Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
CO TAKIEGO WYDARZYŁO SIĘ DZIESIĘĆ LAT TEMU W CIENIU NADWIŚLAŃSKICH DRZEW?
Lidka od dziesięciu lat nosi w swoim sercu żal, którego ciężar nie pozwala ruszyć jej naprzód. Kiedy pewnego dnia, dostrzega mężczyznę, o którym już dawno powinna zapomnieć, bolesne wspomnienia przybierają na sile.
Jako dziewiętnastolatka, zakochuje się w Sebastianie, rekrucie odbywającym służbę wojskową w jednostce mieszczącej się na terenie położonego nad Wisłą Wykuszewa.
W czasie, gdy uczucie młodych przybiera na sile, Lidka musi mierzyć się z postępującym upośledzeniem słuchu matki, przyjaźnią zapatrzonego w nią Pawła oraz walczyć z demonami, które pozostawił po sobie jej ojciec – wojskowy tyran, pułkownik Przemysław Wróblewski.
Sebastian natomiast próbuje odnaleźć się w wojskowej, brutalnej codzienności, nie tracąc przy tym pogody ducha.
CZY MIŁOŚĆ OKAŻE SIĘ SILNIEJSZA NIŻ STRACH, A GŁĘBOKO ZAKORZENIONE UPRZEDZENIA ZNIKNĄ, GDY SERCE PRZEJMIE KONTROLĘ NAD ROZSĄDKIEM?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim, którzy tęsknią
Prolog
Zanim się odwrócił, posłał jej ostatnie, rozczarowane spojrzenie. Jeszcze kilka minut temu było pełne pasji, a teraz? Mogła dostrzec w nim jedynie nutę bólu, przyprószoną olbrzymią porcją gniewu. Nigdy nie widziała go w takim stanie. Nienawidził jej, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. A ona, mimo iż oddała mu całe swoje serce, w tamtej chwili nienawidziła go równie mocno. Chciała go zranić. Chciała, żeby poczuł się tak jak ona, dlatego powiedziała wiele rzeczy, których nie powinna. Które nie miały w sobie ani krztyny prawdy.
Jedną dłoń zacisnął w pięść, a drugą potarł się po obciętej krótko szczecinie. Milczał, a jednak odniosła wrażenie, że jego postawa wręcz krzyczała.
Wypowiadane przez nią kolejno słowa uderzały w ścianę jego obojętności, odbijając się od niej i godząc w jej pierś rykoszetem. Jego otępienie było największą karą. Nie dopuszczał jej do siebie, tylko zaciskał powieki i kręcił głową. A może po prostu wolał udawać, że nie słyszy, by nigdy więcej nie musieć spojrzeć jej w twarz po tym, jak pogruchotał jej kruche serce? Po tym, jak pogruchotali je sobie wzajemnie, choć zaledwie wczoraj przyrzekli, że przetrwają wszystko…
Bo ich miłość była wszystkim.
On był wszystkim.
A teraz odszedł, nie zaszczycając jej nawet ostatnim spojrzeniem.
Zdruzgotana przygryzła wnętrze policzka i pobiegła ile sił w nogach w stronę lasu. Potykała się o korzenie wystające z ziemi pokrytej igłami i liśćmi. Z trudem łapała oddech. Gdy zostawiła zarośla za sobą, na nierównej powierzchni popękanego asfaltu odbijał się stukot zdartych obcasów. Lniana sukienka odkształcała się od pędu wiatru, a z nieba zaczynały spadać pierwsze krople majowego deszczu. Piekły ją oczy, a klatka piersiowa paliła żywym ogniem.
Zostawił ją.
A może to ona zostawiła jego…?
Rozdział 1
Lato 2013
Lidka wyszła z domu przed dwiema godzinami, jednak mimo ciążącego nad nią poczucia winy nie umiała się zmusić do powrotu. Jeszcze nie. Nie mogła nic na to poradzić. Lubiła chodzić na długie spacery. Takie, które nigdy nie miały wyznaczonego celu, a zarazem prowadziły ją do miejsc, które tak dobrze znała. Z którymi wiązały się jakieś wspomnienia. Niekoniecznie dobre. Już dawno uświadomiła sobie, że wszystko, co wydarzyło się w jej życiu, musiało mieć przecież jakieś znaczenie. Może jeszcze nie każde z nich odkryła ani nie wszystko zrozumiała, ale wiele przebytych doświadczeń pokazało jej zarówno słodycz szczęścia, jak i gorzki, przepełniony bólem smak cierpienia, ucząc ją przy okazji pokory. W każdym razie spacery to był jej codzienny rytuał. Chwila tylko dla niej. Czas, w którym mogła pozwolić wędrować nie tylko swojemu ciału, ale i myślom.
Odziana w letnią, zwiewną sukienkę szła wzdłuż Wisły, obserwując gęsty las po jej drugiej stronie. Gałęziami pyszniącymi się soczystozielonymi liśćmi leniwie poruszał lekki, ciepły wiatr. Wdychała ich kojącą woń, wyłapywała nieśmiały szelest, a śpiew skrytych wśród nich ptaków stanowił jeden z najpiękniejszych akompaniamentów, jakie mogłaby sobie w ogóle wymarzyć. Co jakiś czas napotykała po drodze siedzącą nad brzegiem rzeki młodzież, korzystającą z wszelkich dobrodziejstw, jakie dawały jej ostatnie dni wakacji. Słuchali muzyki, czasem palili papierosy albo ukradkiem popijali piwo, licząc, że tym razem uda im się wywinąć patrolowi policji. Niektórzy kryli się w zaroślach, jeszcze inni spędzali czas na opuszczonej przed dwiema dekadami żwirowni w sercu lasu. Czasem jej nogi, wbrew rozsądkowi, prowadziły ją właśnie na tę plażę, jak mówili o niej miejscowi, a wtedy przypominała sobie okres, w którym tak jak ci młodzi spędzała tam jedne z najwspanialszych chwil, wystawiając twarz do słońca i odurzając się ziemistym zapachem mchu i sosen. Nie trwało to długo, jednak nie ulegało wątpliwości, że był to najcudowniejszy okres w jej życiu.
Dotarłszy do końca ciągnącej się wzdłuż Wisły alejki, Lidka minęła pamiętający czasy komuny pasaż handlowy, pozdrowiła znajomą krawcową, która odliczała minuty do zamknięcia zakładu, i skręciła w ulicę obok szkoły, do której niechętnie uczęszczała, gdy była dzieckiem. Nigdy nie lubiła się uczyć, dlatego kierunek, w którym ostatecznie podążyła jej edukacja, a później kariera, okazał się niemałym paradoksem.
Minąwszy podstawówkę, szybkim krokiem dotarła do kościoła, potem do cmentarza, a gdy już miała zakończyć przechadzkę i najkrótszą możliwą drogą wrócić na osiedle, na którym mieszkała od urodzenia, w ostatniej chwili zmieniła zdanie i odbiła w lewo, by jak najdłużej cieszyć się samotnością i piękną pogodą. Serce prowadziło ją do centrum Wykuszewa.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, kiedy weszła na wyłożony czerwoną kostką brukową deptak. Mimo dość późnej pory i w większości pozamykanych lokali i sklepów wciąż kręciło się po nim całkiem sporo ludzi. Rodzice spacerowali za rękę z małymi dziećmi, starsze dzieciaki ścigały się na rowerach i hulajnogach, pędząc slalomem między kilkoma drzewami rozmieszczonymi po zewnętrznych stronach placu. Gdzieś w oddali szczekał pies, a dwie staruszki siedzące na drewnianej ławce żywo dyskutowały na temat wczorajszej porannej mszy.
Gdy tak rozglądała się po znanych budynkach i niekiedy też twarzach, wymieniając grzecznościowe powitania, po raz chyba tysięczny doszła do tego samego wniosku: choć świat pędził do przodu, to tu, w tym małym mieście, czas stanął w miejscu. Zatrzymał się, a ona wraz z nim, i ani myślała kiedykolwiek ruszyć. Taka była smutna prawda. Utknęła. I nie planowała też nigdy się stąd wydostać.
Od urodzenia mieszkała w miasteczku tak małym, że właściwie dziwiła się, że ktoś w przeszłości postanowił nadać mu prawa miejskie. Jego nazwa nigdy nikomu nic nie mówiła, a mieszkańcy okolicznych wiosek kojarzyli je tylko dlatego, że na terenie tej zapomnianej miejscowości wciąż mieściła się jednostka wojskowa specjalizująca się w budowie mostów pontonowych. Pociągi przejeżdżały przez jej obrzeża, nie zatrzymując się na żadnej stacji, a autobusy kursowały tylko dwa razy dziennie.
Czy więc Lidka utknęła tu dlatego, że lubiła ten małomiasteczkowy klimat i subtelnie wyczuwalne zacofanie? Oczywiście, że nie. Ale po trzydziestu latach grzęźnięcia w mieliźnie straciła motywację, by kiedykolwiek próbować się z niej wygrzebać.
Obeszła deptak dookoła, ciesząc się wyjątkowo spokojnym sierpniowym wieczorem. Oddychała ciepłym powietrzem i rozkoszowała się odgłosami szykującego się do snu Wykuszewa. Przydrożne latarnie rozświetliły pogrążające się w wieczornym mroku ulice, a rozpalone w oknach pobliskiej kamienicy światła dodawały okolicy odrobinę blasku i przytulności. Lidka minęła niewielki ryneczek, na którym w każdą środę zaopatrywała się w świeże warzywa i ryby, pozdrowiła parkingowego, który pilnował placu przed miejską pływalnią, i zatrzymała się na wprost wybudowanej dwa lata temu galerii handlowej. W środku wciąż kręciło się kilkoro zagubionych klientów, a mimo to większość sklepów świeciła pustkami. Jak zawsze zresztą. Ani dzień tygodnia, ani pora dnia nie miały większego wpływu na liczbę potencjalnych kupców. Miejscowi woleli wspomagać lokalnych, małych przedsiębiorców niż popularne w całym kraju i na świecie sieciówki. Kobieta zawsze się zastanawiała, czy otwarcie galerii w tak małym mieście było w ogóle opłacalne. Przecież młodzi zaraz po skończonej szkole uciekali do stolicy albo innych większych miejscowości. Starzy nie mieli po co tam zaglądać, a jej rówieśnicy, choć zostało ich tu naprawdę niewielu, raczej nie mieli pieniędzy, by robić co tydzień zakupy w takim miejscu.
Obrzuciła szklaną budowlę ostatnim spojrzeniem i już miała zawrócić w kierunku swojego osiedla, kiedy za drzwiami wejściowymi do galerii mignęła jej znajoma twarz.
Twarz, która odcisnęła swój obraz w najgłębszych zakamarkach serca Lidki. A odchodząc, zabrała ze sobą olbrzymią jego część.
Jej ciało przeszył prąd. Płuca zdawały się płonąć, a gardło zacisnęło się boleśnie.
Ale przecież… to niemożliwe. To nie mógł być on, wmawiała sobie.
Wiedziała, że jej podejrzenia były irracjonalne, a mimo to, nie chcąc tracić ani sekundy lub, co gorsza, żałować później podjętej przez siebie decyzji, wiedziona impulsem wpadła do środka, potykając się o własne stopy i z trudem łapiąc równowagę.
Na miękkich nogach podążała śladem mężczyzny, trzymając się w bezpiecznej odległości. Otaczające ją oszklone witryny i lśniąca posadzka pod jej stopami przestały istnieć. Teraz całą uwagę skupiła na jego szerokich, odzianych w lnianą koszulę plecach, krótko przystrzyżonych jasnych włosach i palcach zaciśniętych na dłoni małej, blondwłosej dziewczynki. Miała nie więcej niż pięć lat. Ubrana w kraciastą spódniczkę i błękitną koszulkę, podskakiwała radośnie, opowiadając o czymś z olbrzymim zaangażowaniem. Jej wysoko zawiązany kucyk unosił się i opadał wraz z każdym kolejnym skokiem, a rozemocjonowane duże oczy wpatrywały się w profil towarzyszącego jej mężczyzny. Chichotała i przekrzywiała główkę, nie dostrzegając mijających ich przechodniów. W pewnym momencie zmarszczyła nosek i wskazała przed siebie palcem. A wtedy on odwrócił się do dziewczynki i obdarzył ją szerokim, pełnym ojcowskiej miłości uśmiechem. Lidka dostrzegła, że jego twarz była jak wykuta z marmuru. Wydawało jej się, że nie odcisnął się na niej nawet najmniejszy ślad upływającego czasu i choć od ich ostatniego spotkania minęło dziesięć lat, Lidka poczuła się, jakby rozstali się zaledwie wczoraj.
Olbrzymich rozmiarów balon zaczął rozpierać jej pierś, wyciskając z płuc wszelkie zapasy powietrza. Omal nie krzyknęła, z trudem odzyskując panowanie nad płytkim, drżącym oddechem. Nakryła usta dłonią.
Ale przecież to nie mógł być on, przekonywała się w myślach.
Nieproszone łzy łaskotały Lidkę pod powiekami, coś gniotło jej krtań.
Ten widok rozdrapał wciąż niezabliźnione rany i ugodził ją prosto w udręczone poczuciem winy serce.
To nie mógł być on.
Dlaczego więc stała sparaliżowana na środku galerii i zalewała się łzami?
Rozdział 2
Jesień 2002
– Wrócę dziś wcześniej – powiedziała głośno Lidka, stawiając na stoliku w kuchni przygotowane śniadanie. – Dzieciaki mają dziś pasowanie i rodzice odbierają je zaraz po występie.
Matka podniosła oczy znad gazety i uśmiechnęła się do niej ciepło. Lidka była pewna, że kobieta nie usłyszała przynajmniej połowy z tego, co próbowała jej przekazać. Ze słuchem Barbary Wróblewskiej było coraz gorzej, a ta z uporem maniaka nie zgadzała się na wizytę u lekarza.
Lidka zarzuciła na plecy lekki wełniany płaszczyk do kolan i wsunęła stopy w pantofle na niewysokim obcasie, posyłając ostatnie spojrzenie rodzicielce. Ta siedziała zgarbiona w starym, połatanym fotelu i drżącą dłonią sięgała po kanapkę z twarogiem. Jej córka odniosła wrażenie, że z każdym dniem na twarzy kobiety przybywało zmarszczek, a ciemne, spięte w ciasny koczek włosy powoli zaczynały przybierać odcień popiołu.
Barbara późno została matką. Przez wiele lat jej mąż nie zgadzał się na to, by powiła mu potomka. Właściwie nigdy nie chciał o tym słyszeć. Jakież było jej zdziwienie, kiedy w wieku czterdziestu sześciu lat ginekolog poinformował ją, że nosi pod sercem drugie życie. Swoje upragnione dziecko. Lidkę.
– Dasz radę odgrzać sobie obiad? – krzyknęła jeszcze, zanim wyszła za próg ich niewielkiego mieszkania, na które składały się dwa pokoje, korytarz, łazienka i mała kuchnia. Wystrój był skromny, ale przytulny. Kwieciste tapety na ścianach utrzymane były w ciepłej kolorystyce, a drewniana boazeria w wąskim korytarzyku i kuchni zawsze kojarzyła się Lidce z domkiem z bajki.
– Słucham? – mruknęła Wróblewska, wciąż wpatrując się w gazetę.
– Obiad. Odgrzejesz sobie? Czy poczekasz na mnie?
Barbara skinęła nerwowo głową, zaciskając usta w wąską linię. Wyglądało na to, że nie miała pojęcia, co powiedziała do niej Lidka. Dziewczyna podeszła do znajdującej się w pokoju matki komody, na której stał telewizor. Wyciągnęła z niej zeszyt i na pustej stronie zapisała krótką notatkę:
WRÓCĘ WCZEŚNIEJ. POCZEKAJ NA MNIE Z OBIADEM.
– Poczekaj, dobrze? – poprosiła, podsuwając jej kartkę pod nos.
– Poczekam – odparła zmieszana Barbara.
Kobiecie było wstyd, że coraz częściej musiały komunikować się w ten sposób. Ale czy miały inny wybór, skoro kategorycznie odmawiała wyjścia do miasta i wizyty u specjalisty? Twierdziła, że nikt jej nie pomoże, ale córka wiedziała, że przede wszystkim szkoda jej pieniędzy, których miały naprawdę niewiele, a ponadto nie chciała narażać się na pełne litości spojrzenia dawnych znajomych.
Barbara Wróblewska nigdy nie pracowała. Odkąd tylko została mężatką, zajmowała się mieszkaniem, a później córką. To jej mąż, Przemysław, był żywicielem rodziny. Żołnierzem, po którego śmierci przysługiwała jej wojskowa renta. Od kilku miesięcy Lidka dokładała się do domowego budżetu, jednak rosnący czynsz za mieszkanie, artykuły pierwszej potrzeby czy niespodziewane wydatki nie pozwalały im nawet na drobne przyjemności. Lidka mimo to starała się odłożyć co miesiąc niewielką kwotę na czarną godzinę. Wiedziała, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym jej matka będzie musiała schować dumę do kieszeni i poddać się szczegółowej diagnozie.
Dziewczyna kątem oka spojrzała na zegarek wiszący na ścianie w korytarzu. Jeśli natychmiast nie wyjdzie z domu, spóźni się do pracy. Ucałowała matkę w czubek głowy pachnącej szamponem z pokrzywy i wybiegła na klatkę schodową.
Wyszła przed blok, owinęła szyję chustą i ruszyła przed siebie. Słońce skryło się za gęstą warstwą chmur, a zimny jesienny wiatr podrywał poły jej płaszcza, liżąc odziane w cieliste rajstopy łydki. Od przedszkola, w którym pracowała, dzieliły ją dokładnie dwadzieścia dwie minuty drogi i miała nadzieję, że do tego czasu pogoda nie spłata jej figla i nie zaskoczy deszczem. Kiedy mijała jednostkę wojskową, znajdującą się w sąsiedztwie jej kameralnego osiedla, widziała poborowych biegających po placu przeznaczonym do ćwiczeń, którzy reagowali na polecenia wykrzykiwane przez jakiegoś wysokiego rangą żołnierza. Młodzi, ogoleni na łyso chłopcy przebierali nogami w równym, nieprzerwanym tempie, nie mogąc liczyć na najmniejszą taryfę ulgową. Krążyli wokół budynków z czerwonej cegły, pokrytych eternitem, przebiegali obok ustawionych na parkingu wojskowych aut i przeskakiwali nad ułożonymi na trasie biegu okopami z worków wypełnionych piachem. Słyszała ich urywane oddechy, nerwowe splunięcia, a przede wszystkim głośny tupot ciężkich kamaszy. Ich mundury polowe, mimo charakterystycznego odcienia zieleni, teraz były blade od kurzu, a twarze mokre od potu, którym spływali od trwającej dobry kwadrans zaprawy[1].
Lidka dotarła do skrzyżowania dzielącego ją od ostatniej prostej, którą musiała pokonać, by znaleźć się w miejscu pracy. Zgodnie z zasadami ruchu drogowego spojrzała w lewo, a następnie w prawo, kiedy jej oczom ukazał się pierwszy z czterech wielkich samochodów terenowych wiozących kolejnych poborowych do jednostki. Młodzi mężczyźni, którzy zgodnie z przyznaną im kategorią trafiali na jedenaście miesięcy do odbycia obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej, siedzieli ściśnięci na pace przykrytej ciemnoszarą plandeką, oczekując nieznanej, ale też niemożliwej do uniknięcia przez nich przyszłości. Jeszcze kilka miesięcy temu kończyli szkołę, świętowali swoje urodziny, być może po raz pierwszy wyznawali komuś miłość, by jednego dnia zostać wyrwani z ciepłych domów, przez niespełna rok dzielić sypialnie i spędzać każdą chwilę pod czujnym okiem dowódców.
Dziewczyna starała się przyjrzeć twarzom rekrutów, którzy zajmowali miejsca na końcu paki i niepewnie zerkali na otaczające ich widoki. I choć przez dziewiętnaście lat miała okazję widzieć setki takich transportów, wciąż nie potrafiła do tego przywyknąć.
Czuła ich strach przed nieznanym i tęsknotę matek, które będą niecierpliwie wyczekiwać przepustek synów. Ich listów, telefonów. Pomyślała wtedy o ojcu, który swoje życie poświęcił wojsku, stawiając je zawsze na pierwszym miejscu. Na długo przed nią i mamą.
Gdy ostatni star 266 znalazł się za bramą wjazdową do jednostki, przebiegła na drugą stronę ulicy, by pojawić się w pracy z kilkuminutowym spóźnieniem.
– Przepraszam, pani Renato. Znów nie mogłam przejść przy jednostce – usprawiedliwiła się, wpadając zdyszana do sali, w której trzylatki właśnie siadały do śniadania.
Stojąca na błękitnym dywanie w kolorowe auta nauczycielka odwróciła się i posłała dziewczynie pokrzepiający uśmiech.
– W porządku, Lidka. Umiem jeszcze posadzić dzieciaki do stołu i rozdać im kanapki.
Renata Dolata dała się poznać Lidce jako uosobienie spokoju i serdeczności. Choć jej intensywnie czerwone włosy i okulary w kształcie kocich oczu mogły wskazywać na coś zgoła odmiennego. Nigdy się nie unosiła, nie narzekała, a kąciki jej ust zawsze skierowane były ku górze. Mimo zbliżającego się wieku emerytalnego ani myślała wybierać się na odpoczynek, a Lidka dziękowała niebiosom, że od razu po ukończeniu technikum trafiła jako pomoc do jej grupy. Kobieta uczyła ją, jak obchodzić się z dziećmi i prowadzić zajęcia dydaktyczne, tym samym motywując do podjęcia posady nauczycielki, o której skrycie marzyła.
– Wszyscy dziś obecni? – Dziewczyna podeszła do wykonanej z brystolu i wielobarwnych kwiatów tablicy z listą obecności, by przejrzeć okienka, w których pojawiły się przyklejone papierowe serduszka.
– Wyjątkowo. No w końcu dziś ich wielki dzień. – Renata uniosła brwi i spojrzała na dzieci siedzące przy czterech kwadratowych stolikach. – Co prawda Kasia ma niewielki katar, ale mama powiedziała, że już jest zdrowa i może występować.
Drobna dziewczynka o pucołowatej twarzy zesztywniała, słysząc swoje imię.
– To chyba dobrze?
– Zobaczymy na leżakach – odparła szeptem. – Jak zacznie się pocić, od razu rozpoznam zapach leku na gorączkę.
– Myśli pani, że jej mama kłamała?
– A bo to pierwszy raz? – westchnęła kobieta. – Ale trudno jej się dziwić. Sama jest, pracować musi, a przecież nie zostawi tej dzieciny w domu. Lepiej, żeby posiedziała tutaj, niż matka miałaby stracić robotę.
– No tak, racja.
– Z czasem zrozumiesz motywy rodziców. Nie wszyscy oddają dzieci do przedszkola, żeby od nich odpocząć.
Dziewczyna skinęła głową i rozejrzała się po ścianach i oknach, które obkleiła liśćmi wyciętymi z kolorowego papieru. W zeszłym tygodniu spędziła trzy dni na przygotowywaniu dekoracji na dzisiejszą uroczystość.
– A będę mogła wyjść wcześniej? – upewniła się.
– Przecież mówiłam. Niech tylko się równo ustawią, zaśpiewają z tobą, co mają zaśpiewać, i możesz uciekać. – Mrugnęła do niej. – No, ale mów mi teraz. Dużo ich przywieźli?
– Kogo? – Lidka, zaskoczona tak nagłą zmianą tematu, zmarszczyła czoło.
– No poborowych. Bo to przez nich się spóźniłaś?
– No tak. – Dziewczyna uśmiechnęła się i wyjęła nożyczki z ukrytej w biurku szuflady. Po chwili, by nie tracić czasu, zabrała się za wycinanie pomocy na poranne zajęcia z matematyki. – Przyjechały cztery samochody.
– Sporo. Ostatnio chyba dwa? Dobrze pamiętam?
– Tak, wiosną były dwa, i to niepełne. Teraz ledwo się mieścili na pace.
– Czeka ich długa zima. – Dolatowa zamyśliła się, wyglądając przez okno. Chwilę wcześniej ciężkie krople zaczęły rozbijać się o parapet.
– Dopiero połowa października. Mają jeszcze dużo czasu, nim spadnie śnieg – zauważyła Lidka, odrzucając na bok niepotrzebne ścinki.
– Krzysiu, nie mówimy z pełnymi ustami. – Nauczycielka zwróciła się do blondwłosego chłopca z buzią umorusaną konfiturami, po czym wróciła do przerwanej rozmowy. – Dobrze wiesz, że za trzy, góra cztery tygodnie ruszą na poligon i nad rzekę. A nie ma nic gorszego niż fizyczny wysiłek na mrozie.
Przed oczami Lidki stanęły odmrożone dłonie i nos jej ojca, który prowadzał poborowych do lasu na ćwiczenia. Nie miał litości dla siebie ani tym bardziej dla tych chłopców, którzy przy minusowej temperaturze uczyli się strzelać z broni, rozminowywać pole czy budować mosty pontonowe.
– Ma pani rację – przyznała, podając Dolatowej posegregowane kolorami figury geometryczne.
– Całe szczęście, że mój syn ma to już za sobą. No, ale już, bo ja nie o tym. – Zaczęła roznosić dzieciom kubeczki z kompotem. – Lepiej mi powiedz, czy jakiś nie wpadł ci w oko, co? Tylu kawalerów ci się pod blokiem kręci!
Lidka posłała jej rozbawione spojrzenie i założyła za ucho kosmyk blond włosów, który wysunął się jej z nisko zawiązanego kucyka.
– Pani Renato – zachichotała. – Dobrze pani wie, że nie chciałabym żołnierza. Mama też nigdy nie pozwoliłaby mi się z kimś takim związać.
– A kto powiedział, że każdy poborowy zostaje później żołnierzem, co? Przecież większość z nich po jedenastu miesiącach ucieka stąd gdzie pieprz rośnie. I ja się im nie dziwię. – Skrzyżowała ręce na piersi.
– Ale część chce zostać. Mój tata to lubił.
Bo lubił poniżać, pomyślała.
– Nie mierz wszystkich miarą swojego ojca, dziecino. Zresztą mój Paweł jest tego najlepszym przykładem, a i tak nie chcesz się z nim umówić. Chłopak nawet patrzeć na mundur nie może! Tak jak ty na niego – dodała na koniec z przekąsem.
– No bo… – wyjąkała Lidka, rumieniąc się – ja go w ogóle nie znam.
Renata się roześmiała.
– A czy on cię zna? Nie. Ale widział, że ładna z ciebie dziewczyna, i szepnęłam mu co nieco o tym, jaka jesteś pracowita.
– Niech pani nie przesadza. – Ujęła policzki w zimne dłonie, by ukryć rumieniec.
– A co, może źle gadam? Daj mu się zaprosić do kina, co ci szkodzi? Przecież wiesz, że nie wpakowałabym cię na minę. Dojrzalszy jest niż te wszystkie chłopaki, co się koło ciebie kręciły. I opiekuńczy. Sama mówiłaś, że twoja mama cię przed ołtarz wysyła.
– Lepiej niech da sobie z tym spokój – ostrzegła żartobliwym tonem i położyła na biurku resztę wyciętych kształtów.
– Matka wie, co dla jej dziecka najlepsze. A ja po prostu myślę, że byście się z Pawłem polubili. Znam ciebie, no a za niego ręczę! Nie kul no mi się, tylko zaryzykuj. Co ci szkodzi? – nalegała Renata.
Lidka zacisnęła dłoń w pięść i przyłożyła ją do ust, by przygryźć zębami wysunięty z niej kciuk. Wciąż biła się z myślami, jednak z każdym kolejnym uderzeniem serca przekonywała siebie, że przecież niczego nie traci. Czy było coś złego w zwykłym towarzyskim spotkaniu? Co prawda nie należała do dziewczyn, które szukały na siłę związku, jednak miło by było poznać kogoś, kto trwałby przy jej boku. Dawałby wsparcie i otoczył ją opieką. Skoro jej ojciec tego nie potrafił, może znalazłaby to oparcie w innym mężczyźnie?
– To jak, ma po ciebie wstąpić któregoś dnia? Czy nie? – Kobieta poruszyła zaczepnie brwiami. – Nie każ mu czekać w nieskończoność.
Nie pierwszy raz, odkąd Lidka zaczęła pracować w przedszkolu, Renata próbowała umówić ją ze swoim synem. Barbara Wróblewska twierdziła, że jej córka jest w takim wieku, że powinna już wybierać suknię ślubną, ale jej wcale nie było do tego spieszno. Tylko czy ktoś tu mówił od razu o ślubie? W technikum spotykała się z kilkoma chłopcami z równoległych klas i nie było w tym nic złego. Dlaczego więc miała nie skorzystać z zaproszenia i nie wybrać się z synem Renaty do kina?
– No i? Namyśliłaś się? – Nauczycielka szturchnęła ją w ramię.
Ostrożnie kiwnęła głową.
– Chyba tak – odparła Lidka, uśmiechając się półgębkiem.
– Chyba się namyśliłaś czy chyba się z nim spotkasz?
– Spotkam się z nim.
Dolatowa oplotła Lidkę pulchną ręką w pasie i przycisnęła do swojego pełnego boku.
– Niech no mu tylko powiem. Będzie szalał ze szczęścia. Od razu mu się spodobałaś, jak przyszedł podrzucić mi materiały dla dzieciaków w zeszłym tygodniu. A i mnie taka synowa by odpowiadała. – Uniosła jedną brew. – Ale już dosyć gadania, więcej roboty, bo jak tak dalej pójdzie, nie zdążymy zrobić próby generalnej!
Renata wsunęła figury geometryczne do oddzielnych kopert i zawołała:
– No już, dzieci! – Klasnęła trzy razy. – Idziecie z panią Lidką umyć buzie i rączki i zaraz widzę was na dywanie. Mamy dziś bardzo dużo do zrobienia!
***
Po występie dzieci Lidka wymknęła się z sali i w drodze do domu wstąpiła jeszcze do krawcowej, by odebrać spódnicę, którą oddała kilka dni temu do zwężenia. Gdy czekała w niewielkiej kolejce, przyglądała się żołnierzom, którzy na tyłach jednostki ćwiczyli musztrę. Nigdy nie interesowała się specjalnie wojskiem, jednak mając za ojca dowódcę plutonów, chcąc nie chcąc, dowiedziała się o specyfice jego pracy całkiem sporo.
Chłopcy ubrani w mundury moro i polowe rogatywki maszerowali równym krokiem defiladowym, ćwiczyli zwroty w miejscu, formowanie szyków i oddawanie honorów. Wszyscy bez mrugnięcia okiem wykonywali polecenia dowódcy, którego rozkazy niosły się echem po całej okolicy. Ich kamienne twarze nie wyrażały żadnych emocji. Szeroko otwarte oczy mieli utkwione w jednym punkcie, a usta zaciśnięte w wąską linię. Żwir chrzęścił pod podeszwami ich butów, a oddechy mieszały się z chłodnym wiatrem. Żaden z nich się nie skarżył. Wszyscy pojawili się w jednostce w poprzedniej turze i zdążyli pogodzić się z losem.
Kiedy Lidka żegnała się z dawną znajomą mamy i opuszczała zakład krawiecki, dowódca kompanii wykrzyknął tak dobrze znaną jej komendę:
– Baczność!
Spojrzała przez ramię na ustawionych w dwuszeregu kadetów.
– Kolejno odlicz!
Mężczyźni jeden po drugim wystawiali przed siebie lewą stopę, odwracali głowy w stronę swojego sąsiada, wymieniając po kolei cyfry od jednego do dziesięciu. Nie było tu miejsca na pomyłkę czy zbyt późną reakcję. Doskonale wiedzieli, że każdy przejaw słabości czy dekoncentracji musieliby ciężko odpracować.
– Kompania, w prawo zwrot!
Poborowi jak w idealnie zaprogramowanej maszynie ponownie wystawili lewą stopę, tym razem, by wykonać pół obrotu, a następnie, idąc śladem dowódcy, równym krokiem ruszyć w kierunku stojących za ich plecami koszar. Lidka śledziła ich ruchy do momentu, w którym zniknęli za drzwiami budynku, na którego terenie znajdowały się ich mieszkalne izby.
By dotrzeć do domu, Lidka musiała obejść jednostkę niemalże dookoła. Zanim udało jej się pokonać całą dzielącą ją odległość, na placu przeznaczonym do ćwiczeń pojawiła się inna grupa kilkudziesięciu przygarbionych rekrutów. Zdezorientowani chłopcy ustawili się na środku wysypanego żwirem podłoża, czekając na dalsze wskazówki dowódcy. Ich postawa nie wyrażała tej pewności siebie i zacięcia, którą reprezentowali mężczyźni ćwiczący kilka minut temu musztrę. Widziała, że większość z nich nie potrafiła nawet poprawnie założyć beretu czy utrzymać wymaganej przez żołnierzy pozycji. Rozglądali się na boki i mruczeli coś pod nosem, nie chcąc zbytnio podnosić głosu, a tym samym ściągnąć na siebie uwagi dwóch stojących na wprost nich gawędzących ze sobą dowódców.
Wiedziona ciekawością, przystanęła przy ogrodzeniu za ich plecami i była niemal pewna, że to właśnie oni zostali przywiezieni dzisiejszym transportem. Czuła, jak ciężka torba z pomocami dydaktycznymi wpija się jej w ramię, a zimne powietrze wdziera się pod poły płaszcza. Było jeszcze względnie jasno, jednak jeśli nie chciała, żeby mama sama zabrała się za odgrzewanie obiadu, powinna się pospieszyć. Tymczasem coś nie pozwalało jej odejść. Patrzyła na drżące ramiona i krzywo uformowane szeregi chłopców w podobnym do niej wieku, walcząc z uciskiem napierającym na klatkę piersiową. Miała wrażenie, że słyszy ich myśli. Rozumie ich lęki. Że ich tęsknoty przeszywają ją na wskroś.
Nie była świadoma, że chwilę wcześniej jeden z rekrutów dokładnie jej się przyglądał. Wręcz nie mógł oderwać wzroku od jej zaróżowionych z zimna policzków i jasnych, rozwianych wokół pociągłej twarzy loków. Uroda młodej dziewczyny poraziła go do tego stopnia, że nie potrafił, a może nawet nie chciał skupić się na zadaniu, które w drodze na plac od niechcenia wyznaczył im podpułkownik. Z trudem się powstrzymywał, by nie ulec podszeptom drżącego mu w piersi serca i nie oddalić się od formacji, żeby przyjrzeć się dziewczynie z bliska. By się przekonać, czy jej oczy są tak duże, jak mu się wydawało. W pewnej chwili dotarło do niego, że to być może ostatnia szansa, by wyryć pod powiekami jej obraz. Postanowił zaryzykować i dyskretnie się odwrócić. Tylko na sekundę.
A wtedy ich spojrzenia na jedną krótką chwilę się skrzyżowały.
Śmiały, a zarazem niedozwolony w trakcie formowania szyku ruch poborowego na ułamek sekundy pozbawił Lidkę tchu. Speszona odwróciła czym prędzej wzrok i na miękkich nogach zaczęła oddalać się w kierunku bloku. Kiedy przebiegała przez ulicę, do jej uszu dotarło wołanie dowódcy:
– Radosz, do cholery, co ty sobie wyobrażasz?! Dwadzieścia pompek!
Przełknęła ślinę i wpadła do klatki, nie oglądając się za siebie. Chyba nigdy nie będzie jej dane przywyknąć do widoku nastolatków, z których ktoś na siłę próbował zrobić mężczyzn.
Tymczasem poborowy wywołany przez podpułkownika wystąpił na przód i padł na ziemię przed resztą swoich kolegów z jednostki. Nie czuł złości czy żalu, kiedy zadowolony z siebie dowódca wmawiał mu, że wykonywane przez niego pompki były niepełne. Łącznie ugiął i wyprostował ręce co najmniej pięćdziesiąt razy. Mięśnie paliły go boleśnie, a pot zalewał twarz.
Ale było warto, pomyślał. Dla tych oczu było warto.
***
Wieczorem, kiedy Lidka pozmywała po kolacji i ułożyła mamę w łóżku, w ich niewielkim mieszkaniu zapadła kojąca cisza. Dziewczyna poszła wziąć szybką kąpiel. Gdy skończyła, z wilgotnymi włosami podeszła do okna, by je zamknąć. Nie chciała się rozchorować z powodu wpadającego przez nie wiatru. Złapała za klamkę, a wtedy dostrzegła trzech rekrutów biegających wokół placu przy akompaniamencie agresywnych okrzyków jednego z żołnierzy. Nie był to dla niej nowy widok. Wojskowi często karali w ten sposób poborowych za niesubordyna-
cję, a kara ta zazwyczaj była niewspółmierna do przewinienia. Pamiętała, jak ojciec opowiadał jej, że potrafili ich tak ganiać godzinami, aż padali z wycieńczenia albo wymiotowali od nadmiernego wysiłku. Dostawało im się za zbyt długi prysznic, krzywo zasłane łóżko czy nawet kilkusekundowe spóźnienie na kolację, której oczywiście w ramach nauczki nie mogli zjeść.
Za to pełen satysfakcji Przemysław Wróblewski karmił się ich niepowodzeniami jak najbardziej wykwintną potrawą podaną na złotej tacy. Tylko czekał, aż popełnią jakiś błąd, spojrzą w jego kierunku w sposób, który mu nie odpowiadał, albo w pierwszych tygodniach pobytu w jednostce nie będą potrafili uformować równego szyku. Uwielbiał wydawać rozkazy i krzyczeć. Nie tylko na rekrutów. Władza, którą szczycił się w jednostce, i pozycja, której zdecydowanie nadużywał, nie znajdowały wystarczającego ujścia w pracy. Jego ego, gniew i poczucie wyższości towarzyszyły mu również po opuszczeniu wojskowych murów.
Gdyby ktoś kiedyś zapytał Lidki, jakim człowiekiem był jej ojciec, nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. Żywiła względem niego wiele gorzkich uczuć, ale z czasem też zaczęła go usprawiedliwiać. Szukać powodu, przez który jego zachowanie było takie, a nie inne. Bo czy można być do szpiku kości złym albo nienagannie dobrym? Czy ludzkie charaktery i cechy sprowadzały nas tylko do tego, by opowiedzieć się tylko za jedną z tych stron? A co, jeśli w każdym człowieku jest po trochu wszystkich wymieszanych ze sobą cech? Co, jeśli przez lata ludzie toczą wewnętrzną walkę ze złem, ale mimo to nie potrafią określić, po której stronie czują się lepiej? Kiedyś Lidka przeczytała w jednej psychologicznej książce, że spośród sześciu podstawowych emocji człowieka aż pięć jest negatywnych, a tylko jedna pozytywna[2]. Nie ma wyjątków, taki właśnie jest człowiek: w pięciu szóstych jego poczynania i nastrój z miażdżącą przewagą chylą się ku tej mroczniejszej stronie. Złej. Zakazanej. Sądziła, że być może jej ojciec nie miał siły walczyć z własną naturą i postanowił się poddać. Ulec złości, która zniwelowała wszystkie pozytywne akcenty w jego życiu. Może tak mu było łatwiej? Tego już nigdy się nie dowie. Zresztą nawet jeśli miałaby okazję go o to zapytać, i tak bałaby się przy nim odezwać. Co prawda nigdy nie podniósł ręki ani na nią, ani na matkę, ale są takie słowa, a nawet spojrzenia, które ranią tysiąckrotnie mocniej niż najsilniejszy cios. A pułkownik Wróblewski był mistrzem w godzeniu prosto w serca za sprawą wycedzonych przez zaciśnięte zęby obelg i podniesionego głosu.
Już zawsze będzie ją przerażał odgłos tłuczonego szkła. Jej ciało zadrży przy każdym mocniejszym szurnięciu krzesła. A oddech uwięźnie w piersi na widok pistoletu na ostrą amunicję.
Ale teraz, kiedy Przemysława z nimi nie było, Lidka delektowała się ciszą panującą w czterech ścianach. Czasami tylko spokój ulatywał, spłoszony wspomnieniem dni, kiedy kuliła się w szafie, błagając wszechświat, by ojciec przestał pastwić się nad mamą.
To paradoksalne, a zarazem tragiczne, że przez pół życia Barbara musiała znosić jego poniżające okrzyki, a teraz ledwie słyszała głos córki. Jedyny głos, który zawsze zapewniał ją o miłości i oddaniu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Zaprawa poranna – poranne ćwiczenia w wojsku mające na celu rozgrzanie ciała.
[2] Klasyfikacja Ekmana.
Copyright © by Aleksandra Rochowiak, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: © Anna Gaik-Czasak
Zdjęcia na okładce: © Sunny Forest/Adobe Stock
© Givaga/ Adobe Stock
© ariya/Adobe Stock
© Maximilian/Unsplash
© Maria Orlova/Pexels
Redakcja: Agnieszka Luberadzka
Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Agata Tupaj
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-989-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.