Cztery mile za Warszawą - Maria Ulatowska, Jacek Skowroński - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Cztery mile za Warszawą ebook i audiobook

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

91 osób interesuje się tą książką

Opis

Podwarszawska osada, jakich wiele. Zwyczajni ludzie, zwyczajne problemy.

Na pierwszy rzut oka idylla – zieleń, wkoło puszcza, zalew, miła rzeczka. Istna sielanka. Wydaje się, iż właśnie tam można znaleźć spokojną przystań, rozpoczynając nowy etap życia. Prawda to, czy jedynie pozory?

Rzucony tam nie z własnej woli komisarz Dębicki zadaje sobie podobne pytanie, choć wydaje mu się, że zna odpowiedź. Właśnie stracił najbliższą osobę, dalsza zawodowa kariera stanęła pod ogromnym znakiem zapytania. Był skończony. Tak też się czuł.

Skoro wyrządzonego zła nie da się naprawić, to czy istnieje inna droga ku ukojeniu?

Czy cokolwiek zdoła go odwieść od pewnej decyzji, którą podjął tamtego dnia, kiedy świat usunął mu się spod nóg? Dotarł wtedy do zdawałoby się nieprzekraczalnej granicy. Jednak uczynił dalszy krok w nieopanowanym odruchu.

Tyle, że jeden krok pociąga za sobą drugi. I trzeci. A potem następne…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 21 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Podwarszawska osada – na pierwszy rzut oka sielanka. Zieleń, rzeka, puszcza, spokój. Miejsce, gdzie można zacząć od nowa, znaleźć ukojenie, odpocząć od zgiełku świata. Ale czy na pewno? Komisarz Dębicki trafia tu nie z własnej woli. Nie szukał nowego początku, nie marzył o ciszy. Jego świat runął, a on sam nie widzi przed sobą żadnej drogi. Wyrządzonego zła nie da się cofnąć, a ból nie chce minąć. Może więc nie warto już walczyć? Może wystarczy przestać i pozwolić, by wszystko się skończyło? Tyle że życie nie zawsze pozwala na prostą ucieczkę. Jeden krok prowadzi do kolejnego, a potem następnego… Dębicki, choć pewien swojej decyzji, nie spodziewa się, jak bardzo ta osada – niby zwyczajna, nijaka – go zaskoczy. Bo pod pozorem idylli kryją się tajemnice, emocje i ludzie, którzy nie pozwolą mu tak po prostu odejść. „Cztery mile za Warszawą” to powieść, która subtelnie, a jednocześnie niepokojąco wciąga w swoją rzeczywistość. To nie tylko historia komisarza Dębickiego, ale także wszystk...
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ma­ria Ula­tow­ska, Ja­cek Skow­roń­ski, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-798-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ja­rema Stę­pow­ski

Cztery mile za War­szawą

Wy­da­łem ja sio­strę za mąż

Wy­da­łem ją za Hen­dryka

Naj­więk­szego roz­bój­nika...

Kom­po­zy­tor: Ta­de­usz Su­chockiAu­tor tek­stu: Je­rzy Ba­ra­now­ski

.

Zła naj­czę­ściej nie da się na­pra­wić;mo­żemy je tylko po­mścić...

Alek­san­der Du­mas

Pro­log

Wy­kład

Aula aka­de­micka była wy­peł­niona po brzegi, do tego stop­nia, iż nie­któ­rzy ze słu­cha­czy stali po bo­kach lub sie­dzieli pod ścia­nami. Po­wo­dem ta­kiego za­in­te­re­so­wa­nia był otwarty wy­kład po­li­cyj­nego ne­go­cja­tora oraz pro­fi­lera kry­mi­nal­nego, który ucho­dził za le­gendę swo­jego za­wodu. Nie bez przy­czyny. Li­sta jego suk­ce­sów by­łaby sama w so­bie ma­te­ria­łem na osobny wy­kład. Sam pre­le­gent nie uwa­żał się za gwiaz­dora, po­tra­fił szcze­rze i bez lu­kro­wa­nia opi­sy­wać po­nie­sione po­rażki. Nie­unik­nione, gdy ma się na co dzień do czy­nie­nia z wszel­kiej ma­ści so­cjo­pa­tami i ich zwy­rod­nia­łymi umy­słami. W jego za­wo­dzie nie ist­niały ści­słe ma­te­ma­tyczne wzory, gdzie wy­star­czyło w miej­sce sym­boli pod­sta­wić dane, a po dru­giej stro­nie rów­na­nia nie­uchron­nie wy­ska­ki­wał pra­wi­dłowy wy­nik. Po­trzebna była głę­boka zna­jo­mość paru dzie­dzin psy­cho­lo­gii, em­pa­tia, od­por­ność na stres oraz to coś cią­gle słabo zba­da­nego lub przez wielu ba­da­czy w ogóle ne­go­wa­nego, na­zy­wa­nego in­tu­icją. Po­mocne też były sztuczki sze­roko sto­so­wane przez „ja­sno­wi­dzów”. Mi­strzów ma­ni­pu­la­cji i od­ga­dy­wa­nia tego, co lu­dzie pra­gną od nich usły­szeć. Kiedy ktoś za­mie­rza rzu­cić się mo­stu, nie po­wstrzy­mają go ra­cjo­nalne ar­gu­menty. Bo stra­cił na­dzieję. Aby ją przy­wró­cić, zo­stają tylko mi­nuty, cza­sem mniej. I wtedy, ko­rzy­sta­jąc ze ską­pych wska­zó­wek, ja­kie daje za­stana sy­tu­acja, mowa ciała, mi­mo­wolne od­ru­chy czło­wieka znaj­du­ją­cego się na kra­wę­dzi ży­cia, trzeba wy­ko­rzy­stać wszystko, aby po­wstrzy­mać go przed ostat­nim kro­kiem. Do­zwo­lone są kłam­stwo, ma­ni­pu­la­cja i fał­szywe obiet­nice. Cza­sem to działa, a cza­sem nie.

Suk­ces ma krótki ży­wot, gdyż już na­za­jutrz ujaw­nia się ktoś nie­umie­jący po­ra­dzić so­bie z wła­snymi de­mo­nami, zmie­rza­jący do sa­mo­bój­stwa lub... zbrodni. Po­rażka po­zo­staje na za­wsze, ni­czym za­mro­żona w lo­dzie ska­mie­lina. Po­zo­sta­wia­jąc drę­czącą świa­do­mość, że można było coś zro­bić le­piej, ina­czej, mą­drzej... Mimo wszystko trzeba iść da­lej, bo świat kręci się na­dal, zaś na­tura ludzka po­zo­staje nie­zmienna.

Do auli wszedł męż­czy­zna z si­wie­ją­cymi już wło­sami. Do­brze zbu­do­wany, w ciem­no­sza­rej ma­ry­narce, ale nie­wy­róż­nia­jący się ni­czym szcze­gól­nym. Co w jego za­wo­dzie było istot­nym atu­tem. Na ulicy czy w au­to­bu­sie nie zwró­ciłby ni­czy­jej uwagi. Nie miał przy so­bie teczki ani in­nych atry­bu­tów uży­wa­nych przez wy­kła­dow­ców aka­de­mic­kich. Zi­gno­ro­wał wy­godny fo­tel za wiel­kim biur­kiem usta­wio­nym ni­czym na sce­nie, nie się­gnął też po mi­kro­fon. Za­miast tego pod­szedł na skraj nie­wiel­kiego pod­wyż­sze­nia i ogar­nął wzro­kiem salę. Szepty i skrzy­pie­nie sie­dzeń nieco uci­chły, lecz nie do końca. Ja­kaś dziew­czyna w dru­gim rzę­dzie ziew­nęła, ko­muś upadł dłu­go­pis, skądś roz­legł się tłu­miony śmiech.

Nor­malne.

− Wy­daje się wam, że nie po­tra­fi­li­by­ście z zimną krwią ko­goś za­bić? – za­py­tał pro­wo­ka­cyj­nie pre­le­gent. Jego nad­spo­dzie­wa­nie silny głos do­cie­rał aż do ostat­nich rzę­dów. Uczy­nił pauzę, aby sens jego py­ta­nia do­tarł do wszyst­kich. Na wielu twa­rzach uka­zał się wy­raz nie­pew­nego za­prze­cze­nia, inni ucie­kali wzro­kiem, choć ra­czej nie mieli ku temu po­wodu. A już na pewno nie w tam­tym mo­men­cie. – Praw­do­po­dob­nie ma­cie ra­cję. Ale nie dla­tego, że za­bra­nia wam tego su­mie­nie albo je­ste­ście ge­ne­tycz­nie tak za­pro­gra­mo­wani, aby być nie­zdol­nym do po­peł­nie­nia zbrodni. Po pro­stu nie za­ist­niały oko­licz­no­ści skła­nia­jące do ta­kiego czynu. Jesz­cze nie za­ist­niały, bo nikt nie wie z całą pew­no­ścią, czym do­świad­czy go ży­cie.

W auli zro­biło się ci­szej. Ktoś się uśmiech­nął, ktoś inny spo­waż­niał.

Nor­malne.

− Gdy czło­wiek wy­ciąga z puli ży­cia los zwia­stu­jący nie­szczę­ście, czę­sto staje na gra­nicy sa­mo­uni­ce­stwie­nia. A naj­dziw­niej­sze, że świat się nie za­wala, trwa so­bie w naj­lep­sze da­lej. Cho­ciaż coś po­winno się zmie­nić, prawda? Świat nie ma prawa po­zo­stać taki jak przed­tem. Po­wi­nien po­sza­rzeć, za­milk­nąć choćby na chwilę, skło­nić do py­ta­nia, po co nam cier­pie­nie, skoro po­ja­wiamy się na nim le­d­wie na mgnie­nie oka. Śmierć i za­po­mnie­nie, nic in­nego nas nie czeka. Każdy już prze­żył lub prze­żyje coś po­dob­nego. To nie­unik­nione jak wschody i za­chody słońca. Lu­dzie do­pusz­czają się róż­nych po­czy­nań, aby zła­go­dzić ból, bo chyba pod­świa­do­mie pra­gną, aby reszta świata dzie­liła go z nimi choć przez krótką chwilę. Zna­cie lub sły­sze­li­ście o po­dob­nych sy­tu­acjach, prawda?

Py­ta­nie było re­to­ryczne, wszy­scy to ro­zu­mieli. Ale na tej czy in­nej po­smut­nia­łej rap­tem twa­rzy od­ma­lo­wały się oznaki wę­drówki my­ślami w re­jony tylko im znane.

Nor­malne.

− Z pew­no­ścią rów­nież wy­daje wam się, że nie umie­li­by­ście po­zba­wić ko­goś ży­cia, bo wie­cie, jak inni lu­dzie zo­stają mor­der­cami. W trak­cie pro­cesu wy­cho­wa­nia i póź­niej, po wielu lek­tu­rach i obej­rza­nych fil­mach, po­zna­li­ście w pełni spraw­dzony prze­pis na zo­sta­nie za­bójcą. Po­dano wam go­towy pa­tent na to, jak stać się złym, okrut­nym i mrocz­nym. Oraz nie­czu­łym na ból in­nych. Więc sami mi­ni­ma­li­zu­je­cie za­gro­że­nia, czu­je­cie się dość bez­pieczni, uni­ka­jąc sy­tu­acji i miejsc, gdzie można się na­tknąć na psy­cho­patę. I znów, praw­do­po­dob­nie się na niego ni­gdy nie na­tknie­cie. Lecz tak na­prawdę na­wet fa­chowcy nie po­tra­fią do­kład­nie wnik­nąć w umysł za­bójcy, to­też nie ist­nieje żadna gwa­ran­cja unik­nię­cia kon­fron­ta­cji z kimś ta­kim. Można je­dy­nie po­wie­dzieć, iż tak się sta­nie, je­śli ze­chce tego ślepy los...

W auli za­pa­no­wała pra­wie cał­ko­wita ci­sza. Pra­wie, bo nie wszy­scy mają na tyle wy­obraźni, by nie skwi­to­wać usły­sza­nych słów je­dy­nie wzru­sze­niem ra­mion.

Nor­malne.

− Ste­reo­typy uła­twiają zbrod­nia­rzom dzia­ła­nie. Bo utrwa­lony w spo­łecz­nej świa­do­mo­ści ob­raz mor­dercy mie­ści się w dość wą­skim prze­dziale ludz­kich ty­pów oso­bo­wo­ści. Tak gdzieś po­mię­dzy mu­sku­lar­nym gang­ste­rem z twa­rzą na­zna­czoną złem a nad­zwy­czaj in­te­li­gent­nym zło­czyńcą, pla­nu­ją­cym wszystko z ze­gar­mi­strzow­ską pre­cy­zją. Tyle że w re­al­nym świe­cie owych ty­pów jest wła­śnie naj­mniej. Sta­no­wią mar­gi­nes świata prze­stęp­czego. Nie­stety, za­równo ofiary, jak i ści­ga­jący zbrod­nia­rzy mają skłon­ność do po­słu­gi­wa­nia się ste­reo­ty­pami. Psy­cho­lo­gom do­sko­nale jest znane za­cho­wa­nie zwane „efek­tem au­re­oli”, a po­le­ga­jące na prze­kła­da­niu jed­nej wy­bi­ja­ją­cej się po­zy­tyw­nej ce­chy na całą osobę, z którą je­ste­ście kon­fron­to­wani. Je­śli ktoś jest miły w kon­tak­cie, bie­rzemy go za po­rząd­nego czło­wieka. Tak działa przy­sto­so­wa­nie ewo­lu­cyjne, po­nie­waż nie­moż­li­wo­ścią jest do­kładna ocena każ­dego na­po­tka­nego na swej dro­dze osob­nika. Kie­ru­jemy się więc pierw­szym wra­że­niem, zaś so­cjo­paci oraz im po­dobni do­sko­nale zdają so­bie z tego sprawę i dbają o kre­owa­nie ta­kiego wi­ze­runku.

Nie­któ­rzy z obec­nych za­częli mi­mo­wol­nie roz­glą­dać się po twa­rzach są­sia­dów. Za­pewne za­da­wali so­bie py­ta­nie, czy ten gość obok, kum­pel albo zna­jomy z aka­de­mika, mógłby być ja­kie­goś ro­dzaju od­mień­cem? Wła­śnie ten obok, bo sam o so­bie nikt tak nie my­ślał.

Nor­malne.

− Wzbu­dza­nie po­zy­tyw­nych re­ak­cji w kon­tak­tach z upa­trzoną ofiarą jest świet­nie udo­ku­men­to­wa­nym spo­so­bem ma­ni­pu­la­cji mor­der­ców. Zwłasz­cza se­ryj­nych. Wszak je­śli ko­goś lu­bi­cie, wtedy to, co mówi, wy­daje się bar­dziej praw­dziwe od tego, co ko­mu­ni­kuje osoba wam obo­jętna lub nie­lu­biana. Na po­dob­nej za­sa­dzie działa ma­ni­pu­la­cja opie­ra­jąca się na ule­ga­niu au­to­ry­te­tom. Są osob­nicy, na któ­rych wi­dok prze­cho­dzi­cie na drugą stronę ulicy i pod żad­nym po­zo­rem nie otwo­rzy­li­by­ście im drzwi domu. Za­ka­zuje wam tego in­stynkt i wpo­jone ste­reo­typy, które w tym wy­padku speł­niają pra­wi­dłową funk­cję. Chro­nią przed po­ten­cjal­nym, lecz czę­sto w pełni re­al­nym za­gro­że­niem. Za­ra­zem jed­nak ist­nieje cała rze­sza lu­dzi, ja­kim bez na­my­słu i wa­ha­nia uchy­la­cie drzwi. Co was do tego skła­nia? Nic. Nic, poza pierw­szym wra­że­niem. Jest ono de­cy­du­jące, choć po chwili za­sta­no­wie­nia przy­zna­cie, iż może być mylne. A prze­cież w do­bie roz­pa­no­szo­nej sprze­daży in­ter­ne­to­wej nie­trudno zdo­być mun­dur po­li­cjanta, su­tannę księ­dza czy choćby ubiór ko­mi­nia­rza...

Stu­denci i go­ście z ze­wnątrz gre­mial­nie ski­nęli gło­wami. W każ­dym ra­zie zde­cy­do­wana więk­szość, gdyż za­wsze znajdą się lu­dzie go­towi za­kwe­stio­no­wać do­wolną tezę. Są i tacy, któ­rzy za­prze­czają jej na­wet po ja­kimś nie­przy­jem­nym zwią­za­nym z nią fak­cie, ja­kiego oso­bi­ście do­świad­czyli.

Nor­malne.

− Za­bój­stwa mają wiele przy­czyn. Cza­sem wy­ni­kają z tak gwał­tow­nego spię­trze­nia emo­cji, iż po fak­cie mor­derca sam nie ro­zu­mie swo­jego czynu. Rza­dziej są do­kład­nie za­pla­no­wane i prze­pro­wa­dzone ni­czym fi­ne­zyjna ope­ra­cja chi­rur­giczna. Mi­tyczna zbrod­nia do­sko­nała. Lecz czy na pewno mi­tyczna? Wy­kry­wal­ność spraw­ców mor­der­stwa jest na tle in­nych wy­stęp­ków nie­zwy­kle wy­soka. Lecz nie stu­pro­cen­towa. Do­ty­czy to za­równo czy­nów jed­no­ra­zo­wych, jak i se­ryj­nych. Choć do tej dru­giej ka­te­go­rii czę­sto trudno za­kla­sy­fi­ko­wać kon­kretny czyn i osobę, po­nie­waż po­szcze­gólne zda­rze­nia nie są po­wią­zane ła­twym do od­gad­nię­cia mo­ty­wem...

– O rany! Po­dobno to Szary!

– A skąd, Szary już dawno pry­wat­nie łowi ryby i zbiera grzyby. Od­szedł ze służby. Nikt nie wie, kto go za­stą­pił.

Jedna z obec­nych osób usły­szała ten ci­chu­teńki jak po­wiew wia­tru dia­log, do­bie­ga­jący zza jej ple­ców. Chciała się od­wró­cić, żeby uj­rzeć mó­wią­cego te słowa, ale w tej sa­mej chwili po­czuła wi­bra­cje te­le­fonu. Wy­cią­gnęła apa­rat i od­czy­tała wia­do­mość. Ma­sko­wany uśmiech i eks­cy­ta­cja na twa­rzy świad­czyły, że in­for­ma­cja była do­bra, być może długo ocze­ki­wana i ważna. Oraz wy­ma­ga­jąca pil­nej re­ak­cji, po­nie­waż owa osoba pod­nio­sła się ze swego miej­sca i prze­ci­snęła do wyj­ścia. Wpraw­dzie z ogrom­nym za­in­te­re­so­wa­niem wy­słu­cha­łaby dal­szego ciągu wy­kładu, ale w pew­nym wieku są sprawy waż­niej­sze od aka­de­mic­kich roz­wa­żań, które i tak dość prędko, naj­czę­ściej tuż po eg­za­mi­nach, idą w za­po­mnie­nie.

Owa osoba jed­nak przy­po­mniała so­bie ten wy­kład.

Kiedy za­częła pi­sać blog ano­ni­mowo za­wie­szony w sieci. Stało się to nie­prędko, bo ileś tam lat póź­niej...

Kil­ka­na­ście lat póź­niej

Ten sam pre­le­gent wszedł na ni­skie po­dium, za ple­cami ma­jąc sze­roką ta­blicę do pi­sa­nia kredą. Nie za­mie­rzał jej uży­wać, zaś słu­cha­czy na sa­mym wstę­pie po­pro­sił o nie­ro­bie­nie no­ta­tek. Sala wy­kła­dowa była znacz­nie mniej­sza niż zwy­kle, a samo spo­tka­nie zgro­ma­dziło le­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu stu­den­tów. Po­nie­waż nie było otwar­tym wy­da­rze­niem dla wszyst­kich za­fa­scy­no­wa­nych zbrod­nią i jej mo­ty­wami, zja­wili się na nim je­dy­nie stu­denci psy­cho­lo­gii, któ­rzy wy­brali spe­cja­li­styczny kie­ru­nek psy­cho­lo­gii kry­mi­nal­nej.

Mówca nie za­mie­rzał wpa­jać im żad­nych szczyt­nych idei, mo­ra­li­zo­wać ani ry­so­wać przed nimi per­spek­tyw bły­sko­tli­wej ka­riery w przy­szłym za­wo­dzie. Bo nikt le­piej od niego nie wie­dział, że czeka ich tyle samo suk­ce­sów co i po­ra­żek. I to je­dy­nie tych naj­lep­szych, ob­da­rzo­nych spe­cy­ficzną mie­szanką by­stro­ści, em­pa­tii oraz tego cze­goś nie­uchwyt­nego, okre­śla­nego mia­nem in­tu­icji. Resztę ska­zy­wał w du­chu na po­wolne wy­pa­la­nie się i w kon­se­kwen­cji na zmianę za­wodu, do któ­rego nie mieli po­wo­ła­nia. Lub nie będą mieli siły udźwi­gnąć cię­żaru cały czas do­kła­da­nego przez nie­ustanną kon­fron­ta­cję ze złem w jego naj­mrocz­niej­szej po­staci.

Tych chciał z pre­me­dy­ta­cją znie­chę­cić, póki był jesz­cze na to czas.

Wie­dział do­sko­nale, że od­se­tek prób sa­mo­bój­czych, ży­cio­wych za­ła­mań i po­wo­do­wa­nych stre­sem nie­ule­czal­nych cho­rób wśród psy­cho­lo­gów i psy­chia­trów zna­cząco od­bie­gał od śred­niej w in­nych za­wo­dach. Wy­da­wać by się mo­gło, że po­sia­dana wie­dza o dzia­ła­niu za­in­fe­ko­wa­nego złem umy­słu oraz o me­to­dach mo­gą­cych po­ten­cjal­nie za­blo­ko­wać w nim de­struk­cyjne pro­cesy po­zwala do­brze kon­tro­lo­wać wła­sne od­czu­cia i my­śli, wy­chwy­tu­jąc w porę wszel­kie nie­po­ko­jące sy­gnały. Nic bar­dziej myl­nego. Bo cza­sem znacz­nie ła­twiej po­móc in­nym niż sa­memu so­bie. A ra­czej zdia­gno­zo­wać pro­blem i zna­leźć dla niego zgrabną, za­czerp­niętą z teo­rii psy­chia­trii na­zwę. Z po­mocą było trud­niej, zwłasz­cza w ich rzad­kiej i spe­cy­ficz­nej spe­cja­li­za­cji. Naj­czę­ściej w ogóle nie była moż­liwa. Psy­cho­paty nie da się re­so­cja­li­zo­wać i trwale wy­le­czyć. Na­leży go wy­kryć i od­izo­lo­wać od spo­łe­czeń­stwa. O ile to moż­liwe...

− Dzień do­bry wszyst­kim – za­gaił pre­le­gent. Po czym na­tych­miast prze­szedł do rze­czy. Nie lu­bił dłu­gich wstę­pów, jak rów­nież przy­po­chle­bia­nia się pu­blicz­no­ści. Te­raz by­łoby to coś na kształt nar­kozy przed wy­rwa­niem zęba. A on nie za­mie­rzał wo­bec słu­cha­czy sto­so­wać znie­czu­le­nia. – Za­miast wy­kładu peł­nego psy­cho­lo­gicz­nego żar­gonu usły­szy­cie hi­sto­rię, która nie jest cał­ko­witą fik­cją... Nie py­taj­cie mnie tylko, czy wy­da­rzyła się na­prawdę. Wy­star­czy wie­dzieć, że mo­gła. Oraz mieć pew­ność, iż zda­rzy się wam ze­tknąć z ludźmi bar­dzo przy­po­mi­na­ją­cymi jej bo­ha­te­rów. Uprze­dzam, że opo­wieść może wy­da­wać się wam nieco po­gma­twana i nie­składna. Zło­żona z wielu prze­pla­ta­ją­cych się wąt­ków, z ja­kich nie­które na pierw­szy rzut oka wy­da­dzą się nie­istotne dla me­ri­tum sprawy. Przy­zwy­czaj­cie się do tego, iż w wa­szej pracy bę­dzie po­dob­nie. Bo tak działa umysł psy­cho­paty. Jemu sa­memu wszystko wy­daje się upo­rząd­ko­wane, zaś ścieżka, którą po­dąża, ja­sna i pro­sta. Jed­nak nikt nie wie, co tak na­prawdę dzieje się w jego umy­śle, nie od­po­wie wam na to ani na­uka, ani zdo­by­wane la­tami do­świad­cze­nie. Za­pewne bę­dzie­cie sta­rali się prze­nik­nąć do jego umy­słu, do ja­kie­goś stop­nia utoż­sa­mia­jąc się z nim, aby zro­zu­mieć tar­ga­jące nim emo­cje i od­kryć po­py­cha­jącą do zbrodni mo­ty­wa­cję. To na­tu­ralne, samo się na­rzuca, nie­praw­daż?

Py­ta­nie za­wi­sło w po­wie­trzu, po­nie­waż wszyst­kim wy­dało się re­to­ryczne. Jed­nak pre­le­gent mil­czał, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc na ja­kiś od­zew. Lub pra­gnąc, aby słu­cha­cze choć przez chwilę za­sta­no­wili się nad tkwiącą w nim tezą. Ten i ów mruk­nął po­ta­ku­jąco, ktoś prych­nął znie­cier­pli­wiony, ja­kaś dziew­czyna w ostat­nim rzę­dzie przy­glą­dała się swym po­ma­lo­wa­nym na czarno pa­znok­ciom.

− My­ślę, że nie da się zro­zu­mieć psy­cho­paty, nie wcho­dząc w jego buty – ode­zwał się chło­pak w dru­gim rzę­dzie. Zer­k­nął na boki, jakby upew­nia­jąc się, iż jego „bły­sko­tliwa” wy­po­wiedź spo­tkała się ze sto­sow­nym uzna­niem. – Pan pew­nie ro­bił to za każ­dym ra­zem?

− Nie... Tylko cza­sami. Dla­tego ostrze­gam, nie rób­cie tego! Bo przyj­dzie mo­ment, że bar­dzo tego po­ża­łu­je­cie. Obu­dzi­cie upiory nocą nie­da­jące wam za­snąć, a za dnia drę­czące ni­czym świeżo zdia­gno­zo­wany no­wo­twór z prze­rzu­tami do mó­zgu.

− Pan wy­daje się zu­peł­nie nor­malny...

Na sali roz­le­gły się tłu­mione chi­choty.

− A skąd to prze­ko­na­nie? Wi­dzisz mnie za­le­d­wie od kilku mi­nut. – Wy­kła­dowca tym ra­zem nie ocze­ki­wał od­po­wie­dzi. Albo nie chciał, żeby pa­dła, prze­kie­ro­wu­jąc uwagę na jego osobę. Dla­tego nie dał stu­den­tom czasu na od­po­wiedź. – Jak już wspo­mnia­łem, opo­wiem wam pewną hi­sto­rię. Zro­bię to w pierw­szej oso­bie, i choć nie bę­dzie to opo­wieść o mnie, sta­nie się pewną od­po­wie­dzią na twoje py­ta­nie, mło­dzień­cze. Kogo za­nu­dzę, może wyjść w każ­dej chwili, nie bę­dzie to miało żad­nego wpływu na za­li­cze­nie przed­miotu.

− Ale dla­czego nie wolno nam ro­bić no­ta­tek? – py­ta­nie pa­dło gdzieś ze środka sali.

Pre­le­gent nie za­re­ago­wał, jakby chciał, żeby słu­cha­cze sami so­bie na to od­po­wie­dzieli.

Za­nim za­czął, zszedł z po­de­stu i usiadł na jego skraju, zrów­nu­jąc się tym sa­mym ze stu­den­tami. Miał ich pra­wie na wy­cią­gnię­cie ręki. Nie wszy­scy go wi­dzieli, ale dys­po­no­wał sil­nym gło­sem i każdy mógł go do­brze sły­szeć.

− Bo­ha­ter tej hi­sto­rii na­zy­wał się Al­bert Dę­bicki...

Dzwo­nek na ko­ry­ta­rzu nie prze­rwał wy­kładu. Nie­któ­rzy ze stu­den­tów mieli na pewno w pla­nie inne za­ję­cia czy wy­kłady, lecz nikt nie opu­ścił sali. Opo­wieść rze­czy­wi­ście oka­zała się wie­lo­wąt­kowa, jakby zło­żona ze stru­my­ków, z któ­rych nie wszyst­kie chciały się zbiec w jed­nym punk­cie. Pewne jej frag­menty nie do­cze­kały się fi­nału. Jak to w ży­ciu, kiedy pewne ścieżki oka­zują się śle­pymi za­uł­kami, lecz tak czy ina­czej na nas wpły­wają. Więc nikt nie wy­szedł.

Bo każdy chciał po­znać za­koń­cze­nie tej hi­sto­rii...

Roz­dział I

Mar­cy­sia

Mar­ce­lina Wierzba, zwana przez wszyst­kich Mar­cy­sią, z dumą bie­gła do domu. Domu, który stał w Czte­rech Mi­lach, osa­dzie le­żą­cej nie­da­leko War­szawy. I ta bli­skość sto­licy była bar­dzo ważna, na­zwa tej miej­sco­wo­ści w ca­ło­ści brzmiała: Cztery Mile Za War­szawą. I ko­niecz­nie „Za” dużą li­terą, bo wy­raz ten to nie byle przy­imek, to prze­cież wska­za­nie miej­sca. Istotna część na­zwy. Na­zwy wła­snej. Ale nikt z miej­sco­wych nie wy­ma­wiał tego w ca­ło­ści. Na­to­miast na wszyst­kich dro­go­wska­zach, ta­blicz­kach ozna­cza­ją­cych miej­sce i, oczy­wi­ście, na ma­pach, na­zwa dum­nie fi­gu­ro­wała w swym peł­nym brzmie­niu. Miesz­kańcy mó­wili Cztery Mile, ale gdyby tak po­wie­dział ktoś przy­jezdny, na­tych­miast zo­stałby po­pra­wiony. Z obu­rze­niem!

W domu, do któ­rego bie­gła dziew­czyna, miesz­kali pań­stwo Wierz­bo­wie, ro­dzice Mar­cysi, Mie­czy­sław i Ce­lina, oraz oczy­wi­ście ona, Mar­ce­lina. No i jej brat. Pierw­szym dziec­kiem w tej ro­dzi­nie była dziew­czynka. Jej ro­dzice bar­dzo cze­kali na syna. Ma­rzyli o chłopcu, bo­wiem chcieli mieć pew­ność, że duma i do­ko­na­nie ich ży­cia, stwo­rzona i pro­wa­dzona przez nich farma mle­czar­ska, po śmierci twór­ców bądź ja­kiejś ich nie­zdol­no­ści do pracy, zo­sta­nie w ro­dzi­nie. Oczy­wi­ście nie mieli nic prze­ciw prze­ka­za­niu schedy pier­wo­rod­nemu dziecku, ale ra­czej wie­dzieli, że córka ich do­rob­kiem ży­cio­wym wzgar­dzi. Mar­cy­sia bo­wiem mleka nie chciała pić od dziecka i gdy już na tyle po­tra­fiła pro­wa­dzić roz­mowę, żeby prze­ka­zy­wać swoje sta­no­wi­ska, jed­nym z pierw­szych jej oświad­czeń było stwier­dze­nie, że skoro na mleko na­wet pa­trzeć nie może, mowy nie ma, żeby kie­dy­kol­wiek zaj­mo­wała się pro­wa­dze­niem cze­goś ta­kiego co ma zwią­zek z kro­wami i prze­twór­stwem ich wy­dzie­lin (blee!). Po­my­śleli więc, że wi­docz­nie Pan Bóg sam uznał, że scheda ro­dzinna po­winna prze­cho­dzić w ręce mę­skie, i na­wet nie sta­rali się zbyt­nio na­ma­wiać córki do za­in­te­re­so­wa­nia się prze­twór­stwem mlecz­nym. Wie­rzyli, że syn się tym zaj­mie. Bo­wiem dru­gie dziecko uro­dziło się Wierz­bom dwa lata po na­ro­dzi­nach có­reczki. I, ku ich wiel­kiej ra­do­ści, był to syn. Alek­san­der, zwany Al­kiem.

Za­nim Mar­cy­sia osią­gnęła peł­no­let­ność, wszy­scy w ro­dzi­nie już wie­dzieli, że Wierz­bo­wie ra­czej jed­nak nie będą mieli na­stępcy do pro­wa­dze­nia swo­jej mle­czarni. Alek jesz­cze bar­dziej niż Mar­ce­lina nie­na­wi­dził mleka i mle­ko­po­chod­nych wy­ro­bów, do krów na­wet się nie zbli­żał, a na nie­śmiałe su­ge­stie ojca, że zo­sta­nie wła­ści­cie­lem farmy, na­wet nie wzru­szał ra­mio­nami, tylko bez na­le­ży­tego ro­dzi­com sza­cunku pu­kał się w głowę.

Wierz­bo­wie byli więc nie­szczę­śliwi. Czas pły­nął, oni się sta­rzeli, a ich dzieci nie mą­drzały. Syna ob­cho­dziły tylko mo­tory, sa­mo­chody i inne sil­niki – trak­tor czy sno­po­wią­załka, wszystko umiał na­pra­wić, a naj­pięk­niej­szym dla niego za­pa­chem był za­pach smaru i ben­zyny.

Ob­ję­cie po ro­dzi­cach cze­goś ta­kiego jak farma mleczna w ogóle nie wcho­dziło w za­kres jego poj­mo­wa­nia świata.

– Tata, jesz­cze raz coś mi po­wiesz na ten te­mat, to wy­jadę do War­szawy. Na za­wsze. Pracę mogę tam zna­leźć choćby ju­tro, już na­wet mia­łem oferty – ro­ze­źlił się któ­re­goś dnia i ro­dzice przy­się­gli so­bie, że nie po­wie­dzą już ani słowa na ten te­mat.

Chcieli, aby syn cho­ciaż ma­turę zdał, a po­tem...

– A po­tem, to wiesz, matka, że on nie do krów stwo­rzony. Niech so­bie otwiera ten swój wy­ma­rzony warsz­tat sa­mo­cho­dowy, byle zo­stał bli­sko domu – po­wie­dział pan Mie­czy­sław. – Może mu nie wyj­dzie i zban­kru­tuje – oświad­czył ko­cha­jący ta­tuś, ma­jący na­dzieję, że po ta­kim ban­kruc­twie ich sy­nowi nie zo­sta­nie nic poza ob­ję­ciem mle­czarni.

Ale za­nim to mia­łoby na­stą­pić, po­trzeba jesz­cze tro­chę czasu. Do sa­mej ma­tury bra­ko­wało Al­kowi jesz­cze dwa lata.

Wierz­bo­wie więc po­now­nie zwró­cili się w stronę Mar­cysi. Roz­wi­jali przed nią świe­tlane per­spek­tywy. Jed­nak na prośby, aby choć spró­bo­wała za­in­te­re­so­wać się ro­dzinną firmą, je­dyną od­po­wie­dzią było uparte krę­ce­nie głową.

– Nie! I nie! Mó­wi­łam sto razy, że nie, więc daj­cie mi spo­kój! – krzy­czała ich córka,

− A co ty, dziew­czyno, w ta­kim ra­zie chcesz ro­bić? – Matka zła­pała się za głowę, zgor­szona i zroz­pa­czona tym, jak uko­chane dziecko trak­tuje do­ro­bek ży­cia ro­dzi­ców. Ura­bia­ją­cych so­bie ręce po łok­cie, żeby to dziecko miało wszystko, co do­stępne. A więc: je­dze­nie, miesz­ka­nie, ubra­nia, od­po­wied­nią na­ukę i od­po­wied­nią schedę po śmierci tych ro­dzi­ców. To, że dziecko może w ogóle tego nie chcieć, nie mie­ściło jej się w gło­wie. Dom i go­spo­dar­stwo Wierz­bów nie były byle ja­kie; uwa­żano je chyba za naj­lep­sze i naj­do­sko­nal­sze w ca­łej osa­dzie. A tak już zu­peł­nie szcze­rze, to ich po­sia­dłość stała na dru­gim miej­scu. Po go­spo­dar­stwie Ko­koł­ków, przy­le­ga­ją­cym do ziem Wierz­bów. O tyle bo­gat­szym, że Ko­koł­ko­wie swo­jemu je­dy­na­kowi już kilka lat temu wy­sta­wili osobny, po­stawny i oka­zały dom. W któ­rym tenże je­dy­nak, Hen­ryk, w ogóle nie miesz­kał, nie ma­jąc bo­wiem wła­snej ro­dziny, wo­lał wy­godne ży­cie w domu ro­dzi­ców. Dom więc stał pu­sty, cze­ka­jąc, aż He­niuś się usa­mo­dzielni, na co na ra­zie nie było wi­do­ków. Choć..., tak na­prawdę to wi­doki by­łyby, gdyby speł­niło się ma­rze­nie Wierz­bów, ma­ją­cych na­dzieję, że He­niuś za­in­te­re­suje się ich je­dy­naczką.

O ma­rze­niach tej je­dy­naczki w ogóle nie mieli za­miaru my­śleć, ab­so­lut­nie nie mo­gąc uwie­rzyć w to, że ona żad­nego go­spo­dar­stwa, ani tym bar­dziej farmy mle­czar­skiej, nie chce.

A tym bar­dziej nie­zro­zu­miałe było dla nich, że ona chce stu­dio­wać. Prawo. Na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim.

I te­raz wła­śnie uko­chana córka bie­gła ra­do­śnie do domu, ści­ska­jąc w ręku świa­dec­two ma­tu­ralne, by za chwilę oznaj­mić ro­dzi­com, co za­mie­rza ich star­sze dziecko.

Ro­dzice sta­nęli zgod­nym mu­rem prze­ciw pla­nom dziew­czyny. Stu­dia?! W War­sza­wie?!

− Ależ, dziecko, za nic. Wy­bij to so­bie z głowy albo ja ci to wy­biję. – Oj­ciec roz­piął pas i już chciał wy­cią­gać go ze spodni, ale za­wa­hał się, bo Mar­ce­lina stała przed nim wy­pro­sto­wana, z za­ciętą miną i nie wy­glą­dało, jakby miała się prze­stra­szyć oj­co­wego pa­ska. Bo tak na­prawdę to prze­cież ni­gdy swo­jej je­dy­naczki nie ude­rzył, choć zda­rzały się nie­kiedy ja­kieś po­sztur­chi­wa­nia, gdy dziecko słu­chać nie chciało.

− Na­wet je­śli mnie zbi­jesz, tato, ja i tak pójdę na stu­dia. Je­stem już peł­no­let­nia i nie mo­żesz mi roz­ka­zy­wać.

Prawda, nie mógł jej roz­ka­zy­wać. I wie­działa, że jej nie zbije. Ale nie była głu­pia i wie­działa też, że na ra­zie nie ma żad­nych swo­ich pie­nię­dzy, poza ja­ki­miś drob­nymi kwo­tami, które cza­sami do­sta­wała od ro­dzi­ców w pre­zen­cie, z czego prze­cież i tak za­raz więk­szość wy­da­wała. Na głu­poty, jak orze­kała matka.

Jed­nak miała na­dzieję, że ja­koś so­bie po­ra­dzi, by­leby tylko udało jej się do­stać na wy­ma­rzony uni­we­rek. Stu­denci do­ra­biali so­bie od za­wsze, obecne czasy stwa­rzały ku temu mnó­stwo moż­li­wo­ści.

Los był jed­nak ła­skaw­szy dla ro­dzi­ców, bo­wiem córka nie­stety nie uzy­skała wy­ma­ga­nej liczby punk­tów istot­nych w pro­ce­sie re­kru­ta­cji na stu­dia praw­ni­cze na wy­ma­rzo­nej uczelni. Za mało miała szó­stek na świa­dec­twie ma­tu­ral­nym, nie wy­grała żad­nej olim­piady, ba!, na­wet w żad­nej nie brała udziału, a śred­nia ocen z okresu na­uki w szkole śred­niej, w tym głów­nie z przed­mio­tów istot­nych dla wy­bra­nego kie­runku stu­diów, nie była za­chwy­ca­jąca.

I, nie­stety, Mar­ce­lina Wierzba nie do­stała się na Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski. Mo­gła, oczy­wi­ście, zna­leźć ja­kąś pry­watną uczel­nię wyż­szą, jed­nak na­uka w ta­kiej pla­cówce była płatna i kwoty te nie były ni­skie. I tak zresztą, bez względu na ich wy­so­kość, Mar­ce­lina ni­ja­kich opłat nie mo­głaby uisz­czać, nie dys­po­no­wała bo­wiem żad­nymi wła­snym środ­kami. Za­ro­bić aż tyle nie mia­łaby jak i nie mia­łaby gdzie, a na­wet jakby, to nie miała na­wet moż­li­wo­ści wnie­sie­nia wy­ma­ga­nych na ta­kie stu­dia opłat wstęp­nych. O wy­na­ję­ciu miesz­ka­nia w War­sza­wie też nie mo­gła ma­rzyć, a na­wet gdyby chciała co­dzien­nie jeź­dzić na wy­kłady, pe­kaes miał tak ubogi roz­kład jazdy, że tra­ci­łaby mnó­stwo czasu, któ­rego zo­sta­wa­łoby jej nie­wiele wię­cej niż na spa­nie.

Ro­dzice sta­nęli w zwar­tym szyku, oznaj­mia­jąc, iż ich dziecko nie otrzyma od nich ani gro­sza na ja­kieś tam fa­na­be­rie. Prawo, też coś! Co in­nego, gdyby chciała stu­dio­wać rol­nic­two lub ja­kieś za­rzą­dza­nie... po­my­śle­liby. Ale coś tak bez­u­ży­tecz­nego, jak prawo? Trwa­jące tyle lat?

W cza­sie tych lat, prze­zna­czo­nych na ja­kie­kol­wiek na­uki wyż­sze, ro­dzice zdo­łają do­sko­nale wy­kształ­cić córkę we wła­snym za­kre­sie, a ona poza nie­zbędną wie­dzą zdo­bę­dzie też już kil­ku­let­nią prak­tykę. Nie lubi mleka? Wszak nie musi go pić. Na­wet nie musi go oglą­dać, wszystko za nią zro­bią ma­szyny ob­słu­gi­wane przez do­świad­czo­nych pra­cow­ni­ków. Ona ma tylko pil­no­wać dys­cy­pliny, li­czyć pie­nią­dze i dbać o po­rzą­dek. To chyba nie ta­kie trudne, prawda?

Po pro­stu wie­dzieli, że mu­szą utrzy­mać ją w domu i ja­koś za­chę­cić, aby przy­zwy­cza­jała się do my­śli, że zo­sta­nie pa­nią pre­zes ro­dzin­nej firmy. Bo w to, że mle­czar­nię przej­mie jej brat, już prze­stali wie­rzyć. Oświad­czył im, że prę­dzej pie­kło za­mar­z­nie. Uwie­rzyli mu, bo wi­dzieli, że każda myśl i czyn ich syna kie­ruje się w stronę, ogól­nie mó­wiąc, mo­to­ry­za­cji. In­te­re­sują go tylko przed­mioty, które mają sil­niki. Stwo­rze­nia żywe do tej ka­te­go­rii się nie za­li­czały.

I biedna Mar­ce­linka, nie ma­jąc in­nego wyj­ścia, zro­zu­miała, że musi pod­dać się ro­dzi­ciel­skim po­sta­no­wie­niom. Albo... uciec z domu. Albo po pro­stu wyjść za mąż.

Uciec... Ta myśl się jej na­wet spodo­bała. Przez mo­ment, gdy wy­obra­ziła so­bie po­czu­cie wol­no­ści, wiatr we wło­sach, uśmiech­nię­tego mło­dzieńca, który po­rywa ją swym ka­brio­le­tem i wie­zie w nie­znane... Wła­śnie, w nie­znane – ock­nęła się rap­tem. Wy­ro­sła już z wieku, w któ­rym wie­rzy się w bajki z za­wsze do­brym za­koń­cze­niem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki