowałam do większości szpitali na Dolnym Śląsku. Nieliczne prywatne gabinety były obstawione, a nawet kiedy ktoś otwierał nowy, miał już umówioną pielęgniarkę. Ostatnim miejscem, gdzie chciałam pracować, był Dom Pomocy Społecznej, a zarazem było to jedyne miejsce, które zechciało przyjąć mnie w swoje progi. Bez zbędnych ceregieli zaproponowali kontrakt. Z braku laku go przyjęłam. „Zostanę tu na chwilę, zanim nie znajdę czegoś lepszego” – pocieszałam się w duchu.

 

* * *

 

Trzeciego marca 1997 roku zgasiłam papierosa o rant śmietnika i z westchnieniem przekroczyłam próg Domu Pomocy Społecznej. Nie przypuszczałam, że pierwszy dzień tej pracy na zawsze zmieni moje życie.

 

 

 

 

 

 

3

 

20 sierpnia 1937 roku,

Psary – województwo stanisławowskie

 

Słońce wznosiło się wysoko nad horyzontem, a jego promienie przedzierały się przez liście drzew, oświetlając twarz Stefanii Obieckiej. Po bladoniebieskim niebie powoli przesuwały się nieliczne pierzaste obłoki, ptaki ćwierkały wesoło, a znad bagien dobiegało cykanie świerszczy. Z oddali, przysłonięta gęstwiną wysokich, liściastych drzew i krzewów wyłaniała się wieża pałacu Obieckich, której dach pokryty srebrną blachą odbijał światło, jawiąc się jako latarnia wśród morza bezkresnych łąk i pól obsianych zbożem. Parne powietrze mąciły porywy ciepłego wiatru, który pieścił odkryte ramiona i nogi dziewczyny.

– Połóż się na kocu – oświadczyła Anna. – Nie wypada tak leżeć na trawie.

Stefania zdawała się nic sobie nie robić z przytyków siostry, choć czuła, jak w środku robi jej się coraz goręcej ze złości.

– Patrzą na nas, a ty swoim zachowaniem bardziej do nich niż do nas podobna. – Anna nie dawała za wygraną. Przetarła dłonie chusteczką, chwilę wcześniej zamoczoną w miseczce z wodą, i z niesmakiem przerzuciła wzrok ze służby na niepokorną siostrę.

– Kiedy ja tak lubię najbardziej. – Stefania popatrzyła na bladą, posępną twarz swojej siostry, na starannie upięty kok cienkich, jasnych włosów i na smukłą, lekko wysuniętą w przód szyję, którą Anna przecierała wilgotną bawełnianą chustką z własnoręcznie wyhaftowanymi irysami.

– Nie liczy się to, co lubisz, ale to, jakie dajesz świadectwo o swojej rodzinie. Zapominasz chyba, kim jesteśmy. Kim ty jesteś.

Wobec upominającego tonu ciepły, beztrosko zapowiadający się dzień stracił w oczach Stefanii cały swój urok.

– Hraaabiaaanką – zakpiła. – Myślisz, że papier, który i tak przeszło piętnaście lat temu zniosła konstytucja marcowa, czyni nas lepszymi od nich? – Skinęła głową przed siebie, gdzie poniżej pagórka służba i pracownicy pałacu trudzili się w polu.

Podział ról podczas pracy był jasny. Mężczyźni przedzierali się z kosami przez połacie wysoko wyrośniętego zboża, a kobiety szły za nimi i wiązały całe naręcza pszenicznych bukietów, które następnie przenosiły w wyznaczone miejsce, gdzie młodzi młócili zboże cepem.

Ogniste spojrzenie Anny zmyło zadziorny uśmiech z twarzy Stefanii. Przez chwilę trwała pod jego naporem, aż westchnęła głośno i przeturlała się na koc. W milczeniu, choć z nadąsaną miną, zrywała źdźbła trawy, co też doprowadzało Annę do szewskiej pasji, ale Stefania nic sobie nie robiła z uczuć siostry. Wyłącznie dla świętego spokoju dostosowała się kolejny raz do prośby starszej Obieckiej, a w myślach odliczała czas, kiedy zostanie w pałacu tylko z rodzicami i wreszcie będzie mogła cieszyć się samotnością.

Coraz częściej czuła się skrępowana zasadami obowiązującymi w jej rodzinie. Wydawało jej się, że te obyczaje nie pasują do czasów, w jakich przyszło im żyć, a świat zmierza ku równouprawnieniu, zostawiając za sobą różnice społeczne. Im była starsza, tym silniejsze rosło w niej przekonanie, że nie pasuje do otoczenia, w którym dorastała. Nakazy i zakazy od najmłodszych lat wyznaczały kierunek jej dni, a ona pragnęła tylko żyć tak, jak miała ochotę, a nie tak, jak wypadało.

Rodzice nigdy nie mówili jej tego, co pragnęła od nich usłyszeć. W ich słowniku próżno było szukać kombinacji słów typu: „Jak uważasz” czy „Jeżeli to cię uszczęśliwi, zrób to i tamto”. Ojciec, choć kochał Stefanię nad życie, nie rozumiał jej nowoczesnego podejścia, narzucał staroświecki prym, a matka wraz z dwiema starszymi córkami wtórowała temu, co zadecydował. Kiedyś Stefania żaliła się Mariannie, że mama, Anna i Wanda są jak chórki, które tylko powielają ton ojcowskiego głosu.

Stefania leżała na wzgórzu i obserwowała okolicę, szukając w niej ukojenia, równowagi oraz spokoju, z którego wyprowadziła ją siostra. A kiedy zdawało się, że wraca na beztroskie tory myślowe, dostrzegła ojca i ten widok ponownie sprowadził nad jej lekkie myśli burzowe chmury.

Hrabia Mieczysław Obiecki gnał morrisem tak szybko, ile mocy było w silniku jego ulubionego samochodu ze składanym dachem. Zawsze bardzo dbał o bezpieczeństwo za kierownicą, więc tumany kurzu, które po sobie zostawiał na nieutwardzonej drodze, zwiastowały, że nie jest w najlepszym humorze.

– Coś złego musiało się wydarzyć – stwierdziła Anna z troską.

– Nie da się ukryć – rzuciła beznamiętnie Stefania. – Chodźmy do domu, to się dowiemy.

Wstała z koca i zaczęła na zmianę otrzepywać i wygładzać na sobie pomiętą, niebieską sukienkę z atłasu. Ciemne, splecione w warkocz włosy przerzuciła przez ramię, a następnie zwinęła w kok, który przepięła złotymi klamerkami. Sięgnęła jeszcze po kapelusz, ale Anna chwyciła go i odrzuciła na bok.

– Oj nie, moja droga, ty nigdzie nie idziesz – powiedziała tonem, jakiego zawsze używała ich matka, ostatecznie kończąc swoje wywody.

– Niby dlaczego? – oburzyła się Stefania.

– Jeszcze pytasz? Jeśli stało się coś złego, to ojca trzeba wesprzeć, udobruchać, a nie prawić moralne śpiewki o konstytucji marcowej i równouprawnieniu.

Stefania spięła się w sobie i zacisnęła mocno zęby. Zdenerwowana patrzyła na Annę, która w pośpiechu, a jednocześnie z gracją, jakiej oczekiwano od wszystkich panien Obieckich, wstała i nasunęła na głowę kapelusik, po czym kilkukrotnie poprawiała go, przeglądając się w małym lusterku, które zawsze nosiła w swojej torebce. Młodsza Obiecka była zmęczona przytykami, ograniczeniami i rozkazami, ale najbardziej przeszkadzało jej to, że Anna traktowała ją jak dziecko, a przecież Stefania lada moment miała ukończyć lwowską Akademię Handlu Zagranicznego. Może i wyglądała nadal niewinnie, ale wiedziała znacznie więcej, niż się innym wydawało. Patrzyła teraz, jak siostra zbiera się, a następnie zmierza w stronę pałacu. Nie chciała się z nią kłócić, więc rzuciła się na koc i sprawnie przeturlała na trawę, by znów się gapić na przesuwające się nad nią chmury, liście dębu poruszane wiatrem i na swoje dłonie, poprzecinane czerwonymi śladami po wbijanych ze złości paznokciach. Pierwszy raz pomyślała, że pora zboczyć z narzuconej przez los ścieżki i przestać angażować się w słowne batalie z rodziną, która należała do znienawidzonej ostatnimi czasy polskiej arystokracji. Odpuściła, ale nie czuła się z tym tak paskudnie, jak dotychczas. Dostała możliwość odpoczynku bez atakujących spojrzeń i rozkazów, więc postanowiła rozkoszować się tą chwilą. Kątem oka obserwowała, jak Anna idzie wydeptaną dróżką do pałacu i kilka razy obraca się, zerkając w stronę leżącej na plecach młodszej siostry, która z powodu dużej różnicy wieku między nimi mogłaby być jej córką. Przy każdym obróceniu marszczyła brwi i z niezadowoleniem kręciła głową, na co Stefania tylko przekornie uśmiechała się pod nosem.

Mimo szczerych chęci odpoczynku myśli Stefanii wciąż krążyły wokół ojca.

Mieczysław Obiecki znany był w okolicy nie tylko przez wzgląd na tytuł hrabiowski, olbrzymi majątek czy posiadanie największego zespołu pałacowo-parkowego, ale też z tego, że angażował się we wszystkie większe wydarzenia w województwie stanisławowskim. Gdy tylko w okolicy działo się coś ważnego, Obiecki był pierwszy, by dopilnować wszelkich spraw.

W rodzinie wciąż wspominano, jak przed 1918 rokiem do Stanisławowa przyjechał Józef Piłsudski, by w sali Kasyna Polskiego wygłosić odczyty na temat odzyskania niepodległości, a po nich z entuzjazmem chwalił dokonania Obieckich na Kresach Wschodnich. To właśnie podczas jednego z takich spotkań były Naczelnik Państwa ogłosił ojca Stefanii rycerzem wrót miasta i od tamtej pory Mieczysław zapisał sobie w sercu miłość oraz oddanie tym terenom. Gdy po stu czterdziestu sześciu latach Polska w końcu odzyskała niepodległość, Obiecki robił wszystko, by wzmocnić swoją pozycję. Dzięki działaniom jego oraz ludzi, z którymi współpracował, Stanisławów rósł w siłę i szybko stał się jednym z ważniejszych ośrodków gospodarczych Pokucia. Mówiono, że lada moment stanie się drugim po Lwowie największym miastem na wschodzie. Jednak Mieczysław udzielał się nie tylko w lokalnej społeczności, ale też jeździł w różne zakątki Polski, żeby – jak sam powiadał – być przedstawicielem Kresów Wschodnich na zachodzie.

Kiedy Piłsudski dwa lata temu zmarł, Mieczysław coraz bardziej obawiał się o losy kraju. W kółko powtarzał, że teraz Polska znów upadnie na kolana, a on razem z tymi, którzy pozostali, musi zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby utrzymać ją w ryzach ku pamięci dla Naczelnika. Jego motywację do działania napędzała sytuacja polityczna oraz niechęć do obecnego prezydenta Ignacego Mościckiego, którego znał od wielu lat. Uważał, że jest dobrym chemikiem i wynalazcą, ale do rządzenia krajem brakuje mu odwagi, a Polska nie może sobie pozwolić, żeby jej interesami zarządzał tchórz.

Odkąd Stefania pamiętała, ojca więcej nie było w domu, niż był, a w ostatnim czasie widywała się z nim wyjątkowo rzadko. Jak już się pojawiał, sprawdzał wiedzę, obycie i znajomość polityki nie mniej surowo niż profesor Sorowicz, który był szanowanym rektorem jej uczelni, a jednocześnie przyjacielem rodziny. Ojciec przez wiele lat jawił się w oczach Stefanii jako największy autorytet, lecz od kiedy zamieszkała na stancji we Lwowie, zaczęła postrzegać swoją rodzinę w nieco inny sposób. To, z czego do tej pory była dumna, we Lwowie było powodem do drwin; do tego okazało się, że ojciec, którego tak szanowała, miał zszarganą opinię nie tylko w swoim mieście, ale i w dalszych zakątkach kraju. Dopiero na uczelni dziewczyna zrozumiała, jakim tworem w rzeczywistości jest arystokracja, która konstytucję marcową traktowała jako pustosłowie, i że powszechne skrajne różnice społeczne stanowiły jasny przykład tego, że szlachta nadal zachowuje się tak, jakby nie widziała nic poza czubkiem własnego nosa, a już na pewno nie zależało jej na osławionym przez ich złote usta losie kraju.

Im bardziej Stefania zagłębiała się w historię i polityczne analizy, tym większa rosła w niej niechęć do własnego rodu.

Podniosła się do pozycji siedzącej i zauważyła, że na polu u podnóża wzgórza nie ma już nikogo, a kosy, ścięte, nieposkładane zboże oraz cepy zostały niechlujnie porzucone. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło jej na rozmyślaniach o ojcu i wspominaniu tego, co wydarzyło się w ostatnim czasie, ale czuła, że nie może dalej pozostawać bezczynna i musi się dowiedzieć, co tak wzburzyło ojca. Rozejrzała się w poszukiwaniu Marianny, która zawsze pomagała jej we wszystkim, a kiedy spostrzegła, że jest na wzgórzu zupełnie sama, wstała, pospiesznie ułożyła na kocu leżące wokół rzeczy, złapała za cztery rogi i zarzuciła prowizoryczny tobołek na plecy, uzmysławiając sobie, że kolejny raz nie zachowała się tak, jak by oczekiwała tego jej rodzina. Ruszyła w stronę pałacu, a w głowie dudniły jej słowa siostry: że bliżej jej do chłopów niż do arystokracji.

„Właściwie to gdzie się podziali chłopi?” – zastanawiała się w duchu, przemierzając znaną na pamięć drogę. Wokół panowała niczym niezakłócona cisza, a pokryta bujną roślinnością okolica wydawała się całkowicie opustoszała. Stefania poczuła, jak w jej myślach panoszy się lęk, a sytuacja, która tak wzburzyła ojca, z pewnością dotyczyła tego, co w ostatnim czasie stanowiło główny temat debat politycznych.

Przyspieszyła kroku, jednak strach o rodzinę wypełniający każdą komórkę jej ciała nakazał jej biec. Koc obijał się o plecy, a porcelanowa miseczka i tamborki do wyszywania stukały o siebie donośnie. Nie zważając na to, biegła coraz szybciej. Zwolniła dopiero, gdy zobaczyła z oddali ojca; stał na tarasie, wyciągnął z kieszeni papierosy egipskie i w zdenerwowaniu szybko zapalił jednego. Stefania zatrzymała się gwałtownie i schowała za rosłym drzewem. Nie chciała złościć ojca swoim nagannym wyglądem; wpierw musiała uspokoić oddech oraz serce, którego szybkie bicie sprawiało jej ból. Położyła tobołek przy ogromnych, wystających z ziemi korzeniach, tak by ojciec jej nie dostrzegł. Wyjęła niedokończoną chusteczkę z tamborka, przetarła nią twarz oraz kark, po czym rozejrzała się dookoła, obrzucając spojrzeniem park.

Widok bujnej, gęstej trawy, którą lada moment należało skosić, od dawna niestrzyżonych krzewów i okazałych, wysokich drzew napawał ją spokojem, a jednocześnie uzmysławiał jej, że pałacowy park został zaniedbany. Kilka razy poruszyła atłasową sukienką, żeby schłodzić spocone od biegu ciało, złożyła koc w równą kostkę, starannie poukładała na nim wszystkie rzeczy i spokojnym krokiem ruszyła przed siebie.

Mieczysław nadal stał na tarasie; miał na sobie szare spodnie i rozpiętą koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci. Stefania rzadko widziała ojca w takim stanie. Zazwyczaj ubrany był w ciemny garnitur, spod którego wyglądała zapięta za wszystkie guziki kamizelka i jasna, wykrochmalona koszula. Teraz patrzył w dal w zamyśleniu, paląc papierosa, który ginął między jego palcami a gęstym, pokaźnym wąsem. Choć wydawać by się mogło, że najzwyczajniej w świecie spędza miło czas, to z bliska widać było, że ręka mu drżała, a dym wydmuchiwał przed siebie z pewnym nerwem.

Stefania przeszła obok, kompletnie przezeń niezauważona. Cicho położyła rzeczy na ażurowym metalowym krześle i podeszła do ojca, po czym wtuliła się w jego pierś.

– Jak dobrze, że jesteś, córciu. Zaczynałem się martwić o ciebie – powiedział mocnym basem Mieczysław i pocałował Stefanię w czoło.

– Niepotrzebnie, tatku. Byłam na wzgórzu z Anną, ale z powodu gorąca wróciła wcześniej do domu.

Ugryzła się w język, a w myślach usprawiedliwiała przed Bogiem, że zgrzeszyła tylko z troski o ojca.

Mieczysław odsunął się od córki i spojrzał na nią przenikliwie. Wiedział, że kłamała. Zawsze wtedy zaczynała uciekać wzrokiem przed jego spojrzeniem i błądziła szybko gdzieś w przestrzeni, jak gdyby nie mogła się zdecydować, na co ma patrzeć.

Chrząknął głośno, a Stefania westchnęła i powiedziała:

– Tak naprawdę to Anna nie pozwoliła mi wracać, żeby ciebie nie denerwować, ale przecież nie jestem już dzieckiem i wiem, kiedy coś się dzieje – powiedziała na jednym wydechu. – I to na pewno coś złego, bo ta cisza doprowadza mnie do szału. Wyobraź sobie, tatku, że jak wracałam do domu, to wokół nie było żywej duszy! Jakby wszyscy pracownicy rozpłynęli się w powietrzu. Cóż, chyba że zostali przez ciebie zwolnieni? – Spojrzała na ojca, marszcząc brwi.

Mieczysław oddychał ciężko. Niemal do końca miał nadzieję, że cała ta afera ominie jego majątek szerokim łukiem. Przez chwilę zastanawiał się, czy opowiedzieć córce o wydarzeniu, które diametralnie zaogniło sytuację polityczną w kraju; doszedł do wniosku, że to już nie jest jego malutka córeczka, lecz niemal dorosła kobieta, więc ma prawo wiedzieć, co się dzieje wokół niej.

– Nikogo nie zwolniłem – zaczął. – Trwa strajk chłopski i nasi pracownicy również do niego dołączyli.

– Strajk chłopski? – spytała z niedowierzaniem.

– Cóż… Chcą swojej społecznej autonomii. – Mieczysław zgasił papierosa w leżącej na stoliku popielniczce.

– Nie wierzę, że strajkują. Przecież w większości nie potrafią się nawet podpisać. – Stefania uniosła brwi i w zadumie patrzyła na las na horyzoncie.

Obiecki chyba po raz pierwszy w życiu nie wiedział, jak ubrać w słowa to, czego dowiedział się w Stanisławowie, a raczej pod nim, ponieważ nie udało mu się wjechać do miasta, gdyż chłopi zabarykadowali wszystkie drogi dojazdowe. Z dnia na dzień rzucili pracę, przestali sprowadzać żywność i skrzyknęli się w proteście. Mieczysław wrócił myślami do przedpołudnia, gdy siedział w swoim samochodzie i patrzył, jak ludzie nieprzychylnymi władzy okrzykami domagali się przywrócenia w Polsce zasad demokracji, swobód obywatelskich, skasowania wyroków brzeskich oraz powrotu emigrantów politycznych. Kiedy widział tłum protestujących, którzy z pasją i determinacją wyrażali swoje poglądy, ogarnął go paniczny lęk o swoją rodzinę. Wszyscy zgromadzeni byli przeciwko rządom sanacji. Przeciwko niemu. Nazywali go antydemokratycznym, antychłopskim oraz antyrobotniczym faszystą, a przecież odkąd pamiętał, robił wszystko, by żyło im się lepiej. Zatrudniał na swoich terenach wielu pracowników, którym zawsze płacił na czas, a jego żona organizowała różne przyjęcia, podczas których zbierała datki na rzecz ubogich rodzin i sierot. Będąc w delegacjach na zachodzie, działał w imię dobra swojej społeczności, a teraz lud na jego terenach traktował go jak wroga publicznego. Mieczysław nie rozumiał strajku i poczuł się bezradny. Szybko wrócił do pałacu i zadzwonił do komendanta policji z prośbą o rozgromienie tego spędu. Ten z pełną lojalnością obiecał zrobić wszystko, co w jego mocy, by zaprowadzić porządek w Stanisławowie i okolicy.

– Pozwolicie im na tę autonomię? – Stefania wyrwała go z rozmyślań.

– Nie wiem, córciu. Nie zależy to ode mnie.

– A od kogo? Przecież nie ma wyższego włodarza na tych terenach niż ty, tatku.

– Tutaj nie ma, tyle że strajkują nie tylko u nas, ale w całej Polsce. Szesnastego sierpnia Stronnictwo Ludowe oficjalnie ogłosiło strajk, do którego masowo przyłączyli się chłopi. Przestali pracować w momencie, w którym nie ma już zapasów żywności, a tego, co wyrosło, nie ma kto zebrać, przerobić i zawieźć do miast. Poza tym i tak zabarykadowali większość dróg. Sparaliżowali pracę w dziesięciu, jak nie w dwunastu województwach – powiedział z wyczuwalnym niepokojem. – Myślą, że jak postraszą nas głodem, to się ugniemy.

– Och… – Stefania mocniej przytuliła się do ojca, by go wesprzeć.

Stali przytuleni na tarasie i patrzyli przed siebie. Ojciec palił kolejnego papierosa, dumając nad sytuacją, a Stefania myślami wędrowała do niepokornej, walczącej z systemem społeczności chłopskiej i była pełna podziwu dla tych ludzi. W większości niepiśmienni analfabeci skrzyknęli się w chwili, kiedy rzeczywiście mieli szansę cokolwiek zyskać. Nie mogła uwierzyć, z jaką precyzją realizowali plan. Wszystko mieli wykalkulowane. Zapasy jedzenia faktycznie się kończyły i już podczas ostatniego przyjęcia matka żaliła się, że mąka jeszcze niezmielona, a ziemniaków zostały resztki. Wszystko leżało na polach, tylko nie było komu zebrać, zemleć i obrobić. Stefanii przykro było patrzeć, jak ojciec się zamartwia; z drugiej strony przepełniała ją dzika satysfakcja, ponieważ wierzyła w to, że dzięki strajkowi jej rodzina zrozumie, jak ważna jest każda istota w społeczeństwie, nie tylko ta wykształcona, obyta i posiadająca majątek.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Nina Zawadzka, 2021

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Zdjęcie na okładce: © Miguel Sobreira/Trevillion

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Jarosław Lipski, „DARKHART”

Skład i łamanie: „DARKHART”

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-748-9

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.