Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ONA – pisarka, z pozoru twardzielka, a naprawdę marzycielka. Trochę dziwna, bo nie lubi ani złota, ani brylantów, uwielbia natomiast gadżeciki i... golonkę.
ON – obieżyświat. Nigdy nie nęciła go perspektywa stałej posady, przywiązania do jednego miejsca, kupna samochodu czy mieszkania. Oznaczałoby to zobowiązania, do jakich nie był jeszcze gotów, i nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie…
Poznali się na wielkim wycieczkowcu, płynącym do Maroka.
Może byłoby jak w bajce – poznali się, pokochali, żyli długo i szczęśliwie – gdyby nie to, że mama ONEJ, chora na nowotwór, towarzysząca córce w tym bajecznym rejsie, zabrała ze sobą pewien ponad stuletni brulion...
W owym kajecie dopiero przed wyjazdem odkryła niewiarygodną rodzinną tajemnicę. Na dodatek – zaszyfrowaną…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wiesz... gdy się jest bardzo smutnym, lubi się zachody słońca.
Antoine de Saint-Exupéry, „Mały Książę”
Wszystkim, którzy kochają tajemnice
ZAMIAST WSTĘPU
ONA, CZYLI LENA
Z pozoru twardzielka, choć wnętrze, jak sama twierdzi, ma miękkie i głupie. Do tej pory miota się po życiu, częściej pod wozem niż na wozie. Oczywiście próbuje zawsze być na wierzchu, jednak nie za każdym razem to się udaje.
Znajdujemy się w pierwszej tercji jej życia, które zmienia się i układa nie tak, jak by chciała.
Na imię ma Lena. Jest kobietą około trzydziestoletnią. Tak postanowiła i tak zostanie, dopóki... dopóki nie zmieni zdania. A do zmiany zdania zawsze musi mieć konkretny powód. W tym przypadku dobrym powodem może być na przykład jakiś ON. Cóż, do tej pory taki ON jeszcze jej się nie trafił. Nie znaczy to oczywiście, że różnych „onych” nie spotykała, każdy z nich zawsze jednak był tylko „onym”. ON jeszcze na nią czeka. Ona na niego nie, nie musi czekać, doskonale wie, że jest. I dziś, jutro lub za tydzień się spotkają. Będzie blondynem z półdługimi włosami, opadającymi na kołnierz marynarki. Bo marynarki nie odpuści. Uwielbia mężczyzn w marynarkach, choć może to być też skórzana kurtka. Jego zawód? Ach, to przecież nie ma znaczenia, jednak jakieś tam środki do życia powinien posiadać. Bogaczem być nie musi, ona luksusów nie wymaga. Ot, tak tylko, żeby starczyło na życie. Wiecie, takie zwyczajne. Opłaty za kilkupokojowe mieszkanie. Oraz na wyżywienie, zwykłe, na średnim poziomie, powiedzmy, śródziemnomorskie, a golonka tylko od czasu do czasu. Że golonka? A tak, cóż to, kobieta nie może lubić czegoś takiego? No to ona właśnie lubi i nie ma zamiaru przestać. Książki, dużo książek, kupowanie nowości, nawet gdyby się okazało, że są do niczego (a jest takich coraz więcej) i nie nadają się do postawienia na półce. Nic to, oddaje je do biblioteki.
Dalej – co tam jeszcze? Ciuchy? Tak, owszem, dużo ciuchów. Nie takich najmodniejszych, snobką przecież nie jest, takich po prostu, które jej się podobają. Podobają się jej – na niej oraz podobają się jej – na nim. Bo przecież ON nie może chodzić wyłącznie w marynarce lub skórzanej kurtce.
Poza tym różne gadżety, drobiazgi, magnesiki, figurki kotów. I serduszka. Mnóstwo serduszek. Z rozmaitych tworzyw, nie tylko ze złota. Bo ONA za złotem wcale zresztą nie przepada. Ale za duperelkami tak, bardzo.
No i jeszcze jedno – dwa, może trzy, no tak do pięciu razy w roku jakiś wypadzik w ciekawe miejsce. Słońce, plaża, ciepłe morze, las, las, dużo lasu. I jakieś zabytki. Dużo pięknych miejsc do spacerowania i liczenia kroków (wiecie, te krokomierze...).
Dobrze, przedstawiła się wszystkim. Wstępnie. Bo dokładniej poznają ją państwo w historii, która jest w tej opowieści.
Będzie różnie. Ale prawdziwie. No, może nie tak zupełnie. Bo – jak mawia jej przyjaciel – pisarze zawsze kłamią.
Jaki będzie akt pierwszy, już się domyślacie. Na wstępie zaznaczyć należy, że ONA jest pisarką. I to, ku swojemu niebotycznemu zdziwieniu, ale i zachwytowi, bardzo poczytną.
MAMA ONEJ, CZYLI ALICJA
– Córeczko, nie płacz – usłyszała, gdy tylko nacisnęła klawisz odbioru. A przecież to nie ona płakała. Szloch dało się słyszeć, zanim zdążyła przycisnąć telefon do ucha.
– Mamo! Mamuśku! Co jest?
Pytała, choć niepotrzebnie. Wiedziała. Mamie wymknęło się kilka dni temu, że jedzie na mammografię. Nie przejęła się tą informacją, obydwie robiły sobie to badanie co pewien czas. U niej zawsze wszystko było w porządku. U mamy zresztą też. Tylko, że teraz... mama płacze?! Jej mama nie była płaczliwą niewiastą. W zasadzie chyba nigdy... Nigdy? Tak. Nigdy. Nie widziała, by matka płakała. Nawet gdy zmarł tata. Być może wtedy płakała, tak naprawdę to tego nie wie, jeśli jednak tak, to nie przy niej. W przeciwieństwie do niej, beksy na zawołanie, która łkała nawet wtedy, gdy zarżnięto Berbecia. A tak, nie wiecie, kto zacz. Otóż był to kurczak ich gospodyni z Zalesia, u której kiedyś spędzały z mamą jeden z letnich miesięcy. Sto lat temu. Potem płakała na kilku pogrzebach cioć, wujków, znajomych i znajomych znajomych. Gdy umarł jej tata, też ryczała, kilka dni. Potem już długo, długo nie.
Jednak teraz...
– Wiesz, kochanie, on jest czwartego stopnia. Z przerzutami do węzłów chłonnych lewej pachy. Wczoraj odebrałam wyniki biopsji i teraz siedzę przed gabinetem chirurga onkologa w przychodni przy Wawelskiej. Jestem już po różnych wstępnych badaniach i czeka mnie operacja. Miałam nic ci nie mówić, ale przecież jesteśmy umówione na mój urodzinowy bal.
– Mamo. Czekaj. Jadę tam do ciebie. Zaraz będę. – Nie mogła być zaraz. Samochód stał u mechanika, coś w nim grzechotało, nie piliła o natychmiastową naprawę, bo doskonale dawała sobie radę, poruszając się na piechotę lub środkami komunikacji miejskiej (wszędzie miała blisko). Tramwajem od niej na Wawelską jechało się trochę ponad pół godziny (to nie takie „zaraz”). I mama doskonale to wiedziała.
– Ależ, skarbie, nigdzie nie przychodź. Ja tu ustalę, co trzeba, i przyjadę do ciebie, jeśli nie będę przeszkadzać. Wszystko ci opowiem.
Alicja Lisowska, z domu Małecka, urodziła się kilka lat po wojnie, w Warszawie. Rodzice mamy do 1939 roku mieszkali w pałacu Krasińskich w Radziejowicach. Gdy miejsce, w którym żyli, przeszło w ręce niemieckie, wyjechali do dalekiego kuzyna taty do Grodziska Mazowieckiego. Ojciec Alicji przed wojną był zarządcą w radziejowickim pałacu. Gdy po wkroczeniu Niemców urządzono tam szpital dla żołnierzy niemieckich, większość zatrudnionych w nim Polaków po prostu stamtąd uciekła, rodzice Alicji także.
Kuzyn pana Małeckiego, kolejarz, mieszkał wraz z rodziną w niewielkim domku blisko grodziskiego dworca. Krewniacy zostali przyjęci z wielką życzliwością. Po wojnie, którą szczęśliwie wszyscy przeżyli, Florentyna i Marceli Małeccy zdołali urządzić się w Warszawie. Pan Marceli zdobył pracę jako nauczyciel geografii w szkole podstawowej, jego żonę zatrudniono tam jako kucharkę.
Małeccy byli małżeństwem od dwunastu lat i choć bardzo tego pragnęli, przez ten czas nie poczęli dziecka. Kiedy się okazało, że Florentyna jest w ciąży, ich radość nie miała końca.
Córka Alicja nie miała pojęcia, że jej mama nosi w zanadrzu pewną tajemnicę, a Florentyna ciągle odkładała chwilę, w której przekaże ją swojemu dziecku. Jedynemu dziecku. Dziecko rosło, uczyło się, studiowało, aż wreszcie założyło rodzinę i za chwilę miało urodzić swoje dziecko. A dwa miesiące przed tym szczęśliwym wydarzeniem zmarli rodzice Alicji, najpierw tata na udar, niedługo po nim mama, na zawał. Po zgonie mamy Alicja stwierdziła, że była to po prostu śmierć z rozpaczy, jej rodzice nigdy – od dnia ślubu – nie spędzili ani jednego dnia osobno.
Ala została właścicielką czteropokojowego mieszkania na Żoliborzu oraz wszystkich mebli, sprzętów i wyposażenia odziedziczonego po rodzicach. Czas na zajmowanie się tym spadkiem nie był najlepszy, dziecko chyba za bardzo zdenerwowało się smutnymi wydarzeniami poprzedzającymi jego przyjście na świat i nieco „awanturowało się” tam, gdzie w tym czasie przebywało. Lekarz zalecił przyszłej mamie spokój, odpoczynek i ograniczenie wszelkich wysiłków.
– Powolne spacery, pani Alicjo, witaminy i właściwe odżywianie.
Mieszkanie państwa Małeckich zostało zamknięte na cztery spusty i nikt tam niczego nie ruszał. Jedynie Witold Lisowski, przyszły tata oczekiwanego dziecka, raz w tygodniu chodził tam i próbował zwalczyć cały kurz osiadający w pustym mieszkaniu. Walkę, jak łatwo się domyślić, najczęściej przegrywał.
Po narodzinach córeczki jej szczęśliwi rodzice postanowili sprzedać swoje dotychczasowe mieszkanie na Woli i przenieśli się na Żoliborz, oczywiście po gruntownym remoncie i przemeblowaniu mieszkania odziedziczonego przez Alicję.
Co mogli, sprzedali, co mogli, rozdali, wiele rzeczy po prostu wyrzucili. Ala sprzeciwiła się tylko likwidacji różnych papierów, dokumentów, zapisków i bóg-wie-czego, przechowywanych w wielkich szufladach opasłego ojcowego biurka.
– Kiedyś to przejrzę, zostaw – mówiła Witoldowi, który chciał opróżnić biurko, bo nie miał już miejsca na swoje dokumenty.
W ten sposób tajemnica Florentyny pozostawała w dalszym ciągu tajemnicą.
ONA (CZYLI LENA) – CD.
Lena Lisowska ukończyła studia prawnicze, choć nie zdołała dojść tam, gdzie chciała. Marzyła, że zostanie prokuratorem i będzie oskarżać, oczywiście skutecznie, największych łotrów i bandytów. Przez chwilę zresztą chciała być najdoskonalszym adwokatem, ale szybko zrozumiała, że w takim przypadku musiałaby bronić największych łotrów i bandytów. Wolałaby ich oskarżać. Nic jednak nie wyszło z tych prawniczych marzeń, po drodze na szczyt potknęła się o aplikacje. Pioruńsko trudne egzaminy wstępne i takie tam. A potem następne trzy lata nauki. Oszacowała, że nie ma na to siły. Zresztą już pod koniec studiów stwierdziła, że właściwie źle wybrała kierunek edukacji. Prawo? Ej, myślicie, że to ciekawe?? Nie macie pojęcia, ile trzeba się nawkuwać czegoś, co od dawna jest martwe, a jeśli nawet jeszcze żyje, jutro lub pojutrze się zmieni. Bo może ktoś, kto aktualnie jest u władzy, uzna, że nic z tego, co kiedyś było wiążące, dzisiaj już takie być nie musi. Ech, szkoda gadać...
– Ale wiesz – powiedziała kiedyś najlepsza przyjaciółka Leny, Miłka (a dokładniej – Ludmiła) – wcale nie musisz być prawnikiem. Mogłabyś na przykład zostać posłem.
Miłka była o kilka lat od Leny starsza, poznały się kiedyś przypadkiem, w bibliotece. Obydwie namiętnie czytały książki i okazało się, że mają identyczny gust literacki. Ludmiła pracowała w laboratorium chemicznym, gdzie przeprowadzano różnego rodzaju eksperymenty na syntetykach, za każdym razem inne. Zawsze panował tam ruch, często wymieniano sprzęt i ludzi, praca była ciekawa, choć stresująca, ale Miłce odpowiadała, bo nigdy się tam nie nudziła.
Przyjaciółki prawie zawsze miały takie samo zdanie na każdy temat, ale tą swoją propozycją Ludmiła zaszokowała drugą kobietę.
– Posłem? – Lena spojrzała na nią z wielkim zdziwieniem. – Chyba oszalałaś!
I nagle spostrzegła, że dziewczyna pęka ze śmiechu.
Lena oczywiście natychmiast popukała się w głowę. To raczej ja oszalałam, pomyślała. Bo jak mogła choć przez chwilę sądzić, że Ludmiła, jej alter ego, mówi na serio.
Choć, gdyby tak się zastanowić, ten pomysł nie był wcale nierealny. Prawnik, świeżo po studiach, naprawdę mógłby zrobić dużo dobrego w miejscu, w którym prawo powstawało. Ale... no cóż, tych „ale” było tyle, że nawet nie warto ich wymieniać.
– Zastanowię się nad twoją propozycją, gdy już skompletuję odpowiednią liczbę wielce przydatnych znajomych – odparła wyniośle i nawet nie musiała wtedy „puszczać oczka”.
Oficjalną edukację wyższą zakończyła zdobyciem dyplomu prawnika i rozpoczęła karierę urzędniczą. Po kilku latach takiej sobie pracy i takiej sobie płacy, z których to lat wyniosła fajne kontakty, miała miłych znajomych (nie żeby zdobywała komplet popleczników, gotowych ją poprzeć w ewentualnej karierze politycznej, bo – jak już wiemy – tak naprawdę w ogóle jej nie planowała) i zdobyła sporo życiowego doświadczenia, następnie wyszła za mąż za ogrodnika. Prywatnego przedsiębiorcę z dorobkiem, który nie był blondynem, nie miał półdługich włosów i nie chodził w marynarkach. Kurtkę skórzaną miał, nawet dwie czy trzy. Lena była pewna, że do marynarek go przekona, niestety nie zdążyła, mąż zmarł bowiem nagle i niespodziewanie na straszną odmianę glejaka. Została sama, z całą firmą na głowie. Bogdan Starosz nie miał żadnej rodziny, była więc jedyną osobą, która odziedziczyła cały interes. I tak szybko, jak tylko się udało, sprzedała to wszystko.
– Koniecznie córeczka, dobrze? – prosił mąż, gdy tylko o dzień lub dwa opóźniał jej się okres.
Jasne, koniecznie córeczka, choć wiedziała, że synka powitałaby na świecie równie gorąco.
Nie było to jednak im dane...
Śmierć małżonka przeżyła bardzo ciężko. Nie zdążyli powołać na świat wymarzonej córeczki, nie zdążyli wyjechać na safari (fotograficzne, rzecz jasna) do Kenii, popłynąć przełomem Jangcy Xiang, pobawić się z lemurami na Madagaskarze – a o tym wszystkim marzyli. Dwa lata tkwiła w czarnej rozpaczy, aż kiedyś, ot tak, po prostu, wystukała kilka zdań na klawiaturze komputera. I na ekranie zaczęły snuć się losy młodej kobiety, która...
A potem odważyła się nadać numery rozdziałom i napisać tom drugi. Raptem... była poczytną autorką powieści obyczajowych podbijających serca czytelniczek. A nawet również czytelników.
Z pracy zawodowej wymiksowała się bardzo szybko. Pisanie było bardziej lukratywne i o wiele ciekawsze. Miała więcej swobody i tylko czasami dokuczała jej samotność.
Nazwiska po mężu nie chciała nosić. Nie zdążyła się z nim zespolić, a ilekroć je słyszała, jej rozpacz się pogłębiała.
Musiała żyć sama, tak jak przed Bogdanem. Pierwszą książkę wydała pod nazwiskiem panieńskim: Lisowska. W umowę wydawniczą wpisała je jako pseudonim. Ale gdy książka zaczęła odnosić sukces i jej pseudonim zaczął pojawiać się na wystawach księgarń oraz w internecie, doszła do wniosku, że gdyby zamiast Lisowska wszędzie widniało Starosz, o wiele trudniej byłoby jej pogodzić się ze stratą, jaką była śmierć męża. Wystąpiła zatem o zmianę nazwiska na poprzednie i już tylko zmieniła stosowny zapis w umowie wydawniczej. Wciąż tej samej, bo cały czas współpracowała z jednym wydawnictwem.
Miłka wyszła za mąż i wyprowadziła się do Gdyni. Właściwie Lena ucieszyła się z tego, bo mąż jej przyjaciółki był bardzo sympatycznym i dobrym człowiekiem, a poza tym uzyskała pewność, że częściej będzie jeździć do Trójmiasta, które bardzo lubiła. Skończyło się na kilku dniach pobytu, przed weselem przyjaciółki i tuż po nim. Później każdy miał swoją pracę, swoje sprawy, swoje problemy. I cóż, jak to najczęściej bywa w życiu, plany pozostały planami. Kropka. Oczywiście nie zerwały kontaktu, w dobie internetu i komórek to raczej trudne. Tylko że... coraz mniej miały wspólnych spraw, wspólnych tematów do obgadania, wspólnych książek do przeczytania. I – Miłka miała dziecko... A Lena była sama. Wiecie, kobieta około trzydziestki, wdowa, bezdzietna z wyboru. Choć to ostatnie było najdalsze od prawdy. Ale czyż na wszystko nie było za późno? Choć może nie, dobrze pamiętała, że ON gdzieś tam na nią czeka. Widocznie ONYM nie był Bogdan, mąż, aczkolwiek żałowała tego. Zapowiadało się przecież...
Ten ON, jaki ma być, dobrze wiedziała – obieżyświat, opoka, dąb i skała, a w rzeczywistości czuły wrażliwiec, który potrafi się wzruszyć i zapłakać nad losem biednego i słabego. Tak naprawdę dębem, skałą i lwem byłby, gdyby zaszła potrzeba obrony kogoś bardzo mu bliskiego.
Mimo miłości, jaką czuła do Bogdana, i ogromnego żalu po jego śmierci, wiedziała jednak, że to nie ON, choć był przecież jej mężem.
Tak, jest jak jest, musi po prostu przeczekać.
Dobra, da radę, życie trwa, tyle że obecnie przygotowało dla niej kolejnego kopniaka. Glejak Bogdana to był tylko wstęp. Teraz nowotwór czwartego stopnia wlazł na Leny mamę. Jak ma, jak one obydwie mają z tym walczyć?
ROZDZIAŁ 1
ZNALEZISKO FLORENTYNY
Florka – a nie, nie, już nie Florka – teraz powinna stawać się szanowną panią Florentyną... Choć naprawdę było to trudne. Wszak miała zaledwie osiemnaście lat, wyszła za Marcelego następnego dnia po tych właśnie urodzinach. On – zarządca radziejowickiego pałacu – był sporo straszy, miał już lat trzydzieści pięć, a do tej pory pozostawał w stanie bezżennym. Jedni mówili, że to z powodu swojej pracowitości, przez którą nie miał czasu na rozglądanie się za małżonką. Inni mówili, że to raczej z powodu zbyt szerokiego rozglądania się za kobietami, co uniemożliwiało mu ostateczny wybór. Obojętnie, jaka była prawda, gdy po raz pierwszy zobaczył młodziutką pannę Florę, wówczas niespełna siedemnastoletnią, od razu wiedział, że to ona mu jest pisana.
– Spójrz – powiedział swojej matce. – To będzie twoja synowa.
Matka była za mądra na to, żeby stanowisko Marcelego skomentować. Wiedziała, że gdy jej syn coś postanowi, to rzecz się dokona, a poza tym nie miała wybrance nic do zarzucenia.
Florka lub – jak kto woli – panna Florentyna, za zgodą, aprobatą i przyzwoleniem wszystkich członków rodziny Małeckich, stała się odtąd panią Marcelową Małecką.
Od pierwszego dnia w roli żony zarządcy majątku starała się zasłużyć na miano szanownej małżonki pana administratora i próbowała pomagać mężowi w jego pracy, jak tylko umiała i mogła. Rzecz w tym, że Marceli Małecki w ogóle żadnej niewieściej pomocy nie oczekiwał, bo prać, gotować i sprzątać miał mu kto, w radziejowickich czworakach było sporo służby. A on był lubiany i szanowany, widocznie te opowiastki o jego „zbyt szerokim” rozglądaniu się za kobietami były wyssane z palca jakiegoś zawistnika. Wiadomo, że tacy są zawsze i wszędzie.
Marcelowa Małecka, czyli Florentyna, nie miała zbyt dużo roboty, ale zawsze sobie coś tam wymyśliła. Ostatnio uzyskała pozwolenie na przejrzenie i ewentualne uzupełnienie katalogu książek w pałacowej bibliotece i zajęcie to bardzo jej się podobało. Stała się wszędobylską myszką i wszędzie wypatrywała, czy gdzieś nie poniewierają się jakieś zaniedbane, porzucone książki. Często takie znajdowała, bo w Radziejowicach bywało wielu gości, którzy lubili czytać, buszowali więc po bibliotece, wynosząc często stamtąd czytane tomy do innych pomieszczeń. I potem książek tych prawie już nikt nie odnosił na miejsce.
Któregoś dnia postanowiła wybrać się na poddasze, a może nawet na strych (lub – strychy), uznała bowiem, że w takich „odległych od cywilizacji” miejscach może znaleźć coś ciekawego.
– Może tam gdzieś, w jakichś ustronnych kątach – perorowała z zapałem, przekazując mężowi swoje plany na kolejny dzień – stoją jakieś wiekowe, zapomniane kufry. A w nich tkwią stare księgi. Lub pamiętniki przodków. Albo coś równie ciekawego. Mogę tam iść, pogrzebać? Mogę?
Tak tańczyła wokół niego, tak zaglądała mu w oczy prosząco, że nie miał serca powiedzieć jej, że raczej na pewno nie znajdzie „tam” niczego ciekawego. Napomknął zatem tylko leciutko, że kufry na wszystkich strychach były od czasu do czasu przeglądane i wysypywane naftaliną oraz środkami na gryzonie. Ale tego, że nawet gdyby znalazły się w tych miejscach jakieś książki, to już chyba byłyby zbutwiałe i nienadające się do użytku, nie powie jej za nic.
Dobrze, jeśli chce, niech sobie szuka, proszę bardzo.
Florentyna szukała. A że „takich miejsc” było sporo, miała dużo roboty. I każdego dnia była coraz smutniejsza, bo w istocie nie znajdowała niczego, co mogłoby ją zainteresować.
Jednak nie na próżno mówi się: szukajcie, a znajdziecie. Pewnego dnia Florentyna znalazła. Nie całkiem jednak to, czego szukała. Żadnych ksiąg ani memuarów nie było. Natknęła się za to na spory tłumoczek, który zainteresował ją na tyle, że wyjęła go z dna kufra, rozłożyła na wieku drugiego i z zaciekawieniem przejrzała. Był to długi płaszcz z grubego sukna, z podszewką, w rodzaju wojskowego szynela rosyjskiego, tyle że bez jakichkolwiek odznaczeń czy dystynkcji. Sam płaszcz nie stanowił żadnej atrakcji, Flora nawet przez chwilę zastanawiała się, czemu go do tej chwili nie wyrzucono, skoro – jak twierdził mąż – co pewien czas przeglądano kufry. Doszła do wniosku, że widocznie te „przeglądy” były bardzo pobieżne, płaszcz leżał prawie na dnie kufra, toteż żadne oko tam nie dotarło. Kogóż by zainteresowały jakieś stare łachmany, prawda? Zajrzała w głąb jeszcze raz, wpadając prawie do środka, bo kufer był duży, stanowił w zasadzie wysoką skrzynię. Zupełnie na samym dnie leżały jeszcze jakieś zgrzebne obszerne spodnie, z takiego samego grubego płótna. Wyciągnęła je na wierzch i gdy przeciągała portasy przez brzeg tej skrzyni, raptem coś stuknęło. Obmacała dokładnie obydwie znalezione części garderoby i znalazła... skarb. No skarb, naprawdę! Pod podszewką szynela tkwiło sporo małych pakiecików, precyzyjnie powszywanych dookoła płaszcza, w których ukryto jakieś niewiarygodne klejnoty. A pod szerokim pasem grubych spodni dookoła talii ciągnęła się doszyta kieszonka, poprzeszywana w kilku miejscach. Okazało się, że znajdują się w niej płaskie zawiniątka ze złotymi monetami (markami?, denarami?, talarami?), na widok których prawie przestała oddychać. Gdy dokładnie przyjrzała się znaleziskom, stwierdziła że są to rosyjskie pięciorublówki. Niektóre wybite w 1898 roku, większość chyba w 1890 i 1894. Ale były też z lat późniejszych, po roku tysiąc dziewięćsetnym. Skrupulatnie policzyła, razem było ich dwieście czterdzieści osiem. Liczyła aż trzy razy, bo migało jej w oczach i nie miała pewności, czy się nie pomyliła. I chyba wszystkie miały wartość pięciorublową, choć zdawało jej się, że nominały niektórych były trochę wyższe. Ile było których, nie miała pojęcia, nie przywiązywała zresztą do tego żadnej wagi.
Zawinęła monety i biżuterię w jeden pakunek, w jakiś stary szal, który także leżał w tej skrzyni, pozostałe rzeczy wpakowała tam z powrotem i usiadła na podłodze. Co powinna z tym zrobić? Nie miała oczywiście pojęcia o cenach złotych monet sprzed lat, nie umiała też ocenić wartości znalezionych klejnotów. Widziała tylko, że są bardzo piękne. Dokładnie nawet nie umiałaby określić, jakie kamienie zdobią misternie wykonane naszyjniki i z precyzją tworzą pierścienie. Była oczytana, wyobraziła sobie zatem uciekinierów z carskiej Rosji, których droga ucieczki przed rewolucjonistami z czasów 1917 roku powiodła przez Radziejowice.
Czy mogło tak być? Jak tu dotarli? Co z nimi się stało? Dlaczego zostawili tu swoje kosztowności? Te i inne pytania wirowały jej w głowie, mieszając się z pomysłami, co ona ma teraz począć z tym niespodziewanym odkryciem.
Gdy wróciła do dworku zarządcy, czyli teraz także i jej domu, małżonka jeszcze nie było. Nie zdziwiło jej to, Marceli prawie codziennie miał tyle roboty, że wracał dopiero wieczorem, na kolację. Nie była pewna, co ma zrobić. Z jednej strony chciała natychmiast pokazać wszystko mężowi, ale po krótkim rozważeniu sytuacji postanowiła, że najpierw spróbuje się dowiedzieć czegoś o ewentualnych gościach, którzy przebywali w pałacu po jej urodzinach. A że liczyła sobie już osiemnaście lat, tyle właśnie minęło od czasu rosyjskich rewolucji 1917 roku – wiedziała, że to będzie trudne. Miała jednak nadzieję, że ktoś w majątku pamięta te czasy. Pomyślała, że może je pamiętać również Marceli, jego jednak pytać nie chciała. Spróbuje najpierw sama wszystkiego się dowiedzieć i dopiero z tą całą wiedzą pokaże mężowi znalezione wspaniałości. Zastanawiała się przez chwilę, gdzie schować ów skarb, nie chciała, żeby namierzył go ktoś ze służby. W końcu wpadło jej do głowy, że ukryje zawiniątko po prostu w piecu. Było lato, oczywiście nikt w piecach teraz nie palił, drzwiczek nie otwierano, bo ruszty zostały oczyszczone, na razie więc wszystko będzie tam bezpieczne. Przed zimą wymyśli nowy schowek, ale tym będzie kłopotać się za kilka miesięcy. A w ciągu tygodnia czy dwóch może uda jej się zdobyć jakieś informacje, pogrzebie w pałacowym archiwum, popyta, podrąży. A to się Marceli zdziwi...
Im dłużej jednak szperała, tym bardziej chciała niczego nie znaleźć, gdyż coraz bardziej przyzwyczajała się do myśli, że to jej klejnoty. JEJ. I te złote monety też. Całe dwieście czterdzieści osiem sztuk. Nie miała pojęcia, co z nimi pocznie i czy w ogóle będzie potrafiła jakoś wykorzystać ich wartość. Po prostu teraz je miała i już.
A gdyby kiedyś urodziła córkę, byłby to dla niej wspaniały posag.
Nie przewidziała jednak sytuacji, w której będzie musiała – ona i Marceli – opuścić Radziejowice i uciekać stamtąd, żeby ratować życie. Stało się tak dwa miesiące po opisywanym wydarzeniu, kiedy pałac w Radziejowicach przejęły wojska niemieckie i miejsce to zaczęto przygotowywać do zorganizowania tam niemieckiego szpitala wojskowego. Na opuszczenie pomieszczeń mieszkańcy pałacu i zatrudnieni w nim pracownicy, którzy zostać nie chcieli, mieli dość mało czasu. Florentyna bała się zabierać kosztowności ze sobą, bo zewsząd napływały informacje, że wszędzie są Niemcy, którzy ograbiają lub w ogóle mordują uciekających cywili. Rabunków dopuszczali się również rodacy, podróż z tego powodu była ryzykowna. Marceli miał kuzyna w Grodzisku Mazowieckim, niezbyt daleko od Radziejowic, co niestety i tak nie dawało pewności, że bezpiecznie do niego dotrą. Ale postanowili spróbować.
Wobec postanowienia, że biżuteria i monety nie jadą z Florką, dziewczyna zapakowała swój skarb do glinianego garnka ze szczelną pokrywką, w którym jeszcze jej mama, a potem ona, kisiła ogórki. Następnie owinęła je kilkoma warstwami papy tak dokładnie, jak zdołała, i zakopała pod swoim ulubionym drzewem w radziejowickim parku.
Miejsce owego schowka opisała sobie jedynie znanym szyfrem, umieszczając te zapisy między linijkami adnotacji w zeszycie, w którym przechowywała przepisy kuchenne i różne porady postępowania w gospodarstwie. Zeszyt schowała w koszyku z bielizną, mając nadzieję, że jeśli nawet ktoś na nich napadnie, rabowaniem takiego koszyka nie będzie zainteresowany. A nawet jeśli, to i tak jej wskazówek nie zrozumie.