Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
PIĘKNA OPOWIEŚĆ O ŻYCIU W CIENIU WOJNY, O ZNISZCZONYCH MARZENIACH I O MIŁOŚCI, KTÓRA ZWYCIĘŻA WSZYSTKO.
W 1937 roku Iza i Janek zakochują się w sobie. Niestety niedługo potem wybucha wojna, która sprawia, że ich plany obracają się w gruzy. Janek angażuje się w walki powietrzne i traci kontakt z ukochaną. Tymczasem los nie oszczędza Izy. Kobieta wraz z małą córeczką zostaje zmuszona do podjęcia decyzji, która na zawsze zaważy na jej przyszłości. Próbuje przy tym żyć nadzieją, że gdy skończy się wojna, Janek wróci i uratuje ją z rąk oprawcy.
Nie wie jednak, że stawką jest nie tylko ich miłość, ale i życie.
JAK WIELE MOŻNA POŚWIĘCIĆ, BY URATOWAĆ UKOCHANĄ OSOBĘ? CZY MIŁOŚĆ RZUCONA W WIR OKRUTNEJ HISTORII W KOŃCU ZWYCIĘŻY?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci moich przodków,
mieszkających niegdyś we wsi Dylągowa.
W rodzinie mawiają, że jestem podobna do prababci.
Kochać to także umieć się rozstać. Umieć pozwolić komuś odejść, nawet jeśli darzy się go wielkim uczuciem. Miłość jest zaprzeczeniem egoizmu, zaborczości, jest skierowaniem się ku drugiej osobie, jest pragnieniem przede wszystkim jej szczęścia, czasem wbrew własnemu.
Vincent van Gogh
PROLOG
wrzesień 2004 roku, Londyn
Ogromna prostopadła bryła z licznymi oknami przypominała Johnowi jedne z najgorszych lat jego życia.
Co roku wracał tu, by w młodych polskich umysłach szczepić miłość do ich narodu i przypominać o tym, co w życiu jest najważniejsze, chociaż sam coraz bardziej wątpił w wyuczone na pamięć słowa. Z roku na rok spotkania wymagały od niego wydobywania z siebie coraz większych pokładów optymizmu, co kompletnie nijak miało się do jego obecnych wyobrażeń ojczyzny i niechęci, z jaką patrzył na czasy, których przyszło mu doczekać.
Podczas trudnych wojennych lat walczył o Polskę, która najpierw odebrała mu to, co miał w życiu najcenniejszego, a później za wszelką cenę chciała go wyeliminować i wymazać z kartotek. Teraz kraj, za który krew przelały miliony ludzi, robił wszystko, by zniechęcić do siebie obywateli przylatujących do Wielkiej Brytanii z nadzieją na lepszą przyszłość. Z jednej strony John rozumiał motyw ich przeprowadzki, z drugiej było mu cholernie żal zmarnowanych lat. Gdyby w 1939 roku wiedział to, co teraz, nie spędziłby nawet minuty na polu walki.
Z trudem wszedł po kilku stopniach. Półmrok holu otoczył go posępną aurą, odgradzając jego wątłe ciało od ciepłych promieni słońca. Znów poczuł się przytłoczony, wystraszony i zdezorientowany. Zupełnie jakby po raz kolejny znalazł się w areszcie na Rakowieckiej.
– Zapraszamy, zapraszamy. Miło nam pana gościć – usłyszał odbijający się echem męski głos.
Odwrócił wzrok od ciężkich drzwi, które jak wielki smok zamknęły go w swojej paszczy, i obrzucił stojącego przed nim szatyna obojętnym spojrzeniem.
Młody chłopak wyciągnął rękę w stronę Johna, a gdy trzęsąca się, pomarszczona dłoń nieznacznie wysunęłasię w jego kierunku, złapał ją ostrożnie i lekko potrząsnął.
Mimo łagodnego usposobienia chłopaka i słowotoku, jaki wydobywał się z jego ust i zapewne miał rozładować atmosferę, John czuł się niepewnie, a ojczysty język zdawał się docierać do jego uszu w formie zniekształconej i niemożliwej do zrozumienia paplaniny.
Wspomnienia zaczęły bombardować jego psychikę, a kiedy za wszelką cenę starał się odsunąć je od siebie, denerwował się jeszcze bardziej. Wydawało mu się, że kołnierzyk wbija się w krtań, a ciasno zapięty krawat blokuje oddech. Próbował wyswobodzić się z obezwładniającego ucisku i poluzować pętlę, jednak jego nieskoordynowane gesty tylko ściągnęły spojrzenia zebranych w holu, a on, nie chcąc narazić się na śmieszność, w końcu zrezygnował z tej nierównej walki. Poczuł, jak w jego ciele prócz zdenerwowania coraz śmielej panoszą się gniew i lęk, z którymi zmagał się nieustannie od zakończenia wojny.
„I na cóż się gapicie, głupcy? Ciekawe, jak wy będziecie się ruszać w moim wieku?” – myślał, gromiąc młodzież wzrokiem. Nie śmiałby się jednak w ten sposób do nich odezwać.
Złapał Margot pod rękę i ruszyli powolnym krokiem przez długi korytarz, aż dotarli do sali pełnej uczniów. Zewsząd znów dopadły ich ciekawskie spojrzenia, spijające ich każdy, nawet najmniejszy ruch.
Przy akompaniamencie szeptów i stukania laski, którą John musiał się podpierać z uwagi na uszkodzony staw biodrowy, dotarli do pierwszego rzędu, gdzie czekały na nich wolne miejsca.
Na widok dwóch pustych krzeseł poczuł w sercu ukłucie zawodu. Jeszcze kilka lat temu przychodził tu wraz z innymi lotnikami RAF-u, którzy tak jak on byli Polakami, ale nadstawiali karku, walcząc o Anglię. Teraz został sam, niecierpliwie czekając na śmierć, którą postrzegał jako wybawienie i nie mógł zrozumieć, dlaczego Bóg nadal każe mu gnić na tym marnym padole. Mógłby już odejść z tego świata, na którym doświadczył tak wiele złych chwil.
Na przystrojonej czerwoną kotarą scenie wisiały kartki, których treści nie mógł rozczytać. Jego wzrok z miesiąca na miesiąc coraz bardziej szwankował. Jednak Margot jak zawsze odgadła pragnienie swojego towarzysza i szepnęła mu do ucha:
– „Ku chwale naszym rodakom, wiernie walczącym u boku bohaterów RAF-u”.
„Co za bełkot! Po cholerę zapraszają mnie, skoro tylu mają swoich bohaterów?” – oburzył się. Ciekawe, czy jest szansa na ewakuację z tego spotkania, którego organizatorzy w tak bezczelny sposób zamierzali przekłamać historię.
W sali rozbrzmiał gong i na chwilę zagłuszył szepty zebranych, a po chwili kotara się rozsunęła i na scenie pojawiło się kilkoro młodych ludzi. Obserwował, jak uczniowie odgrywają przygotowany wcześniej spektakl, i czuł zimny dreszcz przechodzący po karku.
Jak zawsze na wyspach wygrywała poprawność polityczna, a przedstawiana historia nijak się miała do tego, co naprawdę działo się w tamtym czasie. Nawet tu, w szkole, gdzie co roku opowiadał ten sam, wyuczony na pamięć tekst o prawdzie, o wspomnieniach i zasługach, jakie odnieśli on i jego koledzy, nie mógł liczyć na pełną akceptację prawdy. Nie rozumiał, po co go zapraszają, skoro wiedzą lepiej i usilnie sieją w młodych umysłach własną wersję historii.
Kiedy zobaczył, jak młodzież odgrywa sceny z zakończenia wojny, podczas których lotnicy polscy są hołubieni i otrzymują odznaczenia, poczuł się tak, jakby kolejny raz angielska propaganda wymierzała mu policzek.
Westchnął głośno i zatopił wzrok w swoich splecionych dłoniach.
Na scenę weszła nauczycielka, ta, która zawsze do niego przychodziła, by ustalić datę spotkania.
Ubrana w granatowy kostium oraz białą, wizytową bluzkę patrzyła na uczniów rozpromieniona. Postukała kilka razy w mikrofon i ciszę na sali przeszył jej piskliwy głos.
– Dziękujemy uczniom z koła teatralnego za bardzo pouczający spektakl. A teraz zapraszamy na scenęJohna Smitha, który jest ostatnim mieszkającym w Wielkiej Brytanii lotnikiem Polskich Sił Powietrznych oraz RAF-u i który został odznaczony międzyinnymi Krzyżem Złotym Orderu Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Powitajmy go gromkimi brawami i wysłuchajmy jego wspomnień.
W sali wybuchły oklaski. John czuł, jak zdenerwowanie odbiera mu głos. Nigdy nie lubił wystąpień publicznych i za każdym razem, kiedy miał stanąć przed tłumem, chwilę wcześniej musiał wypić trochę burbonu. Dotychczas nie było z tym problemu. Z Frankiem czy Stanleyem spotykali się na moment przed spektaklem i jak za starych, dobrych czasów dodawali sobie otuchy, wznosząc toast w jakimś zacisznym miejscu. Teraz wiedział, że jest sam, i choć piersiówka tkwiła jak zawsze w wewnętrznej kieszeni jego marynarki, to pod czujnym okiem Margot nie miał sposobności, by się napić.
Opiekunka usilnie dbała o to, by nie spożywał alkoholu ze względu na przyjmowane leki. Nie dostrzegała jednak tego, że tylko jej zależało na dobrym zdrowiu Johna.
Z trudem podniósł się z miejsca. Oparł dłoń na rękojeści laski i kuśtykając, wszedł na scenę, gdzie już czekało na niego krzesło.
Odchrząknął kilka razy, po czym zaczął recytować wyuczoną formułkę, błądząc wzrokiem po ścianach, by nie natknąć się na rozpraszające spojrzenia uczniów. Pod koniec przytoczył jeszcze kilka anegdot kolegów, które po tylu latach zdawały się też jego, i w myślach postanowił nie wytykać błędów w przedstawieniu.
Przez bardzo długi czas walczył o to, by na wyspach poznano prawdę historyczną, ale jego głos nie miał siły przebicia wśród wielu innych. Cóż by dało, gdyby teraz wytknął im błędy? Zapewne i tak nic by się nie zmieniło.
Kiedy skończył, w sali zagrzmiały brawa. John patrzył teraz na wlepione w niego oczy nastolatków, którzy w większości siedzieli z grymasem zadowolenia na twarzy, zapewne myśląc już o tym, że za chwilę będą mogli iść do domu. Niektórzy chłopcy z ostatnich rzędów nawet nie zaczekali na oficjalne zakończenie spotkania i bezczelnie kierowali się do wyjścia.
Na scenę znów weszła nauczycielka, uścisnęła Johnowi dłoń i podziękowała za przybycie, po czym wzięła od niego mikrofon i powiedziała, że jeśli ktoś ma jakieś pytania, może zostać i zadać je na osobności. Pozostałym dziękuje za obecność.
Uczniowie podnieśli się z impetem i zaczęli tłoczyć przy wyjściu, a John z niesmakiem stwierdził, że z roku na rok te spotkania wyglądają coraz gorzej. Przyrzekł sobie, że ostatni raz wziął udział w tej szopce.
– Zapraszamy pana na niewielki poczęstunek – powiedziała nauczycielka, posyłając mu szczery uśmiech.
– Dziękuję, spieszę się na kolejne spotkanie – skłamał.
Jedyne spotkanie, jakie miał w planach, to to z telewizorem. Równo za godzinę zaczynał się jego ulubiony serial.
W sali zaczęło cichnąć. Większość uczniów wyszła już na zewnątrz. John z oburzeniem dostrzegł, że tłoczące się przy drzwiach dziewczyny zostały bez swoich towarzyszy. Pomyślał, że zanik dobrego wychowania postępował w równie drastycznym tempie, co rozwój technologii. Chłopcy nie czuli się w obowiązku okazywać szacunek dziewczętom. To i postęp cywilizacji działały Johnowi na nerwy; zdawało mu się, że wraz z kolejnym pokoleniem, gdy w codziennym życiu pojawiało się coraz więcej dogodności elektronicznych, człowieczeństwo umierało. Śmiało wysnuł tezę, że gdyby teraz przyszło młodym walczyć o ojczyznę, ci chłopcy byliby pierwsi do zajmowania miejsc w schronach.
– Przepraszam. – Usłyszał dziewczęcy melodyjny głos. – Chciałabym zadać pytanie.
John spojrzał na uczennicę, która nie wiadomo kiedy wyrosła przed nim jak zjawa. Nie mogąc wyjść z podziwu nad jej urodą, nad pojawiającym się ze zdenerwowania uśmiechem i nerwowym gestem zaczesywania za ucho opadającego kosmyka włosów, gapił się bez słowa. Znał to wszystko na pamięć. Znał te włosy, oczy, gesty i uśmiech. A może to mu się tylko wydawało? Może stracił przytomność i śnił, że Izabela do niego wróciła? Tak samo piękna i nieskazitelna, jak była przed wojną.
– Od zawsze nurtowała mnie pewna sprawa i pomyślałam, że może pan będzie mógł mi pomóc.
Jednak to nie anioł. Nie mara senna, ale żywa istota, której barwa głosu przypominała tę należącą do Izabeli.
„Jak to możliwe, mój Boże?” – myślał, nie dowierzając temu, co widzi.
Spijał z ust dziewczyny każde słowo, które przez wiele lat pragnął usłyszeć, każdy gest czy mrugnięcie powieką, a ona nerwowo przepraszała, że zajmuje mu czas, zapewne nie wiedząc, jak przejść do meritum.
Przez chwilę jeszcze wpatrywał się w nią niemo, nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
– Słucham – wydukał w końcu.
Dziewczyna zamarła w konsternacji, a później zaczęła mówić:
– Otóż… Mama mi mówiła, że była córką polskiego pilota, którego nigdy nie widziała na oczy. Wiem, że walczyło ich kilka tysięcy i prawdopodobieństwo, iż znał pan mojego dziadka, jest nikłe, ale nie mogłabym zasnąć, gdybym nie spytała pana o niego.
– Spróbujmy – powiedział ku swojemu zaskoczeniu. – Jak nazywał się dziadek?
– Jan Smażewski.
Serce zaczęło dudnić mu w piersi boleśnie i z trudem mógł oddychać.
„Jak to możliwe?” – krzyczała każda komórka jego ciała, które zastygło w dziwnym bezruchu. Miał wrażenie, jakby prawa strona twarzy zaczęła spływać w dół, jak woda, a ręka nieprzyjemnie zaczęła mu ciążyć.
– Znał go pan? – Dotarło do jego uszu, jednak nim otworzył usta, by powiedzieć, że znał Jana lepiej, niż ta dziewczyna sobie zdaje sprawę, i że czekał całe życie, by ponownie poczuć w swoich ramionach jej babcię, zaczęło ciemnieć mu przed oczami.
– Proszę pana, dobrze się pan czuje?
Dobrze. Źle. Sam nie wiedział jak. Na pewno dziwnie, bo jak miał się czuć, kiedy po latach rodzina, o którą walczył, za którą siedział w więzieniu i której później nie udało mu się odnaleźć, sama go odnalazła. I to teraz. W momencie, gdy chciał umrzeć, bo nie widział sensu dalszej egzystencji. Właśnie teraz życie postawiło na jego drodze wierną kopię jego żony.
ROZDZIAŁ 1
sierpień 1948 roku, Londyn
Młoda kelnerka obserwowała dwóch mężczyzn siedzących w milczeniu w londyńskiej kawiarni przy Cheapside[1]. Oprócz nich w lokalu było kilka osób, zajmujących sąsiednie stoliki. Jeden z gości zaczytywał się w dziale sportowym, porównując wyniki z zawodów lekkoatletycznych. Przy innym stoliku grupka emerytów żywo dyskutowała o trwających w mieście Igrzyskach Olimpijskich. Od dwóch tygodni trybunyStadionu Wembley gromadziły rzeszę londyńczyków.Miasto żyło olimpiadą, która po dwunastu latach przerwy zrzeszała w równej walce wiele państw świata, oczywiście bez ekip z Niemiec, Japonii oraz ZSRR, które nie zostały zaproszone.
W wypełnionej głosami przestrzeni widok niemo wpatrujących się w siebie mężczyzn był dla dziewczyny dość niezwykły. Patrzyli sobie w oczy z zacięciem, nie spuszczając z siebie wzroku, nie mrugając, przeciągając się spojrzeniami jak liną na zawodach. Ubrani jak na pełną galę, choć garnitury, które mieli na sobie, dawno już wyszły z mody. Zapięte marynarki były znakiem tego, że mężczyźni nie wywodzili się z arystokratycznych rodzin i nieznane im były zasady savoir-vivre’u, lecz mimo to wyglądali na takich, których powinno się rozpoznawać. Kelnerka nie mogła jednak przypomnieć sobie, skąd kojarzy ich twarze.
Od kilku lat w progi kawiarni zaglądali bohaterowie wojenni. Było ich w Londynie tylu, że czasem miała wrażenie, iż to miasto zamieszkują wyłącznie ważne osobistości. Ale tych dwóch widziała tu po raz pierwszy. Kiedy nagle jeden z nich obrzucił ją piorunującym spojrzeniem, próbowała naprędce znaleźć sobie jakieś zajęcie.
Zaczęła czyścić szkło bawełnianą szmatką, ukradkiem jednak nadal obserwowała mężczyzn, których widok przyciągał ją jak magnes.
Mogli być od niej starsi o jakieś dziesięć lat. Obaj mieli włosy zaczesane do tyłu na brylantynę i starannie przycięte, tak samo jak zarost. Ich kapelusze leżały tuż obok filiżanek z kawą. W końcu jeden odezwał się cicho, uprzednio kilkukrotnie upewniając się, czy nikt go nie podsłuchuje. Wtedy miała już dowód na to, że z pewnością byli jednymi z tych znanych żołnierzy obcej narodowości, którzy lubili odwiedzać to miejsce. Między sobą zawsze rozmawiali w nieznanym jej języku, a zamówienie składali łamaną angielszczyzną, choć akurat ci dwaj świetnie władali tym językiem. Lubiła emigrantów i zawsze ich zagadywała, by dowiedzieć się, co ich przygnało do tego wiecznie mokrego kraju.
Dziś jednak nie odważyła się podejść do stolika. To nieme spotkanie dwóch mężczyzn wzbudziło w niej nieuzasadniony lęk. Jak gdyby swoimi negatywnymi emocjami wypełniali wnętrze kawiarni…
Pułkownik Potokiewicz oczekiwał od Janka odpowiedzi, ale ten trwał w zawieszeniu, próbując znaleźć choćby jedną przesłankę, która pchnęłaby go z powrotem do Polski. Na próżno! Nie w tej rzeczywistości.
Jedyną osobą, która mogła ukoić jego ból, była Izabela. Wszystkie dobre przedwojenne chwile naznaczone były jej słodkim uśmiechem. Choć gdyby spytali go w młodości, czy ożeni się z Izą Sadowską, pewnie splunąłby w złości i fuknął, że nigdy nie pozwoli na tę zniewagę i najwyższa pora skończyć żarty. Jednak teraz oddałby wszystko, by móc ją choć na chwilę zobaczyć. Gdyby tylko dowiedział się, że nadal żyje, w jednej sekundzie zebrałby się do wyjazdu. Jednak Izabeli nie było, a wszystko, co się z nią wiązało, pozostawało w zgliszczach spalonej Dylągowej. Prośba Potokiewicza wydawała się zbyt błaha, by Janek zechciał wyjść ze swojej strefy komfortu.
– Janek, potrzebuję cię tam, brachu! – szepnął Stanisław, jak gdyby to zdanie było tajemnicą najwyższej wagi.
– Staszek, nie drąż. W czterdziestym szóstym mogliśmy zdecydować, czy zostajemy tu, czy wracamy, i nie mam zamiaru zmieniać swoich planów, bo wymyśliłeś sobie, że wskrzesisz w Polsce lotnictwo. Nad czym mielibyśmy latać? Nad gruzami zawalonych miast? – stwierdził z niesmakiem Smażewski.
– Daj spokój. Polska już tak nie wygląda…
– Właśnie! – Janek podniósł rękę, by uciszyć przyjaciela. – Polska już nie wygląda tak, jak ją zapamiętałem, a do nowej, trzymającej się na słowo honoru, nie mam zamiaru wracać.
– Naprawdę nie dasz się przekonać? Zawsze mówiłeś, że walczysz za kraj i zrobisz wszystko, by go uratować, a teraz, kiedy masz znów taką możliwość, wolisz siedzieć w ciepłej londyńskiej kawalerce i patrzeć, jak strugi deszczu spływają po szybie.
Janek zmarszczył brwi. Nie lubił, kiedy ktoś, a tym bardziej Potokiewicz, wypominał mu, że nie dba o swoją ojczyznę. Dbał o nią przez długie wojenne lata, wystawiając na szwank swoje zdrowie i tracąc rodzinę wymordowaną przez UPA. Czyż z jego strony nie było to najwyższe poświęcenie w imię walki o ojczyznę?
W rosnącym zdenerwowaniu zmierzył wzrokiem Stanisława. Potokiewicz dobrze wiedział, co się wydarzyło w Dylągowej i jakie spustoszenie to poczyniło w psychice Janka. A mimo to miał czelność przylecieć do Londynu i prosić go, by wrócił do Polski?!
– Polska nie jest w stanie wojny. Nie trzeba się już o nią bić, ale ją odbudowywać, a ja nigdy nie byłem dobrym budowniczym – powiedział Janek powoli, próbując za wszelką cenę pokazać po sobie, że rozmowa nie robi na nim wrażenia.
W rzeczywistości płonął wewnątrz żywym ogniem. Czuł, jak z każdą minutą coraz szybciej bije mu serce,jak ból rozsadza mu czaszkę, a w duszy pojawia sięirracjonalny lęk. Miał ochotę wstać i uciec do przytulnej kawalerki, wyprzeć złe wspomnienia, wziąć luminal na uspokojenie i zasnąć.
– Ale trzeba ją wyswobodzić z rąk Ruskich! – ciągnął Potokiewicz, nie dając za wygraną. – Jeśli nie odbudować zniszczone domy, to zasilić szeregi wojska i wyrzucić z nich wrogów narodu!
– Ja już spełniłem swój obowiązek – odparł twardo Janek, choć czuł, że głos mu drży.
Skupił wzrok na filiżance, z niesmakiem uzmysławiając sobie, że pewnie w Warszawie nie mają tak dobrej kawy, jak w Londynie.
Milczał, choć dudniące mu w głowie myśli analizowały słowa przyjaciela. Potokiewicz miał rację. Janek zasiedział się w ciepłym londyńskim mieszkanku i nie robił nic wartego uwagi, a tymczasem Polska z trudem wstawała z kolan. Może faktycznie powinien tam pojechać i pomóc, ale czy jako aktywny lotnik, jeden z lepszych podczas drugiej wojny światowej, rzeczywiście nie spełnił już swojego obowiązku? Czyż wieloletnie narażanie życia przyniosło mu coś jeszcze oprócz niesmaku?
Matka zawsze wpajała mu, że najważniejsza w życiu jest wiara. Jeżeli wierzysz w Boga całym sercem, to z pewnością nie spotka cię nic złego, a jeżeli już przytrafi ci się jakaś przykrość, to tylko dlatego, że twoja wiara jest mocna. Jak gdyby dostawanie po głowie od życia było nagrodą za bycie dobrym człowiekiem. „Nadstaw drugi policzek!” – pouczała go matka, gdy wracał ze szkoły z siniakami. „Nie pozwól się prowokować!” – powtarzała, nawet gdy miał podstawy do tego, by walczyć o swoje. Uważał, że wiara umniejsza jego wartość i pozwala, by wróg mógł z nim robić, co mu się żywnie podoba. Wiara kazała też ślepo brnąć w bagno udręk w nadziei, że sprawca jego niedoli z czasem odpowie za swoje czyny, a los Janowi odda z nawiązką za doznane krzywdy. Jednak mimo wielu złych chwil Smażewski nie doczekał się sprawiedliwości.
Przez wiele lat wierzył w to, co matka, Kościół i nauczyciele kładli mu do głowy. Upajał się myślą, że jest prawy, lojalny i godny zaufania. Że spisuje się namedal i będzie bronić ojczyzny za każdą cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić. Ufał, że w końcu lata wyrzeczeń, tęsknoty, strachu i oddechów na granicy życia zmienią się w obiecaną nagrodę. Wreszcie będzie mógł żyć pełną piersią, a kraj powita go z otwartymi ramionami, ukochaną kobietą, pełnym dumy wzrokiem tłumów i orderami, które pokryją gęsto jego mundur. Jakże się mylił, jak bardzo zawiódł się na swoim życiu, wiedział tylko on sam.
Nigdy nie przypuszczał, że będzie się kiedyś zastanawiał, czy wrócić do kraju. Przez lata emigracji starał się zakopać wspomnienie o Polsce i nie dopuszczać do siebie myśli o powrocie.
Przecież raz już to zrobił i powrót okazał się najboleśniejszym doświadczeniem w jego życiu.
Spojrzał na Staszka Potokiewicza, który biczował go spojrzeniem. Zdawało się, że jego wzrok krzyczał: „Jak możesz tu teraz być, gdy oni tak jawnie odrzucili wtedy naszą pomoc?”.
Znów z bólem serca przypomniał sobie, jak 8 czerwca 1946 roku stał przy trasie parady i obserwował defiladę zwycięstwa. Wielka Brytania świętowała zakończenie wojny, a tłum londyńczyków obserwował, jak środkiem drogi idą zasłużeni żołnierze, którzy aktywnie wspierali Anglię w walce z państwami Osi. W paradzie tej szli wszyscy zasłużeni prócz Polaków, choć każdy wiedział, że w walce powietrznej trzydzieści procent zestrzeleń było właśnie ich zasługą. Podczas wojny gazety rozpisywały się o najlepszych, polskich lotnikach z Dywizjonu 303; kiedy jednak wojna się skończyła, skończyły się także laudacje o ich wyczynach. Nawet Janek, jako jeden z lepszych lotników polskiego Dywizjonu 315 „Miasto Dęblin” w Anglii, nie mógł cieszyć się zwycięstwem. W obawie przed gniewem Stalina rząd Clementa Attleego postanowił zakazać udziału w pochodzie dwustu tysiącom żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Koledzy Janka oddawali życie w walce, broniąc ostatniego bastionu Europy przed hitlerowskim natarciem, a teraz każdy udawał, że ich nie zna, że nic nie znaczą, że ich osiągnięcia są nieważne. Jan sam dostał dwa razy i ledwo uszedł z życiem, a kilka lat później kraj, dla którego walczył, splunął mu w twarz. Stał wtedy w tłumie obcych ludzi, patrząc, jak Meksykanie i sanitariusze z Fidżi z dumą prężyli się w takt żołnierskiej muzyki, a on czuł, jak serce pęka mu na kawałki. Kiedy nad jego głową przeleciał hurricane, taki sam, jakim niejednokrotnie latał w bitwie o Anglię, jego oczy przykryła kurtyna łez, a w głowie słyszał głos matki, który kazał mu nadstawiać drugi policzek.
Nie mógł znieść spojrzenia Stanisława. Westchnął głęboko i spojrzał w okno. Niebo znów przykryły gęste chmury, z których zaczął siąpić deszcz. Ta przeklęta angielska pogoda wcale nie działała dobrze na jego psychikę. Niebo nad tym krajem stale płakało. Zupełnie jak dusza Jana płakała za utraconymi latami i za tym wszystkim, co zabrała mu wojna.
Z drugiej strony, gdy tylko pomyślał o Polsce, przed oczami stawał mu widok doszczętnie spalonej Dylągowej i smutny wzrok starej mieszkanki sąsiedniej wsi, która najpierw patrzyła na niego zaskoczona, jakby nie rozumiała, co jest dla niego niejasne i dlaczego nie może pojąć, że lepiej nie iść w tamtą stronę, a później powiedziała:
– Panie drogi, spóźniłeś się pan. To już pół roku, jak UPA spaliła wszystko we wsi! Wywlekli ludzi przed obejścia i zastrzelili, a ci, co się cudem śmierci wywinęli, spalili się… Oni i całe obejście. Nikt się nie ostał, panie drogi. Nikt…
Początkowo jej nie uwierzył, a potem słyszał jej słowa co noc. Z Sielnicy do Dylągowej biegł co sił w nogach, pokonując dystans prawie czterech kilometrów w pół godziny, a gdy dotarł na miejsce, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wszystkie domy i gospodarstwa były spalone; zgliszcza zabudowań straszyły widokiem i były upiorną przestrogą przed kolejnym wejściem w te progi. Nie wiedział, ile czasu spędził przy spalonym domu Izabeli. Nie mógł dopuścić do siebie myśli, że wszystko, co było mu w życiu drogie, zamieniło się w proch, który użyźniał teraz jego ojcowiznę. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Bóg w tak okrutny sposób wynagradza mu dobre życie. Czy zabrał Janowi rodzinę dlatego, że ten walczył i zestrzeliwał wszystkie samoloty wroga? Czy jego Bóg był tym, który wyznawał zasadę „oko za oko, śmierć za śmierć”?
– Więc jak będzie? – Potokiewicz wytrącił Janka Smażewskiego ze wspomnień. – Polecisz ze mną do Polski?
– Nie wiem – stwierdził Janek zgodnie z prawdą.
– Zastanów się i spotkajmy się jutro w parku Świętego Jakuba przy domku ptasznika.
Janek parsknął śmiechem.
– A ty co? W konspirację się bawisz? Przecież wojna skończyła się trzy lata temu. Nikt tu nikogo nie szpieguje.
– Nigdy nie bądź tego pewien – powiedział Staszek z powagą. – Siedzisz tu i wspominasz, i nawet nie zwróciłeś uwagi, że panna za ladą gapi się na nas od pół godziny.
Janek obrócił się ostentacyjnie i spojrzał na małolatę, która przecierając szklankę ścierką, z zaciekawieniem studiowała jego twarz. Uśmiechnęła się lekko, na co Janek skrzywił się z niesmakiem.
– Nie bądź naiwny. To jakaś małolata, z pewnością nawet nie wie, kim jesteśmy – stwierdził pogardliwie. – Jesteś przewrażliwiony.
„Wolę być przewrażliwiony niż martwy” – dopowiedział Stanisław w myślach.
Potokiewicz czuł się jak podła świnia, namawiając Janka na powrót do kraju. Wiedział, że to nie będzie proste, że Janek tak łatwo się nie ugnie. Smażewski, mimo że od lat był na emigracji, wykazywał jasność umysłu i realnie oceniał sytuację, czego niestety Potokiewicz nie mógł powiedzieć o sobie. Nim kierowały wcześniej wyłącznie emocje.
„Po co w ogóle wracałem do tego komunistycznego kraju?” – wyrzucał teraz sobie, patrząc przez okno.
Przecież po wojnie mógł zostać tu, w Anglii, i urządzić sobie przytulne mieszkanko jak Janek. Mógł zacząć wszystko od nowa, z dala od ojczyzny. Ale nie! Musiał wracać, bo serce gnało go do domu, do rodziny, która została wywieziona w głąb Rosji i zapewne nie starczyłoby mu życia, gdyby chciał ich szukać na własną rękę.
Patrzył, jak Janek bije się z myślami. Rozumiał Smażewskiego. Potokiewicz nie chciał przysparzać przyjacielowi nieprzyjemności, ale teraz, gdy rzeczywistość powojenna okazała się jeszcze gorsza niż wojna, nie miał wyboru. Jedyne, co mu pozostało, to mieć nadzieję, że Janek kiedyś mu wybaczy i zrozumie. Może kiedyś będzie potrafił wczuć się w sytuację Staszka i wytrzyma cios od życia, a w zasadzie od niego. Faceta, który powinien być przyjacielem, nie wrogiem.
Janek upił ostatni łyk kawy, a Potokiewicz czekał w napięciu. Był rozdarty: z jednej strony nie chciał, by przyjaciel przyjął jego propozycję wyjazdu, a najlepiej, by poprzysiągł, że za nic w świecie nie wróci do ojczyzny. Z drugiej strony pragnął, by Janek wrócił, bo tylko wtedy znów zobaczy Danusię i Anielkę. Czekał na ruch przyjaciela, czując na sobie wzrok kelnerki i siedzącego przy sąsiednim stoliku towarzysza Fiodorowa, który jak cień śledził Potokiewicza i donosił o wszystkim swojemu przełożonemu.
Stanisław czuł, jak żółć podchodzi mu do gardła. Nie mógł znieść myśli, że stał się sprzedawczykiem i zgodził się na taki układ. Teraz rozumiał słowa Antonova i żałował, że wybrał sławę i rodzinę zamiast życia przyjaciela. Znalazł się między sierpem a młotem, a gdy przyszło podjąć ostateczną decyzję, wybrał zdradę, której teraz się brzydził.
Przypomniał sobie spotkanie w gabinecie Michaiła Antonova, który był członkiem Biura Politycznego Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a jednocześnie jako generał Armii Radzieckiej najwyższym urzędnikiem kierującym Ludowym Wojskiem Polskim. Chociaż „kierujący” było zbyt wygórowanymsłowem na opisanie działań Antonova. W gruncie rzeczy ten znienawidzony przez polskich żołnierzy Rosjaninrobił wszystko, by zdominować i kontrolować Wojsko Polskie, które podlegało teraz jego dowództwu.
Stanisław oczyma wyobraźni zobaczył gabinet z drogimi meblami, z pewnością zrabowanymi z wrocławskich poniemieckich mieszkań, i regałami wypełnionymi teczkami, w których na każdego był haczyk. Pamiętał duszną atmosferę, zapach papierosów Biełomorkanał i obleśną osobę Michaiła Antonova.
* * *
– Chcesz, żeby sprowadzić ci rodzinę, Potokiewicz? Chcesz lotnictwo w Polsce odbudować? – Antonov śmiał się grubiańsko, prosto w twarz pułkownika. – Polski nie ma i nie będzie. Jesteście pod butem ZSRR i tak już pozostanie do końca waszych psich lat, towarzyszu!
Potokiewicz nie mógł wymazać z pamięci upokarzającego tonu Michaiła oraz jego zachłannego i pewnego siebie wzroku. Wtedy pierwszy raz miał ochotę go zabić. Po prostu wyjąć pistolet i strzelić mu w łeb, tak jak robił to podczas wojny w obecności wroga.
Wojna wyzwoliła w nim to, co najgorsze. Otrzymali wtedy jawne przyzwolenie na oszukiwanie, zdradzanie, zagarnianie nie swojego mienia i na mord. Po latach praktykowania tych zachowań trudno było mu się powstrzymać przed gwałtownością i chęcią pozbawienia życia swojego oprawcy, a właśnie tak Staszek postrzegał Antonova. Dobrze jednak wiedział, że gdyby tylko podniósł rękę na Michaiła, od razu zostałby zabity, a oprócz niego życie straciliby członkowie pozostałej przy życiu rodziny, przyjaciele i znajomi. Znaleźliby na wszystkich paragraf i najbardziej okrutne metody katowania w więzieniu, a później zmusiliby ich do przyznania się do działania przeciwko partii komunistycznej, a wtedy pozostałoby tylko naciśnięcie spustu, by pozbawić ich życia. Potokiewicz wiedział, że jeśli nie zacznie działać, może ucierpieć wiele istnień; siedział więc przed Antonovem, zaciskając zęby ze złości tak mocno, że bolała go nie tylko żuchwa, ale i cała czaszka. Żałował, że zdecydował się przyjść, a z drugiej strony niczego bardziej nie pragnął niż odnalezienia rodziny.
Atmosfera w gabinecie stała się ciężka. Antonov otworzył teczkę z danymi Potokiewicza. Przez chwilę dumał nad raportami, po czym zgasił papierosa, spojrzał na Stanisława i powiedział:
– To, o co prosisz, Potokiewicz, to nie są tanie rzeczy. Chociaż nie powiem, że nie są do zrealizowania. Mógłbym przystać na twoją prośbę i połączyć cię z rodziną, dać pozwolenie na to twoje lotnictwo, ale w zamian chcę, byś sprowadził Jana Smażewskiego – mówił po polsku, kalecząc go silnym rosyjskim akcentem.
Na te słowa Stanisław mało nie dostał ataku serca. Wydanie na pewną śmierć swojego wieloletniego przyjaciela było wysoką ceną, nawet za uratowanie rodziny. Zawsze powtarzał swoim chłopcom, że wolałby zginąć, niż splamić sobie ręce krwią choć jednego z żołnierzy. Z drugiej strony Smażewskiego nie widział od zakończenia wojny i jego obecność ani nawet łącząca ich kiedyś przyjacielska więź nie ukoiłaby w sercu Staszkarany po utracie najbliższej rodziny.
– Teraz milczysz, Potokiewicz? Co, może nie wiesz, gdzie jest Smażewski?
– Nie znam nikogo o tym nazwisku – powiedział powoli Stanisław.
– Łżesz, psie, a kłamać to ciebie nikt nie nauczył – powiedział powoli Michaił, uśmiechając się bezczelnie.
– Powiedziałem, że nie znam nikogo takiego.
Z twarzy Antonova znikł uśmiech, a w oczach pojawiła się złość. Jedno oko niebezpiecznie uciekło mu w bok i Potokiewicz starał się skupić wzrok na drugim. Nie zamierzał narażać się na gniew Rosjanina i ryzykować umieszczeniem w warszawskim więzieniu. Antonov z impetem zamknął teczkę, zmrużył oczy i powiedział:
– Słuchaj, polska gnido! Albo przyprowadzisz mi Smażewskiego, albo wymorduję całą twoją rodzinę. Zaraz po tym, jak zgwałcę ci żonkę i córkę, a i swoim żołnierzom pozwolę pobawić się Anielką. Chociaż trochę przybiedziła ją wojna, to nadal jest łakomym kąskiem. – Ostentacyjnie zagryzł dolną wargę.
Stanisław zagotował się w środku ze złości, ale nie chciał pokazywać po sobie, jak bardzo wstrząsnęły nim słowa Antonova. Z jednej strony dostał jasny przekaz: jego rodzina żyje! W dodatku Antonov wiedział, gdzie znajdowały się Danusia i Anielka. Córka musiała być już nastolatką. Nie widział jej od jedenastu lat, pamiętał, że była uroczym dzieckiem. Na wspomnienie twarzyczkimałej Anielki serce pękało mu na kawałki. Starał się nie rozstrzygać, czyje życie jest ważniejsze. Antonov kazał mu postawić na jednej szali przyjaciela, a na drugiej rodzinę. Jakim skurwysynem trzeba być, żeby robić coś takiego?
Patrzył na okrągłą, pełną blizn twarz rosyjskiego generała, który, wykrzywiony w zuchwałym grymasie, czekał na jego reakcję.
– Skąd mam mieć pewność, że one nadal żyją? – spytał odważnie.
Antonov przyglądał mu się przez chwilę, a później zaśmiał lekko.
– Wojna nauczyła was nieufności, Potokiewicz. Ale to dobrze. Dobry żołnierz musi zawsze być pewny, że jest o co walczyć i kiedy już tę pewność posiądzie, odda wszystko, by zwyciężyć.
Michaił Antonov dumał jeszcze nad czymś, mierząc Stanisława wzrokiem, ale Potokiewicz nie zamierzał uginać się pod naporem jego spojrzenia. W końcu Antonov otworzył teczkę i wyjął z niej zdjęcie przedstawiające drewnianą chatę, przed którą stały trzy kobiety w łachmanach i chustach na głowach, patrzące w obiektyw. Ich wychudzone, blade i jakby obce twarze wyrażały ból, strach i rezygnację. W brudnych, poszarpanych ubraniach, zbyt cienkich, jak na panujące tam zimowe warunki, musiało im być bardzo zimno. Siedziały na prowizorycznej ławce, skleconej z dwóch pieńków i niewielkiej deski. Chata z kawałków drewna bardziej przypominała mu afrykańskie lepianki, które oglądał w angielskich gazetach podróżniczych, niż porządny, prawdziwy dom. Z boku rudery, nieco w oddali, dostrzegł siedzącego na kamieniu staruszka.Natychmiast rozpoznał w nim swojego ojca; mężczyzna na fotografii z niesmakiem przyglądał się całej sytuacji. Widocznie nie chciał brać udziału w tej wątpliwej sesji. Potokiewicz spojrzał jeszcze raz na matkę, żonę i córkę. Gdy widział Anielkę ostatnim razem, miała cztery lata; teraz wzrostem już przegoniła Danusię, więc zdjęcie z pewnością musiało zostać zrobione niedawno. Zbyt szczupłe nadgarstki, patykowate nogi widoczne spod spódnic i wołający o pomoc wzrok rwały jego serce na strzępy. Ostatkiem sił próbował trzymać fason i się nie rozkleić.
Patrząc na nie, nie potrafił już wierzyć w swoje ideały, które tak chętnie wpajał podwładnym. W zetknięciu z niedolą jego rodziny żaden honor, lojalność władzy czy patriotyzm nie miały znaczenia.
Przez wiele lat tęsknił i prosił Boga, by ten scalił go z rodziną. Teraz, po jedenastu latach, znów mógł trzymać żonę i córkę w ramionach, mógł zasiąść przy stole wigilijnym z rodzicami. Wystarczyło tylko zdradzić przyjaciela. Tylko i aż.
* * *
– Staszek, muszę się nad tym zastanowić. Nie wiem, czy doba mi wystarczy.
Wyrwany ze wspomnień Potokiewicz uniósł wzrok na Jana.
– Pojutrze wracam do Polski. Nie dostałem pozwolenia na dłuższy pobyt w Anglii, a ciebie nie tak łatwo było tu znaleźć – rzucił jakby od niechcenia, czując, że przyjaciel gnie się pod ciężarem przedstawionych argumentów.
Przez chwilę zastanawiał się, czy powiedzieć Jankowi o Izie. Ostatecznie uznał, że dla jego bezpieczeństwa lepiej będzie milczeć. Gdyby mu wyznał prawdę, zachowałby się w stosunku do przyjaciela tak samo, jak Antonov wobec niego. Nie pozostawiłby mu żadnego ruchu na planszy. W Polsce może i nie musieli walczyć, nie musieli uciekać przed bombardowaniem, stawiać czynnego oporu, ale psychiczne kajdany były trudne do udźwignięcia. Ludzie nadal ginęli bez wieści, umierali,wcześniej przez wiele dni katowani w więzieniach. Utrzymanie się na powierzchni, gdy w przeszłości jawnie stawiało się opór, teraz graniczyło z cudem. Komuniści zabijali tych, którzy przetrwali, a którzy jeszcze nie tak dawno przelewali krew w walce o wolny kraj.
Przed oczami pojawiła mu się twarz Izabeli, ale szybkim ruchem głowy wyrzucił myśl o niej. Utwierdził się w przekonaniu, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Gdy człowiek myśli, że jest sam na świecie, jakoś łatwiej mu wybrać między lojalnością wobec kraju a… zdradą. Decyzja wydaje się racjonalna.
– Dobrze więc… – zaczął Janek.
Stanisław Potokiewicz podniósł rękę, by go uciszyć.
– Zastanów się i daj mi odpowiedź jutro w parku. Tymczasem mam do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Do jutra, przyjacielu.
Stanisław uścisnął Jankowi dłoń i pospiesznie wyszedł z kawiarni na zalany deszczem chodnik. Po kilku krokach poczuł na sobie wzrok Fiodorowa. Nie musiał się obracać ani przeglądać w witrynie sklepowej, żeby wiedzieć, że jest śledzony, a każdy jego krok, każde słowo i ruch zostaną dokładnie przeanalizowane i przekazane Antonovowi.
Potokiewicz nie mógł znieść poczucia przegranej. Wiedział, że Antonov wykonał perfekcyjny mat na szachownicy jego życia i że jemu samemu nie pozostał już żaden ruch. Nie mógł się obronić. Przegrał walkę z własnym rozsądkiem oraz lojalnością wobec kraju i przyjaciela. Czuł się tak żałośnie, że pragnął jak zbieg zaszyć się gdzieś, uciec przed rzeczywistością, zapomnieć o przegranej. Jednak świadomość, że rodzina czeka na to, aż Staszek ich uratuje, utrzymywała go przy życiu, nawet gdy było niezgodne z jego zasadami moralnymi.
* * *
Janek Smażewski czekał na pułkownika w parku. Pogoda wyjątkowo dopisała i w miejscu, które zazwyczaj było mało uczęszczane przez mieszkańców, spacerowali tam i z powrotem emeryci, matki z dziećmi w wózkach i młodzież, która korzystała z pięknej pogody. W końcu niewiele dni w Wielkiej Brytanii było słonecznych, a niebo pozbawione jakiejkolwiek chmury stanowiło niezwykle rzadkie zjawisko.
Idąc do parku, miał nadzieję, że urokliwa aura napełni go spokojem i pozwoli odetchnąć od ciążących nad nim wspomnień. Jednak gdy usiadł na jedynej wolnej ławce, w dodatku pozbawionej jakiegokolwiek cienia, klął już pod nosem. Miał wrażenie, że jego życie jest jak niekończąca się wspinaczka, a on uparcie wspina się, walcząc z lękiem wysokości, o którym nikt poza nim nie miał pojęcia. Nawet teraz, gdy czuł się pozornie dobrze w Anglii, gdy nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo i ludzie odnosili się do niego życzliwie, wydawało mu się, jakby wszyscy wokół domyślali się, że jest tchórzem i przegranym.
Słowa Potokiewicza sprawiły, że wszystkie wspomnienia, które przez ostatnie miesiące starał się zatrzeć w pamięci, wróciły do niego z jeszcze większą intensywnością niż wcześniej, a podczas bezsennej nocy, mimo zażytej wcześniej podwójnej dawki luminalu, bombardowały jego psychikę, nie dając nawet chwili wytchnienia.
Rozpiął koszulę i podwinął rękawy do łokci. Rozejrzał się po parku, a jego wzrok spoczął na ławce tuż obok dorodnego dębu, na której siedział chłopak, tuląc w ramionach dziewczynę. Blondynka wsuwała palce w jego gęstą, rudą czuprynę i śmiała się w głos, gdy ten muskał jej wyciągniętą do słońca szyję. Droczyła się z nim i odsuwała delikatnie, by za chwilę znów pozwalać się dotykać.
Na ten widok Janek poczuł bolesne ukłucie w sercu, a jego myśli pognały do lata 1939 roku, kiedy to dokonał wyboru, który pociągnął za sobą lawinę przykrych doświadczeń…
* * *
Trawy falowały między nagimi łydkami Janka, kiedy gnał polną dróżką na wysłużonym rowerze, odziedziczonym po starszym bracie. Słońce stało wysoko na niebie, a duże, białe chmury malowniczo wisiały nad Dylągową.
Pedałował szybko, nie bacząc na nierówności czy kamienie na ścieżce. Chciał jak najszybciej dojechać do niewielkiego drewnianego domu na skraju wsi.
„Jeszcze tylko trzy kilometry, dwa kilometry, dwieście metrów…” – odliczał w myślach dystans, jaki mu pozostał do domu Izabeli.
Nie widzieli się kilka tygodni i ta pierwsza, najdłuższa jak dotąd rozłąka była dla chłopaka trudniejsza do okiełznania niż kurs szybowcowy w Łucku, który ukończył celująco, zdobywszy nań wiedzę z podstaw pilotażu samolotowego. Egzamin do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie zdał bez zbędnych komplikacji i teraz miał powód do świętowania.
Dom z drewna, pokryty strzechą, wyłonił się zza zakrętu i na ten widok Janek poczuł, jak serce zaczyna bić szybciej, a dłonie ślizgają się na kierownicy od potu. Nie przypuszczał, że rozłąka tak bardzo wzmocni jego uczucia.
Porzucił rower tuż przy płocie i przez ułamek sekundy patrzył na ukwiecone obejście. Obsadzone pnącymi różami ściany domu jawiły się w jego myślach jak eden. Raj, w którym mieszka jego Izunia.
Pobiegł na tył domu, wiedząc, że o tej porze Iza pracuje przy warzywach i owocach. Nie mylił się. Z oddali zobaczył jej drobną postać, kształtne piersi i rozwiane włosy i ten widok sprawił, że jego serce jeszcze bardziej przyspieszyło swój bieg, a w ustach mu zaschło. Zawsze starał się myśleć racjonalnie, a podczas kursu w Łucku uczył się strategicznego szybkiego myślenia, lecz teraz nie dbał o to, że powinien trzymać pożądanie na wodzy. Myślał tylko o tym, by zatopić się w ustach ukochanej.
Dziewczyna stała za gęstwiną krzaków malin i nucąc pod nosem, zbierała do koszyka dorodne owoce.
– Iza! – krzyknął, a ona, widząc go, porzuciła koszyk z owocami. Kilka z nich wysypało się na ziemię, ale dziewczyna, nie bacząc na to, rzuciła się pędem w stronę ukochanego.
Padli sobie w ramiona. Janek kątem oka dostrzegł panią Wandę, która stała w oknie za firanką i patrzyła na nich z uśmiechem. Pod bacznym okiem Sadowskiej czuł się trochę nieswojo. W końcu z tak jawnymi czułościami powinni zaczekać do ślubu, machnął jednak ręką na wstyd i pocałował Izę na powitanie.
Upierał się w myślach, że skoro wszyscy od dzieciństwa wróżyli jemu i Izabeli wspólną przyszłość, to teraz nikt nie powinien mieć do nich pretensji za okazywanie sobie uczuć, a tym bardziej największa prowodyrka całego zamieszania. W końcu młodzi spełniali tylko oczekiwania zaprzyjaźnionych rodzin. I tak mogło wyglądać to z zewnątrz, bo dobrze jeszcze pamiętali, jak w szkole nie lubili, gdy ktoś na siłę chciał ich sparować, jak bardzo przeciwstawiali się temu i jak upierali przy swoich racjach, że nigdy, przenigdy nie będą razem. Jednak dobry los nie zna zaprzeczenia, więc gdy usilnie powtarzali, że nie będą razem, ten splótł ich drogi, myśli i pragnienia. W gruncie rzeczy wraz z wiekiem coraz bardziej mieli się ku sobie i choć oboje nie chcieli się przed sobą do tego przyznać, coraz częściej łapali w przestrzeni swoje ukradkowe spojrzenia czy uśmiechy, aż na balu maturalnym zrozumieli, że świata poza sobą nie widzą.
Teraz, gdy od dwóch lat byli parą, patrzyli sobie w oczy z miłością i płomiennym pożądaniem. Te kilka miesięcy rozłąki sprawiło, że tęskny dotąd wzrok nie mógł nasycić się widokiem ukochanej osoby. Byliszczęśliwi, młodzi i piękni, a otaczająca ich kwiecista sceneria zdawała się zwiastować im świetlaną przyszłość.
– Janek! Tak tęskniłam – powiedziała dziewczyna, po czym złożyła na ustach chłopaka pocałunek. – Zaniosłam wczoraj ogórki twoim rodzicom. Nie wiedzieli, kiedy wrócisz, a teraz stoisz tu przede mną. – W natłoku emocji przywarła do niego całym ciałem, jak gdyby chciała się upewnić, że to nie sen.
– Chciałem zrobić ci niespodziankę – odparł z uśmiechem.
Patrzył w jej duże, ciemne oczy, w których odbijało się niebo, płynące po nim chmury i jego twarz. Otoczył dłońmi jej delikatne, przyrumienione piegami policzki, a pełne, głodne pocałunków usta kusząco rozchyliły się w jego stronę. Już miał się w nich zatopić, gdy na horyzoncie pojawiła się Wanda Sadowska, płosząc jego pożądanie.
– Janek, ty tutaj? Miałeś wracać za tydzień.
– Taki był plan, pani Wando, gdyby nie fakt, że przyjęli mnie do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie bez dodatkowych egzaminów! – powiedział z dumą. – Ten kurs w Łucku to był świetny wybór. – Puścił oko do Izy, a ta oblała się rumieńcem.
– Moje gratulacje – skwitowała z uznaniem Wanda, po czym uścisnęła chłopakowi dłoń. – Taki sukces trzeba uczcić! Zapraszam na herbatę i jabłecznik.
– Z przyjemnością skorzystam – odparł, po czym spojrzał na Izę, która stała między nimi ze zwieszoną głową, wyraźnie zawstydzona.
– Zatem chodź.
Janek chwycił dziewczynę za rękę, lecz ona zwinnie wywinęła się z tego i wydukała, że zjawi się, jak tylko dokończy zbierać maliny.
Denerwowała go ta jej zbytnia ostrożność w okazywaniu uczuć, gdy tylko na horyzoncie pojawiali się jej lub jego rodzice. Czasem miał wrażenie, że wstydziła się przed nimi tego, że ich wieloletnie sugestie wreszcie miały znaleźć odzwierciedlenie w rzeczywistości, a czasem zapuszczał się myślami w nieprzyjemne rewiry. Wówczas budziło się w nim zwątpienie co do jego związku z Izą i obawa, że dziewczyna, dotąd wyniosła i dumna, chce od życia kogoś innego, a Janek został przyjęty z braku odpowiedniego kandydata. Tym bardziej że w ostatnich miesiącach częściej go przy niej nie było, niż był.
Westchnął cicho i obserwował, jak Iza zwinnym krokiem idzie w stronę krzaków malin. Miała na sobie lekką sukienkę na cienkich ramiączkach, która ciasno opinała się na jej biuście. Gdy dziewczyna schyliła się po rzucony niedbale koszyczek z owocami, jedno z ramiączek zsunęło się, ukazując nagi bark. Na ten widok wyobraźnia Janka zapłonęła; w myślach zaczął już rozbierać Izabelę z sukienki. Odsłaniać to, co dziewczyna skrzętnie ukrywała.
– Janek! Iza! – zawołała Wanda przez otwarte okno. – Chodźcie. Herbata stygnie.
Otrząsnął się z kuszącej wizji i z trudem przełknął ślinę.
– Idź, idź. – Dziewczyna ponagliła go ruchem dłoni. – Zaraz do was dołączę.
Nie pozostało mu nic innego, jak pogodzić się z sytuacją, chociaż w myślach przeklinał te maliny, które stały się murem oddzielającym go od ukochanej.
Wolnym krokiem przeszedł przez ogród, a następnie przestąpił próg chaty, która składała się z czterech izb i kuchni z murowanym piecem kaflowym. Pamiętał jeszcze, jak w 1923 roku przychodził tu z ojcem pomagać w budowie, po tym jak podczas burzy w dom Sadowskich uderzył piorun i zniszczył cały budynek. Wtedy Iza wraz z rodzicami przez jakiś czas mieszkała u nich. Jakże był wówczas wściekły na swoją mamę, która kazała mu odstąpić Izie swoje łóżko, a jemu zostawiła na podłodze siennik. Co noc modlił się, żeby piegowata Izka z dużymi przednimi zębami czym prędzej wyniosła się do swojego domu. Miał wtedy dziewięć lat, a przez swoją niechęć do dziewczyny ochoczo pomagał w odbudowie, co Wawrzyniec Sadowski kwitował słowami, że będzie z niego dobry zięć. Janek tylko uśmiechał się słabo, bo w gruncie rzeczy wiedział, że robi to wszystko, byleby jak najszybciej pozbyć się dziewczyny ze swojego łóżka. Teraz oddałby wszystko, by móc spędzić przy jej boku noc. Nawet gdyby miał spać na sienniku w nogach łóżka.
W domu panowały półmrok i przyjemny chłód. Usiadł naprzeciw okna, na wystruganym przez ojca Izy taborecie, tak by móc bez podejrzanych spojrzeń Wandy obserwować jej córkę. Wziął kubek i zanurzył usta w gorącej herbacie, po czym skrzywił się z niesmakiem. Nigdy nie rozumiał fenomenu parzonych kwiatów lipy, które o tej porze roku gęsto rosły w Dylągowej. W każdym domu unosił się zapach tego wywaru. Wanda Sadowska pewnie z uprzejmości posłodziła jego herbatę dużą łyżką miodu, bo nie mógł zdecydować, czy bardziej przeszkadza mu smak lipy, czy słodycz miodu, która nieprzyjemnie drapała go w gardle.
Sadowska usiadła obok i delektowała się zapachem i smakiem przygotowanego przez siebie napoju. Podążyła za wzrokiem chłopaka, westchnęła cicho i powiedziała:
– Skoro jesteś już po kursie i dostałeś się do tej szkoły pilotów, to pora zorganizować zaręczyny.
Spojrzał na nią surowo, a serce nieprzyjemnie łomotało w piersi. Jej bezpośredni ton zbił go z tropu. Szczerze nie lubił, kiedy ktoś go do czegoś zmuszał i czuł się przymuszany, kiedy ktoś tylko napomykał o jego ślubie z Izą. Dla najbliższych była to naturalna kolej rzeczy, ale Janek, tak jak jego ojciec Antoni, miał ambicje. Chciał w życiu coś osiągnąć i teraz, kiedy był na początku swojej lotniczej drogi, czuł, że wszyscy chcą mu podciąć skrzydła oraz usidlić go w Dylągowej, a na to nie mógł pozwolić.
Sadowscy i Smażewscy od lat mieli wszystko uzgodnione. Czekali tylko na odpowiedni moment, który ich zdaniem właśnie nadszedł. Małżeństwo Izabeli i Janka nie tylko scaliłoby zaprzyjaźnione rody, ale i powiększyło rodzinne mienie.
Zarówno Sadowscy, jak i Smażewscy cieszyli się we wsi dobrą opinią. Liczono się z ich zdaniem, głównie za sprawą sporych wielohektarowych majątków. Sadowscy uprawiali warzywa i owoce, a Smażewscy hodowali zwierzęta. Jedno gospodarstwo okalało wschód wsi, drugie zachód. Oba rody były niejako strażnikami osady. Dobrymi sąsiadami, którzy zawsze poratowali zapasami w czasie nieurodzaju czy długiej zimy.
Odkąd Ignacy, brat Janka, zaciągnął się do Wojska Polskiego, w jego domu nie mówiło się już o niczym innym, jak tylko o spełnieniu rodzinnego obowiązku, który polegał na prowadzeniu gospodarstwa. Hodowla zwierząt była dla Antoniego Smażewskiego celem życiowym, a spuścizną miał zająć się Janek. Jednak chłopak nie chciał zostać na wsi. Ciągnęło go do lotnictwa. To dlatego przez wszystkie lata pilnie się uczył, a maturę zdał najlepiej w całym gimnazjum i teraz, kiedy już był tak blisko spełnienia marzenia, czuł ogromne rozgoryczenie, gdy wszyscy usilnie starali się go zatrzymać na wsi, mimo że znali jego plany.
– Pani Wando – zaczął z uśmiechem, choć czuł, jak ze złości gotuje mu się krew w żyłach. – Na wszystko przyjdzie czas.
– Czas pędzi nieubłaganie. Macie już po dwadzieścia lat. Ile jeszcze chcesz czekać?
„Już dwadzieścia lat” – drwił w myślach, wiedząc, że jego życie i wróżona przez przełożonych kariera dopiero jest u progu swojego spełnienia.
– Cóż, trudno mi powiedzieć. Dopiero dostałem się do szkoły…
– Szkoła i szkoła – przerwała mu. – Kto to widział tyle się uczyć, kiedy w gospodarstwie każda para rąk potrzebna. Zwłaszcza jeżeli są to ręce syna gospodarza.
Janek zacisnął zęby, czując, jak robi mu się gorąco ze zdenerwowania. Chciał coś odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. I dobrze zrobił, bo do pokoju właśnie weszła Iza i melodyjnym głosem oznajmiła, że już skończyła pracę.
– Opowiadaj, dlaczego ominął cię egzamin!
Janek odetchnął, wdzięczny, że może się skupić na dobrych wspomnieniach. Ciemne oczy Izabeli złagodziły gniew, który czuł jeszcze przed chwilą.
– Na kursie w Łucku byłem najlepszy, a jak się później okazało, mój instruktor przyjaźnił się z jednym z profesorów w Szkole Podchorążych Lotnictwa. Kiedy stawiłem się na egzamin, profesor Tyżyk wezwał mnie i oznajmił, że chciałby poza konkursem zobaczyć, czy faktycznie jestem taki dobry, jak opowiadał mu Dąbrowski. Usiadłem za stery i poleciałem. Zaprezentowałem wszystkie swoje umiejętności, nawet pokusiłem się o korkociąg. Dostałem za to reprymendę, a później się okazało, że właśnie ten manewr zadecydował o przyjęciu mnie do szkoły.
– Wariat! – Dziewczyna sprzedała mu kuksańca w bok. – Ale i tak gratuluję. Jestem z ciebie bardzo dumna! – Jej twarz promieniała, a Janek czuł się mile połechtany.
Takiej reakcji oczekiwał od rodziny, tymczasem zdawało się, jakby jedyną osobą, która go naprawdę rozumiała, była Iza.
– Będziesz żoną lotnika. Tego jeszcze nie mieliśmy w naszej rodzinie – rzuciła Wanda, a dziewczyna zarumieniła się i skupiła wzrok na kubku lipowej herbaty.
Nałożył sobie na talerz kawałek jabłecznika i pochłonął go w trzech kęsach. W ciszy dopił herbatę, starając się nie pokazywać po sobie niesmaku, jaki wywołał w nim cieknący po gardle miód.
– Jeśli pani pozwoli, pani Wando, chciałbym porwać Izę na spacer – powiedział.
– Oczywiście.
– Pójdę tylko do wychodka – rzuciła Iza, a Janek momentalnie podniósł się z taboretu.
Wanda chwyciła go mocno za ramię i spojrzała mu w oczy.
– Przemyśl sobie te zaręczyny. Przecież to dla dobra wszystkich. Widać, że macie się z Izunią ku sobie. Zaręczycie się, wyprawimy ślub i nim skończysz tę swoją szkołę, będziemy już chować wasze dziecko.
Janek z trudem przełknął ślinę. Nie wiedział, czemu przerażała go ta wizja, ale obiecał Sadowskiej, że się zastanowi. Jednak już wtedy miał świadomość, że to słowa rzucone na wiatr. Jakaś niezwykła siła pchała go do lotnictwa i obawiał się, że jeżeli teraz odpuści realizację marzenia, będzie mógł o nim zapomnieć na zawsze. Nie zamierzał godzić się na ślub, przynajmniej nie w tym momencie. Może jak skończy szkołę, może jak wylata sobie sukces, a do tego prowadziła długa droga. Na zaręczyny nawet by się zdecydował, chociaż uważał, że wzięcie ślubu przyniesie szkodę jego karierze, a ta wydawała się w tym momencie najważniejsza. Wielokrotnie rozmyślał nad założeniem rodziny. Kochał Izę, ale chyba po prostu bał się uwiązania… A on chciał latać.
* * *
– Moje uszanowanie! – powiedział pułkownik Potokiewicz, siadając obok Janka na ławce.
– Serwus – odparł Smażewski.
Janek spojrzał na przyjaciela, który wyglądał, jakby był chory. Stanisław zawsze nosił się nieco sztywno, miał mocną budowę ciała i cechy charakteru, dzięki którym stał się oparciem dla całego Dywizjonu 315. Jego nienaganne zachowanie, liczne zestrzelenia messerschmittów i całkiem sprawne władanie językiem angielskim były chlubą całej drużyny. Potokiewicz zawsze wiedział, co robić, i zawsze miał plan działania, który, wprowadzony w życie, sprawdzał się perfekcyjnie.
Teraz przyjaciel namawiał go do powrotu do Polski i choć Janek wciąż miał obawy, to czuł, że będąc w kraju, mógłby dowiedzieć się całej prawdy o śmierci swojej rodziny i o bracie, który zaginął gdzieś na froncie. A może Ignacy się odnalazł i też szukał kontaktu do Janka? Te argumenty przeważyły.
– Co postanowiłeś? – rzucił Potokiewicz bez ogródek, a po twarzy spłynęła mu strużka potu.
Janek ostatni raz próbował postawić na szali za i przeciw, choć jego psychika już nie mogła udźwignąć tego niezdecydowania.
– Wracam – powiedział w końcu, wierząc, że to będzie dobra decyzja.
Potokiewicz kiwnął głową z aprobatą, choć wydawał się bardziej zdenerwowany niż wcześniej. To było dla Janka niezrozumiałe. W końcu Stanisław sam chciał, żeby Smażewski wrócił do Polski, więc skąd te nerwy?
– Widzimy się jutro na lotnisku – rzucił pułkownik. – Nie bierz ze sobą wielu rzeczy. Dobra, do zobaczenia. Ja idę załatwić resztę formalności.
Janek kiwnął głową na znak, że rozumie.
Potokiewicz wstał, uścisnął mu dłoń i odszedł w stronę fontanny. Smażewski nadal siedział na ławce, zastanawiając się, czy faktycznie podjął dobrą decyzję.
Rozejrzał się po parku, mimowolnie wracając wzrokiem za Potokiewiczem. Zauważył, że w stałej odległości za jego dowódcą szedł jakiś mężczyzna. Ten sam, który dzień wcześniej siedział w kawiarni i obserwował Smażewskiego.
Przeszło mu przez myśl, że coś tu nie gra. Zaraz jednak usprawiedliwił się, że jest przewrażliwiony doświadczeniami wojny, wspomnieniami, w których nadal pojawiała się postać Potokiewicza. Chciał wierzyć w zbieg okoliczności; nie miał dość silnej woli, by przeanalizować, co zobaczył. Był zmęczony i jedyne, czego chciał w tej chwili, to oczyścić umysł z natłoku myśli.
Obrzucił ostatnim spojrzeniem park, westchnął, po czym zebrał się i ruszył do swojej kawalerki. Miał nadzieję, że tym razem luminal zadziała i sen pozwoli mu trochę odetchnąć od rzeczywistości.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Cheapside – jedna z głównych ulic Londynu.
Copyright © by Nina Zawadzka, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: Anna Wiraszka
Zdjęcie na okładce: © Stephen Mulcahey / Trevillion Images
Redakcja: Malwina Kozłowska
Korekta: „DARKHART”, Marta Akuszewska
Skład i łamanie: „DARKHART”
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-193-4
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.