Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porzucona przed laty przez matkę, mieszkająca w Lublinie Eliza Dębska, wiedzie uporządkowane życie u boku ukochanego męża oraz dziesięcioletniej córki. Kiedy podczas ferii zimowych dziewczynka wyjeżdża na obóz narciarski, nadopiekuńcza i przewrażliwiona Eliza nie potrafi przestać zamartwiać się o Polę. Jakby tego było mało, jej kruchy spokój zostaje bezpowrotnie zburzony, gdy pewnego dnia odbiera telefon z mieszczącego się w Gdyni hospicjum „Azyl”, w którym rzekomo przebywa Maria Zaborowska, jej zaginiona matka.
Targana wątpliwościami, po namowie Wiktora, Eliza postanawia wsiąść do pociągu i wyjechać na drugi koniec Polski, by zmierzyć się z bolesną prawdą. Kierowana żalem i gniewem, jest przekonana, że umierająca pacjentka hospicjum nie może być z nią spokrewniona. Kogo więc zastanie po przekroczeniu progu jej pokoju?
Jakie tajemnice odkryje przed Dębską opowieść leżącej na łożu śmierci kobiety? I jaką rolę w życiu chorej odegrał czereśniowy sad?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej córce Gabrysi,
dzięki której w każdy, nawet pochmurny dzień świeci słońce
Prolog
Zdyszany, pozbawiony wszelkich nadziei, nie mógł oderwać wzroku od jej ramion osłoniętych koronkowym, strojnym szalem. Choć biegł przez całą drogę, wiedział, że nie zdążył. Spóźnił się. Za te kilka drogocennych minut, które stracił, skręcając nie w tę uliczkę, w którą powinien, przyszło mu słono zapłacić.
Ściskał w dłoni zmięty kawałek papieru, który jeszcze pół godziny temu był cenniejszy niż wszystkie skarby tego świata. Teraz mógł on posłużyć jedynie jako narzędzie tortur. Bolesne wspomnienie utraconych szans.
Zamglonym wzrokiem patrzył na rząd maleńkich perłowych guziczków ciągnących się wzdłuż jej kręgosłupa. Na jej drobne, smukłe palce owinięte wokół dłoni innego mężczyzny. Na jej długie jasne loki, otulone przezroczystym niczym mgła tiulem. Nie mógł przestać wpatrywać się w miękko otulający kamienną posadzkę materiał białej, zdawałoby się lekkiej jak puch sukni. Zdruzgotany, pomimo otaczającego go zewsząd szumu, słyszał stukot jej obcasów, gdy przestępowała z nogi na nogę na samym końcu kościelnej nawy. W jego głowie mieszały się dźwięki organów, pełne podziwu westchnienia najbliższych, ich ciche szepty i gratulacje. Migawka aparatu fotograficznego strzelała nieustannie, a lampa błyskowa raziła zebranych światłem. Któryś z przechodniów śmiał się donośnie. Gdzieś w oddali przejechał milicyjny radiowóz na sygnale. W jednym z mieszkań po drugiej stronie ulicy płakało niemowlę. Otwarta nieopodal restauracja, pełna niczego nieświadomych gości, tętniła życiem. Prowadzony na smyczy pies zaczął nerwowo ujadać.
Jego zmysły były wyostrzone. Wręcz przebodźcowane.
Lecz kiedy zdruzgotany stał tak na betonowych schodach prowadzących do kaplicy, walcząc z wzbierającym w piersi szlochem, a jej usta wypowiedziały zlepek trzech liter, któremu tak bardzo chciał zapobiec, spomiędzy tych wszystkich odgłosów wyłonił się jeden, najbardziej żałosny.
Bolesny.
Przenikliwy wręcz.
Odgłos jego pękającego serca.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Eliza
Rozdział 1
Zima 2022 roku
Kolorowy kubek z delikatnie wyszczerbionym uchem wypełniony słodkim kakao i dwie filiżanki z aromatyczną kawą stały na stole przykrytym błękitnym bieżnikiem. W jasnej, wyłożonej marmurowymi płytkami i zabudowanej dębowymi blatami kuchni dało się słyszeć poranną krzątaninę, a pierwsze promienie słoneczne nieśmiało zaglądały przez odsłonięte okna, ukazując unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. Po całym domu rozchodził się zapach naleśników z truskawkowym dżemem. Dobiegający z małego pokoju chichot wywołał na ustach odrobinę spanikowanej Elizy Dębskiej mimowolny uśmiech.
Kobieta przygotowywała właśnie śniadanie dla całej rodziny, spiesząc się i nerwowo zerkając na zegarek. Dochodziła siódma. Najpóźniej za pół godziny razem z Wiktorem powinni siedzieć w samochodzie, by odwieźć ich dziesięcioletnią córkę, Polę, na dwutygodniowy obóz narciarski. W weekend województwo lubelskie rozpoczęło ferie zimowe, przez co Eliza po raz pierwszy musiała zmierzyć się z długo wyczekiwaną przez dziewczynkę wycieczką. Kobieta, w przeciwieństwie do córki i męża, nie była zbyt entuzjastycznie nastawiona do czekającej ich rozłąki. Bała się jej. Od niemal tygodnia nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, jednocześnie przygotowując dla Poli niezbędną garderobę i sprzęt narciarski. Bez przerwy dumała, ile to niebezpieczeństw może czyhać na stoku narciarskim, i zachodziła w głowę kto, jak nie ona, uchroni przed nimi jej małą dziewczynkę.
Od zawsze starała się być przykładną matką. Poświęcała ukochanej jedynej córce każdą wolną chwilę i pilnowała, by niczego jej nie zabrakło. Przez lata zawsze była obok niej, gotowa, by pomóc, przytulić, otrzeć łzy. A teraz? Kto zajmie jej miejsce? Czy ktokolwiek będzie potrafił otoczyć ją taką opieką jak ona? Na samą myśl o tym, że córeczka będzie kładła się spać, nie ucałowawszy jej w oba policzki, jak to miała w zwyczaju, czuła nieznośny ucisk w piersi.
Smarowała konfiturą ostatni już rumiany placek, kiedy Wiktor odgarnął na bok jej długie blond włosy i złożył delikatny pocałunek na policzku.
– I jak tam? Gotowa, by odciąć pępowinę? – zażartował, mocząc palec wskazujący w dżemie.
– Nie podjadaj! – skarciła go teatralnie, po czym nałożyła na pusty talerz trzy naleśniki. – Te są dla ciebie – oznajmiła, podając mu odłożone placki. – A co do pępowiny to już ci mówiłam, że odcięłam ją dawno temu.
Wiktor zachichotał z pełnymi ustami. Żona posłała mu karcące spojrzenie.
– I co cię tak śmieszy?
– Nic, nic. – Przełknąwszy, pokręcił głową. – Po prostu ta twoja przesadna troska o Polcię kiedyś cię wykończy.
– Już ty się o to nie martw.
– Właśnie że się martwię. Co mi zostanie, kiedy cię te wszystkie obawy i zmartwienia przytłoczą?
– Jak to co? Święty spokój – roześmiała się odrobinę na przymus i postawiła na stole dwie porcje naleśników. – Pola, śniadanie!
– Chyba sobie żartujesz? Wtedy dopiero się zacznie! – W przerysowanym geście objął swoje gładko ogolone policzki dłońmi i wywrócił oczami, otwierając przy tym szeroko usta.
Eliza, widząc jego minę, prychnęła pod nosem.
– Będziesz mnie straszyć zza grobu! Od zawsze uważasz, że na zbyt wiele jej pozwalam, i wątpię, żeby kiedykolwiek to się zmieniło. Dlatego chyba wolę, jak martwisz się za nas dwoje. – Uśmiechnął się do niej zaczepnie i upił łyk kawy.
Chwilę później w kuchni pojawiła się Pola.
Ubrana w różową bluzę z kapturem, na której widniał nadruk narciarza i dwuznaczny napis zjeżdżaj!, wyglądała na starszą, niż w rzeczywistości była. Wzrost i temperament odziedziczyła bez dwóch zdań po ojcu, który w młodości trenował koszykówkę. Wiktora wyróżniało lekkie podejście do życia, a w jego opinii szklanka zawsze pozostawała do połowy pełna. Eliza była odmiennego zdania. Ona przeważnie zakładała najgorsze. Nie umiała cieszyć się chwilą jak jej mąż czy córka. Brakowało jej spontaniczności, a na twarzy niemalże bez przerwy malowała się troska.
Związawszy krótkie do ramion, jasne jak u matki włosy, Pola zasiadła do stołu, zatapiając od razu zęby w jeszcze ciepłym naleśniku.
– A gdzie jakieś dzień dobry? Albo smacznego? – zapytała ją Eliza.
Nie chciała się czepiać. Po prostu nie potrafiła zapanować nad rozprzestrzeniającym się po jej ciele stresie. Szukała dla niego ujścia i niefortunnie skierowała kotłujące się w niej emocje prosto w córkę.
– Kochanie. – Wiktor w uspokajającym geście nakrył dłoń żony.
– Hej, mamo. Pyszne. I smacznego – odparła z pełnymi ustami niewzruszona Pola. Była zbyt podekscytowana, by wyłapać niezbyt przyjazny ton matki. Tak bardzo cieszyła się na ten wyjazd, że nikt i nic nie mogło popsuć jej humoru. – Za ile wyjeżdżamy?
Wiktor spojrzał na zegarek. Nim zdążył odczytać godzinę, odpowiedź padła z ust Elizy:
– Za dwadzieścia pięć minut.
Kobieta zaciskała nerwowo palce na kubku, nie upiwszy nawet łyka napoju. Zdenerwowana czuła, jak jej żołądek zawiązuje się w ciasny supeł. Nie była w stanie niczego przełknąć.
– Zdążę. – Zadowolona Pola wcisnęła do buzi kolejnego naleśnika. Jeden kącik ust miała umazany dżemem. Wytarła go wierzchem dłoni i sięgnęła po kakao. – A ty, mamo, nie jesz?
– Jadłam już – skłamała Eliza. Co prawda uczyła córkę, że powinna zawsze stawiać na szczerość, jednak w tym momencie nie potrafiła dostosować się do wszystkich zasad, którymi się kierowała. Przecież właśnie łamała jedną z nich! Pozwalała Poli wyjechać, i to bez żadnej opieki. Bez jej opieki.
– Eliza… – zaczął Wiktor, jednak żona nie dała mu dojść do głosu.
Wstała od stołu i odniosła do zlewu czysty talerz i pełen kubek.
– Sprawdzę, czy niczego nie zapomniałaś – zwróciła się do córki.
– Mamo, sprawdzałyśmy to już sto razy. Daj spokój.
– Sprawdzę – powtórzyła, a jej głos się załamał.
Pola nie usłyszała tej subtelnej zmiany w tonie matki, jednak wyczulony na nastroje żony Wiktor od razu zrozumiał, z czym się mierzy. Dokończył śniadanie i poszedł za nią do sypialni. Zastał ją siedzącą w granatowym fotelu uszaku. Wpatrywała się w okno, siąkając nosem i ocierając wilgotne oczy.
– Skarbie… – Podszedł do niej i ucałował ją w czubek głowy. Chwilę później przykucnął i pogładził ją ostrożnie po kolanie. – Pola sobie poradzi. Przecież wiesz o tym.
– Nie rozumiem, czemu nie mogła pojechać na jakiś obóz z waszej szkoły. Mógłbyś mieć na nią oko – wyrzucała przez zaciśnięte gardło, nie patrząc na męża.
– Przecież w tym roku nie mieliśmy żadnych zimowych wyjazdów – odparł spokojnie. Już nie raz poruszali ten temat, jednak Eliza z tylko sobie znanych powodów wracała do niego niebywale często.
– Jesteś wuefistą, mogłeś coś zaproponować.
– Ale może chciałem w końcu spędzić ferie zimowe w domu? Z żoną?
Wyprostował się, a po chwili przysiadł na podłokietniku, jednocześnie zamykając Elizę w ciasnym uścisku. Poczuł zapach jej perfum i uśmiechnął się pod nosem.
– Pomyśl tylko. To chyba pierwszy raz od dziesięciu lat, kiedy będziemy wreszcie sami. Możemy całe dnie leniuchować albo chodzić na randki, jak kiedyś. A może gdzieś wyjedziemy?
– Wykluczone – zaprotestowała. – Musimy być tu, na miejscu, na wypadek gdyby Pola chciała wrócić wcześniej do domu.
– Nie będzie chciała, kochanie. Zapewniam cię.
Wiktor pogładził ją po policzku i nachylił tak, żeby skrzyżować z nią spojrzenia. Eliza zerknęła w jego ciemne oczy, które otoczyła subtelna siatka zmarszczek. Na zaczesane na bok kasztanowe włosy, poprzetykane pojedynczymi srebrnymi nitkami. Na wąskie usta, które właściwie zawsze wygięte były ku górze. Widok jego ukochanej twarzy, jak i ciepło objęć dało jej chwilowe ukojenie. Westchnęła i przymknęła powieki, spod których wymknęły się pojedyncze łzy.
– A co, jeśli… – zaczęła.
– Będą tam wykwalifikowani opiekunowie – wszedł jej w słowo, bez trudu zgadując, co dokładnie ją trapi. – Jedzie z nimi pielęgniarka. Pola ma telefon, pieniądze. A skoro nie chcesz nigdzie jechać, jak będzie trzeba, wsiądziemy do samochodu i po dwóch godzinach dotrzemy na miejsce.
– Po prostu tak bardzo się boję, że sobie nie poradzi. – Eliza załkała, znów tracąc panowanie nad sobą.
– Poradzi sobie. Wiesz o tym. Jest już duża, a w dodatku wychowałaś ją na rezolutną i odpowiedzialną dziewczynkę. Pola nie jest już nieporadnym maluchem, któremu trzeba zmieniać pieluszki. To ty nie radzisz sobie bez niej, kochanie. Nie żartowałem, kiedy mówiłem, że najwyższa pora odciąć pępowinę.
Eliza nie odpowiedziała. Wsłuchiwała się za to w nierówne uderzenia swojego serca, które nie zgadzało się z ani jednym słowem męża. Uważała, że jeśli chce zasłużyć na miłość córki, powinna zawsze przy niej być. Kiedy podejmowali z Wiktorem decyzję o powiększeniu rodziny, doskonale zdawała sobie sprawę, że od tej pory jej świat wywróci się do góry nogami. Była gotowa wyrzec się wszystkiego i wszystkich, byle być przy Poli. By ją kochać. Dbać o nią. Nieustannie otaczać opieką.
– Pamiętasz, jak bałaś się posłać ją do przedszkola? Ile nerwów cię to kosztowało?
Skinęła głową. Do dziś na samo wspomnienie pierwszych dni adaptacji zaczynała boleć ją głowa. Była przygotowana na wiele wylanych łez. Krzyk rozpaczy. Zaciśnięte wokół jej nóg malutkie, pozbawione poczucia bezpieczeństwa rączki.
A tymczasem jedyną osobą, która uroniła łzy, była ona sama.
Wiktor ponownie ją pocałował, tym razem w skroń.
– Mimo twoich obaw okazało się, że Pola uwielbiała przedszkole. Uwielbiała kolegów i koleżanki. Przepadała za nauczycielkami. Zapewniam cię, że teraz będzie tak samo.
– Pamiętam. Dlatego później nie stresowałam się tak bardzo, gdy szła do szkoły.
Poczuła, jak pierś męża rytmicznie podskakuje. Śmiał się z niej! Oburzona wymierzyła mu kuksańca w bok.
– Nie stresowałaś się, bo wiedziałaś, że tam będę.
– Twoja posada nie miała z tym nic wspólnego.
– Naprawdę? – Wiktor uniósł wysoko brwi.
Dębska przygryzła dolną wargę.
To oczywiste, że jej mąż miał rację. Jego praca była jedynym powodem, dla którego zdecydowali się posłać córkę do podstawówki oddalonej od ich domu o niemal piętnaście kilometrów. Choć zgodnie z rejonizacją Pola powinna uczęszczać do szkoły mieszczącej się trzy ulice dalej, Eliza uparła się zapisać córkę tam, gdzie Wiktor uczył wychowania fizycznego.
– Wiem, że jest ci ciężko, ale musisz jej zaufać. Jeśli my w nią nie uwierzymy, to kto? – Wiktor zaczął rozcierać jej ramiona.
Dębska czuła, że powoli opuszcza ją napięcie. Była przekonana, że nie przestanie zamartwiać się o córkę nawet przez chwilę, jednak kojący ton męża, jak i jego opiekuńcza postawa, pozwalały jej choć odrobinę racjonalizować otaczającą ją rzeczywistość. Musiała tylko w jakiś magiczny sposób wpłynąć na swój tok myślenia i zamiast drżeć z przerażenia, wesprzeć dziecko.
Siąknęła nosem i kilkukrotnie skinęła głową. Kiedy uspokoiła oddech, musnęła ustami policzek Wiktora.
– Kiedyś zastanawiałam się, czemu właściwie zdecydowałeś się zostać pedagogiem. Czy nie lepiej byś się czuł na jakimś biurowym stanowisku? Albo jako… komentator sportowy?
Dębski zachichotał.
– I do jakich doszłaś wniosków? – Uniósł zaczepnie brew.
– Że nie wyobrażam sobie, byś zajmował się czymkolwiek innym. Mamy z Polą szczęście, że nad nami czuwasz.
– Mamo! Tato! – dobiegło ich wołanie Poli. – Bo nie zdążymy!
– Młoda ma rację. – Wiktor spojrzał w otoczone wilgotnymi rzęsami oczy Elizy i uśmiechnął się do niej krzepiąco. – Pójdę ją zapakować do auta, żebyś miała jeszcze chwilę, by ochłonąć.
Eliza ujęła jego dłoń i ścisnęła.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. Pomyśl tylko. Dwa tygodnie tylko dla nas! – zawołał przyciszonym głosem, po czym zostawił ją samą w sypialni.
Dwa tygodnie.
Coś jej mówiło, że to będą najdłuższe dwa tygodnie w jej życiu.
Kiedy Eliza żegnała się z Polą na parkingu pod miejscowym Centrum Kultury, z trudem powstrzymywała wzbierający w jej piersi szloch. Choć starała się skupić na gryzącym policzki mrozie i radosnych, gwarnych rozmowach, które otaczały ją ze wszystkich stron, w jej głowie wciąż kotłowało się tysiące negatywnych myśli, a gardło boleśnie paliło. Nie była zdolna wydusić z siebie nawet jednego słowa, a sił starczyło jej tylko na wycałowanie całej okrągłej twarzyczki ukochanej córki. Kiedy ustami dotykała gładkiej, nasmarowanej kremem buzi, przy okazji mogła nawdychać się na zapas truskawkowego szamponu do włosów. Całe szczęście, że stojący u jej boku Wiktor zachował zimną krew i prócz zwyczajowych żartów, które rozumieli tylko on i ich córka, stosował wiele wzmocnień pozytywnych, by jeszcze bardziej podbudować pewność siebie Poli.
– Pamiętaj, że co by się nie działo, jesteś wystarczająca. Niczego ci nie brakuje. A górskie stoki mogą jedynie drżeć ze strachu na samą myśl o Poli Dębskiej.
– Wiadomo, tato! – Dziewczynka podskoczyła i przybiła ojcu piątkę. Po chwili zarzuciła mu ręce na szyję. – Nie tęsknijcie za bardzo.
– Nie zamierzam – zażartował, podnosząc ją z taką łatwością, jakby nic nie ważyła. – I ty też lepiej zapomnij o domu na te kilka dni.
– Jakim domu? – Udała, że się zastanawia, po czym wybuchła wdzięcznym dziecięcym śmiechem. Zerknęła na milczącą matkę i objęła ją w pasie. – Nie martw się, mamo. Niedługo wrócę.
– Wiem – wyszeptała z trudem Eliza. Po jej policzkach popłynęły długo wstrzymywane słone krople. Czym prędzej wytarła je rękawem kurtki. Nie chciała, by Pola je dostrzegła.
– Nim się obejrzymy, Pola będzie z powrotem – dodał Wiktor, obejmując ramieniem żonę. – A razem z nią jej bałagan w pokoju – dodał dla rozluźnienia atmosfery.
– Hej, przecież posprzątałam! – żachnęła się Pola, podskakując. Wełniana jaskraworóżowa czapka zsunęła jej się odrobinę na oczy.
– Chyba jest za duża. – Eliza zbliżyła się do córki i szybko poprawiła jej nakrycie głowy. – Nie spakowałyśmy drugiej.
– Jest dobra – uspokajała ją Pola.
– A co, jeśli spadnie na oczy podczas szusowania, przecież…
– Będzie miała gogle – wszedł jej w słowo Wiktor. Ułożył palce na przedramieniu żony i delikatnie ją ścisnął. – A jak bardzo będzie jej przeszkadzać, kupi sobie nową. Tak, Poluś?
– Tak jest, trenerze! – Wykrzykując formułkę, jakiej używali na lekcjach wychowania fizycznego, dziewczynka stanęła na baczność.
Kilka minut później siedziała w autokarze obok nowo poznanej koleżanki i machała do nich na pożegnanie z uśmiechem tak szerokim, że niemal sięgał jej uszu. Natomiast Eliza, wpatrując się w znikające za zakrętem światła pozycyjne, niemal kompletnie się rozsypała. Nie mogła znieść tych wszystkich radosnych komentarzy i chichotów rodziców, którzy właśnie rozchodzili się do swoich aut. Ich zachowanie, jak i bijąca z nich beztroska wprawiały ją w zdumienie. Ona nigdy nie będzie czerpać satysfakcji z rozstania z córką. Przecież dlatego została matką. Bo chciała być zawsze obok. Zawsze przy niej. Tak, by Pola nigdy, nawet przez ułamek sekundy, nie poczuła się opuszczona. Samotna. Tak jak czuła się ona sama.
Rozdział 2
Wiosna 1997 roku
Słońce już dawno zniknęło za horyzontem, a jego miejsce zastąpił częściowo skryty za chmurami lśniący srebrzysty księżyc. O blaszany, odrobinę zardzewiały parapet rozbijały się pojedyncze krople deszczu, zwiastując zapowiadaną wcześniej w radiu ulewę. Wierzba płacząca, rosnąca tuż przy oknie wychodzącym z pokoju Elizy Zaborowskiej, swoimi długimi witkami smagała ściany ceglanego budynku. Jej gałęzie uginały się i plątały, a liście brutalnie powyrywane przez gwałtowny pęd powietrza obsypywały podwórze. Przez nieszczelne okno na strychu dało się słyszeć smętne pogwizdywanie wiatru. Pies sąsiadów zaczął nerwowo ujadać, a krzyki z sypialni rodziców niosły się echem po całym budynku. Początkowo dziewczynka próbowała nie zwracać na nie uwagi, w końcu mama i tata często się ze sobą sprzeczali. W domu Zaborowskich właściwie codziennie dochodziło do mniejszych lub większych awantur, które kończyły się zawsze wieloma godzinami błogiej ciszy.
Eliza za każdym razem wyczekiwała tego charakterystycznego momentu, w którym ojciec trzaska drzwiami od sypialni i wychodzi na dwór, by zapalić. Teraz też odliczała minuty i wytężała słuch. Nie powinna podsłuchiwać. W końcu wiedziała, jak to wszystko się skończy, przez czternaście lat zdążyła się do tego przyzwyczaić. Jednak tym razem jakiś niepokojący głos rozchodzący się w jej głowie podszeptywał, że coś dziwnego i złowrogiego wisiało w powietrzu. Coś ciężkiego, przytłaczającego i wywołującego gęsią skórkę na ciele. Coś, czego nie potrafiła zidentyfikować, uchwycić. I o czym nie mogła przestać gorączkowo rozmyślać.
Deszcz się wzmagał. Sąsiadka, pani Damięcka, zlitowała się nad szczekającym Burkiem i wpuściła go do domu. Wiatr wyginał na wszystkie strony gałęzie rosnących przy ulicy drzew. Ojciec przeklinał. Coraz głośniej i coraz bardziej agresywnie. Nigdy wcześniej jego szorstki głos nie brzmiał aż tak przerażająco. Wzburzony Krzysztof Zaborowski często tracił nad sobą panowanie, zwłaszcza po alkoholu, choć na co dzień sprawiał wrażenie raczej obojętnego. Kiedy jednak podczas codziennych awantur podnosił głos, matka bez trudu dawała radę go zagłuszyć. Nie tym razem. Furia ojca zdawała się przebijać przez ściany, wprawiając ciało dziewczynki w drżenie. Elizę ogarnął strach, zastanawiała się gorączkowo, co też musiało się stać.
Nastolatka wyślizgnęła się spod połatanej skrawkami starego prześcieradła błękitnej pościeli w kwiatki i podeszła do biurka, by z oberwanej szuflady wyciągnąć walkmana. Mama kupiła jej go rok temu na Stadionie Dziesięciolecia, który z obiektu sportowego przekształcono na największe targowisko w Europie. Sprawdziła, czy poprzedniego dnia przewinęła kasetę do początku i założyła słuchawki, by po chwili zagłuszyć dobiegające z pokoju rodziców okrzyki piosenkami zespołu, który ostatnio pokazała jej koleżanka z klasy. The Kelly Family. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami na dywanie, plecy opierając o łóżko. W jej uszach rozbrzmiał głos chłopaka, w którym się podkochiwała. Zamknęła oczy, chcąc pogrążyć się w zadumie. Jak na zawołanie, pod jej powiekami pojawiła się jego przystojna twarz. Długie brązowe włosy, mały zadarty nosek i gitara, na której grał z niebywałą łatwością. Śpiewane przez niego teksty dotykały jej duszy, choć przecież nie do końca rozumiała angielskie frazy. Tylko dzięki nim potrafiła przestać przejmować się toczącą za ścianą awanturą.
Mijały kolejne minuty. Chłopak nie przestawał śpiewać. Gitara klasyczna kojącymi dźwiękami niemal utuliła Elizę do snu. Kaseta powoli dobiegała końca, powieki nastolatki zaczęły opadać. Wtem drzwi do jej pokoju otworzyły się, wpuszczając do środka wąską wiązkę światła.
Eliza podniosła wzrok. W progu stała jej matka, Maria. Ubrana była w swój ulubiony biały sweter w czarne groszki i rozszerzane jeansy, które podkreślały zgrabne nogi. Kobieta uśmiechała się do niej ciepło, choć na jej policzkach wciąż odznaczały się ciemne smugi rozmytego tuszu do rzęs. Jej obcięte do ramion jasne włosy wyglądały na splątane, jakby przez bardzo długi czas nie przeczesywała ich szczotką. Kobieta przygładziła je niedbale, widząc, że wzrok córki taksował jej sylwetkę. Choć miała trzydzieści pięć lat, wciąż wyglądała na dużo młodszą, niż była w rzeczywistości. Eliza zawsze uważała, że mama jest piękna. Miała nadzieję, że kiedy dorośnie, zachowa urodę równie długo co ona.
– Nie śpisz jeszcze? – Maria podeszła do córki i usadowiła się obok niej. – Nie wstaniesz do szkoły.
– Mam na dziesiątą – skłamała, owijając słuchawki wokół walkmana. Była już na tyle duża i samodzielna, że rodzice nie musieli zaglądać w jej plan zajęć. Miała nadzieję, że nie zostawiła go w zasięgu wzroku matki.
– A lekcje odrobione? – Maria spojrzała na ustawione pod oknem biurko, na którym piętrzyły się porozrzucane zeszyty i podręczniki.
– Jak zawsze. – Eliza przyciągnęła kolana do piersi i wsparła na nich podbródek. Zbierała się na odwagę, by zapytać rodzicielkę o to, co tym razem poróżniło ją z ojcem. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek Krzysztof wpadł w aż taką furię. Jego krzyki wzbudziły w córce irracjonalny niepokój. Nim się odezwała, wzrok wbiła w swoje bose stopy. – Mamo… – podjęła cicho. – O czym rozmawiałaś z tatą? Słyszałam, że bardzo… się zdenerwował.
Pochłonięta własnymi myślami Maria nieprędko zareagowała na pytanie dziewczynki. Eliza bez trudu rozpoznała wyraz jej twarzy, który jednoznacznie wskazywał na to, że próbuje znaleźć odpowiedź, która zadowoli dociekliwą córkę, przy okazji nie raniąc jej delikatnych uczuć. Ściągnęła brwi tak, że obie niemal zetknęły się nad jej małym, zgrabnym nosem. Podniosła wzrok i przygryzła dolną wargę. Podrapała się po czubku głowy, by w końcu wzruszyć ramionami. To było coś nowego, pomyślała nastolatka. Maria wyglądała na zbitą z tropu.
– Wiesz, kochanie… – Zarzuciła córce ramię na plecy i przyciągnęła ją do swojego boku. Eliza poczuła zapach jej ulubionego lawendowego mydła. – Niekiedy nawet dorośli nie są dość dojrzali, by dostrzec pewne… sytuacje, które mają olbrzymi wpływ na ich życie. Twój tato też ma z tym problem.
– Ale jakich sytuacji?
– Nie przejmuj się tym.
– Nie potrafię. Tata krzyczał… Bardzo. Bardziej niż zwykle. A ty płakałaś.
– Być może przyszła najwyższa pora, żebym uwolniła tkwiące we mnie emocje. Czasem jest to niezwykle oczyszczające.
– Czyli się oczyściłaś? Ale jak? Nie rozumiem.
– Kiedyś zrozumiesz, kochanie. – Maria nachyliła się i pocałowała córkę w skroń. Jej krótkie włosy połaskotały ją w nos. – A teraz wskakuj do łóżka. Opowiem ci bajkę na dobranoc.
– Co? Mnie? Bajkę? – Eliza się skrzywiła. Przecież nie była dzieckiem. Zresztą rozmowa z mamą wcale jej nie uspokoiła. Chciała poznać więcej faktów związanych ze sprzeczką rodziców. Żałowała, że założyła te głupie słuchawki i nie pobiegła pod drzwi sypialni, by ich podsłuchać. – Przestań.
– Kładź się. – Maria nie dawała za wygraną. Podniosła się z podłogi i zaczęła poprawiać jej pościel. – Mam ochotę utulić moją córeczkę do snu.
Eliza niechętnie wślizgnęła się pod kołdrę. Czuła się nieswojo, kiedy mama układała poduszki i przyciskała do jej spiętego ciała chłodną pierzynę. Nie pamiętała, kiedy ostatnio oddawały się tym rytuałom.
– Dzięki – mruknęła, taksując rodzicielkę wzrokiem.
– Nie ma za co. – Znów ją pocałowała. Tym razem w sam środek czoła. – Wiesz, że kocham cię najmocniej na świecie?
– Wiem – przytaknęła. – Ja ciebie też kocham.
Eliza miała wrażenie, że w oczach matki dostrzegła wzbierające łzy, lecz nim zdążyła się im dobrze przyjrzeć, Maria przymknęła powieki.
– A teraz pora na bajkę.
– Nie trzeba, mamo.
– Trzeba, trzeba. – Posłała jej ciepły uśmiech i wsunęła rękę pod kołdrę, by spleść z córką palce. Eliza od razu poczuła, że na dłoni matki czegoś brakuje. Nim zdążyła skojarzyć czego, Maria zaczęła opowiadać: – Dawno, dawno temu w pięknym szklanym pałacu na szczycie góry żyła sobie przecudnej urody baletnica…
– Mamo, jestem już za duża na bajki – jęknęła Eliza, zabierając rękę i układając się na brzuchu. Wcisnęła twarz w poduszkę.
Nie chciała już dłużej słuchać o balecie. To było dla niej zbyt bolesne. Maria od dziecka opowiadała jej o zachwycających tancerkach, poruszających się po parkiecie z gracją, o której mogła tylko pomarzyć. O satynowych baletkach i lśniących trykotach. Eliza wiedziała, że matka marzyła o tym, by posłać ją do szkoły tańca. Ona też o tym marzyła, jednak sytuacja finansowa, nie pierwszy raz zresztą, pokrzyżowała ich plany.
Maria roześmiała się i pogładziła ją po włosach.
– Nigdy nie jest się za dużą na bajki, skarbie. A teraz posłuchaj, bo to naprawdę piękna historia.
– Czternastolatki nie słuchają bajek – wymruczała.
– Zdziwiłabyś się, jak wiele twoich koleżanek wciąż z przyjemnością sięga po takie opowieści. Zresztą nawet my, dorośli, je lubimy.
– Niby dlaczego?
– Bo pozwalają spojrzeć na wiele rzeczy z innej perspektywy. I zawierają w sobie wiele mądrości i życiowych prawd. Kiedyś to zrozumiesz.
Dziewczynka obróciła się na plecy i głośno westchnęła. Nie przerwała jednak więcej matce. Wsłuchana w jej kojący, lecz odrobinę przytłumiony głos, chłonęła wypowiadane przez nią słowa i przekształcała je w obrazy wirujące w umyśle.
– Ta baletnica przed laty została zatrudniona przez samego króla, by podczas każdej wieczerzy raczyć swoimi tanecznymi występami wszystkich mieszkańców królestwa. Początkowo primabalerina nie posiadała się z radości. Z wypiętą dumnie piersią wychodziła na przygotowany specjalnie dla niej kryształowy podest, by przy dźwiękach pianina i harfy oddawać się swojej największej pasji. Zainteresowanie, jakie wzbudzała, mile łechtało jej ego. Chciała być podziwiana, czuła, że właśnie w tym celu została stworzona: by zachwycać. – Maria ściszyła głos i siąknęła nosem. – Ubrana w ciasny bladobłękitny trykot i tiulową spódniczkę, każdy swój występ zaczynała od subtelnego adagio, by po chwili, delektując się każdym najmniejszym ruchem, przejść do arabesque. Płynąc wraz z muzyką, podkreślając wygrywane przez muzyków partytury, wykonywała jeden chaînes za drugim. Nie szczędziła widowni podskoków ani płynnych fondu. Wraz z jej ciałem tańczyła rozradowana dusza. Była spełniona i uważała, że na świecie nie istnieje nic, co mogłoby sprawić jej więcej radości.
Maria przerwała i pogładziła po głowie wsłuchaną w opowieść córkę. Otaksowała wzrokiem jej drobną buzię, tak podobną do niej samej. Jedynie kształt oczu odziedziczyła po Krzysztofie. I jak niegdyś ona sama, włosy zapuściła do pasa… Eliza była śliczną dziewczyną. Maria mogła sobie tylko wyobrażać, jak piękna wyrośnie z niej kobieta. Wypuściła drżący oddech i wróciła do opowieści.
– Pogrążona w euforii tancerka nie zauważyła, że król traktował ją jedynie jako swoje trofeum. Nie miała dla niego większej wartości. Była tu, by tańczyć. Wypełniać jego rozkazy… Mijały tygodnie. Miesiące. Lata. Balerina co wieczór stawiała się punktualnie na podeście, by odtańczyć swój układ. Widownia nie mogła oderwać od niej wzroku. Król domagał się coraz dłuższych programów, a ona czuła, że miłość do tańca, którą pielęgnowała w sobie od dziecka, zaczyna umierać. To, co kiedyś kochała, stawało się jej przekleństwem. Nie chciała oglądać bez przerwy tych samych twarzy. Tego zimnego, choć niewątpliwie pięknego pałacu. Chciała rozwinąć skrzydła, występować na całym świecie. Poczuć, że żyje. Król jednak nie chciał o tym słyszeć. Dziewczyna tańczyła więc, lecz jej ruchy przestały być płynne. Podskoki nie wzbudzały zachwytu. A trykot żałośnie zwisał na jej coraz bardziej wychudzonym ciele. Kiedy po jednym z ostatnich występów spojrzała na swoje żałosne odbicie w lustrze, dotarło do niej, że tkwi w więzieniu. Złotej klatce, która nie tylko ją ogranicza, ale wysysa z niej siły. Chęć do życia. Odbiera jej to, co niegdyś było dla niej najcenniejsze. Postanowiła więc zawalczyć o siebie i uciec. Do niewielkiego tobołka spakowała jedynie znoszone pointy, a kiedy zapadł zmrok, wymknęła się, przeciskając swoje drobne, kościste wręcz ciało między przęsłami ogrodzenia. Gdy tylko postawiła nogę na obcej ziemi, pierwszy raz odkąd sięgała pamięcią, poczuła, że naprawdę oddycha. Że niewidzialne kajdany spadły z jej nadgarstków, a ona wreszcie mogła rozwinąć skrzydła. Bo nie ma nic gorszego niż życie w niewoli, kochanie. Nawet jeśli twoim więzieniem jest piękny pałac na szczycie góry.
Maria zakończyła opowieść, a po jej policzku spłynęła samotna łza. Nie musiała jej wycierać, by ukryć poruszenie przed Elizą. Ta bowiem smacznie spała. Matka ucałowała córkę na tyle ostrożnie, by jej nie zbudzić, i ponownie zaciągnęła się intensywnym zapachem jej szamponu. Przed wyjściem wpatrywała się w odprężoną, pogrążoną w błogim śnie buzię, jakby chciała wyryć ten obraz pod swoimi powiekami na zawsze. Kilka minut później zgasiła światło i wycofała się na korytarz.
Zanim wzeszło słońce, opady całkowicie ustały. Ziemię pokrywały liczne kałuże, a szalejącą wichurę zastąpił wiatr tak subtelny, że ledwie poruszał liśćmi. Burek sąsiadki wybiegł na podwórko i znów zaczął ujadać. Zardzewiałe zawiasy w starej furtce wydały żałosne skrzypnięcie.
Pojedyncza, wyrwana kartka z nakreśloną na niej obietnicą spoczywała przy poduszce pogrążonej we śnie Elizy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Aleksandra Rochowiak, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Michał Grosicki
Zdjęcie na okładce: © victoriya_statnykh/freepik.com
Redakcja: Agnieszka Luberadzka
Korekta: Grzegorz Kaczmarzyk, Agnieszka Luberadzka
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-458-5
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.