Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
91 osób interesuje się tą książką
Podwarszawska osada, jakich wiele. Zwyczajni ludzie, zwyczajne problemy.
Na pierwszy rzut oka idylla – zieleń, wkoło puszcza, zalew, miła rzeczka. Istna sielanka. Wydaje się, iż właśnie tam można znaleźć spokojną przystań, rozpoczynając nowy etap życia. Prawda to, czy jedynie pozory?
Rzucony tam nie z własnej woli komisarz Dębicki zadaje sobie podobne pytanie, choć wydaje mu się, że zna odpowiedź. Właśnie stracił najbliższą osobę, dalsza zawodowa kariera stanęła pod ogromnym znakiem zapytania. Był skończony. Tak też się czuł.
Skoro wyrządzonego zła nie da się naprawić, to czy istnieje inna droga ku ukojeniu?
Czy cokolwiek zdoła go odwieść od pewnej decyzji, którą podjął tamtego dnia, kiedy świat usunął mu się spod nóg? Dotarł wtedy do zdawałoby się nieprzekraczalnej granicy. Jednak uczynił dalszy krok w nieopanowanym odruchu.
Tyle, że jeden krok pociąga za sobą drugi. I trzeci. A potem następne…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jarema Stępowski
Cztery mile za Warszawą
Wydałem ja siostrę za mąż
Wydałem ją za Hendryka
Największego rozbójnika...
Kompozytor: Tadeusz SuchockiAutor tekstu: Jerzy Baranowski
Zła najczęściej nie da się naprawić;możemy je tylko pomścić...
Aleksander Dumas
Prolog
Wykład
Aula akademicka była wypełniona po brzegi, do tego stopnia, iż niektórzy ze słuchaczy stali po bokach lub siedzieli pod ścianami. Powodem takiego zainteresowania był otwarty wykład policyjnego negocjatora oraz profilera kryminalnego, który uchodził za legendę swojego zawodu. Nie bez przyczyny. Lista jego sukcesów byłaby sama w sobie materiałem na osobny wykład. Sam prelegent nie uważał się za gwiazdora, potrafił szczerze i bez lukrowania opisywać poniesione porażki. Nieuniknione, gdy ma się na co dzień do czynienia z wszelkiej maści socjopatami i ich zwyrodniałymi umysłami. W jego zawodzie nie istniały ścisłe matematyczne wzory, gdzie wystarczyło w miejsce symboli podstawić dane, a po drugiej stronie równania nieuchronnie wyskakiwał prawidłowy wynik. Potrzebna była głęboka znajomość paru dziedzin psychologii, empatia, odporność na stres oraz to coś ciągle słabo zbadanego lub przez wielu badaczy w ogóle negowanego, nazywanego intuicją. Pomocne też były sztuczki szeroko stosowane przez „jasnowidzów”. Mistrzów manipulacji i odgadywania tego, co ludzie pragną od nich usłyszeć. Kiedy ktoś zamierza rzucić się mostu, nie powstrzymają go racjonalne argumenty. Bo stracił nadzieję. Aby ją przywrócić, zostają tylko minuty, czasem mniej. I wtedy, korzystając ze skąpych wskazówek, jakie daje zastana sytuacja, mowa ciała, mimowolne odruchy człowieka znajdującego się na krawędzi życia, trzeba wykorzystać wszystko, aby powstrzymać go przed ostatnim krokiem. Dozwolone są kłamstwo, manipulacja i fałszywe obietnice. Czasem to działa, a czasem nie.
Sukces ma krótki żywot, gdyż już nazajutrz ujawnia się ktoś nieumiejący poradzić sobie z własnymi demonami, zmierzający do samobójstwa lub... zbrodni. Porażka pozostaje na zawsze, niczym zamrożona w lodzie skamielina. Pozostawiając dręczącą świadomość, że można było coś zrobić lepiej, inaczej, mądrzej... Mimo wszystko trzeba iść dalej, bo świat kręci się nadal, zaś natura ludzka pozostaje niezmienna.
Do auli wszedł mężczyzna z siwiejącymi już włosami. Dobrze zbudowany, w ciemnoszarej marynarce, ale niewyróżniający się niczym szczególnym. Co w jego zawodzie było istotnym atutem. Na ulicy czy w autobusie nie zwróciłby niczyjej uwagi. Nie miał przy sobie teczki ani innych atrybutów używanych przez wykładowców akademickich. Zignorował wygodny fotel za wielkim biurkiem ustawionym niczym na scenie, nie sięgnął też po mikrofon. Zamiast tego podszedł na skraj niewielkiego podwyższenia i ogarnął wzrokiem salę. Szepty i skrzypienie siedzeń nieco ucichły, lecz nie do końca. Jakaś dziewczyna w drugim rzędzie ziewnęła, komuś upadł długopis, skądś rozległ się tłumiony śmiech.
Normalne.
− Wydaje się wam, że nie potrafilibyście z zimną krwią kogoś zabić? – zapytał prowokacyjnie prelegent. Jego nadspodziewanie silny głos docierał aż do ostatnich rzędów. Uczynił pauzę, aby sens jego pytania dotarł do wszystkich. Na wielu twarzach ukazał się wyraz niepewnego zaprzeczenia, inni uciekali wzrokiem, choć raczej nie mieli ku temu powodu. A już na pewno nie w tamtym momencie. – Prawdopodobnie macie rację. Ale nie dlatego, że zabrania wam tego sumienie albo jesteście genetycznie tak zaprogramowani, aby być niezdolnym do popełnienia zbrodni. Po prostu nie zaistniały okoliczności skłaniające do takiego czynu. Jeszcze nie zaistniały, bo nikt nie wie z całą pewnością, czym doświadczy go życie.
W auli zrobiło się ciszej. Ktoś się uśmiechnął, ktoś inny spoważniał.
Normalne.
− Gdy człowiek wyciąga z puli życia los zwiastujący nieszczęście, często staje na granicy samounicestwienia. A najdziwniejsze, że świat się nie zawala, trwa sobie w najlepsze dalej. Chociaż coś powinno się zmienić, prawda? Świat nie ma prawa pozostać taki jak przedtem. Powinien poszarzeć, zamilknąć choćby na chwilę, skłonić do pytania, po co nam cierpienie, skoro pojawiamy się na nim ledwie na mgnienie oka. Śmierć i zapomnienie, nic innego nas nie czeka. Każdy już przeżył lub przeżyje coś podobnego. To nieuniknione jak wschody i zachody słońca. Ludzie dopuszczają się różnych poczynań, aby złagodzić ból, bo chyba podświadomie pragną, aby reszta świata dzieliła go z nimi choć przez krótką chwilę. Znacie lub słyszeliście o podobnych sytuacjach, prawda?
Pytanie było retoryczne, wszyscy to rozumieli. Ale na tej czy innej posmutniałej raptem twarzy odmalowały się oznaki wędrówki myślami w rejony tylko im znane.
Normalne.
− Z pewnością również wydaje wam się, że nie umielibyście pozbawić kogoś życia, bo wiecie, jak inni ludzie zostają mordercami. W trakcie procesu wychowania i później, po wielu lekturach i obejrzanych filmach, poznaliście w pełni sprawdzony przepis na zostanie zabójcą. Podano wam gotowy patent na to, jak stać się złym, okrutnym i mrocznym. Oraz nieczułym na ból innych. Więc sami minimalizujecie zagrożenia, czujecie się dość bezpieczni, unikając sytuacji i miejsc, gdzie można się natknąć na psychopatę. I znów, prawdopodobnie się na niego nigdy nie natkniecie. Lecz tak naprawdę nawet fachowcy nie potrafią dokładnie wniknąć w umysł zabójcy, toteż nie istnieje żadna gwarancja uniknięcia konfrontacji z kimś takim. Można jedynie powiedzieć, iż tak się stanie, jeśli zechce tego ślepy los...
W auli zapanowała prawie całkowita cisza. Prawie, bo nie wszyscy mają na tyle wyobraźni, by nie skwitować usłyszanych słów jedynie wzruszeniem ramion.
Normalne.
− Stereotypy ułatwiają zbrodniarzom działanie. Bo utrwalony w społecznej świadomości obraz mordercy mieści się w dość wąskim przedziale ludzkich typów osobowości. Tak gdzieś pomiędzy muskularnym gangsterem z twarzą naznaczoną złem a nadzwyczaj inteligentnym złoczyńcą, planującym wszystko z zegarmistrzowską precyzją. Tyle że w realnym świecie owych typów jest właśnie najmniej. Stanowią margines świata przestępczego. Niestety, zarówno ofiary, jak i ścigający zbrodniarzy mają skłonność do posługiwania się stereotypami. Psychologom doskonale jest znane zachowanie zwane „efektem aureoli”, a polegające na przekładaniu jednej wybijającej się pozytywnej cechy na całą osobę, z którą jesteście konfrontowani. Jeśli ktoś jest miły w kontakcie, bierzemy go za porządnego człowieka. Tak działa przystosowanie ewolucyjne, ponieważ niemożliwością jest dokładna ocena każdego napotkanego na swej drodze osobnika. Kierujemy się więc pierwszym wrażeniem, zaś socjopaci oraz im podobni doskonale zdają sobie z tego sprawę i dbają o kreowanie takiego wizerunku.
Niektórzy z obecnych zaczęli mimowolnie rozglądać się po twarzach sąsiadów. Zapewne zadawali sobie pytanie, czy ten gość obok, kumpel albo znajomy z akademika, mógłby być jakiegoś rodzaju odmieńcem? Właśnie ten obok, bo sam o sobie nikt tak nie myślał.
Normalne.
− Wzbudzanie pozytywnych reakcji w kontaktach z upatrzoną ofiarą jest świetnie udokumentowanym sposobem manipulacji morderców. Zwłaszcza seryjnych. Wszak jeśli kogoś lubicie, wtedy to, co mówi, wydaje się bardziej prawdziwe od tego, co komunikuje osoba wam obojętna lub nielubiana. Na podobnej zasadzie działa manipulacja opierająca się na uleganiu autorytetom. Są osobnicy, na których widok przechodzicie na drugą stronę ulicy i pod żadnym pozorem nie otworzylibyście im drzwi domu. Zakazuje wam tego instynkt i wpojone stereotypy, które w tym wypadku spełniają prawidłową funkcję. Chronią przed potencjalnym, lecz często w pełni realnym zagrożeniem. Zarazem jednak istnieje cała rzesza ludzi, jakim bez namysłu i wahania uchylacie drzwi. Co was do tego skłania? Nic. Nic, poza pierwszym wrażeniem. Jest ono decydujące, choć po chwili zastanowienia przyznacie, iż może być mylne. A przecież w dobie rozpanoszonej sprzedaży internetowej nietrudno zdobyć mundur policjanta, sutannę księdza czy choćby ubiór kominiarza...
Studenci i goście z zewnątrz gremialnie skinęli głowami. W każdym razie zdecydowana większość, gdyż zawsze znajdą się ludzie gotowi zakwestionować dowolną tezę. Są i tacy, którzy zaprzeczają jej nawet po jakimś nieprzyjemnym związanym z nią fakcie, jakiego osobiście doświadczyli.
Normalne.
− Zabójstwa mają wiele przyczyn. Czasem wynikają z tak gwałtownego spiętrzenia emocji, iż po fakcie morderca sam nie rozumie swojego czynu. Rzadziej są dokładnie zaplanowane i przeprowadzone niczym finezyjna operacja chirurgiczna. Mityczna zbrodnia doskonała. Lecz czy na pewno mityczna? Wykrywalność sprawców morderstwa jest na tle innych występków niezwykle wysoka. Lecz nie stuprocentowa. Dotyczy to zarówno czynów jednorazowych, jak i seryjnych. Choć do tej drugiej kategorii często trudno zaklasyfikować konkretny czyn i osobę, ponieważ poszczególne zdarzenia nie są powiązane łatwym do odgadnięcia motywem...
– O rany! Podobno to Szary!
– A skąd, Szary już dawno prywatnie łowi ryby i zbiera grzyby. Odszedł ze służby. Nikt nie wie, kto go zastąpił.
Jedna z obecnych osób usłyszała ten cichuteńki jak powiew wiatru dialog, dobiegający zza jej pleców. Chciała się odwrócić, żeby ujrzeć mówiącego te słowa, ale w tej samej chwili poczuła wibracje telefonu. Wyciągnęła aparat i odczytała wiadomość. Maskowany uśmiech i ekscytacja na twarzy świadczyły, że informacja była dobra, być może długo oczekiwana i ważna. Oraz wymagająca pilnej reakcji, ponieważ owa osoba podniosła się ze swego miejsca i przecisnęła do wyjścia. Wprawdzie z ogromnym zainteresowaniem wysłuchałaby dalszego ciągu wykładu, ale w pewnym wieku są sprawy ważniejsze od akademickich rozważań, które i tak dość prędko, najczęściej tuż po egzaminach, idą w zapomnienie.
Owa osoba jednak przypomniała sobie ten wykład.
Kiedy zaczęła pisać blog anonimowo zawieszony w sieci. Stało się to nieprędko, bo ileś tam lat później...
Kilkanaście lat później
Ten sam prelegent wszedł na niskie podium, za plecami mając szeroką tablicę do pisania kredą. Nie zamierzał jej używać, zaś słuchaczy na samym wstępie poprosił o nierobienie notatek. Sala wykładowa była znacznie mniejsza niż zwykle, a samo spotkanie zgromadziło ledwie kilkudziesięciu studentów. Ponieważ nie było otwartym wydarzeniem dla wszystkich zafascynowanych zbrodnią i jej motywami, zjawili się na nim jedynie studenci psychologii, którzy wybrali specjalistyczny kierunek psychologii kryminalnej.
Mówca nie zamierzał wpajać im żadnych szczytnych idei, moralizować ani rysować przed nimi perspektyw błyskotliwej kariery w przyszłym zawodzie. Bo nikt lepiej od niego nie wiedział, że czeka ich tyle samo sukcesów co i porażek. I to jedynie tych najlepszych, obdarzonych specyficzną mieszanką bystrości, empatii oraz tego czegoś nieuchwytnego, określanego mianem intuicji. Resztę skazywał w duchu na powolne wypalanie się i w konsekwencji na zmianę zawodu, do którego nie mieli powołania. Lub nie będą mieli siły udźwignąć ciężaru cały czas dokładanego przez nieustanną konfrontację ze złem w jego najmroczniejszej postaci.
Tych chciał z premedytacją zniechęcić, póki był jeszcze na to czas.
Wiedział doskonale, że odsetek prób samobójczych, życiowych załamań i powodowanych stresem nieuleczalnych chorób wśród psychologów i psychiatrów znacząco odbiegał od średniej w innych zawodach. Wydawać by się mogło, że posiadana wiedza o działaniu zainfekowanego złem umysłu oraz o metodach mogących potencjalnie zablokować w nim destrukcyjne procesy pozwala dobrze kontrolować własne odczucia i myśli, wychwytując w porę wszelkie niepokojące sygnały. Nic bardziej mylnego. Bo czasem znacznie łatwiej pomóc innym niż samemu sobie. A raczej zdiagnozować problem i znaleźć dla niego zgrabną, zaczerpniętą z teorii psychiatrii nazwę. Z pomocą było trudniej, zwłaszcza w ich rzadkiej i specyficznej specjalizacji. Najczęściej w ogóle nie była możliwa. Psychopaty nie da się resocjalizować i trwale wyleczyć. Należy go wykryć i odizolować od społeczeństwa. O ile to możliwe...
− Dzień dobry wszystkim – zagaił prelegent. Po czym natychmiast przeszedł do rzeczy. Nie lubił długich wstępów, jak również przypochlebiania się publiczności. Teraz byłoby to coś na kształt narkozy przed wyrwaniem zęba. A on nie zamierzał wobec słuchaczy stosować znieczulenia. – Zamiast wykładu pełnego psychologicznego żargonu usłyszycie historię, która nie jest całkowitą fikcją... Nie pytajcie mnie tylko, czy wydarzyła się naprawdę. Wystarczy wiedzieć, że mogła. Oraz mieć pewność, iż zdarzy się wam zetknąć z ludźmi bardzo przypominającymi jej bohaterów. Uprzedzam, że opowieść może wydawać się wam nieco pogmatwana i nieskładna. Złożona z wielu przeplatających się wątków, z jakich niektóre na pierwszy rzut oka wydadzą się nieistotne dla meritum sprawy. Przyzwyczajcie się do tego, iż w waszej pracy będzie podobnie. Bo tak działa umysł psychopaty. Jemu samemu wszystko wydaje się uporządkowane, zaś ścieżka, którą podąża, jasna i prosta. Jednak nikt nie wie, co tak naprawdę dzieje się w jego umyśle, nie odpowie wam na to ani nauka, ani zdobywane latami doświadczenie. Zapewne będziecie starali się przeniknąć do jego umysłu, do jakiegoś stopnia utożsamiając się z nim, aby zrozumieć targające nim emocje i odkryć popychającą do zbrodni motywację. To naturalne, samo się narzuca, nieprawdaż?
Pytanie zawisło w powietrzu, ponieważ wszystkim wydało się retoryczne. Jednak prelegent milczał, najwyraźniej czekając na jakiś odzew. Lub pragnąc, aby słuchacze choć przez chwilę zastanowili się nad tkwiącą w nim tezą. Ten i ów mruknął potakująco, ktoś prychnął zniecierpliwiony, jakaś dziewczyna w ostatnim rzędzie przyglądała się swym pomalowanym na czarno paznokciom.
− Myślę, że nie da się zrozumieć psychopaty, nie wchodząc w jego buty – odezwał się chłopak w drugim rzędzie. Zerknął na boki, jakby upewniając się, iż jego „błyskotliwa” wypowiedź spotkała się ze stosownym uznaniem. – Pan pewnie robił to za każdym razem?
− Nie... Tylko czasami. Dlatego ostrzegam, nie róbcie tego! Bo przyjdzie moment, że bardzo tego pożałujecie. Obudzicie upiory nocą niedające wam zasnąć, a za dnia dręczące niczym świeżo zdiagnozowany nowotwór z przerzutami do mózgu.
− Pan wydaje się zupełnie normalny...
Na sali rozległy się tłumione chichoty.
− A skąd to przekonanie? Widzisz mnie zaledwie od kilku minut. – Wykładowca tym razem nie oczekiwał odpowiedzi. Albo nie chciał, żeby padła, przekierowując uwagę na jego osobę. Dlatego nie dał studentom czasu na odpowiedź. – Jak już wspomniałem, opowiem wam pewną historię. Zrobię to w pierwszej osobie, i choć nie będzie to opowieść o mnie, stanie się pewną odpowiedzią na twoje pytanie, młodzieńcze. Kogo zanudzę, może wyjść w każdej chwili, nie będzie to miało żadnego wpływu na zaliczenie przedmiotu.
− Ale dlaczego nie wolno nam robić notatek? – pytanie padło gdzieś ze środka sali.
Prelegent nie zareagował, jakby chciał, żeby słuchacze sami sobie na to odpowiedzieli.
Zanim zaczął, zszedł z podestu i usiadł na jego skraju, zrównując się tym samym ze studentami. Miał ich prawie na wyciągnięcie ręki. Nie wszyscy go widzieli, ale dysponował silnym głosem i każdy mógł go dobrze słyszeć.
− Bohater tej historii nazywał się Albert Dębicki...
Dzwonek na korytarzu nie przerwał wykładu. Niektórzy ze studentów mieli na pewno w planie inne zajęcia czy wykłady, lecz nikt nie opuścił sali. Opowieść rzeczywiście okazała się wielowątkowa, jakby złożona ze strumyków, z których nie wszystkie chciały się zbiec w jednym punkcie. Pewne jej fragmenty nie doczekały się finału. Jak to w życiu, kiedy pewne ścieżki okazują się ślepymi zaułkami, lecz tak czy inaczej na nas wpływają. Więc nikt nie wyszedł.
Bo każdy chciał poznać zakończenie tej historii...
Rozdział I
Marcysia
Marcelina Wierzba, zwana przez wszystkich Marcysią, z dumą biegła do domu. Domu, który stał w Czterech Milach, osadzie leżącej niedaleko Warszawy. I ta bliskość stolicy była bardzo ważna, nazwa tej miejscowości w całości brzmiała: Cztery Mile Za Warszawą. I koniecznie „Za” dużą literą, bo wyraz ten to nie byle przyimek, to przecież wskazanie miejsca. Istotna część nazwy. Nazwy własnej. Ale nikt z miejscowych nie wymawiał tego w całości. Natomiast na wszystkich drogowskazach, tabliczkach oznaczających miejsce i, oczywiście, na mapach, nazwa dumnie figurowała w swym pełnym brzmieniu. Mieszkańcy mówili Cztery Mile, ale gdyby tak powiedział ktoś przyjezdny, natychmiast zostałby poprawiony. Z oburzeniem!
W domu, do którego biegła dziewczyna, mieszkali państwo Wierzbowie, rodzice Marcysi, Mieczysław i Celina, oraz oczywiście ona, Marcelina. No i jej brat. Pierwszym dzieckiem w tej rodzinie była dziewczynka. Jej rodzice bardzo czekali na syna. Marzyli o chłopcu, bowiem chcieli mieć pewność, że duma i dokonanie ich życia, stworzona i prowadzona przez nich farma mleczarska, po śmierci twórców bądź jakiejś ich niezdolności do pracy, zostanie w rodzinie. Oczywiście nie mieli nic przeciw przekazaniu schedy pierworodnemu dziecku, ale raczej wiedzieli, że córka ich dorobkiem życiowym wzgardzi. Marcysia bowiem mleka nie chciała pić od dziecka i gdy już na tyle potrafiła prowadzić rozmowę, żeby przekazywać swoje stanowiska, jednym z pierwszych jej oświadczeń było stwierdzenie, że skoro na mleko nawet patrzeć nie może, mowy nie ma, żeby kiedykolwiek zajmowała się prowadzeniem czegoś takiego co ma związek z krowami i przetwórstwem ich wydzielin (blee!). Pomyśleli więc, że widocznie Pan Bóg sam uznał, że scheda rodzinna powinna przechodzić w ręce męskie, i nawet nie starali się zbytnio namawiać córki do zainteresowania się przetwórstwem mlecznym. Wierzyli, że syn się tym zajmie. Bowiem drugie dziecko urodziło się Wierzbom dwa lata po narodzinach córeczki. I, ku ich wielkiej radości, był to syn. Aleksander, zwany Alkiem.
Zanim Marcysia osiągnęła pełnoletność, wszyscy w rodzinie już wiedzieli, że Wierzbowie raczej jednak nie będą mieli następcy do prowadzenia swojej mleczarni. Alek jeszcze bardziej niż Marcelina nienawidził mleka i mlekopochodnych wyrobów, do krów nawet się nie zbliżał, a na nieśmiałe sugestie ojca, że zostanie właścicielem farmy, nawet nie wzruszał ramionami, tylko bez należytego rodzicom szacunku pukał się w głowę.
Wierzbowie byli więc nieszczęśliwi. Czas płynął, oni się starzeli, a ich dzieci nie mądrzały. Syna obchodziły tylko motory, samochody i inne silniki – traktor czy snopowiązałka, wszystko umiał naprawić, a najpiękniejszym dla niego zapachem był zapach smaru i benzyny.
Objęcie po rodzicach czegoś takiego jak farma mleczna w ogóle nie wchodziło w zakres jego pojmowania świata.
– Tata, jeszcze raz coś mi powiesz na ten temat, to wyjadę do Warszawy. Na zawsze. Pracę mogę tam znaleźć choćby jutro, już nawet miałem oferty – rozeźlił się któregoś dnia i rodzice przysięgli sobie, że nie powiedzą już ani słowa na ten temat.
Chcieli, aby syn chociaż maturę zdał, a potem...
– A potem, to wiesz, matka, że on nie do krów stworzony. Niech sobie otwiera ten swój wymarzony warsztat samochodowy, byle został blisko domu – powiedział pan Mieczysław. – Może mu nie wyjdzie i zbankrutuje – oświadczył kochający tatuś, mający nadzieję, że po takim bankructwie ich synowi nie zostanie nic poza objęciem mleczarni.
Ale zanim to miałoby nastąpić, potrzeba jeszcze trochę czasu. Do samej matury brakowało Alkowi jeszcze dwa lata.
Wierzbowie więc ponownie zwrócili się w stronę Marcysi. Rozwijali przed nią świetlane perspektywy. Jednak na prośby, aby choć spróbowała zainteresować się rodzinną firmą, jedyną odpowiedzią było uparte kręcenie głową.
– Nie! I nie! Mówiłam sto razy, że nie, więc dajcie mi spokój! – krzyczała ich córka,
− A co ty, dziewczyno, w takim razie chcesz robić? – Matka złapała się za głowę, zgorszona i zrozpaczona tym, jak ukochane dziecko traktuje dorobek życia rodziców. Urabiających sobie ręce po łokcie, żeby to dziecko miało wszystko, co dostępne. A więc: jedzenie, mieszkanie, ubrania, odpowiednią naukę i odpowiednią schedę po śmierci tych rodziców. To, że dziecko może w ogóle tego nie chcieć, nie mieściło jej się w głowie. Dom i gospodarstwo Wierzbów nie były byle jakie; uważano je chyba za najlepsze i najdoskonalsze w całej osadzie. A tak już zupełnie szczerze, to ich posiadłość stała na drugim miejscu. Po gospodarstwie Kokołków, przylegającym do ziem Wierzbów. O tyle bogatszym, że Kokołkowie swojemu jedynakowi już kilka lat temu wystawili osobny, postawny i okazały dom. W którym tenże jedynak, Henryk, w ogóle nie mieszkał, nie mając bowiem własnej rodziny, wolał wygodne życie w domu rodziców. Dom więc stał pusty, czekając, aż Heniuś się usamodzielni, na co na razie nie było widoków. Choć..., tak naprawdę to widoki byłyby, gdyby spełniło się marzenie Wierzbów, mających nadzieję, że Heniuś zainteresuje się ich jedynaczką.
O marzeniach tej jedynaczki w ogóle nie mieli zamiaru myśleć, absolutnie nie mogąc uwierzyć w to, że ona żadnego gospodarstwa, ani tym bardziej farmy mleczarskiej, nie chce.
A tym bardziej niezrozumiałe było dla nich, że ona chce studiować. Prawo. Na Uniwersytecie Warszawskim.
I teraz właśnie ukochana córka biegła radośnie do domu, ściskając w ręku świadectwo maturalne, by za chwilę oznajmić rodzicom, co zamierza ich starsze dziecko.
Rodzice stanęli zgodnym murem przeciw planom dziewczyny. Studia?! W Warszawie?!
− Ależ, dziecko, za nic. Wybij to sobie z głowy albo ja ci to wybiję. – Ojciec rozpiął pas i już chciał wyciągać go ze spodni, ale zawahał się, bo Marcelina stała przed nim wyprostowana, z zaciętą miną i nie wyglądało, jakby miała się przestraszyć ojcowego paska. Bo tak naprawdę to przecież nigdy swojej jedynaczki nie uderzył, choć zdarzały się niekiedy jakieś poszturchiwania, gdy dziecko słuchać nie chciało.
− Nawet jeśli mnie zbijesz, tato, ja i tak pójdę na studia. Jestem już pełnoletnia i nie możesz mi rozkazywać.
Prawda, nie mógł jej rozkazywać. I wiedziała, że jej nie zbije. Ale nie była głupia i wiedziała też, że na razie nie ma żadnych swoich pieniędzy, poza jakimiś drobnymi kwotami, które czasami dostawała od rodziców w prezencie, z czego przecież i tak zaraz większość wydawała. Na głupoty, jak orzekała matka.
Jednak miała nadzieję, że jakoś sobie poradzi, byleby tylko udało jej się dostać na wymarzony uniwerek. Studenci dorabiali sobie od zawsze, obecne czasy stwarzały ku temu mnóstwo możliwości.
Los był jednak łaskawszy dla rodziców, bowiem córka niestety nie uzyskała wymaganej liczby punktów istotnych w procesie rekrutacji na studia prawnicze na wymarzonej uczelni. Za mało miała szóstek na świadectwie maturalnym, nie wygrała żadnej olimpiady, ba!, nawet w żadnej nie brała udziału, a średnia ocen z okresu nauki w szkole średniej, w tym głównie z przedmiotów istotnych dla wybranego kierunku studiów, nie była zachwycająca.
I, niestety, Marcelina Wierzba nie dostała się na Uniwersytet Warszawski. Mogła, oczywiście, znaleźć jakąś prywatną uczelnię wyższą, jednak nauka w takiej placówce była płatna i kwoty te nie były niskie. I tak zresztą, bez względu na ich wysokość, Marcelina nijakich opłat nie mogłaby uiszczać, nie dysponowała bowiem żadnymi własnym środkami. Zarobić aż tyle nie miałaby jak i nie miałaby gdzie, a nawet jakby, to nie miała nawet możliwości wniesienia wymaganych na takie studia opłat wstępnych. O wynajęciu mieszkania w Warszawie też nie mogła marzyć, a nawet gdyby chciała codziennie jeździć na wykłady, pekaes miał tak ubogi rozkład jazdy, że traciłaby mnóstwo czasu, którego zostawałoby jej niewiele więcej niż na spanie.
Rodzice stanęli w zwartym szyku, oznajmiając, iż ich dziecko nie otrzyma od nich ani grosza na jakieś tam fanaberie. Prawo, też coś! Co innego, gdyby chciała studiować rolnictwo lub jakieś zarządzanie... pomyśleliby. Ale coś tak bezużytecznego, jak prawo? Trwające tyle lat?
W czasie tych lat, przeznaczonych na jakiekolwiek nauki wyższe, rodzice zdołają doskonale wykształcić córkę we własnym zakresie, a ona poza niezbędną wiedzą zdobędzie też już kilkuletnią praktykę. Nie lubi mleka? Wszak nie musi go pić. Nawet nie musi go oglądać, wszystko za nią zrobią maszyny obsługiwane przez doświadczonych pracowników. Ona ma tylko pilnować dyscypliny, liczyć pieniądze i dbać o porządek. To chyba nie takie trudne, prawda?
Po prostu wiedzieli, że muszą utrzymać ją w domu i jakoś zachęcić, aby przyzwyczajała się do myśli, że zostanie panią prezes rodzinnej firmy. Bo w to, że mleczarnię przejmie jej brat, już przestali wierzyć. Oświadczył im, że prędzej piekło zamarznie. Uwierzyli mu, bo widzieli, że każda myśl i czyn ich syna kieruje się w stronę, ogólnie mówiąc, motoryzacji. Interesują go tylko przedmioty, które mają silniki. Stworzenia żywe do tej kategorii się nie zaliczały.
I biedna Marcelinka, nie mając innego wyjścia, zrozumiała, że musi poddać się rodzicielskim postanowieniom. Albo... uciec z domu. Albo po prostu wyjść za mąż.
Uciec... Ta myśl się jej nawet spodobała. Przez moment, gdy wyobraziła sobie poczucie wolności, wiatr we włosach, uśmiechniętego młodzieńca, który porywa ją swym kabrioletem i wiezie w nieznane... Właśnie, w nieznane – ocknęła się raptem. Wyrosła już z wieku, w którym wierzy się w bajki z zawsze dobrym zakończeniem.