Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Janek trafiający w cel, Gustlik o mięśniach ze stali, Grześ - kierowca wyborny i Walsyl różnooki, czytający przyszłość z chmur, śmiała Marusia - Ogoniok, zalotna Lidka... Czy żyli naprawdę? Czy takie właśnie mieli przygody?
Nie mogę podać dzisiejszego adresu towarzyszy pancernych, ale było ich naprawdę znacznie więcej, niż "Rudy" może pomieścić - wiele tysięcy. A przygód nie zmyślam, bo i po co, skoro wystarczy porozmawiać z frontowymi kolegami, by dowiedzieć się prawdziwych i znacznie ciekawszych niż te z fantazji wysnute. Nawet dzieje Szarika nieznacznie tylko podkoloryzowałem, łącząc w jeden parę psich życiorysów.
A gdybym znał te dzisiejsze adresy, to i tak bym nie zdradził. Chcę, by w waszej pamięci zostali zawsze młodzi, odważni i wierni, byście wzięli ich jako towarzyszy na szlak wielkiej i trudnej przygody waszego własnego życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładkę projektowałJAN BOKIEWICZ
Wydanie VI
ROZDZIAŁ I – TYGRYSIE USZY
Po raz drugi tego „dnia wyszli na przesiekę. Wilgotną trawę poznaczyły ostrogi traktorowych kół. Siady były podobne odciskom. długich pazurów drapieżnego zwierza. Przycichł monsun wiejący od Pacyfiku. Deszcz nie padał, ale słońce było mętne, skąpo przeświecało zza chmur.
Stary przystanął na chwilę, rozejrzał się trzymając sztucer w ręku, a potem znowu ruszył w las. Za nim, z nosem opuszczonym ku ziemi, szła niewesoło suka Mura, Janek, o kilka kroków w tyle, zamykał pochód.
Nie wiodło im się dzisiaj. Co prawda rankiem zaraz po wyjściu z chaty chłopiec zabił dwa bażanty i niósł teraz na pasie duże koguty, których barwne ogony sięgały prawie ziemi. Oba strzały były pewne, pociski z małokalibrowej broni, której używał zimą polując na wiewiórki, trafiły w cel. Nie o to jednak chodziło. Chcieli zdobyć zapas mięsa na kilka dni, by móc wybrać się potem daleko poza szczyt Cedrowej.
Przesieka została w tyle. Kiedy zgasły ostatnie prześwity między drzewami, Stary począł skręcać lekko ku prawej, w górę stoku. Las był gęsty. Dołem rosły ciemne graby o poskręcanych pniach, o konarach zawęźlonych gęsto; wyżej zieleniały jesiony, a górą, gdzie więcej powietrza i światła, podpierały niskie niebo korony koreańskich cedrów.
Przeciskali się z wolna, bezszelestnie rozgarniając pędy dzikiego jaśminu. Trwało dość długo, nim puszcza zrzedła i wyszli w dębinę suchą, widniejszą, przeplecioną gdzieniegdzie daurską brzozą. Dołem krzewiła się leszczyna, ale kępami tylko. Widzieli teraz zbocze na kilkanaście kroków przed sobą i Stary powiesił sztucer na szyi. Janek pojął, że to oznacza, jak zwykle, przerwę w tropieniu.
Wyszli na polanę, brzegiem której leżał omszały, zwalony wiatrem grab. Chłopak wyjął z torby przewieszonej przez ramię dwa glony przaśnego chleba i kawałek wędzonej słoniny. Przysiadłszy obok siebie na pniu, poczęli jeść. Obaj ostrymi kozikami krajali cienkie, przyżółkłe od dymu plastry, kładli je do ust, zagryzali Chlebem, żując powoli. W tych jednakowych, spokojnych ruchach byli do siebie podobni jak ojciec i syn czy może wnuk i dziad, choć przecież spojrzawszy w twarze rzec można było od razu, że nie spod jednej strzechy prowadziły ich drogi. Stary miał skórę ciemną, spaloną wiatrami, oczy poblakłe jak u jastrzębia, kości na policzkach wystające, włos kędzierzawy, przetykany srebrnymi nitkami, zwłaszcza na brodzie. Chłopiec był jasny, błękitnooki, drobnej kości, ale sprężysty jak leszczynowa witka.
Milczeli, bo las nie lubi rozmowy. Powiesz zbyteczne słowo i może się zdarzyć, że przegapisz trzask łamanej gałązki, szelest inny niż poszum wiatru, dźwięk mówiący wiele dla wprawnego ucha.
Stary na otwartej dłoni podał suce kawałek chleba ze słoniną; wzięła niechętnie, jednym zębem. Rozumiała, że nie wykonała pracy, że jeszcze jej się nie należy.
Janek z szerokiej kieszeni kurtki dobył Szarika, syna Mury, szczeniaka z ciężką głową i dużymi, puchatymi łapami. Nazwał go Szarik, Kuleczka, bo psiak po urodzeniu podobny był rzeczywiście do kosmatego kłębka popielatej wełny. Dał malcowi niewielką przekąskę, a potem drapał go za uszami, delikatnie targał za kudły. Mura podeszła, polizała mu rękę, jak gdyby dziękowała za opiekę nad dzieckiem, i w psim uśmiechu podniosła górną wargę, znaczoną szramą po pazurze rysia.
— Ktoś tu poluje prócz nas — powiedział wreszcie Stary. — Człowiek albo zwierz. Las pusty, jakby wymiótł.
I wówczas właśnie Mura uniosła mądry, siwiejący łeb, wzięła daleki wiatr.
— Śmiało, suka, śmiało — zachęcił ją myśliwy.
Ruszyła z początku niepewnie, kręto, a potem ostrzej poszła prosto przez leszczyny. Nie minęła minuta, gdy usłyszeli trzask z drugiej strony polany, zobaczyli ruch, migotanie poprzez gałązki. Zza pnia dużego dębu wyskoczyły dwa cienie. Mura sadziła przodem, zabiegając drogę, a nieco bliżej myśliwych sunął potężny odyniec z wysokim garbem karku ściętym w dół ku zadowi, z ogonem podniesionym zadzierzysto ku górze. Mura wyprzedziła, dała głos i skoczyła ku niemu, gotowa odbić się od ziemi na wyprostowanych, sprężystych nogach, gotowa wykonać unik. Trafiła jednak przednimi łapami na rozmiękłe błoto pod warstwą dębowych liści. To ją zgubiło: zaatakowany dzik sięgnął wroga jednym skrętem łba. W tej chwili huknął wystrzał. Zwierz drgnął, ugiął przednie nogi i zwalił się jak rażony piorunem.
Czuli obaj, że stało się coś złego. Ruszyli szybko, choć ostrożnie. — Stary z palcem na spuście. Janek z długim myśliwskim nożem w ręku.
Dzik nie żył. Mura leżała na boku, spodem sączyła się krew. Wargi jej jeszcze drgały, obnażając zęby. Stary klęknął, położył rękę na łbie. Czuł pod palcami, jak sztywniała, jak gasło życie. Mimo tego powiedział do niej, do siebie i do lasu:
— Szkoda. Dobra byłaś, Mura, dobra suka.
Szczeniak, wietrząc krew, popiskiwał w kieszeni.
— Trafiła na błoto — wyjaśnił niepotrzebnie chłopak.
— Każdy może trafić.
Janek wykopał podłużną jamę, rozgrzebując mech i ziemię szerokim ostrzem noża. Potem zasypał Murę, wtoczył omszały kamień. Dwoma cięciami zrobił zasiek na korze dębu, żeby pamiętać. Wsadził rękę do kieszeni, żeby pogłaskać Szarika, a potem wyjął go, postawił na liściach. Patrzył, jak psiak porusza się niezgrabnie, szeroko rozstawiając łapy, niezdolny jeszcze zrozumieć tego, co się stało. I nagle, jak dalekie echo wystrzału, jak krzyk ptaka spoza chmury, przyszło wspomnienie gruzów domu, zapachu spalenizny i pokruszonego na miał tynku.
— Sam zostałeś, Szarik.
— Nikt nie zostaje sam. Taka rzecz każdemu może się trafić — mruknął Stary. — U ludzi pies został.
Tak może się trafić i psu, i człowiekowi — pomyślał Janek. On też został sam, prawie sam. By nie być samotnym, zwędrował pół świata. Nie znalazł tego, kogo szukał. Wówczas gdy było już bardzo źle, znalazł dom. Dom był niepodobny do tego, w którym się wychował. Tamten, murowany, stał nad brzegiem kanału w portowym mieście. Ten, złożony z cedrowych bierwion, wieczorem śpiewający głosami świerszczy i wiatrem w kominie — nad brzegiem dzikiej, toczącej głazy rzeki.
Mieszkał w nowym domu już trzecie lato. Nauczył się wielu rzeczy: chodzić po tropie wytrwale jak wilk, czytać wiatr, rozróźniać zapachy lasu i zwierząt, rozumieć szelesty i ślady, poruszać się cicho, sprawnie i szybko. Nauczył się tak strzelać, by z małokalibrówki trafiać w oko wiewiórki, nie psując wybielonego zimą futra. Trzecie lato wędrował po leśnych ścieżkach. Do dziś nie zastanawiał się, dokąd te ścieżki prowadzą.
Słońce jeszcze bardziej przygasło. Chmury spełzały w dół po zboczu, zaczął padać deszcz. Stary powiesił na niskim sęku sztucer i wyszarzałą kurtkę. Przyklęknął obok odyńca, trzonkiem noża rozwarł mu gwizd i wyłuskał kły. Pożółkłe ze starości, lekko wygięte jak szable, były dłuższe niż dłoń.
Janek przyszedł mu na pomoc. Rozpruli skórę wzdłuż brzucha, nadcięli ją wokół nóg i pomagając sobie lekkimi, szybkimi ruchami noży, poczęli ją ściągać.
Deszcz przybrał na sile, szeleścił górą; ciężkie krople opadały z liści. Śpieszyli się. Na rozesłany z boku brezent położyli szynki. Odwinąwszy rękawy dobywali z grzbietu ponad zadem długie pasy soczystej polędwicy.
Nagle maleńki Szarik, pałętający się wokół po mchu i liściach, szczeknął ostrzegawczo, krótko i zawarczał, podając sygnał grubego zwierza. Brzmiało to zabawnie, piskliwie, jak okrzyk dziecka, które naśladując dorosłych woła: „Pożar!”
— Smotri, popatrz — powiedział Stary, dźwigając w obu rękach płat świeżego mięsa. — Dorosłego psa udaje...
Urwał wpół słowa. Janek usłyszał tylko, jak mięso pada na ziemię, szeleszcząc toczy się po liściach. Unikając gwałtownych ruchów, z wolna obrócił głowę. Kątem oka dostrzegł najpierw Starego, przyczajonego na ugiętych nogach, ściskającego w ręku długi, okrwawiony nóż. Myśliwy był nieruchomy jak kamień, napięty jak sprężyna. Głowę miał opuszczoną, kark nabiegły czerwienią.
Idąc za jego wzrokiem Janek spojrzał pod dąb. Między dwiema kępami leszczyny, nisko, tuż nad trawą, zobaczył łeb płaski, koci, zdobiony rudymi bokobrodami. Przy łbie dwie potężne, wciśnięte w ściółkę łapy. Wszystko to trwało nieruchome i tylko ogon, długi, prężny ogon bił gniewnie o boki.
Chłopak zrozumiał, czemu nie spotykali zwierzyny, czemu Mura nie odchodziła od nogi, czemu czujny, stary odyniec oszalał ze strachu i wyszedł wprost na nich — w lesie polował ktoś silniejszy, gość rzadki, pan tajgi i gór, ussuryjski tygrys. Siadem zapachu świeżej krwi przyszedł po łup, który mu się należał; po zwierzę, które wytropił. Zdziwiło go zapewne, że ludzie, niezgrabni i śmieszni, pozbawieni węchu, mają odwagę tu trwać, że nie uciekają na oślep w dół stoku. Od czasu wojny, która tliła się wzdłuż granicy jak żar pod mchem i tryskała niekiedy iskrami strzałów z zasadzek, jadał to mięso i przestał bać się huku. Przeciwnie, szedł na głos karabinów, wietrząc łatwą zdobycz. Gniewny więc był teraz, rozdrażniony, ważył odległość w mięśniach i spinał je do skoku.
Stary nie obracając się, nie drgnąwszy nawet, szepnął:
— Strzelba na sęku... Uwaga... Bierz!
Janek skoczył, dłońmi dopadł kolby i lufy. Sęk złamał się z suchym trzaskiem i jednocześnie, jak niski grzmot, runął na polanę tygrysi ryk. Chłopiec obrócił się, dostrzegł w locie czerwono-czarną błyskawicę i Starego odskakującego w bok. Została tylko jedna szansa, jedna chwila, krótka jak uderzenie serca. Gdy zwierz przednimi łapami sięgnął ziemi i przylgnął do niej, by odbić się do następnego skoku, Janek złowił na koniec lufy biały zygzak na ciemnej sierści i wypalił między wąskie, połyskliwe oczy.
Wielki kot zrolował przez łeb, ryk urwał się wpół tonu.
Chwilę jeszcze trwali obaj nieruchomo, czekając, póki obraz widziany oczyma nie utrwali się w myśli. Potem Stary powiedział:
— Gotów. Ale jednak czepił mnie pazurem.
Janek dopiero teraz spostrzegł rozdarty but i poszarpane spodnie, ciemniejące od krwi.
Stary siadł na ziemi. Chłopiec podszedł, nadciął cholewę od góry, ściągnął do kostki, a potem drąc brunatnozielony pakiet, taki, jakiego używają żołnierze na froncie, mocno zabandażował ranę.
Myśliwy położył mu rękę na włosach. Twarz miał pobladłą, poszarzałe wargi.
— Spasibo... Dziękuję, Janek.
— Co wy, Jefim Siemionycz... Za co? — rzadko tak mawiał, bo wszyscy tu w górach, w obrębie dobrych stu kilometrów od szczytu Cedrowej, nazywali go po prostu Starym.
— Za życie dziękuję.
—- To ja wam... — urwał wpół zdania.
Zbyt wiele trzeba by mówić, żeby powiedzieć wszystko, a obaj mieli zwyczaj równie oszczędnego używania słów, jak amunicji.
Szczeniak, potykając się o chrust, ostrożnie stąpając po mokrych i śliskich liściach, szedł powoli na tygrysa. Wciągał głęboko powietrze, drżał, strach zginał mu tylne łapy, ale ciężki, uparty łeb ciągnął do przodu. Instynkt przekazywany z pokolenia na pokolenie razem z mlekiem matki podpowiedział mu, że wróg jest martwy. Szarik zebrał wszystkie siły, zawarczał groźnie i dopadłszy tylnej łapy powalonego olbrzyma, począł targać ząbkami za sierść.
— Daj tego malca.
Janek złapał psiaka za kark, podniósł do góry i podał Staremu. Na dwu szerokich, poznaczonych szramami dłoniach Szarik zmieścił się, jak trzmiel w kielichu malwy. Siemionycz podniósł mu wargi, zajrzał w zęby, a potem począł drapać palcem między uszami po sierści nawilgłej od deszczu.
— Dzielny, dzielny pies z ciebie wyrośnie. Ostrzegłeś nas obu.
— Jak dalej? — spytał chłopak. — Będziecie mogli iść?
Stary dźwignął się, zrobił krok naprzód, krok wstecz i siadł znowu.
— Trudno. I mięso trzeba by zostawić. Ja tu z Szarikiem popilnuję, a ty wyjdź na przesiekę.
Janek spojrzał w górę, wyłowił lekki odblask słońca spoza chmur, by określić czas.
— Powinien niedługo nadjechać.
Podał Staremu strzelbę, której cały czas nie wypuszczał z ręki, wziął swoją małokalibrówkę i szerokim krokiem ruszył przez polanę z powrotem.
— Zaczekaj.
Odwrócił się i zobaczył, jak myśliwy, leżąc na boku, sięgnął tygrysiego łba i odcinał nożem uszy.
— Chodź tu — zawołał siadając. — Weź i schowaj, bo to twoje.
Janek wrócił, pochylił się do wyciągniętej dłoni i odebrał łup. Potem obiema dłońmi, tak jak to robią Chińczycy witając drogiego gościa, przytrzymał twardą wyciągniętą rękę.
Wiatr, poprzez szmer padającego deszczu, doniósł z daleka słaby rytmiczny stukot silnika pracującego ciężko na zwolnionych obrotach. Wiedział, że traktor, ciągnąc dwie przyczepy ładowane cedrowymi pniami, wspina się pod górę. Wkrótce wlezie na przełęczkę przy Pięciu Grabach i potem zacznie zjeżdżać w dół. Skoczył więc przez zwalony pień, zamykający polanę, i pobiegł lekko, równo, sprężyście. Oddychał mocno rześkim powietrzem gór, wciągał zapach liści, grzybów i mchów. W kieszeni koszuli na piersiach niósł odcięte tygrysie uszy i głębiej, gdzieś pod żebrami, radość celnego strzału.
Stary tymczasem dobył z kieszeni kapciuch, pociemniały woreczek ze skóry jelenia, urwał prostokątny kawałek złożonej równiutko gazety, starannie skręcił cygarkę. Potem dotknął lekko bandaża, ułożył nogę wygodniej, opierając stopę na kolbie. Szczeniak wędrował wokół niego z nastroszonymi uszami, zataczając szerokie koło, pełnił służbę jak prawdziwy, dorosły pies. Stary wsadził kapciuch do kieszeni, dobył krzesiwo, knot w łusce po karabinowym pocisku, skrzesał iskrę, rozdmuchał i zapalił.
ROZDZIAŁ II – KRZYK DZIKICH GĘSI
Zmarudzili sporo czasu, bo Stary nie mógł stąpać opuchniętą nogą i musieli go prowadzić pod ramiona we dwu z traktorzystą.
Potem Janek zrobił jeszcze jeden rejs od przesieki na polanę, by ściągnąć skórę z tygrysa i zabrać mięso odyńca. Zeszło na to chyba ze dwie godziny.
Jechać musieli wolno, ostrożnie, bo ciężkie przyczepy ześlizgiwały się po mokrej trawie i błocie. Przysposobili belkę nad tylnym kołem, powiesili ją na łańcuchach i Janek szedł naciskając całym ciałem na cieńszy koniec, gdy stromizna ostrzej spadała w dół.
Nim ze zboczy Cedrowej wydobyli się na gruntową, rozjeżdżoną drogę, zapadła noc. Zostawili więc przyczepy z drewnem na oboczynie traktu i samym już tylko traktorem — niewielkim, śmiesznym „STZ”, opatrzonym z tyłu w dwa szerokie, usiane zębami koła — skręcili na boczną dróżkę, prowadzącą nad rzekę, do chaty Starego.
Kiedy dojeżdżali, zgasły ostatnie czerwienie na chmurach od zachodu, zrobiło się całkiem ciemno. Traktorzysta zapalił latarnie. Proste pasma światła wydobyły z mroku pnie drzew i konary nawisie nisko jak strzecha. Z boku rudawo świeciła rozgrzana rura wydechowa, z kominka dobywały się czerwone świetliki iskier, odlatywały ku górze i na boki.
Potem minęli dwa niskie słupki, żerdzie ogrodzenia, zajechali pod ganek. Traktorzysta zatrzymał ciągnik, zrzucił gaz na małe obroty. Wtenczas dopiero obaj, mechanik i Janek, usłyszeli, że silnik postukuje. Traktorzysta zaklął.
— Wprowadź do szopy — poradził chłopak.
Rzucił skóry i mięso pod dach, pomógł Staremu zejść, obejmując go wpół zawiódł po schodkach do drzwi. Zgasło światło latarń, silnik przyśpieszył i stanął. Miejsce warkotu zajęła cisza wypełniona bliskim szumem niewidocznej rzeki. Traktorzysta wrócił szybko i wszyscy trzej weszli razem do przestronnej izby.
Pachniało tu ciepłem, ziołami i skóra np. zwierząt. Janek odsunął szyber w kominie, rozgrzebał żar, dorzucił chrustu. Pojawiły się wesołe płomyki, odblask poszedł na izbę, wyławiając z mroku szerokie ławy pod ścianami, długi stół, malowaną skrzynię na proch i kule.
Zrzucili mokre, nasiąkłe deszczem kurtki. Janek plusnął wodę z wiadra do sagana i wsunął go w środek żaru. Dopiero teraz przypomniał sobie, że szczeniak śpi w kieszeni kurtki, wydobył go stamtąd, odniósł w kąt na puste posłanie Mury.
Traktorzysta siadł, wyciągnął przed siebie długie nogi w zabłoconych butach, zwiesił czarną, kędzierzawą głowę i zaczął narzekać:
— Motor stuka, niedobry motor. Jutro rano trzeba szybko jechać, a motor niezdrowy. Stuka. Słyszałeś, towariszcz, jak stuka? Zanim zrobię, będzie południe, przed nocą nie dojadę.
Stary go nie słuchał. Siedząc na ławie przy piecu, ostrożnie zsuwał nogawkę ze zranionej przez tygrysa nogi. Janek wyszedł do sieni, przyniósł mięso, odciął kęs nożem i uspokoił traktorzystę.
— Nie martw się. Noc długa, zdążysz naprawić.
— Sił brak. Nocna robota — zła robota. A drewno trzeba dowieźć jutro.
— Masz zapasowe wkładki do łożysk?
— Mam.
— Ja zrobię.
— Potrafisz?
— Potrafię.
Stary wyciągnął ręce w stronę żaru, grzał je chwilę, potem powiedział:
— Zostaw, Janek, garnki. Ja tu w chałupie dam radę, a będzie gotowe, zawołam.
Traktorzysta podniósł się z ławy i obaj młodzi wyszli. Lampa była dobra, pod szkłem; kładła równy krąg światła na błoto sieczone nieustannym deszczem. Wsunęli się do szopy, przymknęli wierzeje. Janek ściągnął z siana kawał brezentu, rozłożył pod ciągnikiem.
Nie mówili nic, rozumieli się bez słowa. Gorąca oliwa spływała do wiadra cienkim strumykiem, parowała w żółtawym świetle lampy. Klęcząc po obu stronach, podstawili kloc, zluzowali śruby, wykręcili je, zdjęli karter. Janek pakułami ocierał ciepłe kolana wału korbowego.
— Jak cię zwą? — spytał traktorzysta.
— Jan Kos.
— Jan Kos? — powtórzył tamten ostrożnie i powoli wymawiając słowa. — Trudne.
— A ciebie?
— Grigorij Saakaszwili.
— Też niełatwe.
— Ja, bracie, z Gruzji. Rozumiesz? Och, tam są góry, a na górach śnieg biały, świecący w słońcu jak cukier, że tylko lizać. A wysokie! Widzisz tę śrubę? Widzisz ten traktor? — pokazywał zaoliwionym palcem. — Tutaj góry takie małe jak ta śruba. Tam góry takie duże jak ten traktor.
Janek leżał pod ciągnikiem, uniesionymi ku górze rękami próbował kolejno łożyska. Popychał ku górze, ściągał w dół — luz był na drugim.
— Weź korbę, przekręć drugi na dół.
Grigorij wykonał polecenie, a potem kucnął na ziemi, zaglądał pod spód, obserwując, jak Janek obcążkami sprawnie odgina blokujące szpilki, wyciąga je, luzuje kluczem śruby.
— Stary mówił, zabiłeś tygrysa. Znaczy jesteś dobrym myśliwym. Ja patrzę i widzę: traktor znasz. Weź ten traktor, chodź na moje miejsce. Ja idę do armii.
Janek przysunął lampę, by blask padał na twarz tamtego..
— Biorą? — spytał z niedowierzaniem. — Ile masz?
— Dziewiętnaście, a ty?
— Ja siedemnaście — skłamał, dodając sobie prawie dwa lata.
Teraz Gruzin wziął w rękę lampę i poświecił.
— Tylko siedemnaście? Tygrysa zabiłeś, traktor znasz... Takich nie biorą?
— Nie dlatego. Ja nietutejszy, z Polski. I Starego samego nie zostawię.
Jak często bywa z ludźmi, którzy bezczynnie patrzą na robotę innych, Grigorij niespodzianie poczuł się rozdrażniony.
— Wojna nasza. Ciebie ta wojna nie obchodzi. Wy tu futerka zdzieracie z wiewiórek, z jenotów żabami karmionych.
— Na kombinezony dla lotników.
— Nasz brat w okopach, a ty na tyłach. Chytrze.
Janek wykręcił ostatnią śrubę, zdjął wkładki łożyska i odłożył na brezent. Potem wyśliznął się spod ciągnika i stanął nad traktorzystą.
— Powiedziałeś, że chytrze? A kto pierwszy z Hitlerem się bił? Zaczęło się od Westerplatte.
— Wester... Powtórzyć trudno. Co to jest to, co się tak po niemiecku nazywa? Wasza wojna skończona dawno. Ja wiem, w dwa tygodnie was pobili.
— A ty umiesz się bić?
— Abo co?
— Stawaj.
Janek przesunął lampę na stąg porąbanego w szczapy drewna.
Pochyleni lekko ku przodowi, tkwili naprzeciw siebie nieruchomo, napuszeni jak dwa koguty. Skoczyli. Grigorij był znacznie wyższy, chwycił Kosa za głowę, ugiął pod siebie. Janek, padając, skurczył nogi i gdy plecami dotknął ziemi — wyprostował je z całą siłą, odrzucił tamtego pod ścianę szopy.
Poderwali się dysząc ciężko.
— Chcesz jeszcze?
— Chcę!
Traktorzysta pierwszy ruszył naprzód, Janek ćwiczonym, puszczańskim ruchem skoczył pod nogi i zwalił go na ziemię.
Znowu poderwali się w różne strony, szli bez słowa do zwarcia, lecz zatrzymał ich nagły, idący z wysoka pomruk silników, przyniesiony przez wiatr.
— Lecą — powiedział Saakaszwili.
— Pilnują. Japończycy blisko. Na drugim brzegu Ussuri...
Zobojętnieli nagle wobec siebie, rozluźnili mięśnie i razem wyszli przed wierzeje, zadzierając głowy ku górze. Niebo na zachodzie przetarło się trochę, świeciły gwiazdy. Nie widząc samolotów, odgadli jednak trasę ich lotu po nagłym gaśnięciu gwiazd. Warkot oddalał się, rozpływał w poszumie wiatru.
Wrócili pod dach.
— Będziemy się jeszcze bili czy masz dość? — spytał Janek.
— Nie, głupio. Moja wojna, twoja wojna, jedna wojna. Weź mój traktor, jak ja pójdę do armii.
Milczeli. Janek miał ochotę wytłumaczyć tamtemu, jak bliska jest dla niego wojna odległa o dziesięć tysięcy kilometrów. Nie wiedział jednak, od czego zacząć, i bał się, że trudno będzie ująć w słowa to, o czym myślał.
— Rebiata! — usłyszeli wołanie Starego.
Obmyli ręce w nafcie, otarli je mokrą ziemią, spłukali pod rynną. Zabrawszy lampę wrócili do chaty, gdzie wprost na stole leżały ciepłe placki z żytniej mąki, a na blaszanym talerzu parowała gotowana dziczyzna.
Zjedli w milczeniu. Potem Janek przyniósł okopcony czajnik, nalał do dwu kubków i przy trzecim zawahał się.
— Herbata, ale gorzka. Skończył się nam cukier. Będziesz pil?
— Mam własny — odrzekł Grigorij, dobył z kieszeni szmatkę i odwinął. — Jeden kawałek został. Daj nóż.
Rozbił kostkę trzonkiem, dał każdemu po troszku. Pili, trzymając cukier pod policzkiem.
Szarik zbudził się, zaczął piszczeć w kącie. Traktorzysta zgarnął słodkie okruchy na dłoń, poszedł do kąta i radośnie oświadczył:
— Mały, ale zuchwały. Liże jak stary i jeszcze zębami moich palców próbuje.
Uszczęśliwiony psiak szczeknął wesoło, merdał ogonkiem. Janek przypatrywał się chwilę z uśmiechem, a potem przyniósł kożuch, rozesłał na ławie i powiedział:
— Kładź się, śpij. Resztę sam zrobię.
Saakaszwili rozpiął pas, wyciągnął się i podłożywszy ręce pod kędzierzawą głowę, mówił sennie:
— Sen po robocie — dobry sen. Ciepło tu, miękko, woda na głowę nie kapie, ale jak spać naprawdę, to tylko u nas w Gruzji. Tam kładziesz się, stawiasz obok dzban wina; drzwi szeroko otwarte, noc wchodzi do domu, gwiazdy do domu wchodzą...
— Przez drzwi czy przez sen?
— Jak gwiazdy wchodzą? I przez drzwi, i przez sen. Wszystko jedno.
Zrobiło się cicho. Stary chciał zapalić, wyciągnął rękę, ale nie sięgnął do gazety leżącej przy lampie. Janek wstał, by mu podać. Rzuciwszy okiem na złożony papier, zatrzymał go jednak w dłoni.
— Mogę wziąć? — spytał.
— Ty co? Palić chcesz?
— Nie, ja wam drugą gazetę przyniosę i złożę. Taką samą. Dobrze?
— Dobrze — odpowiedział myśliwy.
Janek schował papier na piersi, do tej samej kieszeni, w której miał uszy tygrysa. Rozejrzał się, czy jeszcze czego nie trzeba, ale Stary kiwnął mu ręką, że może iść.
Teraz był sam z traktorem w pustej szopie. Założył nowe wkładki do łożyska, zwilżył je oliwą, ulokował na miejscu i parę razy pokręciwszy korbą, zdjął z powrotem. Widział przy świetle lampy, które części srebrzystego stopu pasują dokładnie do kształtu korbowego wału — w zagłębieniach zostały ślady oliwy. Ostrym, płaskim nożykiem, delikatnymi strużkami zdejmował miękki metal, dopasowywał.
Tę samą czynność powtórzył po raz drugi, trzeci i piąty, cierpliwie czekając, aż po ostatniej próbie cała powierzchnia będzie gładka i czysta, równomiernie pokryta cieniutką błoną oliwy. Korciło go, żeby zajrzeć do tej gazety, którą miał schowaną w kieszeni, bo w chacie dostrzegł tylko dwa słowa, ale postanowił sobie, że dopiero po robocie, dopiero kiedy skończy...
Deszcz ucichł i poprzez szparę pod okapem widać było teraz ostry róg młodego księżyca powisłego nad górami. Janek zamyślił się. Czy to ten sam księżyc, który przed laty czepiał się czubków masztów na statkach stojących w porcie? Czy to ten sam, który odbijał się w wodach zatoki i Wisły spływającej kanałami do morza?
Skrzypnęły lekko wierze je pchnięte wiatrem. Chłopiec drgnął i wpełzając pod ciągnik, założył po raz ostatni łożyska,. Podwiesił karter, zalał oliwę. Zapuściwszy silnik, pozwolił mu chwilę pracować na wolnych obrotach. Potem wyłączył zapłon, odczekał, póki smar spłynie, i poprzez luk wsunął rękę. Odnalazł palcami łożysko, sprawdził, czy się nie grzeje.Wszystko było w porządku.
Dawniej, w tych czasach, które określał słowem „przedtem”, podszedłby do ojca i powiedział: „Gotowe”. Ojciec wstawał, szedł sprawdzać. Kontrolował surowo, niezależnie od tego, czy to był miś z przyszytą na nowo łapą, model samolotu czy rower. Potem prostował się i z uśmiechem w swych szarych oczach wyciągał rękę, mówiąc: „Dobra robota”.
Tak było „przedtem”, ale mijają już prawie cztery lata od czasu, gdy Janek został sam. Poczuł nagle, że ciąży mu nie przespana noc, że boli go kark ściśnięty w walce przez Grigorija. Uśmiechnąwszy się smutno do siebie, pomyślał, czy tamtego obudził warkot silnika, czy też śpi mocno i smacznie, tak jak sypiają w Gruzji, i czy przez sen przyszły doń z dalekiego nieba gruzińskie gwiazdy.
Na dworze pochłodniało i dołem, pod drzewami, pod żerdziami płotu, bezszelestnie wpełzała od rzeki przedranna mgiełka.
W sionce zgasił lampę, powąchał dłonie, które choć starannie umyte pachniały jeszcze metalem, oliwą i naftą. Podpierając od dołu skobel, by drzwi nie skrzypnęły w zawiasach, wszedł na palcach do izby. Zbliżył się do pieca, nadpaloną szczapą zgarnął popiół z czerwonych głowni. Sięgnął do kieszeni i dobywszy gazetę rozłożył ją ostrożnie.
To, co go zainteresowało, było niepełne, z prawej strony u dołu brakowało wyrwanego kawałka. Przysunął papier do oczu, pochylił się w stronę żaru i czując ciepło na policzku, czytał w rudym świetle paleniska.
— Janek!
Drgnął. A więc Stary nie śpi.
— Słucham, Jefim Siemionycz.
— Przeczytaj na głos. Tamten śpi, nie zbudzisz go.
Janek zawahał się. Czuł falę krwi uderzającą do głowy, jakby został schwytany na gorącym uczynku. Minęła długa chwila, nim opanował się i zaczął czytać:
— „Komunikat o zgodzie rządu radzieckiego na formowanie polskiej dywizji na...” — tu właśnie brakowało reszty tytułu i zaczynały się drobne litery. — „Rząd radziecki postanowił za dośćuczynić prośbie Związku Patriotów Polskich... na terytorium ZSRR polskiej dywizji imienia Tadeusza Kościuszki w celu wspólnej walki... Formowanie polskiej dywizji już się...”
Janek cofnął twarz od żaru, złożył powoli gazetę i dodał:
— To wszystko. Trochę brakuje, bo urwane.
Znowu cisza zapanowała w izbie, tylko Grigorij Saakaszwili. traktorzysta z Gruzji, równo i spokojnie oddychał przez sen, tylko Szarik popiskiwał smutno, tęskniąc do ciepła mamy, która tak nagle zniknęła z jego życia. Długo tak było, a potem Stary zapytał:
— Zostaniesz, aż będę mógł chodzić?
Janek podszedł do niego, przysiadł na krawędzi ławy wysłanej skórami.
— Zostanę.
— Jeszcze przed śniegami zagoi się; będę mógł chodzić, nie zatrzymam... — myśliwy mówił powoli, niespiesznie. — Już chyba dwa lata, jak mój Wania na wojnę poszedł. Starszy był niż ty, pamiętasz go przecież, ale dla kuli bez różnicy, że starszy... I nie robi jej różnicy, że młodszy... Zatrzymywać cię jednak nie będę — chropawą, szeroką dłoń położył na kolanie Janka.
— Pora budzić traktorzystę. Już za oknami szarzeje — powiedział chłopiec.
— Pora.
Janek nie ruszył się jednak, siedział dalej zapatrzony nieruchomo w przygasający żar pieca.
— Jefim Siemionycz, ja do was może wrócę potem, po wojnie, bo ja przecież nikogo...
— Nie mów na wiatr — powiedział spokojnie Stary. — Matka nie żyje, ale ojciec może się znajdzie... Będziesz szedł, to ja ci rękawice dam ciepłe, miękkie, ze skóry jenota uszyte... A jeśli nawet ojca nie znajdziesz, to i tak nie wrócisz, ze swoimi zostaniesz. Gazeta, coś z niej czytał, to niby papier, a jak krzyk dzikich gęsi jesienią, i już rady nie ma, w swoje strony musisz odlecieć.
ROZDZIAŁ. III – POCIĄGI JADĄ NA ZACHÓD
Transport stał na wysokim nasypie. W tyle za nim świeciło parę lamp stacyjnych, dwa żółte okna, ale wokół wagonów był tylko granat nocy i niepewny, drżący odblask gwiazd. Na przodzie posapywała lokomotywa, snując skośnie ku górze kitę dymu — cienką, zwiewną, jakby wyciętą z karbowanej bibuły. Na szyny padał blask z otwartych rusztów paleniska, wiśniowymi kręgami obrysowywał koło. Słychać było spokojne posapywanie pary i chrzęst żwiru pod butami chodzących tam i z powrotem wartowników.
Kanciaste, prostokątne wagony towarowe rysowały się sztywnymi sylwetkami na tle nieba. Tylko na dachach pierwszego i ostatniego sterczały ku górze, jak wyprostowane palce uniesionych dłoni, poczwórnie sprzężone, przeciwlotnicze karabiny maszynowe. Dyżurowało przy każdym po dwóch żołnierzy. Jeden z nich, ten na samym końcu pociągu, grał cicho na organkach.
Daleko na przedzie, prawie u horyzontu, mrugnęło czerwone światło sygnału, opadło i nagle pozieleniało. Lokomotywa zawyła basem, jak parostatek w porcie, sapnęła i wzdłuż całego łańcucha wagonów przeszło metaliczne, dźwięczne szarpnięcie, napinające złącza. Wartownicy podbiegli do uchylonych drzwi, poczęli skakać na stopnie, wspinać się do środka. Od dołu widać było, jak koła drgnęły, jak okrągłe wycięcia poczęły się przesuwać — pociąg ruszał w dalszą drogę.
Właśnie wówczas w krzakach na nasypie ktoś cicho gwizdnął. Dwie postacie skoczyły ostro ku górze — człowiek i pies. Chwilę biegli obaj wzdłuż wolno sunącego pociągu, potem człowiek chwycił psa, podrzucił go w górę, sam skoczył chwytając metalową klamrę, podciągnął się na rękach i zaraz zniknął w lewo za ścianą, w mroku.
W wagonie na drewnianych, spiętrzonych w trzy rzędy pryczach, zbitych z nie heblowanych desek, spali ludzie. Posapywali rytmicznie. Wnętrze wypełnione było zapachem sukna, tytoniu i metalu — charakterystycznym zapachem wojska.
Tylko jeden żołnierz, widocznie dyżurny, siedział na skrzynce przy piecyku pośrodku wagonu. Był w płaszczu, sponad ramienia sterczała mu lufa karabinu, zaostrzona wąskim, czterógraniastym bagnetem. Podkładał akurat szczapy drewna na otwarte palenisko blaszanej „kozy”. Usłyszawszy szelest przy drzwiach, nawet nie odwrócił głowy i tylko spytał:
— Ty, Wania?
— Ja — burknął niewyraźnie nowo przybyły.
— Co z ciebie za człowiek? Zawsze się spóźniasz. Zobaczysz, że kiedyś zostaniesz... Jak już masz zostać, to nie na mojej służbie.
Burczał jeszcze dalej pod nosem, ale ten, którego wzięto za Iwana, nie odpowiadał. Na dolnej pryczy, z samego brzegu, było akurat miejsce, więc ułożył się i okrył połą sukiennego płaszcza sąsiada. Śpiący żołnierz zamruczał coś przez sen, odruchowo zrobił miejsce i postękując obrócił się na drugi bok; zaszeleściło siano. Korzystając z tego, spóźniony pasażer wyszarpnął spod siebie sporą ochapkę suchej trawy i wsunął pod spód, pod nary, szepcząc cicho:
— Tu, Szarik, tu... Leżeć.
*
Pociąg najpierw zwolnił, jakby się zmęczył nieustannym biegiem, a potem przyhamował i stanął. Gdzieś od czoła jasnym wesołym dźwiękiem odezwała się trąbka. Nim umilkła, odpowiedział jej stukot i zgrzyt odsuwanych drzwi. Do wnętrza wagonów wraz z chłodnym wiatrem wpływał szarzejący świt i ostrzej było słychać mosiężne, rozkazujące tony pobudki.
Czerwonoarmiści zrywali się, naciągali buty i płosząc ziewaniem resztki snu, wyskakiwali na torowisko. Trawa była siwa od szronu, szeleściła pod butami jak nie golony zarost. Zbiegali po nasypie, rozbijając obcasami cienką skórkę lodu, myli się w rowie nad torem. Dokazywali przy tym, opryskiwali się jak dzieci szkolne, pokrzykując z chłodu i z tej ostrej rześkości, którą przydaje skórze chłodna woda. Długo tarli twarze, ramiona i piersi płóciennymi ręcznikami, póki skóra nie nabrała koloru krwi. Biegli potem znowu pod górę przekomarzając się, spychając jeden drugiego, wskakiwali do wagonów.
— Tu na dolnej narze jeszcze ktoś śpi. Wstawaj, leniu!
— Zostaw go, pewno po służbie. Kiedy wstawałem, nie ruszyłem nawet swojego płaszcza, niech śpi...
Wzdłuż pociągu dyżurni roznosili termosy — zielone, owalne pudla, po dwa wiadra w każdym. Podawali je do wagonów, biegli dalej.
— Odkręć, Fiedia, pokrywę, zobaczymy, co przynieśli.
— Zobacz, zobacz. Myślisz, że pierożki ze śmietaną i z serem.
— Jolki-pałki, znowu kasza! — wykrzyknął tęgi, rumiany Fiodor.
— Borszcz da kasza, piszczą nasza.
Parowóz gwizdnął krótko, ostrzegawczo, potem dał długi sygnał i pociąg ruszył z miejsca.
Ktoś siedzący pod samym dachem na najwyższej pryczy zaśpiewał wysokim tenorem, udając głos operowego artysty.
Pszeno, pszeno, pszeno, pszeno!
Ono na radost’ nam dano.
Żołnierze roześmieli się, bo naprawdę to piosenka mówi o winie, które niesie radość, a nie o kaszy jaglanej. Pobrzękując menażkami do taktu ustawiali się w kolejce przy termosie.
— Hej, ty! Jeść też nie będziesz? — pyzaty Fiodor pociągnął za połę płaszcza. — Jak chcesz, to możesz spać, a ja się twoją porcją...
Nie dokończył myśli, stał chwilę zdumiony z otwartymi ustami, a potem wrzasnął:
— Rebiata, obcy! Jołki-pałki i pies jakiś tu warczy.
Obcy już dawno nie spał. Obudziła go trąbka. Chciał jednak odwlec chwile, w której go odkryją, i wołał, by to się stało raczej podczas jazdy, a nie na przystanku. Zdemaskowany, zeskoczył z nary i stanął pod ścianą. U jego nóg przywarował pies — młody, ale już spory, z wilczą mordą i kosmatą sierścią o barwie popiołu, nieco ciemniejszą wzdłuż grzbietu.
— Ty kto?
Obaj milczeli — chłopiec i pies.
— Pytam się ciebie, kto ty jesteś?
Odpowiedzi nie było. Z całego wagonu schodzili się żołnierze, stawali kręgiem ciekawi, co z tego wyniknie, wyglądali zza ramion kolegów, wspinając się na palce.
— Transport wojskowy, a tu się wkradł jakiś typ. Nie będziesz gadał, to cię wyrzucimy za drzwi.
Pies obnażył zęby, zjeżył sierść.
Rosły, tęgi Fiodor nie zważając na to chwycił chłopca za ramię. I nagle, rzecz dziwna — wszyscy patrzyli, ale nim ktokolwiek dojrzał, co się stało, żołnierz już leżał na narach w sianie, a pies trzymał w zębach oderwany róg płaszcza. Chłopak po zadaniu ciosu, który zwalił Fiodora z nóg, cofnął się znowu w kąt wagonu i przywarł plecami do ściany.
— Toś ty taki? Bykiem, jolki-pałki, bijesz? — pucołowaty wstawał zaciskając pięści.
— Zostaw go.
W przejście między narami a ścianą wszedł sierżant ze znaczkiem gwardii na wypłowiałej bluzie munduru. Stanął przed chłopcem, długą chwilę przyglądał mu się uważnie, pogładził dłonią wąsy o barwie dojrzałej pszenicy i powiedział spokojnie:
— Przychodzisz nie proszony w goście. Pytają cię, a ty nie odpowiadasz. Nieładnie. Jak tak dalej pójdzie, to twój pies całemu plutonowi płaszcze poszarpie. Ze wszystkimi chcesz się bić? My jedziemy na front, a ty?
— Ja też.
Sierżant uśmiechnął się lekko.
— Rozumiem, ale dzieci, i to w dodatku z psami, do wojska nie biorą.
— A to dopiero dziecko! Towarzysze, jak mnie bykiem zaprawił w brzuch, to jeszcze czuję — skarżył się oburzony Fiodor.
— Poczekaj — przerwał mu sierżant i znowu zwrócił się do chłopca: — Zresztą, jeśli wybierasz się na wojnę, to powinieneś iść do wojenkomatu. Tam cię zmierzą, zważą, spytają co i jak, papier dadzą. A samemu nie wolno.
Pies, uspokojony cichym, równym głosem, zrobił pół kroku naprzód, powąchał cholewę sierżantowego buta i kiwnąwszy dwa razy ogonem wrócił na poprzednie miejsce. Janek pomyślał, że takie rady to nic nowego. On też wiedział, że trzeba przez wojenkomat, że byłoby łatwiej. Tyle tylko, że w papierach mieli zapisany jego rok urodzenia. O tym jednak sierżantowi nie mógł powiedzieć.
— Nic nie mówisz, ale myślę, że mnie rozumiesz — ciągnął wąsacz nie zrażony brakiem odpowiedzi. — Zwiałeś z domu, matka płacze, nie wie, gdzie jesteś. Trzeba będzie wracać.
— Nie mam matki.
— A co się z nią stało?
— Hitlerowcy zabili.
Sierżantowi drgnęły wąsy, zastanowił się i dodał tonem twierdzącym:
— Ojciec na froncie
— Nie wiem, zaginął na wojnie cztery lata temu.
— Wtedy jeszcze nie było wojny.
— Była, w Polsce, Ja do polskiej armii. Już trzeci dzień jadę.
— Zajcom?
Po rosyjsku takich pasażerów nazywają zającami, więc Janek potwierdził.
— Tak, na gapę. Z wami od wczorajszego wieczora.
— Masz jaki papier?
— Papier nie papier. Wyrzucić go trzeba — indyczył się rozzłoszczony Fiodor.
— Wy, towarzyszu szeregowy, nie wtrącajcie się, jak szef kompanii rozmawia. Kto stał wieczorem podczas postoju na warcie? No, pytam przecież, kto?
— Ja, towarzyszu sierżancie.
— A jak myślicie: ten chłopak wsiadł podczas waszej warty czy wyfrunął ze swoim psem zza chmurki i wskoczył przez komin?
Pyzaty nie odpowiedział, cofnął się, schował za plecy innych. Tymczasem Janek wydobył z kieszeni równo złożoną gazetę i podał sierżantowi. Tamten obrócił ją w rękach, obejrzał i równie starannie złożywszy oddał.
— My gazetki czytamy, wiemy, ale sam rozumiesz, potrzebna bumaga, jakiś urzędowy papier, dokument.
Janek wydobył zaświadczenie ze spółdzielni łowieckiej, dla której pracowali razem z Jefimem Siemionyczem.
— Toś ty znaczy myśliwy?
— A to ci heca, myśliwy! — odezwał się jeden z żołnierzy. — Ciekawe, co zabił, żabę czy tygrysa.
Roześmieli się wszyscy.
Janek nie odpowiedział. Sięgnął znowu do kieszeni i na otwartej dłoni pokazał duże, kosmate ucho. Śmiech się urwał, zapadła cisza.
— Rzeczywiście tygrys. No, dobrze — powiedział sierżant. — My tu gadamy, a kasza stygnie. W każdym razie dajcie śniadanie chłopakowi i psu. Potem zobaczymy.
Rozsiedli się na dolnych narach, drewnianymi łyżkami jedli tłustą kaszę jaglaną. Szef kompanii od swojej porcji chleba od- krajał ćwiartkę, podał Jankowi. Pociąg łomotał na stykach szyn, pogwizdując mijał nieduże stacje. Przez uchylone drzwi widać było zieloną, sięgającą horyzontu tajgę, zbitą gęsto jak wojłok.
Janek wstał, podszedł do Fiodora i wskazując na leżący obok płaszcz, powiedział:
— Dajcie, przyszyję.
Tamten zastanowił się chwilę, ale potem skinął głową.
— Bierz.
Najbliżsi sąsiedzi patrzyli, jak chłopak zdjął czapkę, odmotał nici, wyciągnął z podszewki igłę i delikatnym ściegiem od spodu przyszywał urwany płat materiału.
— Zgrabnie to robisz. Jak tylko na front dojedziesz, to cię zaraz naczelnym krawcem mianują — zażartował ten sam, co pytał o żabę i tygrysa.
— Nie strzępcie języków — powiedział sierżant. — Nie traćcie czasu. Za godzinę broń przejrzę.
Ze stojaka w kącie wagonu poczęli brać karabiny i automaty, lokowali się w różnych miejscach, byle wygodniej.
— Ja bym wyczyścił tamto — Janek pociągnął szefa za rękaw i wskazał broń ze stalowym lejkiem na lufie, z talerzem magazynka na wierzchu, z cienkimi łapkami.
— To erkaem, ręczny karabin maszynowy. Znasz się na tym? — spytał sierżant.
— Nie — odpowiedział szczerze. — Ale w ogóle lubię broń.
— Przynieś tutaj, to ci pokażę.
Krótkimi, sprawnymi ruchami rozebrał i złożył zamek, potem jeszcze raz rozebrał i jeszcze raz złożył.
— Potrafisz?
— Spróbuję.
Pierwszy raz poszło słabo, drugi raz nieco szybciej. Janek sięgnął do pudła stojącego pośrodku wagonu po bawełniane szmaty i metalową oliwiarkę. Nie spiesząc się, tak jak to setki razy robił w domu nad rzeką, u stóp Góry Cedrowej, począł czyścić ukształtowany i mądry metal.
Szarik, który był zdecydowanie niezadowolony, że odebrano mu urwany kęs żołnierskiego płaszcza, teraz poweselał, zaczął się kręcić, machać ogonem, a wreszcie wziął czapkę Janka w zęby i siadł naprzeciw, cichutko skomląc.
— O co mu chodzi? — spytał sierżant.
— Myśli, że pójdziemy na polowanie.
— Ma rację, ale to broń na grubego zwierza i polowanie nie dla dzieci.
Gładził psa po głowie, na co Szarik pozwalał, zorientowawszy się, że jego pan ma przyjaciela w tym człowieku o surowym, rozkazującym głosie. Sierżant zamyślił się na chwilę i dodał:
— Dla dorosłych też nie, ale co zrobić, kiedy trzeba.
Janek przeczyścił lufę, złożył zamek, otarł kolbę.
— Będą z ciebie ludzie — sierżant klepnął go po plecach.
Znowu zmienił się stukot kół. Pociąg począł zwalniać, maszynista parokrotnie gwizdnął, rzuciło wagonem na zwrotnicach i wtoczyli się na stację. Po lewej i po prawej stały inne pociągi, między torami kręcili się ludzie w mundurach. Nieco dalej widać było szeroką wodę — jezioro sięgające po horyzont.
Znowu wzdłuż wagonów biegli dyżurni, zatrzymywali się przy każdym na chwilę, podawali złożone w czworo paczuszki gazet. Żołnierze brali je, dzielili, rozkładali szerokie płachty i umawiali się między sobą:
— Jak przeczytasz, nie chowaj. Podzielimy równo na cztery, żeby było w czym palić.
Fiodor podszedł do Janka i uderzając dłonią w zadrukowany papier pokazał mu.
— Popatrz, myśliwy, tu coś dla ciebie: „Pierwsza, polska, dywizja piechoty im. Tadeusza Kościuszki stoczyła bitwę pod Lenino”. Wcześniej trzeba się było wybrać, jużeś się spóźnił na początek. Bez ciebie zaczęli, a ty tymczasem bykiem zaprawiasz żołnierzy sojuszniczej armii, psami szczujesz...
— Nie gniewajcie się — poprosił Janek. — Tak jakoś wyszło. Zabierzcie ze sobą. Broń pomogę oczyścić, na warcie z psem mogę stać. My nikogo nie wpuścimy...
— Czekaj tu na mnie — zarządził szef kompanii. — Pójdę do dowódcy i dowiem się, co z tobą zrobić.
Powiedzieć łatwo: „Pójdę i dowiem się”, ale wykonanie zapowiedzi napotkało nieprzewidziane przeszkody — zniknęła gdzieś uszanka, futrzana czapka sierżanta.
— Co za nieporządki — rozzłościł się nie na żarty i nastroszył wąsy. — Dyżurny, gdzie macie oczy! Natychmiast odnaleźć!
Szukał najpierw służbowy, potem cały pluton — nie pomogło; jak kamień w wodę. Tylko Janek nie ruszył się z miejsca, licząc, że jeśli pociąg odejdzie, to uda mu się znowu kawał drogi z transportem przemierzyć.
Wreszcie sierżant zdecydował:
— Idę bez czapki. Jeśli wrócę i do tej pory nie znajdziecie, to ja się z wami rozprawię — podniósł groźnie palec i jeszcze raz desperacko powtórzył: — Wbrew regulaminowi, żeby żołnierz bez czapki, ale idę.
Na to ostatnie słowo wyskoczył spod nar Szarik. Ucieszony, że wreszcie zapowiada się spacer, zamachał ogonem i stanął przed sierżantem na tylnych łapach. W zębach trzymał uszankę, podając ją właścicielowi.
— Ach, ty kundlu paskudny!
— On nie jest kundlem — zaprzeczył Janek. — Pełnej krwi wilczur syberyjski.
— Towarzyszu sierżancie — oświadczył Fiodor. — Po prostu pies niedawno w wojsku i nie zdążył wkuć regulaminu.
Roześmieli się wszyscy. Szef kompanii pogładził futro swej uszanki, wsadził czapkę na głowę i machnąwszy ręką zbiegł po żelaznej drabince.
Janek miał ochotę wyskoczyć za nim z wagonu, gdyż wiedział z doświadczenia, czym skończy się pytanie dowódców. Trudno mu jednak było to zrobić — nie wypadało jakoś, a poza tym i żołnierze pewno by go nie puścili. Rozsiedli się teraz jeden przy drugim w szeroko otwartych drzwiach i patrząc na jezioro śpiewali:
— Sławnoje morie, swiaszczennyj Bajkał...
Sierżant wrócił niespodziewanie szybko, stanął na sąsiednim torze i kiwał na Janka ręką.
— Chodź, Szarik, znowu nas wyrzucają — przepchnęli się do wyjścia, zeskoczyli na ziemię.
— Czemuś nos spuścił na kwintę — szef kompanii objął go za ramię i prowadził ze sobą. — Nic się nie bój. Ja bym cię nawet zabrał, skoro nie masz do kogo wracać, ale trafiła się dobra okazja. Sam zobaczysz.
Podeszli do jednego z wagonów sąsiedniego transportu, w którego drzwiach stali cywile w waciakach i płaszczach, w cyklistówkach i czapkach futrzanych, a w głębi nawet ktoś w kapeluszu. Jeden z nich czekał na torach, do kosmatej uszanki miał przyczepioną czarnymi nitkami blaszkę — orła wyciętego z puszki od konserw.
— To twoi — powiedział sierżant. — Też jadą do polskiej armii. Dobrej drogi, chłopcze — popchnął go lekko w kierunku wagonu. — A jak już będziesz na froncie, to miej oczy otwarte. Może się jeszcze spotkamy.
Ten z orzełkiem na czapce uśmiechnął się szeroko i wyciągał rękę.
— Nazywom się Jeleń. Gustaw Jeleń.
— Jan Kos — przedstawił się chłopak.
— A pies?
— Szarik.
— Szarik? A co to po rusku znaczy?
— Kulka.
— Myślałech, że Szary, ale niech będzie Kulka, wszystko jedno. Posuńcie się, chłapcy, podom wom nowego kamrata.
Nim Janek się spostrzegł, był już w powietrzu. Jeleń podniósł go bez wysiłku nad głową i wstawił do wagonu. Ruszył, by chwycić psa, ale Szarik sam odbił się jak sprężyna i wskoczył za swym panem. Janek obrócił się, chciał jeszcze zawołać, pożegnać sierżanta, ale szef kompanii był już daleko. Tyle, że się jeszcze obejrzał i pomachał ręką.
W wagonie śpiewali:
— Wiła wianki i rzucała je do falującej wody...
Janek rozejrzał się. Ze zdumieniem spostrzegł, że na drugim piętrze pryczy, z samego brzegu, siedzi nie chłopak, lecz dziewczyną. Ubrana była w gumowe buty, watowane spodnie i kurtkę, w męską czapkę uszytą z zielonego sukna, ale spod niej wysuwały się jasne, długie włosy. Dłonie miała drobne, wąskie, dziewczęce.
Uśmiechnęła się do Janka.
— Skąd jesteś?
— Z Przymorskiego Kraju...
— Ale z Polski skąd?
— Z Gdańska.
— A ja z Warszawy. Na imię mam Lidka.
Jankowi się wydało, że usłyszał rzecz niezwykle istotną, ważną. Dziewczyna pokazała mu miejsce obok siebie i śpiewała dalej:
— Wiła wianki i rzucała je do wody...
Podszedł nieśmiało, stanął obok, ale nie miał odwagi siąść. Spojrzał na sąsiedni tor. Ponad głowami widział wagony wypełnione żołnierzami w uszankach z czerwoną gwiazdą. Wagony poczęły się przesuwać i w pierwszej chwili nie wiadomo było, kto jedzie — my czy oni. Wspiął się na palce, żeby zobaczyć ziemię i koła.
— Sławnoje morie, swiaszczennyj Bajkał...
— Wiła wianki i rzucała je do wody... — splatały się słowa i melodie.
Poznał swój wagon — w szeroko otwartych drzwiach spostrzegł pyzatego Fiodora i sierżanta gładzącego dłonią .puszyste wąsy. Jakże go będę szukał na froncie — pomyślał. — Nawet nie wiem, jak się nazywa. — Potem zobaczył jeszcze karabin maszynowy na dachu i zderzaki ostatniego wagonu.
Wsiadł Jeleń i podszedł do Janka.
— Bydymy kamratami, nazywej mnie Gustlik. Co się dziwosz, czego ci żal? My w to samo miejsce, co i oni. Wszystki pociągi idom teraz na zachód.
ROZDZIAŁ IV – FORTEL
Równymi rzędami siedzieli na deskach przymocowanych do burt ciężarówki, podskakiwali wraz z nią na wybojach. Przez bramę z brezentu patrzyli, jak ucieka w tył szeroka, gruntowa droga rozjeżdżona setkami kół.
Listopadowy dzień był chłodny i przejrzysty. Zdawało się, że szron nie tylko sięga horyzontu, ale dołem wpełza na bezchmurne, wyblakłe niebo. Wjechali do wsi — przy szosie stały małe domki i podłużny klocek parterowej szkoły. Gdy ją minęli, poczuli, że samochód skręca, zjeżdża ostro po pochyłości, mieszając oponami wilgotną glinę. Zobaczyli wysoki brzeg dopiero wówczas, gdy skrzypnęła, zakołysała się pod nimi nawierzchnia pontonowego mostu.
Wiatr stał się wilgotny, niosło drobną mgiełką od rzeki, na twarzach poczuli rozpylone krople. Most pod ciężarem samochodu poddawał się lekko. Gdy patrzyli na ponton, zdawało się, że płynie i wraz z nim płyną przemarznięci saperzy w zielonych płaszczach z postawionymi kołnierzami. Trzepotały niewielkie flagi ustawione na drągach, dawno nie widziane bialo-czerwone flagi.
Janek pamiętał jak przez mgłę: widział je po raz ostatni odszarpywane z drzewców, zdzierane, ciskane na bruk przez cywilów w butach z cholewami, w tyrolskich kapelusikach z piórkiem. Było to parę dni przed wojną, wówczas gdy ojciec wróciwszy ze szkoły poprosił matkę, by wydobyła z szafy jego oficerski mundur.
Matka, siedząc na krześle, przyszywała gwiazdki, po dwie do każdego naramiennika. Spytała: „A twoi uczniowie? Kto ich będzie uczył?” Ojciec odpowiedział: „Młodszych już nikt. Sami się będą uczyć, będą powtarzali to, co zapamiętali na lekcjach, A starsi również założą mundury”.
Janek otarł dłonią wilgotny od mżawki policzek, strzepnął z powieki łzę.
— Ostry wiatr — powiedział, ocierając dłoń o waciak.
Spojrzał na Lidkę siedzącą obok, ale nie widział jej twarzy; odwrócona w stronę brezentu poprawiała włosy. Jeleń, siedzący po drugiej stronie, zacierał swoje szerokie łapy, aż słychać było chrzęst kości.
— Terozki my som na dobrym miejscu. Teroz my som, gdzie nom trzeba.
Nie byli na miejscu — minęli jeszcze drugą wioskę, wjechali w las i dopiero tutaj zatrzymali się między namiotami.
— Wysiadać, dalej pociąg nie idzie — zawołał kierowca z szoferki.