Ostatnie takie lato - Nina Zawadzka - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Ostatnie takie lato ebook i audiobook

Zawadzka Nina

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

HISTORIA O MIŁOŚCI I STRACIE, UPRZEDZENIACH WZGLĘDEM MAZURÓW ORAZ CENIE, JAKĄ PŁACIMY ZA SWOJE WYBORY.

 

Rok 1947. Przez dawne Prusy Wschodnie przedzierają się powracający do Rosji czerwonoarmiści, napadając po drodze na domostwa i niewinne kobiety. Tamara Mathuszewska kolejny raz cudem unika napaści, lecz kiedy wraca do rodzinnego domu ze zgrozą odkrywa, że skryła się w nim skrzywdzona dziewczyna, której dawniej Tamara nie zdołała uchronić od zagrożenia.

By pomóc dziewczynie, najpierw musi uzdrowić siebie, wyleczyć się z grzesznej miłości, która od 1919 roku włada jej sercem, i przez którą jej rodzina tak wiele wycierpiała. Powraca myślami do lata, które zmieniło wszystko w jej życiu, nie przypuszczając, że przeszłość znów zapuka do drzwi jej domu.

Czy zakazana miłość kolejny raz stanie się powodem jej klęski?

 

OPOWIEŚĆ O PIĘKNEJ MIŁOŚCI, KTÓREJ NA DRODZE STANĘŁO POCHODZENIE, NIENAWIŚĆ I WOJNA.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 48 min

Lektor: Agata Skórska
Oceny
4,5 (226 ocen)
145
49
27
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ania83sosnowiec

Nie oderwiesz się od lektury

"Ostatnie takie lato" Niny Zawadzkiej - historia o zakazanej miłości, wojnie, uprzedzeniach i wyborach, które zmieniają ciąg życia. Gdy zobaczyłam zapowiedź najnowszej książki Niny, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Skończyłam czytać i piwrssze słowo, jakie przyszło mi na myśl to - fenomenalna. Tak kochani, ta powieść ( jak każda inna Niny) jest frnomenalna. Lato 1919 r, Tamara i Olaf, dwoje młodych ludzi zakochuje się w sobie. Pochodzą w dwóch różnych światów. Brak akceptacji rodzin, wyjaz Olafa na studia powoduje, że dwoje młodych ludzi zostaje rozdzielanych. Rok 1946 . Tamara podczas wojny straciła wszystko. Mimo zakończonej wojny życie Tamary jest zagrożone. Horda czerwonoarmistów podarza przez Prusy wschodnie siejąc spustoszenie. Kobieta cudem uchodzi z życiem. Docierając do rodzinnego domu, zastaje w nim dziewczynek, która przed laty nie umiała uchronić. Czy Tamara uratuje dziewczynę? Czy przeszłość z którą będzie musiała się zmierzyć nasza bohaterka ją uzdrowi? Tego koch...
20
aniczzka

Nie oderwiesz się od lektury

Historia bardzo mnie pochłonęła, nie spodziewałam się takiego obrotu akcji...Wciągająca ❤️
10
Matoszek123

Całkiem niezła

bardzo rozwlekła
10
Wi_Asia82

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka, ciekawie napisana, pochłonęła mnie od początku.
00
JaninaKr2149

Z braku laku…

Rozwleczona
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Określają nas nasze czyny. To, co wybieramy. To, czemu stawiamy opór. To, za co jesteśmy gotowi umrzeć.

 

Karen Marie Moning, Krwawe szaleństwo

 

 

 

 

 

 

1946 ROK – SORKWITY, ZIEMIE ODZYSKANE

 

 

 

Kiedy Tamara była jeszcze młodą dziewczyną, wschód słońca nad jeziorem wydawał jej się magiczny. Tafla wody kojarzyła się z lustrem, w którym niebo podziwiało swoje najpiękniejsze stroje, a kolorowe wstęgi chmur unoszące się ponad ciemnymi koronami drzew wzbudzały w niej zachwyt i napawały nadzieją, że nadchodzący dzień będzie dobry.

Teraz pomarańczowa łuna znów rozświetlała niebo. Czerwień zabarwiła nieliczne obłoki nad lasem, lecz przypatrująca się im Tamara nie potrafiła się już tym cieszyć. Stała przy oknie w salonie rodzinnego domu i tępo patrzyła na krwistoczerwoną kulę słońca. Gdyby nie wojna, pewnie zachwycałaby się tym widokiem.

Gdyby nie wojna…

Od sześciu lat te słowa pojawiały się w jej myślach niemal codziennie.

Gdyby nie wojna, nadal mieszkałaby na Pomorzu, zapewne złoszcząc się na kapryśną pogodę i niemrawe relacje rodzinne. Gdyby nie wojna, jej noce byłyby wypełnione barwnymi snami, a nie litanią koszmarów pojawiających się raz za razem, gdy tylko przymykała powieki. Gdyby nie wojna, nie musiałaby uciekać przed podejrzliwymi spojrzeniami w obawie, że ktoś ją rozpozna. I w końcu, gdyby nie wojna, nadal wierzyłaby w ludzi, w ich dobroć i w sens swojego życia na tej ziemi.

Od kilkunastu miesięcy słyszała zewsząd, że już po wszystkim. Polacy nareszcie byli wolni i bezpieczni. Ale ona wcale się tak nie czuła. Nadal obracała się przez ramię, gdy ktoś za nią szedł. Nerwowo przeczesywała wzrokiem okolicę, lękając się, że gdzieś w polu dojrzy sylwetkę czerwonoarmisty. A gdy tylko musiała wyjść z domu, robiła wszystko, by jak najszybciej doń wrócić, ponieważ pod jej nieobecność mogło dojść do kradzieży lub, co gorsza, do zajęcia domu przez nieznajomego repatrianta, który upierałby się, że ma do tej nieruchomości większe prawo niż ona – Tamara Mathuszewska, pruska dziewczyna, Mazurka i jedyna spadkobierczyni ojcowizny.

W ostatnich miesiącach repatrianci szturmem wdzierali się do byłych Prus Wschodnich i jeśli coś jeszcze zostało po sowieckich grabieżach, brali to sobie, tłumacząc, że Niemcom nic się już nie należy… A Tamara wiedziała, że mają rację. Według przedstawicieli jaśnie panującej nowej władzy tak właśnie należało postępować z Niemcami.

Od siódmego maja Prusy Wschodnie oficjalnie stały się domem dla tych, którzy mieli budować Warmię i Mazury – województwo bez dawnych nazw, autochtonów i niemieckiej ludności. Bez Tamary, która na rodzinnej ziemi czuła się obca. Niechciana. Odepchnięta przez los, który raz po raz nakazywał jej rozpoczynać wszystko od nowa.

Mimo polskich korzeni Tamara nie otrzymała polskiego obywatelstwa. Mieszkała sama i nikt nie mógł poświadczyć, że mówi prawdę; zamiast tego znalazł się ktoś, kto doniósł, że jej nazwisko widniało na niemieckiej liście narodowościowej. A dla potwierdzenia odmowy wskazywano fakt, iż łatwiej przychodzi jej mówienie po niemiecku niż po polsku. Tamara została więc zaliczona do tych, którzy mają zapłacić za wojenne szkody własnym mieniem, a następnie iść tam, gdzie ich miejsce, choć przecież od wieków tu toczyło się ich życie. Decyzją władzy za kilka tygodni miało jej tu nie być. I choć przerażała ją ta wizja, Tamara wiedziała, że będzie musiała to zrobić. Tak jak miliony Polaków, którzy na nowo zaczną odbudowywać to państwo.

Tylko jak?

Jak po tym wszystkim miałaby odnaleźć się w Polsce, skoro przez ostatnie lata balansowała na granicy nielojalności wobec kraju i jego najlepszego interesu, byleby tylko zagwarantować bezpieczeństwo synowi?

Odetchnęła ciężko, pragnąc, by zimne powietrze ugasiło żarzące się w głowie myśli.

Obraz przed oczami bladł, a dzień powszedniał, szarzał i stawał się kolejnym ciągiem godzin, które musiała przetrwać. Na szczęście już bez tego wściekle pomarańczowego nieba, które zawsze będzie jej się kojarzyć z wystrzałem armat artyleryjskich.

 

* * *

 

Kurt Hofflein wrócił do domu tego samego dnia, kiedy jego rodzina, spakowawszy dobytek na wóz drabiniasty, miała opuścić dawne Sorquitten i wyruszyć w daleką podróż na zachód. Był to też dzień, w którym Tamara Mathuszewska przyszła po jajka do Frau Wachmann – babuski[1], której jakimś cudem udało się do tej pory zachować kilka kur.

Widok wyjeżdżających Niemców nie był Tamarze obcy. Kiedy przeszło rok wcześniej wydano dekret umożliwiający ewakuację, mnóstwo ludzi stąd uciekało. Nim Sowieci odcięli drogę cywilom, Prusy zdołało opuścić setki tysięcy Niemców. Nieszczęśliwcy, którzy nie zdążyli na czas wyjechać, znaleźli się w potrzasku, w pułapce ostrzałów i bombardowań. A jeśli jakimś cudem udało im się przetrwać, wracali do domu zgarbieni i zrozpaczeni. I tylko czasem ktoś z nich drżącym głosem opowiadał o tragediach, jakich był świadkiem podczas tej morderczej przeprawy.

Tamara sądziła, że naprawdę przywykła już do tych obrazów, ale kiedy zobaczyła rodzinę Hoffleinów, zatrzymała się i nie mogła ruszyć dalej. Oparła się o płot opuszczonej chaty Assmanów, nie dbając o to, czy zasiedlił ją już jakiś kolonizator, który skłonny byłby przepędzić ją lub pobić za to, że dotyka „jego” mienia. Czuła, jak nogi drżą jej niczym galareta i że jeśli się nie wesprze na czymś, padnie na ziemię. Serce boleśnie łomotało jej w piersi, a na gardle zaciskały się niewidzialne palce strachu, choć przecież powinna nie czuć nic na widok Niemców. Powinna zdusić w sobie te emocje i pokazać, że jest ponad to, ale… nie potrafiła odwrócić wzroku od pełnego czułości powitania sąsiadów, którzy w potrzebie i jej podawali pomocną dłoń.

Mały Hans nie chciał opuścić ramion Kurta, a trzy starsze córki otoczyły ciasnym wianuszkiem ojca, spragnione bliskości i jednako szczęśliwe, że wrócił do domu. Na ich twarzach malowały się ulga oraz wiara, że Kurt uchroni je od niebezpieczeństwa, że dzięki jego obecności nic już im nie grozi. Ojciec starał się przytulać ich wszystkich, ale nie zamykał ich już w szczelnym uścisku, jak jeszcze kilka lat wcześniej. Jego wątłe ręce spoczywały teraz na barkach dzieci, jakby mężczyzna ledwo trzymał się na nogach ze zmęczenia. Twarz miał bladą, siną, a policzki zapadnięte. Jego włosy były bielutkie, jakby w ostatnich tygodniach stał się staruszkiem, a miał przecież dopiero czterdzieści pięć lat. I płakał… Płakał, choć niegdyś zawsze wzbraniał się przed okazywaniem słabości. W zbyt obszernych, brudnych i dziurawych łachmanach wyglądał jak żebrak. A gdyby nie fakt, że jeszcze niedawno Tamara widziała go w dobrze skrojonym mundurze SS, nie uwierzyłaby, że podczas wojny piastował wysokie stanowisko.

Zresztą cała rodzina Hoffleinów nie wyglądała już tak dobrze jak dawniej. Marita, żona Kurta, stała z boku, nie mogąc chyba uwierzyć, że mąż wrócił do domu. W oczach błyszczały jej łzy, a porcelanowa cera, kontrastująca z burą, prostą sukienką, była niemal biała jak prześcieradło. Tamara zastanawiała się, czy kobieta celowo na podróż wybrała starą odzież, czy był to skutek ostatniej napaści rozkradających dobytek czerwonoarmistów.

Od tych też roiło się wszędzie. A ostatni żołnierze, jeśli wierzyć plotkom, w trakcie powrotu do swojej ojczyzny ponad dwa tygodnie wcześniej, niczym odpływ niszczycielskiej fali napadli na dom Hoffleinów. Tamara słyszała od Frau Wachmann o brutalności, z jaką Rosjanie pozbawili niewinności córki Kurta. Najmłodsza ledwie uszła z życiem po tym, jak wzięło ją sobie kilku mężczyzn.

Tamara nie miała odwagi pytać o to Marity. Poza tym kobieta chyba miała jej za złe fakt, iż jakaś niepojęta siła rok temu uchroniła Tamarę przed nieludzkimi gwałtami. Wtedy Rosjanie napadli większość kobiet w Sorquitten, uznawszy, że żyją tu tylko Niemki, którym należy się brutalnie odwdzięczyć za działania wojenne ich mężów i ojców. Ale córki Hoffleinów… One były najmłodsze w tutejszej żeńskiej części społeczności. I to wydarzenie odcisnęło piętno na wszystkich kobietach.

Jednak mimo to Tamara nie potrafiła teraz patrzeć na tę rodzinę ze współczuciem, lecz robiła to z zazdrością i ukłuciem zawodu. Powroty mężczyzn były rzadkością. Zwłaszcza tu, we wschodniopruskiej kolebce nazizmu. Tamara na razie nie traciła wiary, że ów cud przydarzy się również jej, choć nikła była szansa na to, że ukochani powrócą w te strony.

Bo i dlaczego mieliby wracać?

Daniel nienawidził Prus Wschodnich. Od dawna postrzegał je jako teren wroga, a po tym wszystkim, co tu zaszło, pewnie też za źródło tego całego koszmaru. Choć Tamara miała nadzieję, że dla niego to jednak nie był koniec, ale szansa na przetrwanie.

Hugo prawdopodobnie nie żył. Takie miała przeczucie i tego w zasadzie można było się spodziewać, gdy znało się jego zuchwałość oraz śmiałość, z jaką szedł na pierwszą linię ognia. Z tym swoim maniakalnym uporem nie mógłby wyjść z tego cało. A jeśli jakimś cudem, dzięki jakiejś ostatniej iskierce Bożej opatrzności udało mu się przetrwać, nigdy nie postawi nogi na tej ziemi. Tak postanowił prawie trzydzieści lat temu. Nawet wybuch wojny nie był w stanie zmienić jego decyzji.

Natomiast Olaf… Olaf pewnie jest w drodze na daleki zachód. Jeśli oczywiście nie gnije w jakimś obozie jenieckim lub nie został rozstrzelany jak inni, którzy piastowali wysokie stanowiska w Wehrmachcie.

Kurt spojrzał na Tamarę, a ona, choć pochwyciła spojrzenie, nie zdołała go utrzymać. Nie potrafiła patrzeć na niego tak, jak dawniej. Nie po tym wszystkim, co wydarzyło się przez ostatnie lata i co ujawniano teraz na łamach gazet. Wreszcie wychodziła na jaw brutalność Niemców.

Gdyby jednak Tamara schowała pamięć i dumę do kieszeni, mogłaby podejść, tak po sąsiedzku, i zapytać, czy Kurt coś wie o którymś z tak bardzo dla niej ważnych mężczyzn. Może powiedziałby coś, co wróciłoby jej chęci do życia. Zawsze przecież był jej przychylny. Jednak po tych wszystkich zbrodniach, których naziści dopuścili się własnymi rękami, jakże mogłaby rozmawiać z nim bez potykających się o wspomnienia wyrzutów? Bez pamięci o tych wszystkich fotografiach, które oglądała w gazetach, a które wyświetlały się przed jej oczyma za każdym razem, gdy widziała swoich sąsiadów – Niemców, którzy przez wiele lat byli jej bliscy, a których drugie oblicze okazało się tak niewyobrażalnie barbarzyńskie.

Nie mogłaby.

Nie potrafiłaby się na to odważyć.

Obróciła się i szybko ruszyła w stronę domu, czując, że dłużej nie zniesie widoku szczęśliwych sąsiadów, kiedy w niej ledwie tliła się iskierka nadziei na lepsze jutro…

Długo szła wzdłuż linii brzegowej Jeziora Lampackiego znanymi na pamięć ścieżkami. Zwracała twarz ku słońcu, próbując odwrócić myśli i uwagę od Hoffleinów oraz pałacu Bernarda von Paleske, którego mury wznoszące się po jej prawicy przywoływały bolesne wspomnienia.

W końcu westchnęła ciężko i z rezygnacją spojrzała na czerwone ściany widoczne wysoko ponad koronami drzew. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ten widok już na zawsze będzie kojarzył jej się z Olafem Limperem.

To na tle tej czerwieni zobaczyła go pierwszy raz po latach i to tu ostatni raz mu zaufała, tym samym skazując Daniela na tułaczkę. Może nawet na śmierć.

Myślała o tym, co dokonało się na przestrzeni lat, a gdy ruszyła przed siebie, jej kroki stawały się coraz cięższe, jakby wraz z napływem kolejnych wspomnień jej ciało przybierało na wadze.

Las powoli rzedniał, aż w końcu całkiem ustąpił i przed Tamarą widniała jedynie czysta tafla wody. Jezioro było spokojne, a nieopodal płynęła kaczka z kaczętami, prowadząc swoje małe stado w bezpieczne miejsce. Tamara niegdyś też tak robiła. A przynajmniej sądziła, że sprowadzenie rodziny do Prus będzie niczym wpłynięcie do bezpiecznej przystani. Tak przecież wyobrażała sobie to miejsce wiele lat temu. Ale wojna odarła ją ze złudzeń; nawet najbardziej ukryty azyl nie gwarantował, że zło nie wśliźnie się pod jego strzechę.

Dębowy las u szczytu jej drogi mienił się od kolorów. Czerwień liści przeplatała się z żółcią i zielenią. Tamara znów poczuła gorycz w ustach i pomyślała, że te krwawe oraz pełne bolesnych wspomnień kolory ponownie ją prześladują. Jakby natura za wszelką cenę próbowała besztać ją, by nawet na moment nie zapomniała o koszmarach. Jednak to, co Tamara uważała teraz za zgubę, przez lata było jej błogosławieństwem. Drewniany dom z niewielkim podcieniem wspartym na prostych kolumnach i ceglaną podmurówką wtapiał się w krajobraz. O tej porze roku tylko wprawne oko mogło wypatrzyć go wśród kolorowego listowia. Ojciec Tamary, Władysław Kilian, zaczął budowę domu w 1933 roku, kiedy to Hitler doszedł do władzy i został kanclerzem Niemiec, a zakończył ją kilka lat później, kiedy w Sensburgu[2] rozpoczęła się wojna z komunistami, Żydami i Polakami.

Tamara podziękowała teraz w myślach ojcu, że swego czasu uparł się na takie właśnie wykończenie, odrzucając pomysły żony i sąsiadów, by wznieść bielony mur pruski, którym szczyciły się niemal wszystkie budynki w okolicy. Ojciec nie chciał, by jego dom widać było z oddali. Jakby przeczuwał, że w przyszłości będzie trzeba się ukrywać. Tamary nie opuszczało wrażenie, że to właśnie dzięki niepobielonym ścianom i ryglom z drewna dębowego jej domu nie wypatrzyli Rosjanie, którzy przetoczyli się przez wieś, i że właśnie dzięki uporowi ojca ona sama uniknęła grabieży oraz pogwałcenia kobiecości.

Teraz jednak, im bliżej była rodzinnej posiadłości, tym większy rósł w niej strach, że ktoś jednak wtargnął do jej bezpiecznej przystani.

Kiedy znalazła się na skraju lasku, od razu zauważyła, że furtka w płocie, który systematycznie maskowała dębowymi gałęziami, jest odkryta i lekko uchylona. A przecież Tamara była pewna, że jak zawsze zostawiła ją zasłoniętą. Dbała przecież o to z największą starannością, wierząc, że w ten sposób uchroni się przed włamaniem.

Wiatr przyniósł do jej uszu szept i cichy płacz. Wytężyła słuch, lecz po kilku chwilach nie była już pewna, czy te dźwięki są prawdziwe, czy raczej stanowiły wytwór jej wyobraźni. Zmrużyła oczy, intensywnie lustrując okolicę domu i… zamarła, gdy za winklem dojrzała coś niebieskiego; jakąś tkaninę czy szmatkę, która po chwili skryła się za ścianą budynku.

Tamara poczuła, jak zasycha jej w ustach. Nie miała przecież nic niebieskiego w swojej garderobie, dawno już uznawszy, że w tym kolorze nie jest jej do twarzy.

Nabrała powietrza w płuca i niemal nie oddychając, najciszej, jak umiała, przedarła się przez krzaki. Następnie wyciągnęła z pieńka siekierę, którą rozbijała drewno na opał, po czym postanowiła obejść dom dookoła, by złapać intruza na gorącym uczynku. Przycisnęła siekierę do ciemnej pluszowej spódnicy, starając się ukryć ją w fałdach, i przedarła się przez zarośla z drugiej strony domu.

Jej uszu znów dobiegło kwilenie.

Przywarła plecami do południowej ściany chaty i przez chwilę oddychała powoli, próbując uspokoić szalejące w jej piersi serce. A kiedy już poczuła się gotowa, wyskoczyła zza rogu.

Naostrzony rant siekiery błysnął w promieniach słońca, a z małego ciałka wydobył się przeraźliwy krzyk, który przeszedł w głośny płacz dziecka trzymanego na rękach przez młodą dziewczynę.

– O mój Boże – wyszeptała Tamara i momentalnie wypuściła z dłoni siekierę.

Kobieta z dzieckiem na ręku obróciła się. Była wystraszona, trupio blada i zaniedbana. Włosy miała przystrzyżone bardzo krótko, nierówno, jakby ktoś kępkami wyrywał je z głowy. Usta popękały, a na dolnej wardze widoczne było częściowo zabliźnione rozcięcie. Ale oczy dziewczyny wciąż były takie jak dawniej, choć ich blask przesłaniała mglista otoczka.

– Joasia…! – Tamara poczuła skurcz w piersi i wzruszenie, którego nie potrafiła powstrzymać.

Na dźwięk swojego imienia dziewczyna rozpłakała się i padła Mathuszewskiej w ramiona.

Stały tak przez dłuższą chwilę, zawodząc, ściskając się i całując swoje policzki.

W końcu, przygniecione ciężarem tego spotkania, weszły do domu.

 

* * *

 

Kiedy Tamara i Joasia z kubkami ciepłej herbaty usiadły przed domem, patrząc na drzewa, dzień chylił się ku końcowi. Kobiety milczały, zatopione we wspomnieniach i traumach. Dźwięki lasu nieco koiły ich zszargane nerwy, a cisza zaległa między nimi pozwalała na to, by lekki wiatr raz na jakiś czas niósł do ich uszu rytmiczne rechotanie żab i szum wody.

Dziecko spało za ścianą, ale Tamara i tak co chwila obracała się przez ramię, zerkając w okno, by upewnić się, czy nie spadło z łóżka.

Dziewczynka przez niemal cały dzień kurczowo trzymała się ramion Joasi, nie dając jej ani momentu wytchnienia. Była przeraźliwie chuda i brudna. W jej szarych oczach błyszczały strach i smutek, przez co nie wyglądały one jak oczy dziecka, ale dorosłego człowieka, który w życiu widział już zbyt wiele zła. Tamara domyślała się, że mała jest córką Joasi, bo miały podobne rysy – lecz kto był jej ojcem? O to Tamara nie śmiała zapytać. Zresztą marne szanse, by otrzymała odpowiedź. Asia ciągle milczała. Jakby ostatnie wydarzenia odjęły jej mowę. Co jakiś czas tylko zanosiła się płaczem, choć im bliżej wieczoru, tym stawał się coraz cichszy i mniej dramatyczny.

Mathuszewska skupiła się więc na tym, by jak najcieplej ugościć i ją, i dziecko, i w ten sposób choć na chwilę odsunąć od nich dramatyczne wspomnienia. Bo tego, że przeżyły piekło, była pewna.

Joasia prócz wypicia herbaty nic nie tknęła, za to dziewczynka dopiero przy kolacji odważyła się wziąć od Tamary jedzenie i łapczywie pochłonęła kromkę świeżego chleba z jagodową konfiturą.

W tamtej chwili, widząc, jak głodne jest to dziecko, Tamara pożałowała, że rankiem nie dotarła do Frau Wachmann po jajka, ponieważ w domu miała już mało jedzenia. Dla niej samej wystarczyłoby jeszcze na dwa dni, ponieważ z powodu targających nią wyrzutów sumienia i tak dziobała jedzenie jak wróbelek, ale teraz, kiedy była tu Joasia z dzieckiem, Tamara czuła się w obowiązku, by o nie zadbać. Musiała to zrobić. Była to winna Danielowi.

– Chodźmy spać. Na pewno jesteś już zmęczona – zagaiła, ale Joasia zdawała się jej nie słyszeć.

Tamara dotknęła ramienia dziewczyny, a ta wzdrygnęła się, jakby nagle przeszły po jej ręce elektryzujące dreszcze.

– Chodź, malutka śpi. Przygotuję ci kąpiel i położysz się do łóżka – dodała miękko Tamara, patrząc w puste oczy dziewczyny.

Po chwili Joasia nawiązała z nią kontakt wzrokowy, jakby słowa dotarły do niej z opóźnieniem i dopiero teraz pojęła, co się dzieje. Westchnęła ciężko i skinęła głową. Tamara podniosła się z ławki, a następnie wzięła Joasię za rękę i pomogła jej wstać. Twarz dziewczyny wykrzywiła się w jakimś dojmującym cierpieniu. Widać było, że zmiana pozycji sprawiła jej ogromny ból, a mimo to Joasia nie wydała z siebie żadnego dźwięku.

Kiedy weszły do domu, Tamara posadziła ją przy stole, a sama poszła do pokoju po cynkowaną balię i ustawiła ją w kuchni. Wodę naszykowała już wcześniej, ulewając z niej tylko trochę, by zaparzyć herbaty i namoczyć chusteczkę, którą Joasia przetarła twarz dziewczynki, nim ta wtuliła się w jej wychudzone ciało i zasnęła.

Przez tę chwilę, gdy siedziały razem przed domem, woda zostawiona w garze na piecu podgrzała się i teraz Tamara, sprawdziwszy łokciem jej temperaturę, uznała, że jest idealna do kąpieli. Przelała wodę do balii, po czym dotarło do niej, że nie ma mydła. Od dawna nie uświadczyła tego luksusowego towaru i w zasadzie nawet go nie potrzebowała, ale Joasia była tak brudna, obolała i pokryta krwią, którą Tamara dojrzała pod podartą sukienką, że sama woda mogła nie wystarczyć. Niewiele myśląc, sięgnęła do szafki kuchennej i wyjęła worek z resztkami skrobi ziemniaczanej, po czym rozpuściła dwie łyżki w wodzie, licząc na to, że lekki kleik poradzi sobie z zabrudzeniami, odpręży skórę i przyspieszy regenerację ran, które pokrywały ciało dziewczyny.

– Przyniosę ręcznik – rzuciła przez ramię do Joasi. – A ty śmiało możesz zacząć się myć.

Tamta popatrzyła na Tamarę, a w jej oczach znów pojawił się bezmiar smutku. Mathuszewską na ten widok coś ścisnęło za gardło i z trudem przełknęła ślinę. Bez słowa podeszła do szafy, wyjęła z niej ręcznik, a następnie pomogła Joasi wstać i jak dziecko podprowadziła ją do balii. Dziewczyna drżącymi dłońmi zaczęła rozpinać guziki podartej, brudnej od krwi sukienki. Tamara czuła, że nie powinna na nią patrzeć, a mimo to nie potrafiła powstrzymać ciekawości. Intymność winna być świętością, ale Tamara była przecież dla Joasi jak matka, a matki powinny wiedzieć, jak się sprawy mają, by móc zaopiekować się dzieckiem, kiedy sytuacja tego wymaga. A ta sytuacja wymagała stanowczych działań.

Kiedy sukienka opadła na podłogę, Tamara aż jęknęła na widok zmaltretowanego ciała Joasi. Łzy zakołysały się w jej oczach i rozmyły obraz. Mimo to kobieta dobrze widziała ukochaną Daniela i jej liczne siniaki oraz szramy. Skóra Joasi wyglądała, jakby ktoś ponacinał ją nożem; część pręg skrzyło się na tle blizn, łudząco podobnych kształtem do tych zupełnie świeżych.

– Pomogę ci – szepnęła i wyciągnęła w stronę Joasi dłoń, by ta mogła wesprzeć się na niej i wejść do wysokiej balii.

Dziewczyna zrobiła to z trudem, a Tamara miała wrażenie, że każdy jej ruch jest mechaniczny, sztywny. Jakby jej ciało było starą, nienaoliwioną maszyną.

Podczas kąpieli płakały obie, choć Tamara starała się ukrywać łzy. Delikatnie przemywała rany mokrym skrawkiem podartego prześcieradła, a później umyła dziewczynie włosy, a raczej to, co z nich zostało po wizycie u jakiegoś nieudolnego fryzjera… Albo torturach oprawcy.

Kiedy skończyły, Joasia ubrała się w podarowaną przez Tamarę sukienkę. Topiła się w niej, ale nie wyglądała już przynajmniej jak ofiara napaści. Usiadła na krześle, nie podziękowawszy za podarek; spuściła ramiona, być może pod ciężarem wspomnień albo wstydu, jak gdyby dopiero teraz dotarło do niej, że odkryła przed Tamarą obraz swojego nędznego życia.

Joasia zdawała się trwać w nieskończonym otępieniu, a Tamara próbowała odciąć się od tragedii, która została utrwalona na ciele dziewczyny. Nie potrafiła jednak przerwać tej paraliżującej ciszy, by ofiarować im obu tego wieczoru choć chwilę normalności. Obraz zmizerniałego ciała Joasi był tak wymowny, że nie zdołała znaleźć słów, by o tym mówić. Natomiast wszelkie inne sprawy w obliczu tragedii Joasi wydawały się błahe i niewarte rozmowy. Tamara siedziała więc obok dziewczyny, tępo patrząc na siniaki na jej łydkach, i nie wiedziała, co jeszcze mogłaby zrobić, by pomóc Joasi okiełznać traumę. Jednocześnie paraliżowała ją myśl, że wszystko to wydarzyło się przez nią.

Było przecież oczywiste, że dziewczyna przeżyła piekło, ale… czy mogłaby go uniknąć, gdyby podczas wojny Tamara zachowała się inaczej? Czy gdyby wiedziała wtedy to, co wie teraz, nie posłuchałaby głosu serca i zatroszczyła się o nią?

– Pójdę się położyć – odezwała się w końcu Tamara, lecz odpowiedziała jej cisza.

Joasia zdawała się kompletnie nie słyszeć tych słów, więc Tamara wstała, położyła dłoń na ramieniu dziewczyny i czując, że dłużej nie zniesie widoku zmaltretowanego ciała, poszła do swojej sypialni.

Musiała zaprowadzić spokój w swojej głowie i sercu. Skupić się na tym, by wymyślić plan na kolejne dni. Plan na odratowanie Joasi, ukojenie jej zapewne chaotycznych myśli i uzdrowienie nie tylko zmizerniałego ciała, ale i poranionej duszy. Musiała to zrobić. Była to winna Danielowi.

Najpierw jednak musiała rozprawić się z własnymi wspomnieniami i wyrzutami sumienia. Wiedziała, że musi zrobić to jak najszybciej, bo jeśli nie zdoła pomóc sobie, nie będzie też potrafiła pomóc Joasi i dziecku. Nadchodziła noc, podczas której Tamara zamierzała poskładać się w całość. W jej życiu brakowało już miejsca na kolejny błąd, bo miała świadomość, jak wielką cenę się za nie płaci. A w tej materii była już bankrutem.

Usiadła na łóżku i zatopiła twarz w dłoniach. Myśli powiodły ją do samego początku tej historii, która na przestrzeni lat obróciła w proch jej marzenia o dobrym życiu. Tamara wiedziała, że musi zabić każde wspomnienie i każdą z tych myśli. Musi pogrzebać iskierki tamtego uczucia, nim żar kolejny raz przemieni się w płomień w jej sercu i zawładnie umysłem. Musi zapomnieć, ponieważ tylko wtedy zacznie racjonalnie myśleć, a decyzje, jakie wówczas podejmie, będą odpowiedzią na oczekiwania ludzi, których skrzywdziła.

Westchnęła ciężko, czując, jak łzy napływają jej do oczu. Przez chwilę próbowała zdusić je w sobie i kiedy już zaczęła wierzyć, że może być na tyle silna, by sobie poradzić, pod jej powiekami zajaśniały obrazy, które tak ukochała, a których teraz musiała się wyrzec – raz na zawsze. Gdyby tylko w porę potrafiła zagłuszyć melodię serca, za którą tak ślepo w życiu podążała i która nadal wybijała rytm w jej żyłach!

Ale czy wtedy, dawno temu, naprawdę byłaby w stanie dokonać innych wyborów?

 

 

 

[1] (gw.) – staruszka

[2] (niem.) – Mrągowo

 

 

 

 

 

 

1919 ROK – SENSBURG, PRUSY WSCHODNIE

 

 

 

Wiosną 1919 roku w Prusach Wschodnich panowała atmosfera dziwnego rozprężenia, którego Tamara Kilian nigdy wcześniej nie doświadczyła. Zdawało jej się, że każdy jej oddech wypełniają nieznane podekscytowanie i oczekiwanie na coś ważnego. Długie noce ciągnącego się przedwiośnia spędzała na parapecie okna w swoim pokoju, wpatrując się w gwiazdy, jakby to one miały przynieść jej odpowiedź na najbardziej nurtujące pytania.

Na nic zdały się awantury mamy, by dziewczyna zaniechała tego zachowania, ponieważ widok jej ciała zza szyby mógłby przyciągnąć uwagę przechadzających się ulicami żołnierzy batalionu piechoty, dla których byle powód mógł być pretekstem do wzniecenia zamieszek. W czasach zmian, licznych demonstracji i strajków, a nawet przewrotu, którego dokonali żołnierze, by nie podporządkować się nowej komunistycznej radzie żołnierskiej, rzucanie się w oczy mogło przynieść jedynie problemy. Zwłaszcza w polsko-mazurskiej rodzinie należało zachować bezstronność. Nie wiadomo było bowiem, czym dla Kilianów zakończy się porażka Niemiec na wojnie, a ze względu na ich odmienność narodowościową neutralność zdawała się teraz najważniejszą spośród wszelkich cnót.

Na nic zdały się też komentarze babci, która wiecznie gadała, że najmłodsza z rodu to zapewne potajemnie do ślubu się przymierza i wypatruje przez okno swojego ukochanego.

Również ojciec, z natury małomówny i skromny, raz za razem wymownie zerkał na Tamarę, oczekując od sumiennej i pilnej córki wyjaśnień tego roztargnienia. Na próżno.

Dziewczyna traktowała bowiem przytyki rodziny z delikatnym uśmiechem, nie zamierzając wyjaśniać swojego zachowania nawet półsłówkiem, ponieważ zdawało jej się, że sama też nie potrafi zdefiniować uczucia, które opanowało jej myśli i duszę. Miała wrażenie, że niczym nie da się opisać owej dziwnej mieszanki lekkiej tremy, zawstydzenia, niepewności oraz ekscytacji w oczekiwaniu na coś ważnego. Zupełnie jakby lada moment miała wystartować w biegu albo rajdzie. Tyle że w rzeczywistości nie startowała w żadnym wyścigu, a jej życie w Sensburgu było nużące i przewidywalne. Toczyło się swoim mozolnym rytmem, nabierając nieco rozpędu dopiero wraz z nadejściem cieplejszych dni, ponieważ do codziennej nauki, domowych czynności oraz pomocy tacie przy pracy w niewielkim warsztacie dochodziła uprawa roli.

W natłoku obowiązków Tamara z trudem znajdowała czas wolny, lecz dziwne uczucie towarzyszyło jej codziennie. Toteż zdziwiło ją, że mimo wypatrywania znaków na niebie nie spostrzegła zmian, które zaszły w jej domu. Aż do pewnego popołudnia, gdy w drzwiach stanęła zniewalająco piękna kobieta.

Tamara z konsternacją wpatrywała się w damę imponującej urody, wyprostowaną niczym długa pałka rosnąca przy jeziorze i jednako smukłą, bez choćby delikatnie zarysowanych kobiecych kształtów. W aksamitnej, lejącej się do samiutkiej podłogi sukni z etolą z lisa na ramionach stała na progu mieszkania Kilianów i badawczo patrzyła na Tamarę. Miała jasne, krótkie, ufryzowane z dbałością włosy oraz pełny makijaż. W całej swej postawie kompletnie nie pasowała do tej burej kamienicy.

Tamara poczuła się niezręcznie w sfatygowanej podomce, zawiązanym w talii własnoręcznie uszytym fartuszku oraz z dłońmi brudnymi od buraków, które ucierała na ćwikłę. Szybko rozsupłała fartuch, przy okazji wycierając ręce w zabarwiony wieloma plamami materiał. Jednak ten gest nie zmył z jej ciała poczucia zażenowania, jakie pojawiło się w niej, gdy porównała się w myślach do tak szykownej kobiety.

– Mogę pani w czymś pomóc? – spytała.

Kobieta zacisnęła usta i jeszcze raz obrzuciła Tamarę wzrokiem od stóp do głów. Wyglądało na to, że nie może się zdecydować, co powinna powiedzieć. Po chwili w jej oczach błysnął cień niezadowolenia, jakby Tamara wzbudzała w niej obrzydzenie. Chwila zdawała się zawisnąć w czasie i dziewczyna, zaskoczona dziwnym najściem, zaczęła się denerwować.

– Kto przyszedł? – zawołała z wnętrza mieszkania Alicja, a kiedy nie otrzymała odpowiedzi od córki, wyszła na korytarzyk. Widząc nieznajomą, podeszła do drzwi. – Dzień dobry – rzekła powoli.

Była równie skonsternowana, co Tamara.

Kobieta skinęła głową i uśmiechnęła się lekko, choć wyraz jej twarzy wcale się przez to nie zmienił. Tamara uznała w duchu, że nieznajoma nie sprawia wrażenia przyjaznej.

– Guten Tag – rzekła tamta melodyjnie z dziwnym akcentem. – Przepraszam za to najście. Właśnie sprowadziliśmy się piętro niżej i chcielibyśmy zaprosić państwa na garden party.

Podała Alicji sztywną kartkę, na której pięknym kaligraficznym pismem podano szczegóły imprezy.

– Dziękuję! – Matka Tamary przyjęła bilecik. – Piękne zaproszenie. Miło będzie nam gościć na takim wydarzeniu… Jestem Alicja Kilian.

Wyciągnęła gwałtownie dłoń w stronę damy. Kobieta wydęła usta, jakby zniesmaczona tym gestem, mimo to jednak zdobyła się na wymuszony uśmiech i przelotne muśnięcie dłoni.

– Amber Limper. Do zobaczenia w niedzielę w ogrodzie.

To powiedziawszy, przywdziała na twarz posępną minę, gwałtownie obróciła się na pięcie i ruszyła w mrok korytarza, jakby czym prędzej musiała wydostać się na zewnątrz, bo z braku powietrza groziło jej uduszenie.

Matka z córką posłały sobie pytające spojrzenia i wróciły do mieszkania.

W kamienicy nigdy dotąd nie urządzano imprez. Tamara nawet wysnuła tezę, że za jej osiemnastu lat życia nigdy na takowej nie była. Sąsiedzi raczej nie pałali sympatią do rodziny Władysława i Alicji, ponieważ nie dość, że Kilianowie byli jedyną polsko-mazurską rodziną, to do tego nie wiodło im się najlepiej. Wyraźnie odstawali statusem od innych mieszkańców kamienicy.

Wyjątek dla Tamary stanowili synowie Hoffleinów. Ponieważ jeden zaręczył się z jej koleżanką ze szkoły, często spędzali razem czas nad jeziorem. Nie byli jednak żarliwymi przyjaciółmi.

Kto wie, być może Amber ma córkę i w końcu znajdę serdeczną przyjaciółkę? – zastanawiała się Tamara, z nadzieją patrząc na zaproszenie, lecz matka szybko sprowadziła ją na ziemię, zaganiając do roboty, której jak zwykle mieli w bród.

 

* * *

 

Niewielki ogród za kamienicą nigdy wcześniej nie był tak uporządkowany i udekorowany kwieciem. Mieszkańcy Königsberger Straβe, na co dzień zajęci pracą na roli i świadczeniem różnorakich usług w Sensburgu, nie dbali o tę część przynależącego do ich domu terenu. Teraz jednak z równym zaangażowaniem chwalili zmiany, jakie na niej zaszły. Podziwiali ekstrawaganckie kompozycje z kwiatów w ozdobnych doniczkach, skrzynkach czy starych garnkach i rozprawiali o tym, dlaczego wcześniej nie wpadli na tak genialny pomysł. Zgodnie uznali też, że pod opieką nowej sąsiadki ich ogród stał się miejscem, gdzie chętnie spędzaliby czas.

Amber Limper stała u szczytu ogrodu, ochoczo odpowiadając na pytania zebranych, choć Tamarze zdawało się, że była to ledwie pozorna uprzejmość. Nowa sąsiadka, wsparta na ramieniu swego męża imieniem Albert, dumnie unosiła przy tym kwadratowy podbródek, wieńczący jej bladą, nieskalaną zmarszczkami, posępną twarz. W zwiewnej, acz równie wytwornej dziennej sukni wyglądała jak rzadki rajski kwiat pośród uschniętych nawłoci. Perorując, nieznacznie kiwała głową, od czasu do czasu posyłała uśmiechy lekarzowi z parteru, lecz w jej oczach czaiły się wyniosłość i zażenowanie. Zdecydowaną większość czasu z gracją podnosiła do ust filiżankę napełnioną herbatą – jedną z wielu, które oczekiwały na gości na stoliku. Kiedy akurat nie mówiła, wydawała się znudzona, obrzucając zebranych przelotnym spojrzeniem. Widocznie chciała sprawiać wrażenie przyjaznej, lecz jej ślizgający się po wszystkich zimny wzrok zdawał się oceniać i krytykować. I choć wypowiadała wyszukane, kurtuazyjne słowa, biła od niej niechęć. Zupełnie jakby wbrew własnej woli znalazła się wśród ludzi, którzy ją odstręczali i napawali obrzydzeniem.

Limperowie wyraźnie odstawali wyglądem i zachowaniem od swoich sąsiadów – sześciu niezbyt zamożnych niemieckich rodzin i jednej polsko-mazurskiej, która starała się wtopić w niemieckie społeczeństwo i tylko wprawne ucho było w stanie wyłapać fałszywe tony w ich mowie. Z tego również względu Tamara przywdziała tego dnia swoją najlepszą sukienkę. Nie chciała, by nietęgie pierwsze wrażenie, jakie wywarła na Amber, pogłębiła jeszcze prawda o jej narodowościowej inności. I choć kobieta nie wypowiedziała do Tamary żadnego słowa, które wyrażałoby niechęć, to jej karcący wzrok osaczał oraz napawał dziwnym niepokojem. Dziewczyna nie rozumiała tej ciężkiej i przytłaczającej aury, jaka panowała pomiędzy nimi, i przez dłuższy czas nie mogła znaleźć sobie miejsca.

W końcu jednak podeszła do Olgi Seidler, jedynej dziewczynki, która też mieszkała w tej kamienicy. Choć była od Tamary młodsza o cztery lata i nie przyjaźniły się na co dzień, to Kilianówna czuła się w obowiązku, by dołączyć do kogoś zbliżonego do niej wiekiem, tym bardziej że synowie Hoffleinów, z którymi zazwyczaj się trzymała, nie skorzystali z zaproszenia Amber. Ich rodzice oficjalnie twierdzili, że mają coś pilnego do załatwienia w mieście, ale Tamara rozmawiała z chłopcami poprzedniego dnia podczas powrotu z pola i wiedziała, że korzystając z dnia wolnego, wybrali się ze swoimi wybrankami serca nad jezioro, by popływać łódką.

– I jak podoba ci się nowe oblicze ogrodu? – zagaiła Olga, widząc zbliżającą się Tamarę.

– Piękne. Gdybyśmy nie byli tak biedni, chętnie już wcześniej posadziłabym tu kwiaty.

Olga zaśmiała się w głos.

– Tak, naturalnie – odparła z drwiną. – Każdy teraz tak mówi, gdy widzi, jak zjawiskowo może być na tym zarośniętym podwórku. Piłaś już herbatę?

Tamara pokręciła głową.

– Jakoś nie miałam ochoty. – Przystanęła obok Olgi i spojrzała na Amber i Alberta, którzy właśnie toczyli dyskusję z mleczarzem. – Smaczna?

– Sama nie wiem. Jest taka pachnąca, że nie mogłam się oprzeć, żeby nie skosztować, ale wzięłam tylko kilka łyków, bo to jakieś strasznie dziwne połączenie… Taki posmak kwiatów, ziemi i czegoś cierpkiego. Przy następnym łyku poczułam słodycz, ale zaraz potem gorycz. A na końcu już tylko miód. Ta herbata to jakieś abstrakcyjne połączenie smaków.

– Jest tak samo pełna sprzeczności jak kobieta, która ją podaje – odparł ktoś zza ich pleców.

Tamara i Olga obróciły się raptownie. Tuż za nimi stał młodzieniec, przewyższający je o głowę.

Kosmyki jego zmierzwionej blond czupryny opadały na wysokie czoło, częściowo osłaniając łuki gęstych brwi i oczy o barwie tak zielonej jak pierwsze liście na wiosnę. Tamara była porażona tym jasnym, niesamowicie magnetycznym spojrzeniem, które sprawiało, że w jej duszy pojawił się kojący spokój. Wpatrywała się w oczy nieznajomego przez jakiś czas, aż w końcu przeniosła wzrok na pociągłą twarz chłopaka. Gładka skóra policzków, wolna od zarostu, nieprzyzwoicie prosty, niemal kobiecej natury nos. Różowe usta rozchylone w lekkim uśmiechu, który sprawił, że i ona otworzyła swoje, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk, a ciche westchnienie zachwytu.

– A skąd ty to niby możesz wiedzieć? – spytała Olga kąśliwie, a wysoki ton jej głosu wyrwał Tamarę z głębin zielonych oczu chłopaka, do których raz po raz wracała.

Poczuła, że się rumieni, więc spuściła głowę i nerwowo odgarnęła włosy zza ucha, by nieco przesłonić nimi twarz. Olga zdawała się nie widzieć tej reakcji. Pewna siebie, stała obok Tamary, nie zdradzając ani odrobiny zainteresowania chłopakiem.

– Bo tak się składa, że jestem jej synem.

– A… to w Holandii bycie czyimś synem uprawnia do takiej wiedzy?

Chłopak zaśmiał się wesoło, choć odpowiedź Olgi była raczej z gatunku sarkastycznych. Dziewczyna spojrzała na Tamarę wymownie i zasznurowała usta, dając tym sygnał, że nie traktuje nieznajomego zbyt poważnie, choć przecież wyraźnie widać było, że jest od niej starszy. Czego się jednak można było spodziewać po zadufanej i przekonanej o swojej wyższości córce nauczyciela?

– To jeszcze nie, ale wieloletnie przebywanie w jej towarzystwie pozwala mi na takie stwierdzenia. Nikt lepiej ode mnie nie wie, jaką aurę potrafi wokół siebie roztoczyć moja mama i jak inne drzemią w jej głowie zamiary od tych, które przenikają przez jej usta.

Tamarę zdumiała ta wypowiedź, tak zbieżna z jej obserwacjami. Czuła przecież to dziwne naprężenie, gdy Amber obrzucała ją wzrokiem.

Olga uniosła brwi wysoko i obejrzała się na gospodynię przyjęcia.

– Wstydziłbyś się mówić tak o własnej matce. I to podczas pierwszej rozmowy z nieznajomymi. To absolutny brak taktu i wychowania. – Pokręciła głową i już nabrała powietrza, szykując się do dłuższej krytycznej wypowiedzi, gdy wtedy do ich uszu dobiegło nawoływanie jej ojca. – Wybaczcie. To pewnie coś pilnego – odparła i nie pożegnawszy się, ruszyła w stronę rodziców.

Zostawszy sam na sam z nowo poznanym sąsiadem, Tamara poczuła się tak, jakby ugrzęzła pośrodku mokradeł. Stała naprzeciw chłopaka, nie mogąc się ruszyć ani odezwać – to zdarzyło jej się po raz pierwszy w życiu. Myśli galopujące przez jej głowę nie przywiodły żadnych słów, których mogłaby teraz użyć.

Odważyła się kolejny raz spojrzeć mu w twarz. Serce od razu przyspieszyło swój rytm, gdy napotkała jego wzrok; lecz tym razem nie siał w jej sercu spustoszenia, lecz cudownie koił jej zmieszanie.

Nagle wszystko wydało się proste. Tamara uśmiechnęła się, czując, jak żar na jej policzkach słabnie.

– Naprawdę myślisz tak o swojej mamie?

– Nie, ale odniosłem wrażenie, że jesteś bardzo skrępowana jej zuchwałą postawą.

Parsknęła.

– Zawsze tak szybko rozpracowujesz dziewczyny?

– Tylko te młode i piękne – odparł dumnie chłopak, a Tamara, słysząc to, zawstydziła się. – Jestem Olaf.

Wyciągnął rękę w jej stronę, a ona z lekkim wahaniem ją pochwyciła. Nagle czas jakby zwolnił, a świat skurczył się do tego uścisku dłoni, które zdawały się pasować do siebie tak idealnie, jakby były swoim lustrzanym odbiciem.

– Tamara – odparła miękko.

– Ładne macie imiona w tych Prusach.

– Dziękuję, ale nie jestem Niemką – rzuciła bez pomyślunku, choć przecież wcześniej postanowiła sobie, że postara się wtopić w tłum niemieckich sąsiadów.

Olaf uniósł wysoko brwi i przyjrzał jej się badawczo.

– Nie wyglądasz na Żydówkę.

– Bo też nią nie jestem.

Przez chwilę wahała się, czy powinna wyznać mu prawdę. W końcu Olaf też nie był Niemcem, więc mógłby zrozumieć jej inność. A jednak nie wiedziała, czy może aż tak dalece się przed nim otworzyć. Nie miała pojęcia, czy Holendrzy darzą sympatią wszystkie narody, czy tylko Niemcy są im bliscy.

– Skoro nie jesteś Niemką ani Żydówką, to musisz być Polką. Tata mówił, że też tu mieszkacie. Ale teraz, po wojnie, kiedy Polska odzyskała swoje terytorium, co jeszcze robicie w Niemczech?

– Mogłabym zadać tobie dokładnie to samo pytanie. Co robi Holender w Prusach, Olafie?

Chłopak pokiwał głową.

– Zobaczmy więc, czyje wytłumaczenie będzie lepsze. – Rozciągnął usta w uśmiechu, a Tamara poczuła suchość na języku. – Mój pradziadek przyjechał do Sensburga przed siedemdziesięciu laty wraz z innymi holenderskimi inżynierami, by pomóc przy usprawnieniu melioracji miasta. Zakochał się w Niemce i został tu na zawsze. Jeden z jego synów, mój tata, wrócił do Holandii, lecz ciągnęło go do ojcowizny tak bardzo, że postanowił przenieść tu nie tylko swój biznes, ale i rodzinę.

Tamarę zaskoczyło to wylewne i śmiałe wyznanie. Nigdy nie słyszała, by w mieście żyli Holendrzy, ale była też zbyt młoda, by pamiętać czasy, o których wspomniał Olaf. Postanowiła w wolnej chwili porozmawiać o tym z babcią. Rozalia z pewnością pamięta tak ważne wydarzenie z życia miasta i mogłaby potwierdzić nieprawdopodobną historię Olafa.

– Obawiam się, że już przegrałam, ponieważ moja opowieść nie jest tak spektakularna – odparła.

– Mimo wszystko będzie mi miło, jeśli uchylisz rąbka tajemnicy.

Tamara nie była pewna, czy powinna zdradzić Olafowi choćby część tajemnic swojej rodziny. Nie znała go, a jej odmienność mogłaby go spłoszyć lub dołożyć cegiełkę do muru niechęci, jaki wzniosła między nimi jego mama. Chłopak patrzył jednak w sposób pewny, czuły i szczerze zainteresowany. Nie dostrzegła w jego oczach nawet krzty fałszu czy iskry głodnej sensacji. Zawierzyła więc wewnętrznemu przekonaniu, że może mu zaufać.

Spojrzała na stojących w pewnym oddaleniu rodziców, którzy rozmawiali z listonoszem. Trzymali się pod rękę, a tuż obok siedziała na fotelu sędziwa wiekiem babcia, matka jej matki. Wszyscy troje wyglądali na szczęśliwych. W tym miejscu, które wybrali do życia, na przekór własnym przynależnościom narodowościowym, zawsze czuli się jak u siebie. Dlaczego więc doznała wrażenia, że powinna zataić swoje pochodzenie? Olaf, chociaż był w Prusach równie obcy jak ona, nie wstydził się, że nie jest Niemcem. Ona też powinna szczycić się tym, jak barwną ma krew.

– Moja babcia jest Mazurką – powiedziała, wpatrując się w rozpromienioną twarz Rozalii Pawlikowskiej. – I choć jej rodzice mieszkali w Sensburgu od zawsze, to podobno bardziej czuli się Polakami niż Niemcami. Tak też o sobie mówili: że są polskimi Mazurami. I ja też tak mówię, choć płynie we mnie mieszanka tych krwi. W Sensburgu urodziła się moja mama, ale rodzice wysłali ją na pensję do Warszawy, by pobierała nauki u polskich nauczycieli. Tam też poznała mojego tatę. Potem wróciła tu, a on przyjechał za nią, otworzył małą stolarnię i… – Chciała jeszcze powiedzieć, że ojciec żyje tu wyłącznie z miłości do jej mamy, bo jego rozum i dusza cierpią przez politykę antypolską, i że gdyby tylko mógł, wróciłby do swoich rodaków, ale w Warszawie nie miał już nikogo, kto przyjąłby ich z otwartymi ramionami.

Umilkła jednak.

– I? – dopytał Olaf.

– I żyjemy tu od lat – skwitowała.

– A więc mamy ze sobą coś wspólnego.

– My? – zdziwiła się. – Prędzej nasi rodzice, którzy czują przyciąganie do tej obsypanej jeziorami krainy.

– Racja, ja czuję przyciąganie do kogoś innego.

Powiedział to tak pewnie i swobodnie, a do tego radosnym tonem, że Tamara poczuła ukłucie w dole brzucha. Spojrzała na niego; uśmiechał się, przypatrując się jej intensywnie, lecz miała wrażenie, że przed oczami widzi wspomnienie innej dziewczyny. Serce mocno załomotało jej w piersi, lecz nie z podekscytowania, a zawodu. Było prawie pewne, że gdyby miał na myśli ją, Tamarę, nie powiedziałby tego w tak bezpośredni sposób. Głupia! Mogła się spodziewać, że chłopak o takiej urodzie i statusie społecznym z pewnością miał już zajęte serce. Może nawet znała tę dziewczynę. Może mijała się z nią na szkolnym korytarzu, na ulicach Sensburga lub w drodze z pola.

– W takim razie życzę szczęścia w pielęgnowaniu tego przyciągania – powiedziała z uśmiechem, czując, że się dusi, choć przecież znajdowali się na świeżym powietrzu. – Dobrego popołudnia, Olafie. – Skinęła głową, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie, próbując stłumić zażenowanie wywołane myślą, że przez całą rozmowę wgapiała się w tego chłopca maślanymi oczami.

Nie uszła jednak daleko, gdy poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.

– Powiedziałem coś złego?

Twarz Olafa pojawiła się tak blisko jej twarzy, że czuła na policzkach jego oddech.

– Ależ skąd. Samą prawdę.

– Dlaczego zatem odchodzisz?

– Ja… ja… – Zająknęła się, nie wiedząc, co powiedzieć. Bo przecież nie to, że nie chce kolejny raz zadurzyć się w sąsiedzie, który ma na oku inną dziewczynę, jak to było w przypadku jednego z synów Hoffleinów. – Mam coś do zrobienia – rzuciła, po czym zniknęła w holu kamienicy, udając, że nie widzi karcącego spojrzenia Amber Limper.

 

 

Ciag dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Nina Zawadzka, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: Michał Grosicki

Zdjęcie na okładce: © Stephen Mulcahey/Trevillion

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-637-4

 

 

Grupa Wydawnicza FILIA sp z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.