Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszyscy stojący na naszym szlaku muszą zostać zniszczeni i starci w proch.
Obywatel Uljanow. Władimir Iljicz. Lenin.
STUDIUM ZŁA W JEGO NAJCZYSTSZEJ POSTACI.
Historia człowieka, który przedłożył szalone idee nad życie całych narodów.
Opowieść o drodze do bezgranicznej władzy. Drodze usłanej trupami, krwawymi pieniędzmi oraz psychopatycznym cynizmem. Drodze tajnego agenta, zdrajcy i bezwzględnego ideologa opętanego manią wielkości.
TWARZE SIĘ ZMIENIAJĄ, DYKTATOR ZOSTAJE TEN SAM...
Tym razem prawda jest bardziej przerażająca od najmakabryczniejszej fikcji.
REWOLUCJA POTRZEBUJE OFIAR…
REWOLUCJA RODZI SIĘ PRZEZ CIERPIENIE I BÓL.
„Prawda dzieje się na naszych oczach, nowy dyktator kroczy śladami Lenina. Spoglądając w przeszłość, możemy ujrzeć przyszłość”.
Wojciech Sroczyński, „Fakt”, „Forbes”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Coby wszystkie rosyjskie statki poszły na dno
przykładem „Moskwy”.
Twarze się zmieniają. Dyktator pozostaje ten sam.
Sąd nie powinien uchylać się od stosowania terroru; takie zapewnienie byłoby oszukiwaniem siebie lub innych – powinien natomiast uzasadnić i zalegalizować go pryncypialnie, jasno, bez fałszu i bez upiększania[1].
[1] Lenin do Dymitra Kurskiego, 7 maja 1922 r., W. Lenin, Dzieła wszystkie, t. 45, Książka i Wiedza, Warszawa 1989, s. 188.
1.
KREML, 1 LIPCA 1918 R.
Rada Obwodu Uralskiego nie wyraża zgody na wzięcie odpowiedzialności za transport obywatela Mikołaja Romanowa do Moskwy i podkreśla konieczność jego natychmiastowego stracenia. Obywatel Romanow nie może dostać się w ręce kontrrewolucjonistów. Nie mogą dostać się w nie również jego zwłoki. Naszym obowiązkiem wobec rewolucji jest zlikwidowanie jego oraz całej rodziny Romanowów. To nasza historyczna odpowiedzialność.
Jakow Swierdłow odchrząkuje i składa na pół kartkę z wiadomością od wojskowego komisarza Rady Uralskiej Filipa Gołoszczokina. Swierdłow to drobny, delikatny mężczyzna z bujnymi, kręconymi włosami oraz ciemnym zarostem. Nosi cwikiery w złotych oprawkach, które nadają mu wygląd przeciętnego urzędnika. Jednak jego twarz jest zawsze ponura, a w zamyślonym spojrzeniu kryje się jakieś irytujące niedopowiedzenie. Swierdłow zawsze starannie waży słowa i sprawia wrażenie, jakby większość myśli zachowywał jedynie dla siebie. To niebezpieczne. Zdecydowanie wolę ludzi otwartych i szczerych, którzy mówią wszystko, co pomyślą. Jedynym wyjątkiem jest Dzierżyński.
Splatam ręce na piersi i odchylam głowę. Powoli nabieram powietrza, starając się uporządkować fakty. Znajdujemy się w jednej z dobrze oświetlonych, przestronnych komnat zachodniego skrzydła Pałacu Senackiego na Kremlu. Ponoć Mikołaj II nigdy tu nie zachodził. W tym momencie ta myśl wydaje mi się wyjątkowo nieprzyjemna i pośpiesznie ją odganiam.
– Proces pokazowy byłby znacznie bardziej korzystny ze względu na sytuację międzynarodową – odzywam się na tyle cicho, by zebrani w pomieszczeniu mężczyźni musieli się przybliżyć. Poza Swierdłowem jest tu jego zastępca, Leonid Kazawkin, oraz delegat Rady Uralskiej, Wiktor Prowow. Ta dwójka jest jednak tylko nic nieznaczącymi płotkami. Klakierami przyklaskującymi każdej istotniejszej frazie. – Jednak to właśnie sytuacja międzynarodowa i bunt Korpusu Czechosłowackiego zmuszają nas do podjęcia stanowczych kroków.
– To nasz obowiązek.
Ganię Swierdłowa wzrokiem za banalny komentarz i ten przepraszająco unosi dłoń. Wbija wzrok w ziemię.
– Jak daleko od Jekaterynburga znajduje się Biała Armia?
– Trzy dni temu było to około dwustu kilometrów.
– Ilu ludzi?
– Mniej niż dziesięć tysięcy. Siedem, może osiem.
– Naszych?
– Prawie dwanaście tysięcy.
– Więc?
Swierdłow zagryza usta i zerka na dwóch pozostałych mężczyzn. Ci milczą. Są całkowicie onieśmieleni potęgą Kremla, Moskwy, a pewnie również moją, choć od początku spotkania traktowałem ich spolegliwie.
– W ciągu kilku tygodni do carskich może dołączyć kolejne dziesięć lub piętnaście tysięcy. – Swierdłow wymownie potrząsa kartką. – Gołoszczokin wyraźnie informuje o ruchach wojsk i ich intensywnej koncentracji. Według posiadanych przez nas informacji odbicie obywatela Romanowa stanowi ich główny cel strategiczny.
Wolałbym klarownego procesu oraz dowodów oskarżenia rzuconych w obecności zagranicznych dziennikarzy. Jednak od dawna wiem, że konieczności należy stawiać ponad chęci i pragnienia.
– Mamy w historii przykłady tego, że zdecydowane środki przynoszą najlepsze efekty – stwierdzam, wstając z giętego, drewnianego fotela. Pochylam się i opieram pięściami o blat biurka. Spode łba spoglądam na delegację. – Po egzekucji Ludwika Burbona monarchiści francuscy stracili argumenty… Razem z jego głową do kosza spadły ich aspiracje oraz diabelskie nadzieje.
Wyprostowuję się i zakładam dłonie za plecy. Wiem, że Burbon miał przynajmniej pokazowy proces, ale przy współczesnej prasie pokazówka mogłaby być gorsza od stanowczych działań. Przecież liczy się tylko to, co zostanie ujawnione. Cała reszta to nicość.
– Wyrażam zgodę – rzucam cicho.
Usta Swierdłowa drgają, ale bardzo się stara powstrzymać uśmiech. Poprawia jedynie okulary, po czym wymienia porozumiewawcze spojrzenia z członkami delegacji.
– A rodzina Romanowów?
– Wyrażam zgodę – powtarzam jeszcze ciszej. – Choć o tym proszę natychmiast zapomnieć.
Podchodzę do okna, czym daję znać, że chcę zostać sam. Pochylam głowę i cicho wypuszczam powietrze. Od teraz nie ma odwrotu. Ani o krok.
2.
– Nawet chłopi? – Z niedowierzaniem kręcę głową. – Czy przedstawiciele rad nie mają już nic do powiedzenia? Najwidoczniej znajdują się w nich niewłaściwi ludzie, którzy nie potrafią wykrzesać dość energii, by działać. Nie dają przykładu, który jest niezbędny…
Zawieszam głos i upijam łyk wody. Meldunki o kolejnych wystąpieniach chłopskich wprawiają mnie w furię. Staram się tłumić gniew, lecz moje dłonie drżą. Nie chcę, by ktokolwiek to spostrzegł. Chowam je do kieszeni i przyśpieszam kroku.
Władimir Dmitrijewicz[2] bacznie mnie obserwuje. Przez cały czas jest gotów zapisywać, lecz nie potrafię znaleźć właściwych słów. Nie wiem, od czego zacząć. Zastanawiam się, jakie polecenia wydałem miejscowym władzom w ostatnim telegramie. Mam doskonałą pamięć, lecz natłok wiadomości coraz częściej burzy moje wspomnienia. Umysł, niczym fantastyczny konstrukt, składa się z milionów szuflad, których zawiasy blokują się w najmniej spodziewanych momentach. Władimir przeczesuje palcami zaczesywane do tyłu, lecz teraz niesfornie sterczące włosy. Ma dobroduszną twarz, ciemne oczy i nieco zbyt długą brodę. Jest w nim coś z poczciwego, wiejskiego popa. Brakuje tylko, by zaczął wygłaszać złowróżbne mądrości.
Nagle przystaję i przymykam oczy. Wiem, że w tym momencie nie może być żadnego pobłażania. Czeka nas zwycięstwo na wszystkich frontach lub całkowita, upokarzająca porażka. Nie ma innej drogi, nie ma możliwości zatrzymania się w trakcie marszu. Przestój oznacza dziś śmierć. Wszyscy stojący na naszym szlaku muszą zostać zniszczeni i starci w proch tak drobny, by nie zapisał się na żadnej z kart historii. To bardzo ważne.
– Notujcie – rzucam z wciąż przymkniętymi oczami.
Władimir Dmitrijewicz, szeleszcząc, przegładza dłonią kartkę.
– Jestem gotowy – oznajmia entuzjastycznie. – Tak?
Wiem, że w dłoni trzyma pióro, choć na jego biurku stoi również maszyna do pisania. Od pewnego czasu zabraniam z niej korzystać w moim towarzystwie, gdyż stukot miesza mi w głowie. Co innego skrzypiący, regularny ruch stalówki po papierze. Ale o czym to ja… Ach tak. Rolnicy. Żeby tylko byli to nasi poczciwi, pracowici chłopi. Tymczasem gros z nich to krwiopijcy i kułacy, którzy mają więcej wspólnego z plugawą burżuazją niż z masami proletariatu.
– Nakazuje się powieszenie stu powszechnie znanych penzeńskich kułaków, kapitalistów i pijawek wysysających krew z robotniczego ludu miast i wsi – dyktuję bez zająknięcia, jakby treść całej wiadomości już od dawna tkwiła gdzieś w mojej podświadomości. – Egzekucja powinna zostać wykonana publicznie, po uprzednim zgromadzeniu jak największej liczby okolicznych mieszkańców. Stanowczość oraz bezwzględność kroków uzasadniona jest szerokim oddziaływaniem oraz ma na celu zapobiegnięcie dalszym wystąpieniom przeciw rewolucji. Dlatego po raz kolejny podkreśla się wagę obecności podczas egzekucji najmłodszego pokolenia jako kontynuatorów naszej idei[3].
Milknę i powoli się wyprostowuję. Słyszę, jak Władimir Dmitrijewicz osusza atrament i ponownie chwyta pióro.
– To wszystko?
– Chwila.
Otwieram oczy i sprężystym krokiem przechadzam się w tę i we w tę. Zatrzymuję się, by spojrzeć na zachodzącą za horyzontem czerwoną kulę słońca. To dobry znak. Komunikaty powinny być jasne i klarowne. Członkowie rad nie są filozofami ani teoretykami. Przynajmniej nie powinni nimi być w momencie egzekwowania prawa.
– To wszystko – stwierdzam. – Możecie wysyłać.
– Podpisać? – dopytuje Władimir Dmitrijewicz.
– Nie. Będzie wiadomo, czyja to dyspozycja.
Daję ręką znać, by goniec odebrał list, ale gdy mężczyzna robi kilka kroków w stronę biurka, nagle ponownie zwracam się do sekretarza:
– Dajcie to do biura – nakazuję. – Depesza ma zostać zaszyfrowana i trafić bezpośrednio do przewodniczącego rady w Penzie. Żadnych osób postronnych, zrozumiano?
– Tak.
– Jeżeli wypłynie z niej choć jedno słowo, niezbędne będzie wyciągnięcie ostatecznych konsekwencji. – Zerkam na wysokiego, chudego gońca. – Wobec każdego podejrzanego.
Ostateczne konsekwencje – wszyscy wiedzą, co one oznaczają. Brzydzę się mówieniem o śmierci i egzekucjach. Mimo to rewolucja nie może obejść się bez ofiar. Zastanawiam się nad odpowiednim doborem słów, jakich powinienem użyć w trakcie nadchodzącego wystąpienia. Jutro będzie wielki dzień. Wyczuwam to podświadomie, choć nie wiem dlaczego, jednocześnie gnębi mnie niepokój.
– Obym nie miał wieszczego przeczucia… – szepczę. – Oby nie…
– Słucham? – dopytuje Władimir Dmitrijewicz. Jest gotów zanotować każde moje słowo.
– Nie. Nic. Jesteście wolni, towarzyszu. Bądźcie gotowi na jutro.
3.
MOSKWA, 30 SIERPNIA 1918 R.
Wiec w gmachu Giełdy Zbożowej na Chliebnym Targu zebrał nieco mniej ludzi, niż się spodziewałem. Copiątkowe wystąpienia miały odgrywać istotną rolę w stabilizowaniu klimatu politycznego Moskwy, lecz z pewnością potrzeba im nowej formy. Człowiek jest zwierzęciem zbyt łatwo przystosowującym się do otoczenia. Przystosowanie to niestety nie pozbawia go skłonności do kontestacji oraz buntu. Przystosowanie nie jest równe przyzwyczajeniu. To ważna myśl i staram się ją zapamiętać.
– Jesteśmy na miejscu. Już czas.
Słowa kierowcy wyrywają mnie z zadumy. Ktoś otwiera drzwi mojego auta i do środka wpada podmuch ciepłego powietrza. Jesteśmy na miejscu, ale z pewnością nie na czas. Mamy prawie trzy godziny opóźnienia spowodowanego mnogością pytań na poprzednim wiecu. Mniej ludzi wcale nie oznacza krótszego spotkania. Wręcz przeciwnie, w wąskim gronie wszyscy stają się nagle bardziej poufali i ciekawi. Zwłaszcza jeśli chodzi o chleb, który coraz trudniej im dostać. Właściwie nie dziwi mnie to w najmniejszym stopniu, ale pragnąłbym dostrzec w moskiewskich robotnikach silniejszego ducha.
– Towarzyszu…
Stiepan Gil, mój szofer, staje przy drzwiach. Poły jego płaszcza się rozchylają i widzę skórzaną kaburę z niemieckim mauzerem. On jeden w moim otoczeniu ma prawo nosić broń. Przed miesiącem nakazałem, by ochrona trzymała się na uboczu lub wmieszała w tłum, lecz nigdy nie tworzyła szpaleru powitalnego w miejscach, do których przyjeżdżam. To stwarzało niepotrzebny dystans.
Energicznie wysiadam z auta i unoszę dłoń w geście powitania. Tłum zebrany na dziedzińcu Zakładów Michelsona reaguje nader entuzjastycznie. To co najmniej stu robotników, którzy momentalnie zaczynają skandować rewolucyjne hasła. Czy to szczera radość? Czy naprawdę wierzą w rewolucję oraz sztandary naszego zwycięstwa?
Wiodę spojrzeniem po zmęczonych, umorusanych twarzach. Widzę zapadnięte policzki, ponure oczy i pomarszczone czoła. Dostrzegam robocze ubrania z postrzępionymi mankietami, rozprutymi szwami i ponadrywanymi kołnierzami. Rewolucja rodzi się z cierpienia oraz bólu. Rewolucja rodzi się przez cierpienie i ból.
Powolnym krokiem wchodzę na salę, gdzie mam przemawiać. Ktoś kieruje mnie do niewielkiego podwyższenia przypominającego uniwersytecką katedrę. Mrugam, starając się przyzwyczaić oczy do półmroku. Okrzyki pozostają gdzieś za mną, wokół powoli zapada cisza, a ja czuję nieprzyjemny dreszcz na karku. Mam złe przeczucie.
4.
– Burżuazyjna demokracja wiedzie kolejne społeczeństwa na skraj zagłady. Grabi je, nasycając brzuchy kapitalistów oraz wyzyskiwaczy. Robotnik i rolnik stają się jedynie niewolnikami, choć podkreśla się ich rzekomą wolność. Wolność? Chyba każdy z was, towarzysze, wie, na czym ta wolność polega. Dlatego należy odwrócić te zasady, musimy do cna wyplenić dawne burżuazyjne schematy i zakłamane normy!
Wsłuchuję się w reakcję na swoje słowa. Oklaski oraz podekscytowany szmer dowodzą, że właściwie ująłem swoje myśli. Przecież jedynie opisuję rzeczywistość. Zerkam na przygotowane notatki, ale jak zwykle z nich nie korzystam.
– Stajemy przed koniecznością ostatecznej konfrontacji – podejmuję myśl. – Musimy stworzyć sieć obozów odosobnienia, w których zostaną umieszczeni wrogowie rewolucji i klasy pracującej. Czasem trudno oddzielić ziarno od plew, ale będziemy pracować pilnie. Będziemy pracować starannie i bez wytchnienia. Dlatego nasza uwaga skupi się na każdym podejrzanym[4], tak by trafili tam, gdzie zasługują. Nie możemy mieć litości. Możemy mieć jedynie sumienia oraz niezachwianą wiarę w zwycięstwo!
Tym razem oklaski są jeszcze donioślejsze, a szmer głosów zostaje zastąpiony okrzykami. Skandowane hasła nie stanowią jedynie wyuczonych formułek. Ci ludzie naprawdę wierzą w nasze wspólne zwycięstwo.
Unoszę dłonie, dziękując im za tę reakcję. Uśmiecham się dumny nie tylko z siebie, ale przede wszystkim właśnie z nich. Takie chwile dają mi wiarę, że droga, którą przeszedłem, miała sens. Bez względu na poniesione koszty oraz wyzwania.
Jeszcze raz dziękuję towarzyszom za spotkanie i tak entuzjastyczne przyjęcie. Zgodnie z tym, co uzgodniliśmy, Stiepan sprowadza mnie z trybuny, zanim zostają zadane pytania. Nie chcę odpowiadać publicznie, aby nie przyćmić swojego przesłania. W pamięci ludzi zawsze najmocniej zostaje ostatnie słowo, więc lepiej niech nim nie będzie polemika. W tej fabryce spodziewaliśmy się pojedynczych kontestatorów naszej idei.
– Tędy. – Stiepan prowadzi mnie do wyjścia. – Chodźmy.
Drzwi się otwierają i ponownie owiewa mnie specyficzny zapach kurzu oraz ciepłego powietrza. Ktoś tuż za moimi plecami potyka się, a zebrani natychmiast starają się pomóc mu wstać. Wciąż pełen energii po przemówieniu, nie zatrzymuję się nawet na chwilę. W towarzystwie Gila oraz dwóch lub trzech osób kieruję się prosto do zaparkowanego na dziedzińcu samochodu.
– Towarzyszu komisarzu!
Moją uwagę zwraca niska staruszka z chustą na głowie. Ma zaskakująco ciemne, poważne oczy. Nasze spojrzenia się spotykają.
– Żołnierze konfiskują chleb na stacjach kolejowych – żali się, wspierając na drewnianej lasce. – Chleb, którego brakuje w piekarniach. Chleb, który odejmujemy sobie, żeby dać umierającym.
Zatrzymuję się przed autem i kiwam głową.
– Wiem o tym – stwierdzam szczerze. – Już nakazałem właściwym ludziom zająć się tym problemem. Rozwiążemy go tak szybko, jak to możliwe, macie moje słowo.
– Dziękuję… Dziękuję, towarzyszu komisarzu…
Wstrzymany przed chwilą w progu fabryki tłum ponownie nas otacza. Gil otwiera drzwi samochodu, lecz w tym swym momencie dostrzegam jakiś niezwykły ruch. Spośród muru obdartych robotników wynurza się zarys ciemnej, matowej stali. Spoglądam na wymierzoną prosto we mnie lufę browninga. Dobrze znam tę broń. Zaskoczony, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje, wiodę wzrokiem ku twarzy około trzydziestoletniej kobiety o mętnych oczach.
Wtedy pada głuchy strzał. A potem drugi.
I trzeci.
Wraz z falą wilgotnego ciepła otula mnie cisza.
[2] Boncz-Brujewicz – osobisty sekretarz Lenina, brat Michaiła Boncz-Brujewicza, generała Armii Czerwonej.
[3] Parafraza oryginalnej depeszy.
[4] Właśnie o podejrzanych, a nie o skazanych w kontekście zsyłek do obozów odosobnienia mówił Lenin!
LENIN
5.
Krzyki. Pisk opon i znowu krzyki. A do tego przyjemne ciepło rozlewające się po klatce piersiowej oraz ramionach. Światło wdzierające się głęboko, bardzo głęboko, aż w mózg. Jakby ktoś wkładał mi przez nos metalową igłę, którą nakłuwa ciało gąbczaste.
– Towarzyszu Uljanow…
Dość. Rewolucja potrzebuje ofiar. Rewolucja potrzebuje symboli, a najlepsze symbole są martwe.
Ale ja chcę żyć.
Wieczorne, fioletowoczerwone niebo przesuwa się, jakby wieziono mnie na katafalku. Może tak właśnie wygląda śmierć?
Znów to kłujące, zbyt ostre światło, zza którego powoli wyłania się zarys twarzy. Krągłej, poważnej twarzy brodacza z grubymi okularami na mięsistym nosie.
– Dzięki Bogu.
Wzdrygam się na te słowa. A może wzdryga się jedynie mój mózg. Bóg. Dawno o nim nie myślałem jako o bycie, któremu można za cokolwiek dziękować. Po raz ostatni prosiłem go o ratunek dla mojego brata. Pamiętam tamten dzień jak dziś, jak godzinę temu… Wszelkie wspomnienia przewijają się teraz we mnie ze zdwojoną siłą, wyraźne tak, jakby los rzucał mnie po mojej przeszłości.
To rozliczenie? Nie. Na pewno nie. Tym bardziej że była jeszcze ucieczka przez pustkowia Finlandii…
– Towarzyszu, czy czujecie ten ucisk?
Uśmiecham się kpiąco. Niby co miałbym czuć? Chcę unieść dłoń, ale jest całkowicie bezwładna. Zamiast niej mam wrażenie, jakby z mojego ciała wypływało ciepło.
– Szybko, szybciej! – Krzyk jest nieprzyjemny i szorstki. Do tego miesza się z odorem środków chemicznych oraz brzękiem metalu. – Tutaj.
– Rewolucja potrzebuje ofiar… – bełkoczę, choć nie wiem, czy ktokolwiek mnie słucha. – Rewolucja potrzebuje bohaterów…
Po raz kolejny nadchodzą cisza i mrok.
6.
– Towarzyszu…
Mrugam. Z chaosu powoli wyłania się jasna płaszczyzna, na której widzę zielonkawe wykwity wilgoci. Sufit. Koncentruję wzrok i staram się obrócić. To bolesne, ale powoli zmieniam pozycję. Spoglądam na Boncz-Brujewicza. Mój sekretarz ma podkrążone oczy, szarą cerę i suche usta. Gdy nasze spojrzenia się spotykają, pośpiesznie zakłada trzymane w dłoni okulary i zrywa się z krzesła.
– Obudził się! Towarzysz Lenin się obudził!
– Tss… – uciszam go.
Powoli zdaję sobie sprawę, co się wydarzyło i gdzie się znajduję. Jeszcze raz usiłuję zmienić pozycję, ale ból ramienia przenika głęboko, niemal do serca. Powstrzymuję jęknięcie. Staram się ocenić swój stan na podstawie kondycji i zachowania mojego sekretarza. To jednak zbyt poczciwy i delikatny człowiek, aby mógł stanowić właściwy papierek lakmusowy. Na moim pogrzebie nie wyglądałby znacznie gorzej.
– Podciągnijcie mnie.
Zamiast tego Władimir Dmitrijewicz podsuwa mi pod usta szklankę wody. Drugą dłonią poprawia poduszki tak, bym miał wyżej głowę.
– Proszę… Trzeba się napić.
Chcę go zrugać, by nie mówił do mnie jak do dziecka, lecz posłusznie upijam łyk wody. Po chwili biorę kolejny i się zachłystuję. Szlag. Władimir Dmitrijewicz odstawia szklankę, a w tym samym momencie przy moim łóżku pojawia się lekarz. Skądś znam jego twarz. Widziałem go w ostatnich snach lub przebłyskach świadomości.
Wreszcie udaje mi się odkrztusić i nabrać powietrza. Zaciskam palce na kołdrze. Żyję i zdaje się, że mam wszystkie członki na miejscu.
– Ile?
Lekarz marszczy czoło i nachyla się, zbliżając ucho niemal do moich ust.
– Ile? – powtarzam znacznie głośniej.
– Ile czego towarzyszu?
– Jak długo…
– Szóstą dobę – odpowiada mój sekretarz. – Nazbierało się dokumentów…
Ruchem głowy wskazuje metalową szafkę stojącą tuż przy łóżku. Piętrzy się na niej stos teczek oraz kartek. Lekarz gniewnie macha ręką i zaczyna mnie systematycznie badać. Przykłada stetoskop do mojej piersi, a potem chwyta mnie pod ramiona i pionizuje. Pomaga mu w tym młoda, pulchna pielęgniarka, która nie potrafi ukryć, jak bardzo jest mnie ciekawa.
– Trzy strzały, dwa celne… Ramię oraz przestrzeń karkowo-szczękowa. Drugiej kuli nie byliśmy w stanie wyciągnąć, co może się przełożyć na dolegliwości. – Lekarz melduje, jakby składał raport frontowy. Odchrząkuje i zawiesza słuchawki na szyi. – W przyszłości operację będzie można powtórzyć, ale organizm musi nabrać sił. Chwilowo zdolności motoryczne…
Przestaję go słuchać. To wszystko nie ma teraz znaczenia. Sześć dób straconych na leżenie w łóżku może mieć dużo poważniejsze konsekwencje niż okresowe dolegliwości bólowe.
– Co to? – chrypię, z trudem unosząc dłoń. Wyprostowuję palec i zaskakuje mnie to, jak bardzo jest blady i kościsty.
– To? – Sekretarz doskonale wie, o co mi chodzi. Chwyta leżącą na szafce teczkę w brunatnej, płóciennej oprawie i otwiera ją tak, bym mógł dostrzec zawartość. – Przedwczorajszy dekret Rady Komisarzy Ludowych RFSRR. Mārtiņš Lācis[5] nazwał go „Manifestem Czerwonego Terroru”. Towarzysz zapewne chciałby poznać szczegóły? Rząd oczekuje na jego pilne zatwierdzenie.
7.
MOSKWA, 7 WRZEŚNIA 1918 R.
Podpieram się na łokciach i upijam kolejny łyk wody. Powoli nabieram sił, a świadomość miejsca oraz czasu staje się całkowicie normalna. Lekarz wreszcie wyraża zgodę na pozostawienie nas samych. Gdy cicho zamyka drzwi, Władimir Dmitrijewicz siada przy moim łóżku i szeroko rozkłada teczkę. Po chwili zaczyna czytać.
– Wszyscy powszechnie znani prawicowi eserowcy muszą zostać bezzwłocznie aresztowani. Należy wziąć jak największą liczbę zakładników. Przy najmniejszej próbie oporu zaleca się natychmiastowe rozstrzeliwania… – Boncz-Brujewicz zawiesza głos, po czym zerka na mnie niepewnie.
Powoli trawię przeczytane zdania. A więc nie ma wątpliwości, że usiłował mnie zabić jakiś eserowiec. Zza mgły wynurza się twarz kobiety z mętnymi oczami, ale teraz to nieistotne.
– Referujcie – nakazuję oschle.
– Inicjatywą w tym kierunku powinny wykazać się lokalne komitety wykonawcze. Komendy policji zostają zobligowane do podjęcia wszelkich środków w celu wykrycia i aresztowania jakichkolwiek podejrzanych. Bezwarunkowo dokona się egzekucji wszystkich osób zaangażowanych w kontrrewolucję oraz członków Białej Gwardii.
– Wreszcie – szepczę.
– Dekret nadal pozostaje tajny i czeka na zatwierdzenie.
– Referujcie dalej… – naciskam.
Władimir Dmitrijewicz poprawia się na okrągłym stołku i obraca tak, by na dokument padało światło. Nawet najgrubsze okulary nie są w stanie naprawić słabego wzroku.
– Tyły naszych armii muszą wreszcie zostać całkowicie oczyszczone ze wszystkich białogwardzistów i wszelkich nikczemnych spiskowców przeciwko sile klasy robotniczej i najbiedniejszego chłopstwa. W stosowaniu masowego terroru nie może być najmniejszego wahania ani najmniejszego niezdecydowania! – Mój sekretarz przełyka ślinę i mierzwi palcami brodę. – Następnie zostało dokonane wyliczenie osób, które należy rozstrzelać już teraz.
– Jakie to osoby?
– Po pierwsze, wszyscy byli oficerowie wojskowi znajdujący się na specjalnej liście zatwierdzonej przez Czeka. Po drugie, wszyscy podejrzani funkcjonariusze wojska oraz policji. Po trzecie, wszyscy, którzy posiadają broń bez pozwolenia, jeśli nie ma okoliczności łagodzących. Może nią być na przykład członkostwo w Rewolucyjnej Partii Radzieckiej lub organizacji robotniczej. Po czwarte, osoby legitymujące się fałszywymi dokumentami, jeśli są podejrzane o działalność kontrrewolucyjną[6]…
„Wreszcie” – powtarzam w myślach. – „Dotychczas nie mogliśmy poważyć się na żaden z tych kroków, lecz sytuacja musiała zmienić się diametralnie. Nie ma rewolucji bez ofiar, a ja bez wątpienia byłem jedną z nich. Na szczęście przeżyłem złożenie na rewolucyjnym stosie bohaterów”.
– Podajcie mi pióro – nakazuję, usiłując się podnieść. – Zatwierdzam to z największą przyjemnością i z pełnym przekonaniem o słuszności tych słów.
8.
Wsparty o ramię Dzierżyńskiego, spaceruję po dziedzińcu Kremla. Jest przyjemny, jesienny dzień, promienie słońca padają ukośnie i odbijają się od okien, sprawiając wrażenie, jakby wokół nas unosiła się delikatna mgiełka. A może to refleks wycieńczenia organizmu po niemal dwóch tygodniach spędzonych głównie w łóżku?
Nagle Dzierżyński się zatrzymuje i chwyta mnie mocniej pod łokieć. Czujnie rozglądam się wokół. Ten człowiek o twarzy lisa świdruje mnie spojrzeniem małych oczu. Jego usta rozchylają się w ledwie widocznym uśmiechu, co jest bardzo rzadkie dla jego fizjonomii. Tak rzadkie, że sprawia wręcz odrażające wrażenie. Cenię go, ale nie potrafię dopuścić go bliżej siebie. Dzisiejszy spacer utwierdza mnie w przekonaniu, że wolałbym wspierać się na ramieniu kogokolwiek innego.
Dzierżyński sięga do przewieszonej przez ramię teczki i wyciąga z niej jakieś dokumenty.
– Proszę. – Podaje mi je, ponownie śmiało patrząc mi prosto w oczy. – To z pewnością was zainteresuje, towarzyszu.
– Co to?
Waham się, ale wreszcie sięgam po kilka kartek oraz spiętych fotografii. Dwie z nich przedstawiają kobietę w pstrokatym płaszczu en face oraz z profilu. Jej ostre rysy twarzy oraz charakterystyczne oczy zwracają moją uwagę. Skądś je pamiętam.
– Czy… – zawieszam głos.
– To Feiga Chaimowna Rojtblat-Kapłan – wyjaśnia Dzierżyński. – Oddała do was trzy strzały i została ujęta niedługo później.
Mam kolejny przebłysk.
– Ktoś mi o niej mówił, gdy dochodziłem do siebie – cedzę. – Kazałem, aby wtrącono ją do więzienia i pokazano, że bolszewicy potrafią godnie obchodzić się z wrogami.
– Przesłuchano ją. Kilkukrotnie.
Ton Dzierżyńskiego nie podoba mi się i jak zwykle irytuje mnie niedopowiedzenie. Ten człowiek zazwyczaj wypowiada się właśnie w ten sposób.
– Czy została skazana?
– Opierała się.
– Opierała? Czemu? Albo komu?
Zmęczony nabieram powietrza i zerkam na kolejne fotografie. Przedstawiają tę samą kobietę leżącą na bruku, z podkulonymi nogami oraz plamami krwi na piersi. Następne zdjęcie stanowi zbliżenie jej twarzy. Ma półprzymknięte oczy, w których widać jedynie białka. Lekko rozchylone wargi zastygły, jakby nie zdążyły wymówić ostatniego oskarżenia. W kąciku ust zebrała się drobna strużka krwi.
Jednocześnie czuję odrazę oraz satysfakcję. Staram się, aby żadna z tych emocji nie mogła zostać wyczytana z mojej miny. Wiem, że Dzierżyński, mimo że milczy, wciąż uważnie mi się przypatruje.
– Lepiej, aby o niej jak najszybciej zapomniano. – Zdecydowanie, lecz delikatnie odbiera ode mnie fotografie oraz dokumenty. Tym razem wiem, co ma na myśli. Po chwili dodaje: – Zostaliście, towarzyszu, bohaterem rewolucji.
Na jego twarzy nie ma już choćby cienia uśmiechu. Jest całkowicie poważny. Chowa dokumenty do teczki i podtrzymując mnie pod łokieć, rusza w stronę bocznej bramy.
– Dlaczego to zrobiła? – chrypię. – Powinniście się dowiedzieć chociaż tego. I tego, z kim współpracowała.
– Proszę sobie tym nie zaprzątać głowy, towarzyszu.
W tonie Dzierżyńskiego tkwi mimowolna szlachecka uprzejmość. Coś, z czym tak usilnie zawsze stara się walczyć.
– Musimy wyciąć w pień zdrajców.
Nie wiem, czy to on wypowiada te słowa, czy czyni to moje sumienie. Nim wchodzimy do bramy, czujnie rozglądam się wokół siebie. Nigdy wcześniej nie towarzyszył mi tak namacalny strach.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[5] Kierownik Wydziału do Walki z Kontrrewolucją Czeki przy Radzie Komisarzy Ludowych RFSRR, jeden z najbliższych współpracowników Feliksa Dzierżyńskiego.
[6] Dekret został przytoczony niemal dosłownie. Sformułowano w nim również zasady przeprowadzania egzekucji oraz organizację obozów koncentracyjnych. Już kolejnego dnia na jego podstawie rozstrzelano kilkunastu carskich ministrów oraz przedstawicieli rządu. Masowe czystki miały miejsce niemal we wszystkich większych miastach. Czerwony terror w ciągu doby zebrał setki ofiar między innymi w Petersburgu, Kronsztadzie oraz Moskwie. Ich dokładna liczba nigdy nie została ustalona.
Copyright © by Max Czornyj, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-214-6
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH