Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
PIĘKNA POWIEŚĆ Z DWUDZIESTOLECIEM MIĘDZYWOJENNYM W TLE.
Sara Margo, piękna, pozornie szczęśliwa, odnosząca sukcesy aktorka, w rzeczywistości żyje w strachu przed mężem tyranem, podejrzanym o popełnienie morderstwa. Los Sary zmienia się w chwili, gdy na jej drodze stają dwie kobiety, z którymi pozornie nie ma nic wspólnego. Połączone nienawiścią do Alojzego Liebhabera, stręczyciela, szantażysty i uwodziciela, postanawiają zawalczyć o swoją niezależność.
Czy przyjaźń doświadczonych przez los kobiet okaże się na tyle silna, by wygrać z uprzedzeniami i pokonać prześladowców w świecie zdominowanym przez mężczyzn?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Na życiowych zakrętach, wybojach i rozstajach dróg nie zapominaj, że to ty siedzisz za kierownicą. Pogódź się ze swoją przeszłością, inaczej utkniesz na wstecznym biegu. Tylko od ciebie zależy, czy ruszysz wreszcie do przodu.
(…)
Dasz sobie radę ze wszystkim, bez względu na to, co się dzieje. Powtarzaj to niczym mantrę:
Dam sobie radę.
Regina Brett, Bóg nigdy nie mruga. Część 2
II Rzeczpospolita Polska, 1931 rok
WIOSNA
Sara
Łódź
Gdyby ktoś wcześniej powiedział Sarze Margo, że złota obrączka może ciążyć na palcu bardziej niż łańcuchy, którymi wiązano afrykańskich niewolników schwytanych na handel, nie uwierzyłaby. Nie uwierzyłaby też wszystkim tym, którzy uważali, że ascetyzm daje większą wolność niż pieniądze. Przez wiele lat była bowiem przekonana, że prócz bogactwa i sławy nic nie jest w stanie zapewnić jej życia w obfitości.
Tymczasem im więcej posiadała dóbr, tym bardziej czuła się ograniczona. Złote kajdanki, w które sama pozwoliła się zakuć w dniu ślubu, zdawały się nagrzewać z każdym błyskiem flesza, każdym artykułem i słowem uznania. Im dalej rozchodziła się wieść o jej dokonaniach na scenie, tym bardziej Feliks, mąż Sary, podporządkowywał ją sobie, zniewalał i hańbił. Umniejszał jej wartość jako kobiety, a w jej trzewiach na myśl o tym rozlewało się piekące upokorzenie, któremu nie potrafiła zaradzić.
W żyłach Feliksa płynęła chyba jedynie zazdrość. Sara od dawna zachodziła w głowę, czy kiedykolwiek jego uczucie bliskie było miłości. Chciała w to wierzyć. I przez wiele lat pragnęła czuć się przez niego kochana. Jednak ostatnio wydawało się jej, że Feliksowi przyjemność sprawia jedynie poniżanie własnej żony. Jakby próbował sobie tym odbić wielomiesięczny przestój na polu zawodowym.
Patrzyła teraz na niego przez okno, jak wsiada do czerwonego samochodu – nowego nabytku, który kupił za pieniądze z jej angażu. Nie potrafiła się cieszyć, że odjeżdża, choć w ciągu ostatnich dni nie mogła znieść jego obecności. Nie czuła też ścisku tęsknoty na myśl o tym, że przez weekend zostanie sama w domu, ponieważ właśnie dziś ich gosposia wyjechała z wizytą do rodziny.
Sara miała wrażenie, że po ostatnich wydarzeniach, które zaserwował jej Feliks, jest już pusta w środku. Wyssana z emocji. Brzydka i ociężała. Choć dobrze wiedziała, że wiele kobiet zazdrościło jej urody, aparycji oraz zmysłowego głosu. Sara jednak, systematycznie tłamszona przez męża, nie potrafiła spojrzeć na siebie w dobrym świetle. Nie w chwilach, gdy jej życie zdawało się marną imitacją czegoś, o czym marzyła od dziecka.
Silnik samochodu warknął donośnie, a po chwili auto ruszyło z impetem, rozbryzgując żwir na podjeździe. Na długiej drodze, prowadzącej do wysokiej żeliwnej bramy, mercedes zostawiał za sobą tumany kurzu. Sara tępym wzrokiem śledziła te obłoki, które jak smród za skunksem niosły się za jej mężem. Przed bramą samochód się zatrzymał, choć strażnik już wcześniej otworzył przejazd. Sara była zbyt daleko, by usłyszeć rozmowę, lecz dobrze wiedziała, że tak jak zwykle Feliks upomniał swojego przydupasa, by jej pilnował i nikogo nie wpuszczał do rezydencji aż do jego powrotu. A – i że w razie gdyby Sara stawiała opór, Ernest może ją obezwładnić.
Kobieta dobrze już znała twardą i mocną rękę ochroniarza. Wielokrotnie nadziewała się na nią, gdy na różne sposoby próbowała obejść zakazy męża. Za każdym razem jednak przegrywała z rudym osiłkiem. Dziś nie zamierzała się stawiać. Nie miała już na to siły.
Gdy auto zniknęło jej z oczu, a na drodze powoli osiadała mleczna chmura spalin i kurzu, Sara pomyślała, że Feliks znowu się spieszył. Jak zawsze, gdy pędził do którejś ze swoich kochanek.
W jej głowie rozkrzyczała się myśl, że powinna wyładować pęczniejącą frustrację, na przykład rozbijając drogocenną porcelanę – ich prezent ślubny – lub kieliszki do whisky, którą Feliks raczył się co wieczór, patrząc na Sarę tak, jakby była trędowata. Ale nie ruszyła się z miejsca. Zamiast tego stała sztywno niczym posąg i tylko mięsień jej twarzy drgnął, gdy zacisnęła zęby ze złości, by zamknąć drogę ucieczki emocjom szalejącym w jej ciele. Opanowała już ten ruch do perfekcji. Wykonywała go za każdym razem, gdy wychodzili wspólnie na bankiet czy imprezę, a Feliks zamiast dotrzymywać żonie kroku, znikał w ustronnym miejscu z jedną z kelnerek, pokojówek lub umówioną wcześniej kobietą.
Zegar wybił osiem razy i choć wieczór dopiero rozpoczynał swój bieg, Sara poczuła się bardzo zmęczona i obezwładniona emocjami, które w sobie nosiła. Od tak wielu miesięcy starała się ukryć to, co dzieje się w ich domu, że ostrożność znaczyła każdą jej decyzję. Nie umiała już nie tuszować swojego życia. Właściwie łapała się na tym, że nie potrafiła już wyobrazić sobie chwili, w której mogłaby przestać udawać. Nawet teraz, gdy została sama, nieustannie kontrolowała swoje ciało, wmawiając sobie, że nie wolno jej rozluźnić sztywnej postawy. Jakby to miało uchronić ją przed zdemaskowaniem przez dziennikarza lub fotografa, którzy mogliby tu wtargnąć i odkryć jej sekrety. W gruncie rzeczy nikt jednak nie dociekał, czy obraz idealnego małżeństwa, jaki Sara z Feliksem reprezentowali sobą w prasie, był prawdziwy.
Mimo to Sara przepracowywała w myślach każdą ewentualność. Ćwiczyła mimikę, uśmiechy, uczyła się na pamięć wymówek, którymi zamknęłaby usta dociekliwym reporterom. A jej twarda, kamienna twarz, w którą teraz wpatrywała się w lustrze, pozwalała jej utrzymać w ryzach poczucie winy i tłumić smak goryczy po tym, co się wydarzyło. Wstydziła się przyznać przed sobą, że ślub z Feliksem, na który sama się uparła, sprowadził na nią serię nieodwracalnych nieszczęść i katastrof. Pragnęła sobie przebaczyć. Ruszyć wreszcie do przodu, zostawiając w tyle wszystko złe. Nie potrafiła jednak wykrzesać siły ani odwagi, by uczynić ten krok.
Po dłuższej chwili patrzenia w swoje smutne, pozbawione chęci życia oczy opadła na sofę. Instynktownie ułożyła się w pozycji embrionalnej i zakołysała lekko, próbując zasnąć. Miała nadzieję, że gdy się obudzi, życie będzie dobre, a to, które prowadziła do tej pory, okaże się tylko smutną, senną marą.
Wyobrażała sobie, że wstanie w poczuciu wolności i spełnienia. Lekka, bezpieczna oraz pewna swojej wartości. Bogata w dobre emocje i wiarę, że kolejny dzień będzie spokojny, a ona szczęśliwa, samowystarczalna, niezależna.
Będzie rozwiedziona.
Tylko jak rozwieść się z kimś, kto ściska w garści cały jej świat? A prawo w Polsce jest tak nieżyciowe i archaiczne, że to, co na Zachodzie jest codziennością, tu przekracza ludzką wyobraźnię.
* * *
Po kilku godzinach Sarę obudził odgłos silnika. Zdziwiła się, ponieważ dobrze pamiętała, że Feliks zapowiadał powrót dopiero na poniedziałek. Zaciekawiona zerwała się z łóżka i wyjrzała przez okno.
Na zanurzonym w półmroku podjeździe dojrzała czarnego forda, z którego wysiadał mężczyzna ubrany w policyjny mundur. Przez głowę przeszła jej myśl, że Feliksowi przydarzyło się coś złego. Poczuła mrowienie w brzuchu, a przed oczami stanęły jej wspomnienia wszystkich chwil, gdy życzyła mężowi najgorszego. Drżąc ze strachu, z trudem przełknęła ślinę. Pamiętała, jak wiele razy ziściło się to, o czym intensywnie i wytrwale myślała. Tak było ze sławą, ze ślubem, bogactwem i uznaniem w kręgach filmowych. Jednak czy miała w sobie tak wielką moc sprawczą, by sprowadzić nieszczęście na drugiego człowieka?
Policjant jakby przywoływany jej myślami zadarł głowę, zdjął czapkę i kiwnął do niej na powitanie, i właśnie wtedy Sara dojrzała znajome rysy. Odetchnęła z ulgą, uśmiechnęła się pod nosem i zeszła na parter, nie dowierzając, że na progu stał jej brat.
– Dorian! – krzyknęła radośnie, otwierając z impetem drzwi.
Chłopak patrzył na nią oczami, które były kopią matczynych, a których Sara tak dawno nie widziała i za którymi tak bardzo tęskniła. Uchwyciła się jego spojrzenia, czując, jak cały stres i negatywna energia z niej ulatują. Jakby w końcu znalazła się w domu, choć przecież rodzinna willa, która wznosiła się tuż nad jej głową, była ich dziedzictwem, spuścizną po ojcu i matce. Tak dawno nie widziała się z Dorianem, że teraz łzy wzruszenia napierały jej do oczu, a gdy zobaczyła na jego twarzy rozbrajający, młodzieńczy uśmiech, miała już pewność, że zło zaszyło się gdzieś na końcu świata, daleko od posiadłości jej rodziców.
– Co ty tutaj robisz o tak późnej porze? Czy stało się coś złego?
– Ciebie też dobrze widzieć, siostrzyczko! – Dorian uśmiechnął się do niej zadziornie. – Myślałem, że się ucieszysz z mojej wizyty.
– Ależ cieszę się, Dorian. – Sara wspięła się na palce, żeby zmierzwić jego ciemną czuprynę.
Nie mogła uwierzyć, że tak szybko wyrósł i stał się mężczyzną. Jeszcze niedawno raczkował między jej nogami, łapiąc się spódnicy i próbując stanąć na nóżki, a teraz ledwo sięgała mu do ramienia.
– Zwyczajnie mnie zaskoczyłeś. Wejdź, nie stój tak w progu.
Dorian śmiało wkroczył do salonu, a Sara instynktownie spojrzała na podjazd w poszukiwaniu Ernesta. Strażnika jednak nie było.
– Nie wierzę, że ten brutal wpuścił cię bez marudzenia – zwróciła się do brata, zamykając drzwi.
– Jeśli nie chciał spędzić tej nocy w więzieniu, to nie miał wyboru. – Dorian uniósł wysoko brwi i wygiął usta w grymasie ewidentnego zadowolenia. Sarę zawsze bawiła ta mina, więc i teraz uśmiechnęła się szczerze. – W końcu mianowali mnie na komendanta – dodał z dumą chłopak i wyprężył pierś.
– Naprawdę? – Pacnęła go dłonią w tors. – Kiedy?
– W poprzedni piątek.
– Och. – Zmieszała się. – I ja o tym nie wiedziałam?
– Wysłałem zawiadomienie, ale nie odpowiedziałaś. Ba, nawet pozwoliłem sobie zadzwonić, ale ten twój buc stwierdził, że jesteś zbyt zajęta poważnymi sprawami i mam ci nie zawracać głowy. Ale jak wiesz, zawsze biorę poprawkę na to gadanie Feliksa, dlatego postanowiłem sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku.
Sarze zrzedła mina. Feliks przez lata skutecznie odcinał ją od wszystkich znajomych i bliskich. Po śmierci rodziców, którzy w niewyjaśnionych okolicznościach zginęli w wypadku samochodowym, Dorian został ostatnią osobą, która łączyła Sarę z jej panieńskim życiem. I mąż doskonale o tym wiedział. Wiedział też, jak bardzo zżyta była z bratem, dlatego teraz, gdy okazało się, że mąż znów przechwycił jej korespondencję, by nie dopuścić, aby Sara uczestniczyła w ważnym wydarzeniu z życia brata, poczuła się przytłoczona. Macki Feliksa dosięgały jej nawet wówczas, gdy fizycznie nie było go w pobliżu.
– Przepraszam – szepnęła, uciekając wzrokiem i splatając dłonie. – Nie widziałam tego zawiadomienia. Gdybym tylko je przeczytała, przyjechałabym.
– Wiem, siostrzyczko. – Dorian podszedł do niej i objął ramieniem. – I nie mam ci tego za złe.
Sara zadarła głowę i spojrzała na brata. W jego oczach błyszczały zrozumienie i mądrość. Zawsze to w nich widziała, choć długo nie mogła uwierzyć, że w tej młodszej o osiem lat główce zapętlają się takie trafne i nasycone inteligencją rozważania. Kolejny raz uderzyło ją, że gdyby posłuchała się Doriana zawczasu i zerwała zaręczyny, nie wpakowałaby się w tak smutne małżeństwo. Wtedy jednak uważała, że jako starsza z ich dwojga jest też mądrzejsza. Tymczasem to Dorian w rodzinie Zamoyskich miał nosa do ludzi i jak nikt potrafił zwąchać, kto jest dobrym człowiekiem, a kto szują.
Młodszy brat Sary nigdy nie polubił Feliksa, choć jej bardzo na tym zależało. Przy każdej okazji aranżowała rodzinne wyjścia do kawiarni lub kina albo organizowała pikniki, łudząc się, że Dorian polubi przyszłego szwagra tak, jak ich rodzice, którzy zauroczyli się młodym fabrykantem. Jej starania okazały się bezskuteczne.
Matka w końcu stwierdziła, że problem zapewne tkwi w zbyt dużej różnicy wieku, a Dorian postrzega Feliksa jako intruza i konkurenta w walce o uwagę Sary. Zwłaszcza że dla ojca Feliks wydawał się ważniejszy niż rodzony syn. Z Dorianem, który wówczas był jeszcze nastolatkiem, nie mógł prowadzić interesów, za to narzeczony Sary był wymarzonym kompanem do współpracy.
Owszem, Feliks Margo miał głowę pełną pomysłów, a do celu pchała go irracjonalna odwaga, którą wielu nazwałoby głupotą. Jednak ta impulsywność w działaniu i inwestowanie w, wydawać by się mogło, nierentowne biznesy, w krótkim czasie przyniosły Feliksowi spory zysk. Margo momentalnie zaskarbił sobie sympatię Władysława Zamoyskiego, ojca Sary i Doriana.
Sara wówczas uwierzyła, że Dorian i Feliks nie mogą się porozumieć właśnie ze względu na różnicę wieku i zazdrość jej brata o ojca. Z czasem przestała zabiegać o to, by między mężczyznami wytworzyła się sztuczna sympatia. Przez wiele lat wystarczało jej, że się tolerowali. Jednak gdy jej zauroczenie Feliksem osłabło, popuszczając zawiasy klapek na jej oczach, zobaczyła prawdziwe oblicze swojego męża. I choć nie potrafiła jeszcze przyznać się do tego przed bratem, wiedziała, że Dorian w każdej kwestii dotyczącej Feliksa miał rację.
– A gdzie twój szanowny małżonek? – Dorian rozejrzał się ostentacyjnie po salonie, wypełnionym po sufit drogimi przedmiotami.
– Wyjechał – ucięła Sara, nie chcąc drążyć tematu. – Napijesz się czegoś?
– Chętnie. Herbaty, jeśli można.
Odwróciła się i poszła do kuchni, a Dorian podążył za nią. Nie zamierzał tak łatwo dać się zbyć.
– Ale dokąd wyjechał? I to w Wielki Piątek? Przecież w ten weekend i tak nic nie załatwi. Wszyscy będą świętować.
Sara postawiła czajnik z wodą na piecu i westchnęła ciężko. Dopiero teraz dotarło do niej, że zostały dwa dni do Wielkanocy, a ona przez zdjęcia do nowego filmu kompletnie straciła poczucie czasu. Na tyle, że nawet prośba kucharki o dłuższy niż zwykle urlop nie wzbudziła w niej zdziwienia.
– Feliks zostawił cię samą na święta? – Usłyszała za plecami słowa zabarwione niedowierzaniem, a po chwili na jej ramieniu pojawiła się dłoń Doriana. – Saro, zostawił cię samą?
Obróciła się powoli, lecz nie zdążyła ukryć przed bratem zażenowania.
– Na to wygląda – odparła sucho.
– A to cham. Miałem nadzieję, że właśnie dzisiaj go zastanę.
– Piątkowy wieczór nigdy nie jest odpowiednim momentem na rozmowę z Feliksem.
– O, a to dlaczego?
– Bo zazwyczaj mojego męża nie ma wtedy w domu.
– A zastanawiałaś się, co w tym czasie robi zazwyczaj twój mąż?
Sara z trudem przełknęła ślinę. Woda w garnku zaczęła wrzeć, wyjęła więc tacę, dwie filiżanki i imbryk, do którego nasypała herbaty.
– Nie – skłamała.
Nie pamiętała, ileż to bezsennych nocy spędziła, martwiąc się o męża. Ile godzin stała przy oknie, wypatrując świateł jego samochodu. Feliks jednak nigdy się tym nie przejmował. Ona mogła się zamartwiać, lecz dla niego liczyły się tylko jego potrzeby, jego obawy i jego zaspokojenie. Sara miała jedynie pomóc mu podtrzymywać odpowiednią pozycję w kręgach odpowiednich ludzi. Była jego dodatkiem do interesów. Świecidełkiem. Jak ten błyszczący na jego palcu sygnet, przez który na ciele Sary siniaki utrzymywały się dłużej, niż powinny.
– Chodź, pójdziemy do salonu – rzuciła przez ramię, gdy już zalała herbatę.
Dorian spełnił jej prośbę. Gdy usiedli w milczeniu – on na fotelu, ona na sofie – Sara nałożyła na twarz lekki uśmiech, a brat śledził jej rozbiegany wzrok, drżenie rąk i mimowolnie zaciskającą się żuchwę.
– Mam teraz dużo większe możliwości – odezwał się nagle.
– No tak. Teraz, gdy już osiągnąłeś to, co chciałeś, będziesz dobrze służył temu miastu. W Łodzi potrzeba dobrego komendanta i jestem pewna, że odnajdziesz się w tej roli.
– Nie to miałem na myśli.
Sara czuła, jak zasycha jej w gardle. Bała się usłyszeć wypowiedziane na głos myśli, które Dorianowi od lat chodziły po głowie. Wiedziała, skąd brała się ta jego zawziętość w dążeniu do zdobycia pozycji. Wiedziała, czym się kierował i co zamierzał osiągnąć. Obawiała się jednak, że przez te działania jej brat również na nią ześle kłopoty.
– Wiesz, jaki jest mój stosunek do Feliksa – zaczął.
– Nie da się ukryć, że nie darzycie się zbytnią sympatią.
– To prawda, jakoś nie było nam nigdy po drodze. Dopóki byłaś szczęśliwa, a ja zaledwie pionkiem w policyjnej hierarchii, milczałem. Ale teraz nie zamierzam siedzieć i udawać, że nie widzę, w co pogrywa twój mąż.
Sara czuła, jak jej wyschnięte na wiór gardło niemożliwie się zaciska, ciało sztywnieje, a oddech nerwowo przyspiesza. Zawsze tak reagowała na wieść o tym, że ktoś zamierza obnażyć fakty z jej życia. I choć miała pełną świadomość, jak daleko odbiega ono od tego, o którym wraz z Feliksem opowiadali prasie, to ujawnienie, że jest bita przez męża, zgasiłoby zapał innych kobiet.
W relacji z wielbicielkami od dawna czuła, że jest jak lustro, w którym przeglądały się Polki. Wierzyły one, że mogą tak jak mężczyźni odnieść sukces. Być dobrze sytuowane, bogate i… szczęśliwe. A kto wie, może i niezależne. Gdyby prawda o życiu Sary wyszła na jaw, ona przegrałaby jako kobieta, a wraz z nią inne, którym pomogła uwierzyć, że zdołają prowadzić takie życie, jakie chcą. Sara nie mogła i nie chciała na to pozwolić.
Dla mas ona i Feliks byli szczęśliwą, bogatą parą, z której należało brać przykład. Ona aktorka. On uznany inwestor, fabrykant. Piękni i zakochani przed obiektywami fotografów, lecz w murach dawnej willi Zamoyskich stawali się dla siebie zimni i surowi. Niczym pokryte wilgocią skały, które wznoszą się obok siebie dumnie, ponad linię chmur, lecz nigdy nie złączą w czułym uścisku. Zawsze będzie między nimi szczelina. Szpara, której nie sposób zlikwidować.
– Nie rozumiem, co masz na myśli – powiedziała powoli i upiła łyk herbaty.
Nie potrafiła jednak zapanować nad drżeniem dłoni, co nie umknęło uwadze Doriana. Wstał z fotela i przysiadł obok niej na sofie.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć.
– Najlepiej w najprostszych słowach.
Westchnął, kątem oka zerkając na siostrę.
– Feliks nie jest z tobą szczery. Tak właściwie to oszukuje cię w wielu kwestiach.
– Jeśli masz na myśli fakt, że mnie zdradza, to spokojnie, wiem już od jakiegoś czasu.
Twarz Doriana stężała. Patrzył na Sarę wzrokiem pełnym konsternacji.
– Chcesz mi powiedzieć, że wiesz o jego zdradach, a mimo to nic z tym nie robisz? – podniósł głos.
Sara czuła na sobie jego piekące, pełne wyrzutów oraz pogardy spojrzenie. Wierność była dla Doriana najważniejszą z cnót i wszelkie odstępstwa w tej materii piętnował szczególnie zaciekle.
– A co niby mam zrobić?
– Chociażby zostawić go i pokazać wszystkim, że nie godzisz się na takie znieważanie.
Sara parsknęła ironicznie.
– Myślisz, że o tym nie myślałam?
– No, nie wiem. Nie wydajesz się zbytnio przejęta.
– Bo to nie pierwszy raz, kiedy Feliks ma kogoś na boku.
Dorian z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Tym bardziej się tobie dziwię.
– Nic nie wiesz o moim życiu – wyszeptała i uciekła spojrzeniem.
Sara nie potrafiła rozmawiać z bratem o swoim małżeństwie. Dorian oczekiwał konkretów, a ona nie chciała przyznawać mu się do tego, jak bardzo Feliks uzależnił ją od siebie i osaczył. Nie potrafiła nawet wskazać chwili, w której to wszystko się zaczęło. A teraz Feliks dysponował jej domem rodzinnym, jej pieniędzmi, jej czasem… całym jej życiem.
– To mnie oświeć.
– To nie jest takie proste.
– Wręcz przeciwnie. To jest bardzo proste i przejrzyste. Wystarczy na ciebie spojrzeć i od razu wiadomo, co jest na rzeczy.
Sara łypnęła na niego. Dotąd myślała, że dobrze się kamufluje. Ludzie nie powinni widzieć jej nieszczęścia.
– Absurd. Jesteś zbyt przewrażliwiony. Poza tym z twoich słów przebija uprzedzenie. Nigdy nie lubiłeś Feliksa.
– I od zawsze dziwiłem się, że ty zdołałaś go pokochać.
Sara otworzyła usta, by jakoś odgryźć się bratu, ale po chwili zrezygnowała. Skuliła się w sobie i beznamiętnie studiowała wzrokiem dywan. Nie zamierzała bronić męża. Nie potrafiła też racjonalnymi argumentami odeprzeć zarzutów, ponieważ sama nie pojmowała, jak to się stało, że zgodziła się wyjść za kogoś tak nieczułego, zadufanego i pozbawionego empatii. Nie wiedziała, czy to, co przez ostatnie lata czuła do Feliksa, było miłością, zauroczeniem, czy może uległością wobec manipulacji, której systematycznie ją poddawał. Faktem było, że wszelkie pokłady dobroci, jakie miała względem męża, skończyły się, a w ich miejsce pojawiła się obojętność.
Dorian odchylił poła marynarki i wyjął z kieszeni kartki złożone na cztery. Przez chwilę patrzył na nie, jakby nie mogąc się zdecydować, czy powinien pokazywać je siostrze. W końcu jednak rozprostował papier i podał go bez słowa Sarze.
– Co to jest?
– Czytaj – odparł z westchnieniem.
– Testament…
Spojrzała na niego zdziwiona. Gestem nakazał jej raz jeszcze, by czytała.
– „Ja, niżej podpisany, Władysław Zamoyski, oświadczam, że wszelkie dobra, jakie zgromadziłem w swoim życiu, oraz willę, którą dziedziczyłem po swoim ojcu, przekazuję memu zięciowi, Feliksowi Margo. Tenże po mojej śmierci może dysponować całym moim majątkiem…”
Sara czuła, jak po jej ciele rozlewa się fala gorąca i jak do gardła podchodzą torsje.
– Czytaj dalej – powiedział cicho Dorian.
– Nie… – Gwałtownym ruchem wyrzuciła przed siebie kartki i zaczęła masować sobie skronie. – Rozbolała mnie głowa.
– Tylko głowa? Mnie rozbolało całe ciało, jak to zobaczyłem! Ale i tak najważniejsze jest to, czego nie doczytałaś.
Sara spojrzała na brata oczyma pełnymi smutku. Jeszcze niedawno łudziła się, że uda jej się wyrwać z okowów tego małżeństwa. Myślała, że po rozstaniu, którego tak bardzo pragnęła, zostanie w domu będącym spuścizną po jej rodzicach. Teraz jednak okazało się, że mąż zabrał jej także dom. Ostatnią rzecz, która napawała ją nadzieją na lepsze jutro.
Dorian podniósł kartki.
– Popatrz. – Przyłożył palec w miejscu, gdzie widniał ojcowski podpis. – Popatrz na to.
Sara podążyła za nim wzrokiem, a następnie otworzyła usta ze zdziwienia.
– Szesnasty grudnia tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku – szepnęła.
– Dzień przed wypadkiem – powiedział powoli Dorian. – Dzień przed ich śmiercią – powtórzył głośniej.
Sara wstała i zaczęła krążyć po salonie.
– Nie… To niemożliwe. Feliks jest szują, ale nie jest mordercą. Nie mógłby zrobić rodzicom nic złego.
– To się dopiero okaże. Zamierzam go oskarżyć o ich śmierć i udowodnić mu winę.
Na te słowa Sara poczuła mocno dudniące w piersi serce. Z trudem łapała oddech, a wszystko wokół zaczęło wirować. W głowie rozpędzały się myśli, pokój obracał się jak karuzela, a twarz Doriana rozmyła się na tle drogich mebli. Sara jeszcze przez moment utrzymywała równowagę, aż w końcu osunęła się na podłogę i brat w ostatniej chwili zdołał złapać ją w ramiona.
* * *
W akompaniamencie świergotu ptaków willa rodu Zamoyskich powoli wyłaniała się z mroku nocy. Atłas pościeli ślizgał się po ciele Sary, gdy rzucała się na łóżku, poruszona snem. W końcu gwałtownie nabrała powietrza w płuca i otworzyła oczy.
Wspomnienia poprzedniego wieczoru od razu zaczęły torpedować jej myśli. Serce boleśnie zadudniło w piersi, nerwowy puls przelewał się w żyłach, a gardło ściskała niewidzialna obręcz. A może to były dłonie Feliksa? Rozejrzała się niepewnie, lecz była w pokoju sama. Wiedziała o tym. Od dawna przecież nie sypiali z Feliksem w jednym łóżku.
Odrzuciła pościel i wyszła na balkon, czując, że jeśli tego nie zrobi, za moment z nerwów zabraknie jej tlenu.
Metalowa balustrada skrzyła się od mrozu, który chwycił tej odchodzącej w przeszłość kwietniowej nocy. Ziąb zadziałał na Sarę kojąco. Pomógł jej scalić nerwy, spowolnił krew w żyłach, uspokoił serce. Teraz czuła tylko chłód, który wdzierał się w jej płuca i zdawał się szklić poranioną, rozdygotaną niedowierzaniem duszę.
Wystarczyło kilka chwil na mrozie, by jej ciało zaczęło pracować harmonijnie, a myśli układać się w sekwencyjne, logiczne ciągi. Wędrowała w pamięci, segregując wspomnienia i wyłuskując te, które mogłyby stać się argumentami na liście oskarżeń jej brata wobec Feliksa. Nie potrafiła jednak odpowiednio ułożyć ich w czasie. Minęło zbyt wiele lat i zbyt wiele złych wspomnień nałożyło się na siebie.
Nagle ciszę przeciął powolny, delikatny dźwięk pianina. Sara przymknęła oczy, rozkoszując się utworem Czajkowskiego, ulubionego kompozytora mamy. Czy ta melodia rozbrzmiewała tylko w jej pamięci, z wolna kołysząc wspomnieniami i tęsknotą?
Pod powiekami Sary pojawiła się postać Marleny Zamoyskiej, która siadywała przy pianinie i wygrywała fantazję Romeo i Julia zawsze, gdy nad ich dom nadciągały ciemne chmury. Jasna sukienka mamy miękko spływała z obitej zielonym pluszem ławy, podczas gdy dłonie falowały po klawiszach, a ona sama poruszała się w rytm ukochanej melodii, nie bacząc na spływające po policzkach łzy. Muzyka zawsze wiodła Marlenę Zamoyską do punktu zwrotnego i wskazywała drogę, którą mogła przeprowadzić swoją rodzinę do bezpiecznego miejsca. Muzyka stanowiła życiowy drogowskaz, którego Sara tak bardzo teraz potrzebowała.
Oddałaby wszystko, by znów móc zobaczyć mamę podczas gry. Podejść, przytulić się do niej i usłyszeć, że wszystko się ułoży. Wysłuchać matczynych rad i zawierzyć jej mądrości.
Skupiła się na wspomnieniach tak bardzo, że o mały włos przeoczyłaby fałszywy, źle trafiony dźwięk. Pomyłka, która jej mamie nigdy się nie zdarzała, wprawiła Sarę w osłupienie. Natychmiast otworzyła oczy i nadstawiła uszu. Ukochana melodia nie płynęła tylko w jej pamięci. Ktoś grał na pianinie w domu. Dreszcz niepokoju przebiegł po ciele Sary.
Ostrożnie wróciła z balkonu do sypialni. Chwyciła stojący na komodzie mosiężny świecznik i bezszelestnie wyślizgnęła się na korytarz. Z każdym stawianym przez nią krokiem dźwięki przybierały na sile. Krok, takt, oddech, pauza, przeciągnięcie dźwięku… Cisza.
Sara przystanęła na półpiętrze, słysząc już tylko mocne bicie swojego serca. Wstrzymała oddech i pochyliła się, wiedząc, że zobaczy stąd zarys pianina i sylwetkę intruza. Sunęła wzrokiem po parkiecie, dywanie, drewnianej ławce ustawionej przy instrumencie, aż dojrzała swojego brata, którego – mogłaby to przysiąc – pożegnała poprzedniego wieczoru.
Dorian wygrywał melodię, która zdawała się płynąć prosto z jego rozognionej duszy. Był jak w amoku. Złość i opętanie targały jego ciałem, obleczonym w pomiętą koszulę, a długie włosy opadały kosmykami na czoło. Palce szybko uderzały w klawisze. Sara powoli weszła do salonu i dopiero teraz spostrzegła, że na twarzy brata maluje się ból, a policzki zdobią smugi po łzach. Dotknęła jego ramienia, lecz nie zareagował. Nadal walił w klawisze.
– Przestań – powiedziała, lecz Dorian chyba jej nie słyszał. – Dorian, przestań! – krzyknęła, a on ostatni raz z impetem i brakiem poszanowania uderzył w klawiaturę. – Zepsujesz to pianino.
– I co z tego? – warknął. – Co z tego?! Skoro i tak nie należy już do nas.
– Nie mów tak. To przecież nasz dom.
– To był nasz dom – odparł z pogardą.
Zerwał się z ławki i podszedł do okna. Z podwiniętymi rękawami koszuli i poluźnionym kołnierzykiem wyglądał na bardzo zmęczonego życiem.
– Wieczorem mówiłeś, że wracasz do siebie – powiedziała miękko Sara, podchodząc do brata.
Z bliska wydawał jej się zagubiony i zły, a ta mieszanka emocji nie wróżyła nic dobrego.
– Nie mogłem zostawić cię samej.
– Daj spokój. Nic by mi się nie stało.
Obrzucił ją spojrzeniem pełnym przygany.
– Wieczorem zemdlałaś.
– To z emocji. – Sara poruszyła się niezgrabnie, chcąc ukryć rumieniec, który wypływał jej na twarz.
– Nie powinienem ci tego mówić. Nie powinienem był pokazywać ci testamentu ojca.
– Absolutnie się z tym nie zgadzam! Chcę wiedzieć o takich rzeczach.
– Po co?
Sara westchnęła.
– Wolę dowiedzieć się od ciebie niż z prasy.
– Prasie nic do tego. – Dorian parsknął i odpalił papierosa. – Feliks trzyma w garści cały ten motłoch – dodał, wypuściwszy pierwszy kłąb dymu. – Nawet gdyby któryś żurnalista coś zwąchał, szybko zostałby sprzątnięty.
– Przesadzasz. Feliks nie jest taki. Pazerny na majątek i owszem, ale nie posunąłby się do… takich czynów.
Dorian przez chwilę studiował jej twarz.
– Nie? Czyli mam rozumieć, że jego agresja kończy się na biciu własnej żony – rzucił sarkastycznie. – Nie musisz się krępować. Widziałem wczoraj te kolorowe stemple na twoim ciele. – Sara westchnęła przeciągle. – Nie rozumiem, dlaczego wciąż z nim jesteś? Co on ci daje?!
– Nie mogę go zostawić – szepnęła.
– A to niby czemu? Masz przecież pieniądze, sławę, uznanie i chyba stać cię na to, żeby być samodzielną. A jeśli nie, ja ci pomogę. Teraz, gdy zostałem komendantem, mam dużo wyższe wynagrodzenie. Poradzimy sobie, siostra.
Sara opadła na krzesło. Natarczywe zachowanie brata ją przytłaczało.
– To nie jest tak, jak myślisz.
– Taa, już to wczoraj słyszałem. I rozumiem przekaz. Mam się nie interesować… Ale zapominasz, że jestem twoim bratem i nikt prócz mnie nie zadba o ciebie odpowiednio. Zabierz pieniądze, kilka kiecek i wyjedźmy w ustronne miejsce. Przynajmniej na jakiś czas. Odpoczniesz od tego psychola, a ja postaram się unieważnić testament i jak dobrze pójdzie, wsadzę Feliksa do więzienia za morderstwo naszych rodziców.
Sara uniosła na niego zdumione spojrzenie.
– Chyba zwariowałeś! Uspokój się, Dorian. Nie możesz oskarżać go o takie rzeczy. Feliks nie jest mordercą!
– Bo nie złapałaś go za rękę? Czy może dlatego, że nikt mu tego nie udowodnił?
– Bo wiem, że nie posunąłby się tak daleko.
– Tak daleko. – Dorian znów parsknął i zaciągnął się papierosem. – Czyli jednak jego agresja wykracza poza mury tego domu.
– Tego nie powiedziałam.
– Nie musisz. Wystarczy mi to, że nie chcesz od niego odejść i usprawiedliwiasz jego zachowanie. Nawet teraz, gdy cała mienisz się od siniaków.
– Nie mów tak…
– A może się mylę? No powiedz to! Powiedz, że spadłaś ze schodów albo przewróciłaś się na podjeździe. Albo miałaś wypadek na planie. Czekaj, jak to było? Złamałaś rękę przy kręceniu Szklanej baletnicy – wyrzucił z siebie pogardliwym tonem.
Sara poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Dorian patrzył na nią przeszywającym wzrokiem i to było nie do zniesienia. Skuliła się, starając się nie przypominać sobie wszystkich ciosów, jakie zebrała od Feliksa. Chciała znów być silną kobietą, która z podniesionym czołem walczy o swoje dobro. Jednak lata upokorzeń, szantażu i tuszowania agresji męża sprawiły, że przestała wierzyć we własną sprawczość. Feliks uzależnił ją od siebie tak bardzo, że stała się jego niewolnicą, która przy jednym nieodpowiednim ruchu straci nie tylko swoją pozycję w branży filmowej, ale też coś znacznie ważniejszego.
– Ja po prostu nie mogę zaszyć się w lesie i czekać, aż Feliks zacznie mnie szukać – powiedziała, starając się brzmieć logicznie. – Chyba zapominasz, że jestem aktorką i ludzie z reguły kojarzą mnie z twarzy. Poza tym unieważnienie testamentu może ciągnąć się latami.
– Więc wolisz, żeby tak cię traktował?
Sara przeczesała palcami włosy i pomasowała skronie. Nie miała ochoty kontynuować rozmowy z Dorianem. Nie takiej, która wyprowadzała ją ze strefy komfortu. Już i tak wystarczająco długo katowała się szukaniem drogi ucieczki od Feliksa. Teraz nie mogłaby go zostawić. Bez dobrego planu działania to było jak skok z warszawskiego drapacza chmur przy ulicy Zielnej[1], który widziała podczas ostatniej wizyty w stolicy. Na kostkę brukową. Bez asekuracji. Czysty idiotyzm.
– Nie – powiedziała bardziej do siebie niż do niego.
– Więc w czym problem?
Chciała mu wykrzyczeć, że w rzeczywistości chodziło jej o zemstę. Pragnęła odegrać się na mężu za te wszystkie lata upokorzeń, bicia i stąpania na pograniczu skandalu. Jednak zamiast tego uśmiechnęła się jednym ze swoich wyuczonych grymasów radosnej trzpiotki.
– W tym, że chcę odejść w taki sposób, żeby nigdy więcej żadnej innej kobiecie nie zrobił tego, co robił mnie – odparła, mieląc każde słowo i patrząc na brata w taki sposób, jakby naprawdę była silną kobietą.
Doriana chyba satysfakcjonowała ta odpowiedź. Jakby to, co z siebie wyrzuciła, wpisywało się w jego kanon retoryczny. Popatrzył na Sarę łagodniej, a ona w jego zmrużonych oczach dojrzała złowrogi błysk. Tak właśnie błyszczała zemsta.
* * *
Długo próbowała wybić Dorianowi z głowy pomysł rychłego wtrącenia Feliksa do więzienia. Nie dowierzała, że jej mąż mógłby być zdolny do popełnienia zarzucanych mu przez jej brata czynów. Zamoyski tymczasem dwoił się i troił, by przekabacić siostrę na swoją stronę.
Sara jednak była niemal pewna, że w tej kwestii nie dojdą do pełnego porozumienia. Cała ta historia wydawała się jej zbyt naciągana, a daty spisania testamentu i wypadku rodziców jedynie przypadkowo zbieżne. Po dwóch godzinach zaciętej dyskusji Dorian wyszedł na chwilę do samochodu po jakieś dokumenty, a ona obserwowała go przez okno, czując narastający stres.
– Rzuć okiem chociaż na to – powiedział z rezygnacją zaraz po tym, jak wrócił do salonu. – Może odkryjesz jakiś trop, bo mój urwał się w takim momencie, że nie wiem, w którą stronę teraz iść.
Sara pokręciła głową, ale wzięła od Doriana lnianą saszetkę i wyjęła z niej kartki, wycinki z gazet, zdjęcia oraz notatki policyjne. Na początku przeglądała je beznamiętnie, z trudem rozczytując się w charakterze pisma brata, lecz kiedy wśród materiałów natrafiła na zdjęcie z bankietu wydanego w poznańskim hotelu Britania, zamarła.
– Co jest, siostra? Znasz ich? – Dorian, widząc jej minę, przyjrzał się Sarze z uwagą.
Sara poczuła, jak z jej brzucha emanuje obezwładniające poczucie niepokoju. Serce zaczęło mocno walić w piersi.
– Alojzy Liebhaber – szepnęła.
– Kto? – Dorian szybko zgasił papierosa i zaczął kreślić piórem po kartce. – Alojzy… Jak?
– Liebhaber – powtórzyła cicho.
– Alojzy Liebhaber… – Dorian spojrzał na trzymaną przez nią fotografię. – To ktoś tutejszy? Z Łodzi?
Sara pokręciła przecząco głową, nie mogąc uwierzyć w to, na co właśnie patrzyła. Z całego serca nienawidziła Liebhabera, jednak to nie postać Alojzego wywołała w niej nagły wstręt, ale fakt, że na fotografii wraz z nim oraz wulgarnie roznegliżowanymi kobietami siedział nie kto inny, a Feliks, jej mąż, który za to, co Liebhaber zrobił Sarze, powinien był go nienawidzić. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że zamiast być na spotkaniu w Paryżu, świętował z Alojzym właśnie wtedy, gdy Sara najbardziej na świecie potrzebowała przy swoim boku męża.
Przymknęła oczy. Wspomnienia lat okupionych cierpieniem, lękami i obrzydzeniem do własnego ciała znów rozsadzały jej myśli. I nagle wszystko zaczęło się układać. Minione zdarzenia formowały się w ciąg przyczynowo-skutkowy, na którego końcu żarzyło się tylko jedno słowo: winny.
Dopiero teraz do Sary zaczęła docierać prawda, do której Dorian próbował ją przekonać od dwóch dni. Skoro Feliks mógł bratać się z Liebhaberem po tym wszystkim, co Alojzy zrobił Sarze, mógł też zrobić to, co zarzucał mu Dorian.
Z trudem wstała z krzesła, jakby ten niewielki wysiłek wymagał od niej użycia nadzwyczajnej siły, i podeszła do okna, by nasycić wzrok zielenią i uspokoić skołatane nerwy. Jednak gdy zobaczyła w bramie czerwonego mercedesa Feliksa, poczuła, jak jej ciałem wstrząsa wściekłość.
Czara goryczy, jaką żywiła wobec męża, przelała się i potoki rozczarowania wylały się z niej niczym powódź. Sara nie miała już zamiaru powstrzymywać tego żywiołu. Wręcz przeciwnie! Chciała zburzyć kolejne tamy i umocnienia, stawiane własnoręcznie całymi latami. Chciała zniszczyć wszystko, co dotyczyło jej związku z Feliksem, nie patrząc na konsekwencje ani rozgłos, jaki zapewne zyskałaby w efekcie swoich działań. Czuła, że tylko potop może przynieść jej oczyszczenie.
Obróciła się gwałtownie i podeszła do brata.
– Schowaj to szybko. – Wskazała na dokumenty i notatki. – Feliks wrócił.
Dorian zerwał się z krzesła i zaczął zbierać rozłożone na stole papiery.
– Zachowuj się naturalnie. Ot, przyjechałeś przespać się po opijaniu awansu. Feliks nie może się zorientować, że go o coś podejrzewamy, a ja… ja ci pomogę. Musisz tylko pojechać do Poznania i odnaleźć Justynę Oleander – powiedziała Sara w zdenerwowaniu, obserwując, jak czerwony mercedes parkuje na podjeździe tuż obok policyjnej furgonetki Doriana. – Nie wiem, czy jeszcze tam mieszka, ale jestem pewna, że tylko ona da odpowiedź na nasze pytania. Być może nawet pomoże w znalezieniu twardych dowodów obarczających Feliksa.
Justyna
Poznań
Zabierz mnie, Boże
Niech to stanie się nocą
O blasku księżyca zrzuć mnie z mostu lub pchnij pod pociąg, tramwaj, samochód…
Zabierz mnie, Boże
Niech nic już Cię nie powstrzyma
Nie mów: poczekaj, to tylko zła godzina
Proszę, niech nic Cię już nie zatrzyma
Justyna Oleander, siedząc przy biurku, powolnym gestem zanurzyła pióro w kałamarzu. Uniosła stalówkę, czekając, aż nadmiar atramentu spłynie dorodną kroplą do granatowej cieczy, i na skraju kartki zapisała: Poznań, 21 maja 1931 roku.
Na kościelnej wieży wybiła godzina piąta nad ranem. Delikatny powiew wiatru wpadający do niewielkiego pokoju przez uchylone okno lekko zmierzwił rozsypane na plecach kręcone włosy kobiety. Jednak Justynie zdawało się to nie przeszkadzać.
Siedziała wyprostowana na wysłużonym drewnianym krześle. Mdławe światło skryte za szklanym kloszem lampy naftowej zatańczyło na ścianie, kartkach grubego zeszytu i jej odkrytych ramionach. Zatrzymała spojrzenie na dacie, tusz powoli wsiąkał w papier.
Justynie przebiegło przez myśl, że ta data wyglądałaby komicznie na jej nagrobku. O ile w ogóle ktoś by jej takowy postawił. Była przecież sama. W mieszkaniu, w tym mieście i w życiu. Ojciec nie wrócił z wojny, mama umarła na grypę, gdy Justyna stawała się kobietą, a jej mąż, który był strażakiem, zmarł sześć lat wcześniej wskutek ran, jakich doznał podczas gaszenia pożaru.
„Dwudziesty pierwszy maja” – pomyślała z nostalgią. „Ciepły letni dzień. Połowa wiosny. Czas miłosnych uniesień i rozkwitu radości. Czas życia, nie umierania”.
Ogarnęło ją dziwne poczucie sprawczości. Słowa czerniły się na jasnym, grubym papierze, a ona miała w sobie niepokój. Nie był to jednak ten sam rodzaj niepokoju, jaki od przeszło dwóch lat odzywał się w jej duszy za każdym razem, gdy szła ulicami Poznania. Ten doznany w tym momencie przypominał bardziej podniecenie. Uczucie, którego od tak dawna nie doświadczyła, że już myślała, iż nigdy więcej nie będzie jej dane go przeżyć.
„Czyżby śmierć miała w końcu uczynić mnie szczęśliwą?” – zapytała się w duchu, lecz gdy tylko ta myśl zakończyła bieg, kolejny podmuch wiatru wpadł przez okno i zaczął przewracać zapisane kartki zeszytu.
Justyna z niedowierzaniem patrzyła, jak strony fruną jedna za drugą, aż powróciły do samego początku, do pierwszej z nich. Wówczas wszystko się uspokoiło. Jakby wiatrowi na uniesienie okładki zabrakło już sił.
Obróciła się w stronę okna, zaskoczona tym nagłym porywem. Czyżby lada moment miała rozpętać się burza? Spojrzała w ciemność, lecz nie dostrzegła nic niepokojącego. Dachy budynków skrzyły się w blasku księżyca, a mieszkańcy kamienic zdawali się spać twardym snem. Dla pewności raz jeszcze spojrzała w niebo. Noc była bezchmurna. W oddali świt powoli barwił się na pomarańczowo, lecz nad Poznaniem nadal błyszczały gwiazdy. Ten widok przywołał do jej myśli odległe wspomnienia, gdy życie pachniało miłością.
Powróciła do pierwszej strony pamiętnika i mimowolnie przesunęła wzrokiem po zapisanych odręcznie słowach.
szmaragd jego oczu
piękniejszy od szlachetnych kamieni
uśmiech jego
najmilszy z uśmiechów
słowa
najczulszą melodią mego serca
Wspomnienia tamtego upalnego lata, gdy pierwszy raz wyjechali jako mąż i żona, zaczęły pojawiać się przed jej oczami. Każdy obraz, zapach i smak, który utrwaliła wtedy w pamięci, sprawiał, że teraz czuła napierający na duszę ciężar. Lekkość cudownych uniesień miłosnych mieszała się z goryczą smutku i tęsknoty.
Poczucie niesprawiedliwości zaczęło rozsadzać jej ciało. Próbowała zapanować nad jego drżeniem i zdusić w sobie płacz, lecz jedna z kłębiących się pod powiekami łez mimowolnie wypłynęła na policzek. Justyna chciała zatrzymać ją wierzchem dłoni, ale kropla szybko popędziła przed siebie i spadła na brulion, rozmywając kilka zapisanych słów.
Na widok mokrego miejsca Justynie zadrżała broda. Porządek, jaki zaprowadzała na białych, sztywnych kartach brulionu, dawał jej namiastkę spokoju w tych samotnych czasach. Nieskazitelność zeszytu była tym, co pozwalało jej zachować ład wspomnień. Dbała o niego z czcią, wierząc, że tylko tak uda jej się zachować w sobie to, co najcenniejsze – siłę do walki o przyszłość.
Teraz świadectwo jej miłości szpeciła łza. Była jak dowód kapitulacji. Jak stwierdzenie, że nie da rady dłużej i że właśnie zrezygnowała z tej potyczki – a przecież obiecała mężowi, że to przetrwa, że jeszcze będzie szczęśliwa. Jakże chciała znów poczuć przy sobie jego ciepło. Spojrzeć w jego chmurne oczy i znaleźć w nich ukojenie. Przypomnieć sobie, jak to jest być ważną, spokojną, zakochaną…
Przetarła dłońmi mokrą od łez twarz, a później najdelikatniej, jak umiała, przejechała opuszkami palców po zaschniętym atramencie, poddając się wspomnieniom i kolejny raz pozwalając, by jej serce roztrzaskało się na miliony kawałków.
* * *
W ciemnym holu kamienicy przy placu Wolności powietrze zdawało się gęstnieć z każdą sekundą. Justyna nie była pewna, czy to przez gorący front, który napłynął rankiem do Poznania, czy z powodu informacji, jaką właśnie przeczytała na drzwiach redakcji tygodnika „Nimfa”.
Przez chwilę stała porażona prawdą, która przedzierała się do jej świadomości. Wreszcie postawiła kilka niepewnych kroków w stronę ulicy, lecz gdy zaczęła się słaniać i oparła się plecami o ścianę, ogarnęło ją poczucie, że nie da rady iść dalej. Z ręki wypadła jej teczka i kartki z ręcznie napisanym artykułem rozsypały się po posadzce. Nawet nie spojrzała na nie, nie pozbierała ich. Najpierw musiała poskładać myśli. Osunęła się na podłogę i zwiesiła głowę na ramionach, czekając, aż stres ustąpi.
Po śmierci Genia towarzyszyło jej wrażenie, że los testuje ją, ile jeszcze zdoła wytrzymać, nim odważy się targnąć na własne życie. A ten poranek miał być kolejną próbą przetrwania.
Kolejny raz musiała obmyślić nowy plan działania, lecz miała wrażenie, że jej zmęczone i odrętwiałe ciało nie jest już zdolne do dalszych poszukiwań pracy. Przez ostatnie lata stale spotykała ludzi, którzy dawali jej nadzieję na lepsze jutro, by za moment bez słowa wyrzucić na bruk. A przecież nade wszystko pragnęła stabilizacji. W spokojnej, dobrze płatnej pracy, dzięki której będzie mogła się utrzymać i wypełnić obietnicę daną mężowi, pokładała nadzieję, że w końcu odnajdzie sens swojej egzystencji. Musiał przecież istnieć jakiś powód, dla którego budziła się co rano.
Wspomnienia ostatnich lat znów zawirowały jej przed oczami… Z braku perspektyw zarobkowych musiała sprzedać dom, na który Eugeniusz latami odkładał pieniądze, i zamieszkać w Poznaniu. Liczyła, że tu będzie mogła skupić się na pracy, a wielkomiejski gwar skutecznie zagłuszy ból po stracie ukochanego. Za znaczną część pieniędzy kupiła mieszkanie blisko Starego Miasta, lecz wcale nie czuła się dzięki temu lepiej. Może i było małe i przytulne, ale w niczym nie przypominało pełnego miłości domu. Tutejsza społeczność nie pomogła jej wyrwać się z marazmu, a im dłużej przyglądała się temu miastu, tym wyraźniej dostrzegała, jak sama jest niewidzialna dla otoczenia. Ludzie mijali ją bez słowa, zajęci tylko swoimi sprawami, a Justyna nie potrafiła się uwolnić od bezlitosnej, gęstej i czarnej jak smoła tęsknoty za mężem.
Pieniądze, które jej zostały po zakupie mieszkania, pozwoliły przez jakiś czas przetrwać, na tyle że nie martwiła się o to, co włoży do garnka. Leczyła wtedy pogrążone żałobą serce, lecz przyszedł moment, gdy musiała się otrząsnąć i poszukać zatrudnienia. Myślała, że Poznań będzie dla niej miastem wielu perspektyw i możliwości, lecz znalezienie tu stałego zatrudnienia graniczyło z cudem.
Była nauczycielką, a z powodu pełnego obłożenia posad w szkołach nikt nie chciał jej przyjąć do pracy. Postanowiła więc pisać artykuły do gazet, lecz każda taka współpraca kończyła się szybko, często bez wynagrodzenia lub słowa uprzedzenia. Jednego dnia cieszyła się z dobrego etatu, a następnego musiała szukać kolejnego. Z początku taki stan rzeczy mobilizował ją do pracy nad sobą. Myślała, że dając z siebie coraz więcej na kolejnych stanowiskach, w końcu znajdzie odpowiednie dla siebie miejsce, lecz teraz, gdy tkwiła w tym kołowrotku od przeszło dwóch lat, czuła się wycieńczona.
– To jakiś żart?! – z rozmyślań wyrwał Justynę męski głos.
Zamarła w bezruchu.
Nie wiedziała, jak długo tak siedzi, użalając się nad sobą, lecz teraz było jej wstyd, że ktoś, a tym bardziej jakiś mężczyzna, zobaczy jej chwilę słabości.
– Czysta kpina!
Powiodła wzrokiem w poszukiwaniu właściciela głosu, licząc na to, że mrok korytarza da jej schronienie.
Przed drzwiami redakcji stał mężczyzna w dobrze skrojonym garniturze. Zaczesane do tyłu włosy mieniły się od pomady, w dłoni trzymał neseser. Kolorowa awangardowa kamizelka zapewne skupiała na sobie spojrzenia przechodniów. Po chwili Justyna dojrzała także jednako pstrokatą poszetkę. Te dodatki mówiły, że mężczyzna nie przejmuje się konwenansami, modą ani tym bardziej tym, co myślą o nim inni.
Jeszcze przez chwilę z niedowierzaniem kręcił głową na widok kartki z informacją o zamknięciu redakcji, po czym zaczął nerwowo rozglądać się na boki, i wtedy zauważył Justynę.
– Nic się pani nie stało? – odezwał się z przejęciem i podszedł do niej, po czym przyklęknął. – Zasłabła pani? – zapytał, dotykając jej ramienia.
Ten gest ją zelektryzował.
Po śmierci Eugeniusza nikomu nie pozwalała się dotykać. Jej ciało miało należeć tylko do męża. To jemu ślubowała przed Bogiem i nigdy nie dopuściła do siebie myśli, że jego śmierć miałaby zniszczyć przysięgę.
– Proszę pani, nic pani nie jest?
Nieznajomy wgapiał się w nią, lecz w jego wzroku nie znalazła pogardy ani tej obłudnej chęci uwiedzenia jej, którą dostrzegała w spojrzeniach innych mężczyzn. Ów człowiek patrzył na nią z troską. Tak jak kiedyś Eugeniusz.
– Nie… – odparła, czując, że na jej policzki wypływa rumieniec.
Strzepnęła z ramienia jego dłoń i zaczęła nieporadnie zbierać papiery do teczki. Nie miała ochoty tłumaczyć się przed obcym mężczyzną, że kolejny raz straciła pracę i że ta wiadomość, przecież tak zwyczajna, która staje się udziałem wielu, nieadekwatnie do sytuacji ją załamała.
– Pomogę pani.
Po chwili wspólnie udało im się ułożyć kartki w nieposegregowany stosik.
– Dziękuję – szepnęła Justyna.
Nie patrzyła na niego, choć czuła, że mężczyzna błądzi spojrzeniem po jej ciele. Miał ciepły, a zarazem przenikliwy wzrok. Krępował ją i zawstydzał. Zupełnie jak gdyby znów liczyła sobie naście lat i była zupełnie nieobeznana w relacjach z mężczyznami. Wstała nieporadnie, nie patrząc na niego. Skinęła na pożegnanie i skierowała się do wyjścia.
Wyszła na parny dziedziniec. Ciepła, poranna aura powoli przechodziła w upał. Justyna uniosła twarz do słońca, zmrużyła powieki i głęboko zaciągnęła się powietrzem, zastanawiając się, gdzie teraz powinna pójść. Przetasowała w pamięci dotychczasowe miejsca pracy, znane wydawnictwa i redakcje w Poznaniu. Miała wrażenie, że pukała już do wszystkich drzwi.
– Proszę pani!
Obróciła się przez ramię i ujrzała nieznajomego, który chwilę wcześniej pomógł jej się pozbierać.
W świetle dnia zobaczyła jego rysy, jasne, ciepłe spojrzenie, przyjacielski uśmiech oraz rozsypane na twarzy piegi.
– Zostawiła pani apaszkę.
Rzeczywiście – w jego ręku spoczywała jej chustka.
– Dziękuję – odparła Justyna miękko, po czym podeszła i wyciągnęła dłoń, lecz mężczyzna nie podał jej apaszki.
– Jest pani stąd? – Patrzył jej prosto w oczy, a Justyna poczuła, jak jej tętno przyspiesza.
– Możliwe.
Mężczyzna uniósł kąciki ust.
– Więc istnieje szansa, że mogłaby mi pani pomóc. Przyjechałem tu do Michała Brzozowskiego, ale jak widzę, redakcja już nie funkcjonuje. To jakiś absurd.
Justyna uśmiechnęła się gorzko.
– Tak wygląda codzienność w tym mieście. Gazety równie szybko pojawiają się na rynku, co kończą swój żywot.
– Jak to? – zdziwił się.
Chciała odpowiedzieć, że też nie rozumie tego procederu, że równie mocno jak on miała nadzieję na spędzenie dzisiejszego poranka w redakcji, że też liczyła na płatny dzień, który odjąłby z jej barków ciężar stresu związanego z przyszłością. Lecz zamiast tego wzruszyła ramionami.
– O to należałoby zapytać redaktora Brzozowskiego.
– Wie pani, gdzie go znajdę?
Westchnęła.
– Myślę, że tego nie wiedzą nawet najstarsi górale. – Nie podchwycił żartu, tylko patrzył na nią nieodgadnionym wzrokiem. – Może pan zwrócić mi chustkę?
– Dorian Zamoyski – przedstawił się znienacka, wyciągając do niej rękę, a ona się wzdrygnęła.
– Justyna Oleander – odparła grzecznościowo, lecz zamiast ująć jego dłoń, przechwyciła apaszkę i schowała do torebki. – Dziękuję za zwrot i życzę udanego popołudnia. Niech się panu wiedzie w Poznaniu.
Uśmiechnął się i chyba chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz ona tylko skinęła głową, a potem obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Nie miała nastroju ani na wymuszoną uprzejmość, ani pogawędki.
Nie bardzo też wiedziała, dokąd właściwie powinna się udać. Na pewno potrzebowała teraz spokoju i oddechu od codzienności.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Pierwszy warszawski wysokościowiec, wybudowany w latach 1906–1908 dla Towarzystwa Akcyjnego Telefonów „Cedergen”. Mierzył 51,5 m. Dziś nazywany PAST.
Copyright © by Nina Zawadzka, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce: © Abigail Miles/Arcangel
Redakcja: Malwina Kozłowska
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-150-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o,
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.