Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„MIŁOŚĆ TO CICHY ZŁODZIEJ. UKRADKIEM ODBIERA TO, CO NAM SIĘ NALEŻY I ZOSTAWIA PO SOBIE ZIEJĄCE PUSTKĄ DZIURY, A ICH NIE DA SIĘ JUŻ NICZYM ZAŁATAĆ.”
Iga nienawidzi dwóch rzeczy: swojego ojca i czwartków. Dorastając u boku porzuconej przed laty mamy, przestała wierzyć w miłość, a już na pewno w to, że ta może dać komukolwiek szczęście.
Wiodąc życie spełnionej singielki, potrzebę bliskości zaspokaja za sprawą pierwszych-ostatnich randek, za wszelką cenę starając się zachować anonimowość.
Wszystko szło zgodnie z planem.
Do czasu.
Kiedy w walentynkowy wieczór Iga umawia się z mężczyzną, którego zaangażowanie wywołuje szybsze bicie jej serca, nieznane emocje dają o sobie znać, a niechciane uczucia zaczynają burzyć wewnętrzny spokój dziewczyny.
Czy magia walentynek sprawi, że Iga zaryzykuje i wbrew swoim zasadom da szansę Alkowi? A może to seria zbiegów okoliczności postawi ich ponownie na swojej drodze?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Karoli,
za to, że szesnaście lat temu usiadła ze mną w ławce.
Dla Moni i Dagi,
za to, że jedenaście lat temu dały się zwieść
i uwierzyły, że tak jak one jestem duszą towarzystwa.
Dziękuję, że byłyście i jesteście do dziś.
Rozdział 1
Mało jest rzeczy na świecie, które wywołują we mnie negatywne emocje nie do poskromienia. Nie należę raczej do gniewnych osób ani tym bardziej do takich, które w każdej mijającej sekundzie patrzą na swoje życie przez pryzmat napotykanych przeszkód czy doświadczonych nieszczęść. Lubię narzekać i zdarza się, że bywam pamiętliwa. Czasem złośliwa, może nawet cyniczna. Ale kiedy już przyjdzie mi się zastanowić nad tym, co wywołuje gęsią skórkę na moich ramionach i sprawia, że mam ochotę wrzeszczeć na całe gardło, by uwolnić z siebie nagromadzoną frustrację, na myśl przychodzą mi tylko:
1. Mój ojciec.
2. Jeden z dni tygodnia, który bezdyskusyjnie jest po prostu prześladującym mnie wielkim nieporozumieniem.
Bo tak się składa, że nienawidzę czwartków.
I gdyby ktoś kazał mi napisać rozprawkę na temat rozlicznych wad, którymi się charakteryzuje, nie miałabym problemu z opisaniem ze szczegółami przynajmniej pięciu z nich.
A nawet dziesięciu.
No bo umówmy się, od dawna chodzą słuchy, że czwartek to mały piątek, ale istota problemu polega na tym, że on tym piątkiem nie jest! Czemu w ogóle ktoś te paskudne dwadzieścia cztery godziny postawił akurat na równi z tym cudownym, wyczekiwanym przez wszystkich dniem? Przecież tydzień ma aż siedem dób. Każda inna i niepodobna do poprzedniej, z tym że żadna z nich nie jest tak beznadziejna, jak ta o nazwie czwartek.
Poniedziałek jest tym najgorszym pierwszym dniem po weekendzie, wiadomo. Nikt niczego od niego nie oczekuje, każdy zaciska zęby i odlicza godziny do momentu, aż się skończy. We wtorek cieszymy się, że przetrwaliśmy poniedziałek, to w końcu nie lada sukces. Środa – środek tygodnia, coś pięknego! A czwartek? Jakie niesie za sobą jasne strony? Czy można w ogóle powiedzieć na jego temat coś pozytywnego? Przecież on jest jak ten przeklęty jeden punkt, którego zabrakło do wyższej oceny na egzaminie. Jak ostatni łyk sączonego w trakcie plenerowego koncertu piwa, do którego wpadła mucha, przez co z bólem serca jesteś zmuszony je wylać i patrzeć, jak złocisty płyn wsiąka w udeptaną setkami podeszw ziemię. Jak zostawiony na koniec kęs najlepszego ciasta, który spada z widelca na podłogę, by połączyć się z kurzem i zadrwić z długo oczekiwanej rozkoszy, której człowiek chciał dostarczyć swoim kubkom smakowym. Jest swoistą metaforą gorzkiego rozczarowania: niby do pełni szczęścia brakuje już tak niewiele, a jednak musisz obejść się smakiem i odczekać swoje. Przez dwadzieścia cztery godziny ludzie tkwią w zawieszeniu między obowiązkami a piątkiem, który pociąga za sobą obietnicę wyczekiwanego weekendu. Czy istnieje w ogóle coś gorszego? Nie sądzę.
Zresztą na całym świecie wiadomo, że wraz z tym dniem nadciągają same nieszczęścia. W sierpniu 1945 roku w czwartek (!) zrzucono bombę atomową na Hiroszimę. Według Biblii w czwartek (!) Judasz zdradził Jezusa. Ponadto w 1929 roku na Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych gwałtownie spadły ceny akcji, tym samym dając początek wielkiemu gospodarczemu kryzysowi, a sama data zyskała pieszczotliwą nazwę czarny czwartek.
Nie ma przypadków, są tylko znaki.
I nie, nikt mnie nie przekona, że cudowny, ociekający lukrem i olejem tłusty czwartek powinien mi to wszystko wynagrodzić, bo nawet święto, w którym celebrujemy opychanie się tonami wysokokalorycznych drożdżowych bułek z marmoladą, nie jest w stanie zrekompensować mi okropnych wspomnień związanych z tym parszywym dniem.
Ale wracając do meritum:
Jeśli w całym moim życiu miało spotkać mnie coś złego, to właśnie w czwartek. Nic więc dziwnego, że i tym razem postanowił wyciągnąć swoje ostre pazury i przypomnieć o wszystkich negatywnych fluidach, które wydzielał. Już w momencie, w którym otwierałam oczy o piątej trzydzieści rano i wyglądałam przez okno w poszukiwaniu pierwszych promieni słonecznych, których rzecz jasna nie było, czułam w kościach, że czekały na mnie tylko przykre niespodzianki. Wbrew wszystkim swoim pragnieniom związanym z chęcią pozostania w cieplutkim łóżku do przynajmniej południa zwlekłam się z wygniecionego materaca, owinęłam szlafrokiem i ruszyłam do kuchni, by zacząć kolejny dzień pracy w firmie mojej mamy. Wrzuciłam kapsułkę do ekspresu do kawy, ustawiłam pod wlewkę mój ulubiony ceramiczny kubek w krowie łaty i wskoczyłam pod prysznic. Pół godziny później w drodze na parking dojadałam przypalony tost i przeklinałam w myślach zamarznięty na chodnikach śnieg, którego cienka warstwa tworzyła na warszawskich ulicach istne lodowisko. Z trudem doczłapałam się do mojego wysłużonego białego forda focusa, którego dostałam od mamy na dziewiętnaste urodziny. Nazwałam go Colin (jak Colin McRae) i szczerze wierzyłam w to, że zwiedzimy ze sobą kawał świata, niekiedy łamiąc przepisy, spędzając noce na dzikich plażach i zabierając ze sobą szalonych autostopowiczów. Niestety zamiast podróżować i spełniać swoje marzenia, utknęłam na obrzeżach stolicy, wynajmując dwupokojowe mikromieszkanie z aneksem kuchennym, którego wyposażenie znajdowało się w początkowej fazie rozkładu.
Zmarzniętymi dłońmi oskrobałam oszronione szyby i wsiadłam do środka. Uruchomiłam radio, którego wyświetlacz z trudem zaświecił się na swój typowy pomarańczowy kolor, a z głośników popłynął uwodzicielski głos Eda Sheerana, bezwstydnie zapewniający mnie, że wyglądam tej nocy perfekcyjnie.
No cóż, przynajmniej zgadzaliśmy się co do jednego: na dworze wciąż było ciemniej niż w grobowcu.
Zapięłam pasy, wsunęłam kluczyk do stacyjki i przekręciłam go z czułością, by jak co rano odpalić moje niezawodne (do tej pory) auto. Niestety tym razem mój śnieżnobiały przyjaciel miał inne plany. Żałośnie zakasłał, zadrżał i wydał z siebie niewróżące niczego dobrego ciężkie tchnienie, po którym nawet radio przestało grać. Niezrażona spróbowałam ponownie uruchomić silnik. Na próżno.
Colin akurat dzisiaj, po prawie pięciu latach idealnej współpracy, postanowił się na mnie wypiąć. Coraz bardziej sfrustrowana zaczęłam liczyć do dziesięciu i głęboko oddychać, jednak moje działania (jak mogłam się tego spodziewać) przyniosły marny skutek. Ani mnie nie uspokoiły, ani nie sprawiły, że Colin łaskawie odpalił.
– Cholerny złom! – warknęłam pod nosem.
Rozejrzałam się po opustoszałym parkingu w nadziei, że spotkam na nim jakąś zbłąkaną duszę, od której mogłabym uzyskać pomoc i odpalić auto przy pomocy kabli, ale wzrokiem omiotłam jedynie otaczającą mnie z każdej strony ciemność. Najwyraźniej nikt z mieszkańców mojego osiedla nie wstaje w środku zimy o tak nieludzkiej porze. Nie pozostało mi nic innego jak zemleć w ustach kilkadziesiąt najróżniejszych przekleństw i pobiec na najbliższy przystanek autobusowy, z którego mogłam bezpiecznie dostać się do centrum.
Gdy wysiadłam z zatłoczonego, wypełnionego puchowymi kurtkami i wczorajszymi, alkoholowymi oddechami pojazdu, puściłam się biegiem w stronę siedziby Zorganizowanych – małej, trzyosobowej firmy mojej mamy. Moja rodzicielka od prawie siedmiu lat zajmowała się wyręczaniem majętnych leniwych ludzi, którzy z jakiegoś powodu postanowili zmienić miejsce zamieszkania. Nie była z wykształcenia dekoratorką ani architektem. Wcześniej przez dziesięć lat opiekowała się naszym domem i dorabiała sobie, opiekując się dziećmi sąsiadek i ich znajomych. Choć nigdy nie myślała o własnej działalności, obecnie jej praca polegała na pełnoetatowym opróżnianiu przewiezionych przez firmy przeprowadzkowe pudeł wypełnionych rzeczami osobistymi klientów. Mama dbała o to, by wszystkie znalazły swoje miejsce i tworzyły spójną i funkcjonalną całość w nowej, jeszcze niezamieszkałej przestrzeni. Wpadła na pomysł rozkręcenia biznesu wspólnie z przyjaciółką jakiś czas po tym, jak mój ojciec postanowił oblać dwa egzaminy – z ojcostwa i przede wszystkim z człowieczeństwa. Kiedy miałam czternaście lat i zaczynałam właśnie drugą klasę gimnazjum, mój kochany tatuś miesiącami zatruwał mamie życie gadką o „nagłej potrzebie większej swobody”. Kryzys wieku średniego? Absolutnie!
„To tylko chęć oczyszczenia głowy”, tłumaczył. Potrzebował odpoczynku od zgiełku miasta i irytującego szefa, który wydzwaniał do niego o każdej porze dnia i nocy. Tak przynajmniej twierdził. Problem pojawił się wtedy, kiedy mama w końcu dała mu tę swobodę i z dnia na dzień dowiedziała się, że ta potrzeba miała imię i dwanaście mniej wiosen niż ona. Nim zdążyła skonfrontować się z tym obrzydliwym zdrajcą i wyrzucić go z domu, on zwyczajnie zniknął.
No cóż, śmieci wyniosły się same.
Niestety wraz ze wszystkimi oszczędnościami, które zgromadzili przez osiemnaście lat małżeństwa. Mama po dwóch latach walki o zdrowie i pracy na dwie zmiany została zmuszona do sprzedaży domu, który dostała w spadku po swoich rodzicach. Postawione pod ścianą przeprowadziłyśmy się do dużo mniejszego i tańszego mieszkania, w którym mieszka do dziś. Gdy wspólnie z przyjaciółką, ciotką Klarą, przy kilku kieliszkach wina rozkładały bibeloty bez ładu i składu na białe, świeżo przykręcone półki z Ikea, stwierdziły, że zapłaciłyby każde pieniądze, byle tylko ktoś zrobił to za nie. I tak powstały Zorganizowane.
Dotarłam na Żelazną z półgodzinnym opóźnieniem. Już z oddali widziałam włączone światła w niewielkiej siedzibie firmy i ogarnęły mnie wyrzuty sumienia na myśl o tym, że przez zawziętość Colina mama musiała sama otwierać biuro. Niby nie było w tym nic strasznego, przecież to tylko trzydzieści minut. Jednak odkąd ojciec ją porzucił, a ja stałam się świadkiem rozpaczy, w której pogrążyła się zaraz po jego odejściu, robiłam wszystko, by nie sprawić jej zawodu. Dlatego też poświęciłam się całkowicie pracy w jej małym, ale całkiem prężnie działającym biznesie. Nie poszłam na studia. Po maturze od razu usiadłam za biurkiem w niewielkim lokalu z błękitnymi ścianami i zajęłam się organizacją kalendarza, kontaktem z klientami i reklamą.
Na ostatniej prostej puściłam się biegiem. Chciałam zyskać trochę czasu i jak najszybciej zabrać się za swoje obowiązki. Niestety zupełnie zapomniałam o tym, że chodniki wciąż pokrywała cieniutka warstwa lodu, przez co nim się obejrzałam, straciłam równowagę i upadłam prosto w zamarzniętą kałużę. Ta, jak na złość, pod ciężarem mojej pupy pękła, a mój tyłek zanurzył się w lodowatej, brudnej brei.
– Dzień dobry w czwartek – wysyczałam z zaciśniętymi zębami i z obolałą kością ogonową doczłapałam się do oszklonych drzwi wejściowych, nad którymi dumnie pysznił się szyld Zorganizowanych.
– Iga! Jesteś wreszcie. – Mama, nie dając mi dojść do słowa, chwyciła mnie za poły rozpiętej do połowy kurtki i wciągnęła do środka.
Jej zielone, identyczne jak moje oczy lśniły z ekscytacji, a obcięta jak zwykle za krótko grzywka sterczała na wszystkie strony. Zapewne jeszcze przed chwilą przeczesywała ją palcami, zatapiając przy tym dłonie w swoich kasztanowych lokach. Zawsze tak robiła, gdy się nad czymś intensywnie zastanawiała.
– Przepraszam, próbowałam się dodzwonić, ale nie odbierałaś. Miałam dziś fatalny poranek. Wyobraź sobie, że Colin…
– Iga, proszę cię, jaki Colin! Nie uwierzysz, kto postanowił skorzystać z naszych usług! Ja do tej pory trzęsę się z wrażenia.
Wyciągnęła przed siebie ręce, które faktycznie drżały, choć w pomieszczeniu panowało przyjemne ciepło.
– W takim razie zamieniam się w słuch. – Uśmiechnęłam się do niej szczerze i już miałam zająć miejsce przed komputerem, by przy okazji sprawdzić, czy udało jej się wpisać nowego klienta do odpowiedniej rubryki, ale w ostatniej chwili przypomniałam sobie o przemoczonych spodniach. – Jednak nie. Poczekaj chwilę, muszę się przebrać. – Wskazałam palcem na mokry materiał i poszłam do łazienki.
– Długo ci to zajmie? – Mama koczowała pod drzwiami, gdy przebierałam się w awaryjne dresy, które przyniosłam do pracy po tym, jak pewnego dnia podczas okresu zdarzył mi się mały, krępujący wypadek. – Muszę zobaczyć twoją minę, gdy to usłyszysz.
– Jeszcze chwila. Ciotka Klara wie?
– Oczywiście! Rozmawiałam z nią, jak tylko odczytałam maila. Jest chyba jeszcze bardziej podekscytowana niż ja.
Związałam włosy w odcieniu ciemny blond w niedbały kok na czubku głowy, poprawiłam sweter wyjęty żywcem z lat dziewięćdziesiątych i wyszłam na korytarz, by od razu wpaść w objęcia mamy. Wyglądała, jakby miała za chwilę eksplodować ze szczęścia. Czyżby sam prezydent Warszawy postanowił wynająć naszą firmę do przeprowadzki?
– Posłuchaj – zaczęła, ledwo panując nad emocjami. – Kojarzysz tego prezentera z telewizji śniadaniowej, który niedawno się rozwiódł?
Pokręciłam przecząco głową.
– Wiesz przecież, że właściwie nie oglądam telewizji. Wystarczy mi Netflix.
– Wy i ten wasz Netflix. – Wywróciła oczami. – Ale jego musisz znać! Oglądałyśmy go, jak jeszcze ze mną mieszkałaś. Zawsze powtarzałaś, że przypomina ci młodszą wersję Roda Stewarta.
Zaczęłam szukać w pamięci wszystkich mężczyzn, którzy kiedykolwiek mogli kojarzyć mi się z jednym z najwybitniejszych artystów lat siedemdziesiątych, kiedy nagle mnie olśniło.
– Chodzi ci o Tobiasza Brańskiego?
– Tak! – Mama, pięćdziesięciodwuletnia kobieta, poważna właścicielka poważnej firmy, właśnie podskoczyła z piskiem i klasnęła w ręce.
– Chcesz mi powiedzieć, że prezenter telewizji publicznej zarezerwował u nas termin?
– Nie!
Skonsternowana otworzyłam szerzej oczy i zmierzyłam ją wzrokiem.
– To w takim razie po co w ogóle o nim rozmawiamy?
Mama spojrzała na mnie jak na kompletną idiotkę.
– Bo to nie on do nas napisał, a jego syn. Arkadiusz Brański.
– Ach, Arkadiusz Brański! No przecież – powtórzyłam teatralnym głosem. – A kim on w ogóle jest?
– No jak to kim? Synem Tobiasza Brańskiego.
– I to wszystko? – zapytałam autentycznie zdziwiona.
– Jak to wszystko?! To syn celebryty! – Mama sprawiała wrażenie wyraźnie poruszonej.
– Ale czy wyróżnia go coś poza tym, że nosi znane nazwisko? No nie wiem… Jest na przykład genialnym naukowcem albo świetnie zapowiadającym się piłkarzem? – wyliczałam, wpatrując się w coraz bardziej czerwoną twarz rodzicielki. Miałam niejasne przeczucie, że irytowało ją moje podejście do tej sprawy.
– Nie wiem! – zawołała, rozkładając bezradnie ręce na boki. – Ale to pierwszy raz, kiedy naszą firmą zainteresował się ktoś inny niż zwykły, szary Kowalski. Nie rozumiesz, jaka to dla nas szansa?
Nie. Ale nie chciałam tego mówić na głos. Chyba już wystarczająco podcięłam jej skrzydła.
– Skąd w ogóle wiesz, że to jego syn?
– Sprawdziłam w internecie! Od razu skojarzyłam nazwisko, ale to w tej chwili nie jest najważniejsze. W końcu może usłyszeć o nas szersze grono klientów – kontynuowała. – Jeśli ten cały Arek będzie zadowolony z naszych usług, może poleci nas dalej? Przecież te bogate dzieciaki ciągle się przeprowadzają. Spotkało nas olbrzymie wyróżnienie!
Tok rozumowania mamy nie był wcale taki głupi. W końcu bogaci rodzice często sponsorowali mieszkania swojemu równie majętnemu potomstwu. Środowisko bogaczy rządziło się swoimi prawami. Wszyscy obracali się w podobnym towarzystwie i zazwyczaj korzystali z usług tych samych, sprawdzonych firm. Istniała więc szansa, że po tym, jak ciocia z mamą spełnią oczekiwania rozpieszczonego synalka Brańskiego, nasz terminarz zacznie pękać w szwach.
Spojrzałam jej prosto w oczy i uśmiechnęłam się szeroko.
– Masz rację, mamo, to genialna okazja, by jeszcze bardziej rozwinąć naszą firmę. – Objęłam ją ramieniem i poprowadziłam w kierunku mojego stanowiska. – Wyobrażasz to sobie? Możliwe, że będziecie z ciotką odwiedzać najbardziej wypasione mieszkania i wille polskich celebrytów. Musimy jak najszybciej uaktualnić ofertę – zajęłam miejsce przed komputerem i odpaliłam naszą stronę internetową – a po zakończeniu prac u Brańskiego poprosić go o wystawienie referencji.
– Na taką reakcję czekałam. – Roześmiana mama nachyliła się nad blatem i ucałowała mnie w czubek głowy.
– Kiedy zaczynacie?
– W poniedziałek za dwa tygodnie. W mailu Brański zaznaczył, że zależy mu na jak najszybszej realizacji zlecenia. Całe szczęście, że na ten tydzień nie miałyśmy z Klarą żadnych planów. – Zerknęła na zegarek. – Za chwilę powinna tu być.
– O wilku mowa – odparłam, patrząc nad jej ramieniem w kierunku drzwi.
– Aśka! Iga! Błagam, powiedzcie mi, że to nie żart i młody Brański naprawdę do nas napisał.
Złożyła ręce jak do modlitwy i usiadła na brzegu mojego biurka. Wyglądała, jakby dosłownie przed sekundą zerwała się z łóżka i przybiegła do siedziby firmy bez spoglądania w lustro przed wyjściem z domu. Swoje cienkie blond włosy zebrała w nierówny, niski kucyk, z którego wyślizgnęło się całkiem sporo luźnych kosmyków, przez co sprawiała wrażenie odrobinę szalonej. Nigdy też nie bawiła się w nakładanie makijażu, choć tym razem kilka kropel korektora pod oczami zamaskowałoby ślady po prawie nieprzespanej nocy. Ciotka była starą panną, a raczej, jak sama wolała o sobie mówić, singielką z wyboru. Od ludzi wolała książki i to z nimi spędzała każdą wolną chwilę. Kiedyś nawet powiedziała mi, że dobra książka potrafi dać więcej ukojenia niż kilka godzin ciągłego snu. Zdarzało jej się nawet przychodzić do pracy bez zmrużenia oka. Kiedy mama ją za to ganiła, odpowiadała jej z filuternym uśmiechem, że nawet najlepszy kochanek nie skłoniłby jej do zarwania nocy i nie dałby jej tyle przyjemności co powieść, którą udało jej się przeczytać.
Taka była właśnie ciotka Klara. Nieuleczalna książkoholiczka, a zarazem twardo stąpająca po ziemi realistka w jednym.
– To nie żart. – Z ust mamy ponownie wydobył się dźwięk przypominający skrzypnięcie źle nasmarowanych zawiasów. Po chwili rzuciła się w stronę ekspresu do kawy. – Zrobię nam po filiżance i wspólnie ustalimy podział obowiązków. Musimy skończyć robotę do czwartku włącznie.
– Do czwartku? Przecież to tylko cztery dni. – Ciotka zerknęła na mamę niepewnym wzrokiem. – Zazwyczaj potrzebujemy minimum siedmiu. A przypominam ci, że do tej pory obsługiwałyśmy zwyczajnych klientów. Wyobraź sobie, ile taki Brański musi mieć rzeczy. To niewykonalne!
Otworzyłam maila, którego chłopak wysłał na adres naszej firmy, i szybko przebiegłam go wzrokiem.
– Pan Arkadiusz potrzebuje w pełni urządzonego mieszkania na piątek. Planuje zorganizować w nim imprezę. To dlatego tak mu zależy na czasie.
– Aśka, będziemy musiały tam siedzieć od rana do nocy.
– Na mnie nie patrz! – krzyknęłam, widząc, jak mama odwraca się w moją stronę z miną zbitego psa. Wiedziałam, że się ze mną droczy, ale mimo to wolałam jej przypomnieć o zasadach, które ustaliłyśmy niemal sześć lat temu. – Obiecałaś mi, że nigdy w życiu nie będę musiała się tym zajmować.
– Ale to wyjątkowa sytuacja. – Klara zerknęła na mnie spod zmrużonych powiek.
– Wy też jesteście wyjątkowe, dlatego z pewnością dacie sobie radę! – zawołałam głosem godnym najlepszego coacha motywacyjnego.
Przed laty zgodziłam się przyjąć posadę w Zorganizowanych pod warunkiem, że moja noga nigdy nie stanie w mieszkaniu żadnego klienta. Nie będę oszukiwać. Niespecjalnie spełniałam się w tej pracy i tkwiłam tu tylko dlatego, żeby być blisko mamy. Żeby jej pomóc na tyle, ile potrafię. Rozkładanie cudzych szpargałów niestety nie mieściło się w zakresie tego, co mogłam dla niej zrobić.
– Nie tak cię wychowałam – westchnęła mama, udając przybitą.
– Najwyraźniej właśnie tak. – Puściłam do niej oczko i zabrałam się do notowania szalonych pomysłów, które miały pomóc dwóm niewielkim kobietom zaaranżować stuczterdziestometrowe dwupoziomowe mieszkanie syna bogatego celebryty w zaledwie cztery dni.
Zaczęłam od przesłania mu wiadomości z prośbą o jak najdokładniejsze zdjęcia, na podstawie których mogłybyśmy zapoznać się z rozkładem mieszkania, i wskazówki, gdzie umieścić drobiazgi mające dla niego największą wartość. Nie pierwszy raz klienci jeszcze przed rozpoczęciem zlecenia podsyłali nam fotografie bądź projekty 3D aranżacji swoich domów. Miałam nadzieję, że chłopak nie będzie nam rzucał kłód pod nogi. Do załącznika dodałam też umowę do podpisania. Dwadzieścia minut później otrzymałam maila zwrotnego z lakoniczną odpowiedzią i siedemnastoma zdjęciami jego nowego apartamentu. Żadnego „dziękuję, oczywiście, jak najbardziej”. Ani nawet grzecznościowego „pozdrawiam”. Od razu widać, z kim miałyśmy do czynienia.
– Jezu. – Ciotka Klara wyciągnęła okulary z szuflady, by jeszcze dokładniej przyjrzeć się przepychowi i surowej elegancji, które biły z przesłanych zdjęć. – Przecież to wygląda jak apartament milionera.
– I spójrzcie na ten widok! – dodała mama, przysuwając się do ekranu laptopa. Bez okularów do czytania musiała mrużyć oczy, by wyregulować ostrość obrazu. – Które to musi być piętro?
– Dwudzieste drugie – odparłam, przeglądając uzupełnioną i wydrukowaną umowę. – A dokładniej mówiąc, dwudzieste drugie i dwudzieste trzecie. Apartament ma dwa poziomy. To jeden z najwyższych wieżowców w Warszawie. City House Tower przy Złotej.
– Ojciec zadbał o dobry start dla syna.
– Nie każdy jest takim dupkiem jak Romek – wtrąciła gorzko ciotka.
– Klara – upomniała ją mama, a przez jej twarz przemknął grymas bólu.
Mimo upływu lat wciąż nie mogła się pogodzić z jego odejściem. Kochała go tak bardzo, że choć złamał jej serce, ciągle w jakimś stopniu wypełniał te dwie pogruchotane połówki w jej piersi.
– Już nic nie mówię. – Ciotka westchnęła przepraszająco i zarzuciła jej rękę na szyję. – Było, minęło.
– Dokładnie – dodałam. – Teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie i radzę wam jak najszybciej zejść na ziemię i brać się do roboty. Ja nie zamierzam ślęczeć nad nią do późna. Mam dzisiaj randkę i muszę się przygotować, a skoro Colin mnie wystawił, czeka mnie jeszcze podróż autobusem.
– Znowu? Na kogo tym razem padło? Szalonego studenta czy może spokojnego ekonomistę? – Ciotka Klara prychnęła na samą myśl o moim kolejnym wybranku.
– Jeszcze nie wiem – powiedziałam, przygryzając końcówkę długopisu. – To randka w ciemno. Marta umówiła mnie z jakimś znajomym z pracy. Pewnie jest kelnerem.
– Myślisz, że coś z tego będzie? – zapytała z nadzieją mama.
– Przecież wiesz. – Uśmiechnęłam się do niej łagodnie. – Z tego nigdy nic nie będzie.
Rozdział 2
– Sławek ma dwadzieścia osiem lat, skończył politologię i jest zastępcą kierownika sali. Po pracy dużo czasu spędza na boisku, razem z kolegami amatorsko kopią piłkę, ale nie martw się, raczej nie jest wybitnie zapalonym piłkarzem i nie będzie przynudzał. Mówił, że to tylko hobby.
Marta stała za moimi plecami i za pomocą prostownicy kręciła delikatnie moje herbaciane loki, tak by po związaniu ich w luźną kitkę spływały zgrabnie w dół pleców. Moja przyjaciółka była jedyną znaną mi na świecie osobą, która potrafiła zakręcić włosy prostownicą lepiej niż niejeden fryzjer. Wiem, co mówię – jakiś czas temu umówiłam się na wizytę do salonu o nazwie, z której wymową nie poradziłby sobie nawet rodowity Francuz. Poprosiłam o ścięcie końcówek i wykonanie naturalnych fal. Po wyjściu byłam lżejsza o dwie i pół stówki, a zanim udało mi się dotrzeć do domu, fale przypominały bardziej ulizane strąki niż miękkie, delikatnie zakręcone pukle z instagramowych zdjęć. Na szczęście Marta szybko uratowała sytuację. Nie dość, że jej ręce były stworzone do tego, by układać moje włosy, to dodatkowo była niezwykle cierpliwa i dokładna. W ogóle moja najlepsza przyjaciółka to uosobienie spokoju i harmonii. Próżno szukać w jej charakterze choćby najmniejszej zadry, ukrytej przywary, która mogłaby świadczyć o jakimkolwiek zepsuciu. Zawsze, ale to zawsze jest uśmiechnięta i szuka wyłącznie jasnych i pozytywnych stron. Do tego jest niepoprawną romantyczką i bez przerwy namawia mnie, bym pozwoliła sobie obdarzyć kogoś głębszym uczuciem, czym doprowadza mnie do szału. No i jeśli mam być szczera, to nie mam pojęcia, jakim cudem udało się nam zaprzyjaźnić. W końcu jesteśmy absolutnymi przeciwieństwami.
Poznałyśmy się w pierwszej klasie liceum. Stałyśmy się dla siebie największym wsparciem już od chwili, w której podałyśmy sobie ręce i poznałyśmy swoje imiona. A ja każdego dnia dziękowałam losowi, że postawił ją na mojej drodze.
Doskonale pamiętam, jak około tygodnia przed pierwszym września na jednym z forów mojego nowego liceum pojawiła się informacja o klasowym spotkaniu integracyjnym. Uczniowie XI liceum im. Noblistów Polskich postanowili zaprosić wszystkich pierwszoklasistów na ognisko na plaży nad Wisłą. Gdy tylko o tym przeczytałam, nie mogłam przestać odliczać dni do tego wydarzenia. Chciałam im zaimponować, zrobić jak najlepsze wrażenie i znaleźć swoje miejsce wśród najbardziej popularnej grupki licealistów. To był mój chleb powszedni. Kiedy tylko skończyłam szesnaście lat, dużo imprezowałam. Potrafiłam przyłączyć się do kompletnie obcych ludzi w parku i bawić się z nimi do późnej nocy. Nie obchodziły mnie konsekwencje. Musiałam odreagować to, co działo się w ciągu ostatnich dwóch lat w domu, i choć na chwilę odciąć się od bólu przesiąkającego ściany. Musiałam zapomnieć o pustym wzroku mamy i jej zaciśniętych w wąską linię ustach.
Niestety dzień przed planowaną integracją stan mamy nagle się pogorszył. Bezustannie walczyła z depresją, która wyciągała po nią swoje oślizgłe macki od czasu, kiedy zostałyśmy same. Nasze dotychczasowe poukładane życie legło w gruzach. Mimo bezgranicznego oddania i wsparcia ciotki mama długo nie potrafiła stanąć na nogi. A ja nie potrafiłam patrzeć na ten ogrom cierpienia, który ją zalewał za każdym razem, gdy władzę nad jej umysłem przejmowała ciemność. Na szczęście po wielu miesiącach leczenia i terapii udało jej się wyjść na prostą, choć mrok i tak bezustannie czaił się za jej plecami.
Nie poszłam na to spotkanie, nie mogłam zostawić mamy. Jak później się okazało, oprócz mnie nie zjawiła się na nim tylko Marta. Gdy w trakcie rozpoczęcia roku wszyscy uczniowie z mojej nowej klasy zaczęli łączyć się w grupy, w tłumie migała mi śliczna, pokryta delikatnym młodzieńczym trądzikiem twarz zagubionej, niskiej brunetki o pięknych brązowych oczach ukrytych za szkłami okularów. Była samotna i chyba nawet trochę przestraszona, chociaż nigdy mi się do tego nie przyznała. Jeszcze kilka lat wcześniej miałabym taką szarą myszkę głęboko gdzieś, ale wtedy nie mogłam przejść obojętnie obok jej spłoszonego spojrzenia. Przecięłam korytarz i bez żadnych zbędnych wstępów zapytałam, czy zechciałaby usiąść ze mną w ławce. Z ulgą w głosie odparła, że chętnie. Byłyśmy totalnie różne, jak ogień i woda, a mimo to bez trudu stworzyłyśmy spójną całość. Woda zamiast ugasić płomień, wchłonęła jego ciepło. Wspólnie zmieniałyśmy stan skupienia, by stać się jedną duszą w dwóch ciałach. Przyjaciółkami na dobre i złe.
– Chcesz mi powiedzieć, że tym razem nie wyjdę z randki po piętnastu minutach? – westchnęłam, nakładając podkład na twarz. – Nie chcę tłuc się komunikacją miejską przez pół miasta, by po chwili wracać do mieszkania.
– Obiecuję, że miło spędzisz czas. Sławek jest naprawdę sympatyczny. Wszystkie dziewczyny w hotelu do niego wzdychają.
– Ty też? – Uniosłam brwi i zobaczyłam w lusterku, jak się krzywi.
– Ja? W życiu! Jak dla mnie jest odrobinę… za głośny.
– Za głośny?
– No wiesz, o co mi chodzi. Jest bardzo żywiołowy. Lubi dużo mówić, wszędzie go pełno, często się śmieje i uwielbia towarzystwo innych. Jego temperament mnie przerasta – wyznała szczerze.
– Dlatego uznałaś, że to idealna partia dla mnie?
– Jestem prawie pewna, że to będzie strzał w dziesiątkę. Jesteście tacy otwarci i atrakcyjni. Oboje macie zawsze dużo do powiedzenia, chociaż Sławek chyba nawet więcej. – Zachichotała. – Ale myślę, że uda ci się go przegadać.
– Ale nie zakocham się? – Zmierzyłam ją podejrzliwym wzrokiem.
– Iga Kołodziejczyk i miłość? – prychnęła. – Co najwyżej wykreślisz wszystkie podpunkty z tej swojej listy. – Szturchnęła mnie łokciem w żebra. Po chwili przybrała poważny ton. – Chyba nigdy nie pogodzę się z twoją awersją do związków. – Przeczesała palcami moje skręcone pukle i rozpyliła sporą ilość lakieru do włosów. – Miłość to jedna z najpiękniejszych wartości. Uskrzydla, sprawia, że człowiek czuje się szczęśliwy. Kompletny. – Marta uniosła rozmarzone oczy i utkwiła wzrok w białym suficie, zupełnie jakby wypatrzyła na nim samego Ryana Reynoldsa.
– Albo niepotrzebny jak śmieć – szybciutko sprowadziłam ją na ziemię.
– Iga, wiele związków się rozpada.
– Ale nie każdy po rozstaniu potrafi poradzić sobie ze świadomością, że miłość jego życia została mu bezpowrotnie odebrana. Skradziona. – Zerwałam się z krzesła i podeszłam do szafy. Wyprowadzona z równowagi, nerwowo przesuwałam zapełnione ubraniami wieszaki, byle zająć czymś ręce.
– Twoja mama już dawno z tego wyszła. – Marta położyła mi dłoń na ramieniu i uścisnęła je lekko.
– Nie wracajmy do tego tematu. Wiesz, że w moim życiu nie ma miejsca na miłość. Koniec kropka.
To, co działo się z mamą zaraz po odejściu ojca, trudno ubrać w słowa. Nie mam pojęcia, czy zlepek kilkunastu liter polskiego alfabetu jest w stanie opisać to, co dzień po dniu rozrywało jej duszę i serce od środka. Miałam czternaście lat i choć była ze mną każdego dnia, tak naprawdę nigdy nie byłyśmy bardziej samotne niż w tamtym okresie. Mrok, który przejął władanie nad jej jestestwem, towarzyszył nam latami. Były momenty, w których mama przypominała dawną szaloną, roześmianą Aśkę. Właśnie w jednym z takich okresów wpadły z ciotką na pomysł otwarcia Zorganizowanych. Niestety wtedy te jasne dni zdarzały się nieporównywalnie rzadziej od tych przepełnionych cierpieniem wyzierającym z każdej jej komórki. Mama nie jadła, nie spała, nie wstawała z łóżka. Nic nie mówiła, nie wydawała z siebie żadnych dźwięków, nawet nie płakała. Po prostu była. A właściwie to jej ciało znajdowało się w skotłowanym łóżku. Dusza natomiast znikała, a jej miejsce zajmowała udręka. Wiedziałam kto, a raczej co jest temu winne. To ta przeklęta słabość, która odbierała człowiekowi część jego tożsamości. Nikomu niepotrzebne uczucie, rozprzestrzeniające się w organizmie jak choroba, na którą nie było lekarstwa. Krew płynąca w ludzkich żyłach pod jej wpływem staje się zainfekowana, dociera do mózgu i odbiera zmysły, daje złudne wrażenie szczęścia. Lecz pewnego dnia znika, wyrywając z korzeniami wszystko to, co udało mu się przez ten cały czas zakazić. Miłość to cichy złodziej. Ukradkiem odbiera to, co nam się należy, i zostawia po sobie ziejące pustką dziury, a ich nie da się już niczym załatać. Jest najokrutniejszym i najbardziej podstępnym z uczuć. Zdradziecka jak pierwsze marcowe słońce, kiedy to po długiej zimie ciepłe promyki liżą policzki, zachęcając do zrzucenia kurtek, działając w zmowie z wiatrem, za sprawą którego lądujemy w łóżku z przeziębieniem. To szpinak wśród warzyw. Czwartek wśród dni tygodnia.
Wiele obiecuje, a zostawia po sobie jeszcze większe rozczarowanie.
– Nie podałaś mu mojego prawdziwego nazwiska?
– Nie. Wszystko jest zaplanowane, tak jak ustaliłyśmy. Co prawda powiedziałam mu, że się przyjaźnimy, ale to nie powinno stanowić problemu. Wspomniał, że nawet cię kojarzy. Widział, gdy odwiedzałaś mnie w pracy.
– Wie, czego się spodziewać?
Przeszłyśmy do korytarza. Usiadłam na krześle i jęknęłam z bólu, kiedy stłuczona kość ogonowa zetknęła się z twardym drewnianym siedziskiem. Oby w restauracji mieli miękkie, obite delikatnym materiałem krzesła. Inaczej skończę na kolanach, sięgając nosem ledwie nad stół i pozbawiając się resztek godności.
Wsunęłam na nogi skórzane kozaki na niewysokim słupku. Przejrzałam się w lustrze i z satysfakcją stwierdziłam, że wyglądałam ładnie. Dopasowane czarne jeansy i zielony luźny sweter podkreślający kolor moich oczu tworzyły idealny zestaw.
– Wyjaśniłam mu, że nie szukasz związku.
– Nie zadawał pytań?
Pokręciła przecząco głową.
– Chyba mu to odpowiada. Sam lubi chodzić na randki z różnymi dziewczynami i nie wygląda na kogoś, kto szuka miłości. Jest sympatyczny, ale raczej woli życie singla.
– To tak jak ja. – Puściłam do niej oczko i zarzuciłam na plecy grubą kurtkę. – Chodźmy, nie chcę, żeby za długo na mnie czekał.
Spotkanie ze znajomym Marty okazało się kompletną katastrofą. Facet, z którym postanowiła mnie umówić, nie widział niczego poza czubkiem własnego nosa. Fakt, był całkiem przystojny. Nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że w moim typie. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie interesującego; miał gęste, ciemne włosy, tęczówki w kolorze palonej kawy, a na jego wyraźnie zarysowanym podbródku próżno było szukać najmniejszego śladu zarostu, ale gdy tylko zajęłam miejsce na wprost niego i pozwoliłam mu otworzyć usta, czar prysł. Sławek bez przerwy zasypywał mnie szczegółami ze swojego życia prywatnego, nie dając mi nawet dojść do głosu. Odniosłam nawet wrażenie, że recytuje wyuczone na pamięć formułki dotyczące jego niesamowitych sportowych osiągnięć, niezliczonych pasji i zainteresowań w taki sposób, bym nie mogła się wtrącić i wybić go z rytmu, przez co nie daj Boże zapomniałby o jednej strofie napisanego przez siebie hymnu pochwalnego ku swojej czci. Owszem, co do futbolu moja przyjaciółka miała rację. W przerwie między zachwalaniem swoich zdolności kulinarnych a wygłaszaniem chwalebnych pieśni na temat ponadprzeciętnej kondycji pan chcesz dotknąć mojego mięśnia dwugłowego wtrącił, że od czasu do czasu kopie piłkę, ale wtedy ma wrażenie, że jego masa, nad którą tak długo pracował, spada.
Spotkaliśmy się w drogiej restauracji, w której pracował podczas studiów. Kiedy tylko przekroczyłam jej próg, byłam pod niemałym wrażeniem. Przygaszone światła, okrągłe marmurowe stoliki, rzeźbione krzesła obite jedwabiem i iście intymna atmosfera sprawiły, że na moim ciele pojawiła się gęsia skórka. W kącie sali zespół jazzowy wygrywał spokojną melodię, a aromatyczny zapach przygotowywanych w kuchni dań natychmiast zmusił do pracy moje zachłanne kubki smakowe. Sławek poprosił, żebym zdała się na jego gust, i zamówił dla mnie specjalność szefa kuchni. Imponujące, że tak bardzo się starał, mając na uwadze to, że nigdy więcej się nie zobaczymy.
Po godzinie oczekiwania i nieustającego paplania zapatrzonego w siebie narcyza nawet drogi wystrój nie robił już na mnie wrażenia. Głodna i sfrustrowana jego monologiem z trudem powstrzymałam się od przewrócenia oczami na widok ogromnego porcelanowego talerza z czterema kawałeczkami dziczyzny, kleksem z utartej pietruszki i plasterkiem trufli. Jednym plasterkiem. Był tak cienki, że nie mogłam go nabrać na widelec! Wykrzywiając wargi w fałszywym uśmiechu, zabrałam się za jedzenie, a właściwie skubanie mikroskopijnej porcji, popijając ją słuszną ilością wina, które, daję słowo, było zarazem kwaśne jak cytryna i gorzkie jak grejpfrut. Oczywiście według zapewnień Sławka najdroższego, jakie można znaleźć w karcie. Zaraz po tym, gdy przeżułam ostatnią kosteczkę biednego, średnio wysmażonego combra z jelenia, mój brzuch wydał z siebie żałosne burknięcie, zupełnie jakby mnie pytał: „Żartujesz sobie ze mnie? To miał być mój obiad?!”.
– I jak ci smakował gulasz? – Sławek uniósł kieliszek i delikatnie nim zakręcił. Gdy przyłożył go do ust, intensywnie bordowa ciecz leniwie spływała po ściankach naczynia.
Miałam ochotę parsknąć śmiechem. Gulasz? Jaki gulasz, do cholery? To trudno nawet nazwać przekąską.
Skoro już udało mi się dostąpić tego zaszczytu i miałam okazję skorzystać ze swoich strun głosowych, powinnam poczęstować go jakąś kąśliwą uwagą, nie chciałam jednak robić Marcie niepotrzebnych spięć w pracy. Przywołałam więc na usta jeden z najszczerszych uśmiechów, na jaki tylko było mnie stać, i odparłam:
– Pyszny. Jeszcze nigdy nie jadłam czegoś takiego. – To akurat była prawda. Jeszcze nigdy nikt nie zabrał mnie na romantyczną kolację, po której musiałabym wstąpić na kebab.
– Wiedziałem, że będziesz zadowolona. Michał, szef kuchni, to mój dobry kolega. Przygotował to danie, choć już od dawna nie mają go w karcie.
I całe szczęście. Zapewne nie tylko ja byłam rozczarowana jego ilością. Nic dziwnego, że postanowili je wykreślić.
– To miłe z jego strony. Jak długo…
Sławek nie dał mi dokończyć. No jasne, kto by sobie zawracał w ogóle głowę jakąś laską, z którą umówił się na randkę? Może powinien przychodzić do restauracji z lustrem, stawiać je na wprost siebie i podziwiać tę swoją narcystyczną, zakochaną w sobie buźkę? Oszczędziłby czasu biednym dziewczynom, które naprawdę mają coś do powiedzenia i liczą na chwilę uwagi z jego strony. Co z tego, że i tak nie pokazałabym mu swojego prawdziwego oblicza? Tym razem zamierzałam udawać, że jestem baristką i parzę najlepszą kawę w całej Warszawie, ale to nie zmieniało faktu, iż miło byłoby puścić wodze fantazji i przedstawić mu się jako ktoś, kto kocha swoje życie. Potrzebowałam, by jakiś mężczyzna zwrócił na mnie uwagę, tylko na jedną krótką chwilę. Jak widać, dla niego to było i tak nazbyt wiele.
– Razem z Michałem chodzimy na tę samą siłownię i staramy się odżywiać tak, by dostarczać naszemu organizmowi jak najwięcej białka, a dziczyzna dostarcza go zdecydowanie więcej niż pozostałe mięsa. Czy wiesz, że jest też doskonałym źródłem aminokwasów? Zawsze po treningu…
Chryste, znowu wracamy do punktu wyjścia. Żadnego: „A ty, Iga, co robisz w wolnych chwilach? Jakiej słuchasz muzyki? Czym się zajmujesz?”. Czy to ma znaczenie? Skąd. Liczy się trening, masa mięśniowa i dieta ketogeniczna.
Cokolwiek to jest.
Miałam ochotę puknąć się w czoło. Czemu w ogóle uznałam, że ta randka może wypalić? Przecież był czwartek. W czwartki nigdy nie wydarzyło się nic dobrego. Sytuacji nie poprawiał też rozprzestrzeniający się ból tyłka. Lewy pośladek, na którym się usadowiłam, nie do końca radził sobie z podtrzymaniem ciała w eleganckiej pozycji. Wierciłam się, jakby pod moim ubraniem pełzało stado robaków, co oczywiście nie uszło uwadze chłopaka. Widziałam, że gdy tylko starałam się wygodnie ulokować, za każdym razem unosił brwi. Pewnie myślał, że ręce mnie świerzbią już na sam widok jego opiętej granatową koszulą klaty, i oczami wyobraźni wykuwał sobie kolejny medal za miłosne podboje.
Nic bardziej mylnego.
Jedyne, co mogłam zrobić w obecnej sytuacji, to się wyłączyć. Zaczynało mi być wszystko jedno. Ostatecznie i tak za chwilę nasze drogi się rozejdą. Utkwiłam więc wzrok w twarzy mężczyzny, wygięłam usta w łuk, by sprawiać wrażenie zafascynowanej jego opowieścią, i odpłynęłam myślami jak najdalej od miejsca, w którym się znajdowałam. Po powrocie do domu (z zadowolonym żołądkiem, wypełnionym kebabem XXL z kurczakiem) opadłam ciężko na łóżko.
Jak to jest, że każdy ostatnio napotkany na mojej drodze facet to kompletna pomyłka?
Czy nie ma już na tym świecie mężczyzn, którzy potrafiliby dostrzec coś, co wykracza poza ich samouwielbienie? Czy to oni muszą być zawsze w centrum uwagi i uważać się za pieprzony pępek świata? Całe szczęście, że mój dzisiejszy towarzysz nie potknął się podczas niekończącego się spaceru po swoim własnym ego. Biedaczek mógłby nie przeżyć długiego lotu i bolesnego zderzenia z ziemią.
Nie liczę na miłość. Szukam namiastki bliskości, takiej, jaką mogą osiągnąć dwie zafascynowane sobą osoby, które chcą czegoś więcej, jednocześnie zdając sobie sprawę, że nie mogą tego dostać na stałe. Tylko na chwilę. A właściwie kilka efemerycznych chwil, które będą miło wspominać.
Zamiast tego dostałam kieliszek cierpkiego wina i zakochanego w sobie kulturystę. Nie wiem, czy sam Shakespeare potrafiłby stworzyć dramat dorównujący katastrofom, które ostatnio wiodą prym w mojej randkowej codzienności.
Zaczęłam odtwarzać w głowie wszystkie te spotkania, po których nie czułam się jak przeżuta, bezkształtna guma. Nie było ich wiele, w końcu pozwalałam się zaprosić tylko na jedną randkę. Nigdy nie było drugiej.
I nigdy nie będzie.
Może to trochę dziwne, ale dzięki temu miałam gwarancję, że się nie zakocham. A na to nie mogłam sobie pozwolić. Nie chciałam przeżywać tego, co mama. Nie mogłam dopuścić, by ktoś złamał mi serce… Za każdym razem zakładałam inną maskę. Tworzyłam nową tożsamość i udawałam kogoś, kim nie jestem. Bawiłam się zawodami, imionami, wymyślonymi przeżyciami. Pozwalałam mojej wyobraźni wędrować w najbardziej niezwykłe miejsca i przedstawiać mnie taką, jaką w danej chwili chciałam być. By nikt się do mnie nie przywiązał. I żebym sama wiedziała, że to wszystko nie jest prawdziwe.
Owszem, zdarzały się wyjścia, na których towarzyszący mi mężczyzna był bliski uwiedzenia mnie, którego widok przyspieszał bicie serca i podnosił temperaturę mojego ciała. O to właśnie chodziło. Chciałam czuć się pożądana, potrzebowałam męskiego ciepła, niekiedy bliskości. Miałam w końcu dwadzieścia cztery lata i nie byłam z kamienia! To wszystko zapewniały mi te pierwsze randki, na których iskrzyło. Pozwalałam sobie wtedy na pocałunki, delikatne pieszczoty, ale nic ponad to. Gdy wieczór się kończył, kończyła się też nasza znajomość. Tak było lepiej.
Bezpieczniej.
Od lat wniosek był jeden: miłość nie prowadzi do niczego dobrego i nie ma możliwości, by zakochać się w kimś już na pierwszej randce. Ten katastrofalny wieczór był tego niezaprzeczalnym potwierdzeniem.
Po tym, jak wskoczyłam do łóżka, wystukałam krótką wiadomość do Marty:
I ty się nazywasz moją przyjaciółką?
Następnym razem sama pójdziesz sobie na taką randkę!
No coś ty!
Było aż tak źle?
Pamiętasz, jak w liceum nauczycielka od historii posadziła cię w pierwszej ławce i na każdej lekcji raczyła historiami dotyczącymi jej haluksów?
Nawet mi nie przypominaj…
No to wyobraź sobie, że było jeszcze gorzej!
Nie!
Na świecie nie istnieje nic gorszego niż stopy pani Mroczek!
A jednak!
Uwierz mi, wolałabym siedzieć z nią i pomagać jej w doborze obuwia ortopedycznego niż słuchać paplaniny twojego kolegi z pracy…
Wydawało mi się, że ty i Sławek się dogadacie.
No i miałaś rację w 50%.
To on gadał bez przerwy, a ja w tym czasie zapomniałam, jak brzmi moja barwa głosu.
Kiedy się pożegnałyśmy, z trudem kontrolowałam zmęczone powieki, które usilnie starały się wysłać mnie do krainy snu. Było jeszcze wcześnie i choć mój organizm uważał, że najwyższa pora udać się na zasłużony odpoczynek, ja miałam jeszcze dość siły, by zerknąć na aplikację. Stłumiłam ziewnięcie, przetarłam oczy, po czym wsunęłam na nos okulary do czytania (których używałam tylko do pracy i oglądania telewizji), odgarnęłam z czoła niesforne loki i zabrałam się za przeglądanie profili kandydatów, z którymi mogłabym się w najbliższej przyszłości wybrać na randkę. Z miejsca odrzucałam tych najbardziej atrakcyjnych, a ci, którzy nie pokazywali swojej twarzy, trafiali do ulubionych. Właśnie tacy sprawdzali się doskonale na pierwszych randkach. Pierwszych i ostatnich zarazem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Aleksandra Rochowiak, 2022
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Agnieszka Luberadzka
Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Agnieszka Luberadzka
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-541-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.