Tajemnica Florentyny - Maria Ulatowska, Jacek Skowroński - ebook + audiobook

Tajemnica Florentyny ebook i audiobook

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

ONA – pisarka, z pozoru twardzielka, a naprawdę marzycielka. Trochę dziwna, bo nie lubi ani złota, ani brylantów, uwielbia natomiast gadżeciki i... golonkę.

ON – obieżyświat. Nigdy nie nęciła go perspektywa stałej posady, przywiązania do jednego miejsca, kupna samochodu czy mieszkania. Oznaczałoby to zobowiązania, do jakich nie był jeszcze gotów, i nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie…

Poznali się na wielkim wycieczkowcu, płynącym do Maroka.

Może byłoby jak w bajce – poznali się, pokochali, żyli długo i szczęśliwie – gdyby nie to, że mama ONEJ, chora na nowotwór, towarzysząca córce w tym bajecznym rejsie, zabrała ze sobą pewien ponad stuletni brulion...

W owym kajecie dopiero przed wyjazdem odkryła niewiarygodną rodzinną tajemnicę. Na dodatek – zaszyfrowaną…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 43 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,0 (92 oceny)
35
29
23
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gutkoool

Dobrze spędzony czas

Czytając opis i widząc okładkę tej powieści myślałam, że będzie to kolejna przyjemna obyczajówka, idealna na ten czas jaki teraz mamy - zaczęło się lato, a tu historia rejsu, pięknych miejsc z tajemnicą w tle. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy akcja zaczęła wymykać się z ram w jakie je włożyłam. Znajdziemy tu oczywiście obyczaj i tajemnicę z przeszłości co jest bazą całej historii, ale nie zabraknie też wątku kryminalnego, a momentami także odrobinę sensacyjnego. I powiem Wam, że w przypadku tej historii to zagrało! Dałam się wciągnąć w historię Florentyny, która była odkrywana przez jen córkę i wnuczkę. Ciężko było oderwać się od jej niespodziewanych konsekwencji jakie spowodowała w teraźniejszości. I choć momentami mogła wydawać się odrobinę zagmatwana, to do samego końca pozwalała czytelnikowi być w niepewności do czego ta historia jeszcze doprowadzi.
10
domi_od_ksiazek_pl

Całkiem niezła

Bardzo nierówna powieść. Pierwsze ok. 70% jest bardzo powolne, a na ostatniej prostej akcja niekontrolowanie przyspiesza. Bohaterowie są idealni i mocno nierealistyczni. Całość wydaje się też być ogromnie naiwna a do tego kończy się nagle, jakby autorzy bardzo spóźnili się z oddaniem tekstu i musieli go zamknąć już natychmiast.
00
arafina

Nie polecam

Czytelniczy koszmar... Pomieszanie z poplątaniem. Książka o wszystkim i o niczym. Niespójna i przekombinowana. Ani to powieść obyczajowa, ani to romans, ani kryminał... Warki kryminalne były wręcz śmieszne. Zachowania głównych bohaterów nielogiczne i niezrozumiałe. Szczególnie w obliczu rodzinnej tragedii. Może lepiej byłoby skupić się na jednym pomyśle, a nie wrzucać wszystkich do jednej książki. Tragedia
00
czekolada72

Dobrze spędzony czas

zła nie jest...
00
Joannapedzich28

Nie oderwiesz się od lektury

zajmująca
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ma­ria Ula­tow­ska, Ja­cek Skow­roń­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-16-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wiesz... gdy się jest bar­dzo smut­nym, lubi się za­chody słońca.

An­to­ine de Sa­int-Exu­péry, „Mały Książę”

Wszyst­kim, któ­rzy ko­chają ta­jem­nice

ZA­MIAST WSTĘPU

ONA, CZYLI LENA

Z po­zoru twar­dzielka, choć wnę­trze, jak sama twier­dzi, ma mięk­kie i głu­pie. Do tej pory miota się po ży­ciu, czę­ściej pod wo­zem niż na wo­zie. Oczy­wi­ście pró­buje za­wsze być na wierz­chu, jed­nak nie za każ­dym ra­zem to się udaje.

Znaj­du­jemy się w pierw­szej ter­cji jej ży­cia, które zmie­nia się i układa nie tak, jak by chciała.

Na imię ma Lena. Jest ko­bietą około trzy­dzie­sto­let­nią. Tak po­sta­no­wiła i tak zo­sta­nie, do­póki... do­póki nie zmieni zda­nia. A do zmiany zda­nia za­wsze musi mieć kon­kretny po­wód. W tym przy­padku do­brym po­wo­dem może być na przy­kład ja­kiś ON. Cóż, do tej pory taki ON jesz­cze jej się nie tra­fił. Nie zna­czy to oczy­wi­ście, że róż­nych „onych” nie spo­ty­kała, każdy z nich za­wsze jed­nak był tylko „onym”. ON jesz­cze na nią czeka. Ona na niego nie, nie musi cze­kać, do­sko­nale wie, że jest. I dziś, ju­tro lub za ty­dzień się spo­tkają. Bę­dzie blon­dy­nem z pół­dłu­gimi wło­sami, opa­da­ją­cymi na koł­nierz ma­ry­narki. Bo ma­ry­narki nie od­pu­ści. Uwiel­bia męż­czyzn w ma­ry­nar­kach, choć może to być też skó­rzana kurtka. Jego za­wód? Ach, to prze­cież nie ma zna­cze­nia, jed­nak ja­kieś tam środki do ży­cia po­wi­nien po­sia­dać. Bo­ga­czem być nie musi, ona luk­su­sów nie wy­maga. Ot, tak tylko, żeby star­czyło na ży­cie. Wie­cie, ta­kie zwy­czajne. Opłaty za kil­ku­po­ko­jowe miesz­ka­nie. Oraz na wy­ży­wie­nie, zwy­kłe, na śred­nim po­zio­mie, po­wiedzmy, śród­ziem­no­mor­skie, a go­lonka tylko od czasu do czasu. Że go­lonka? A tak, cóż to, ko­bieta nie może lu­bić cze­goś ta­kiego? No to ona wła­śnie lubi i nie ma za­miaru prze­stać. Książki, dużo ksią­żek, ku­po­wa­nie no­wo­ści, na­wet gdyby się oka­zało, że są do ni­czego (a jest ta­kich co­raz wię­cej) i nie na­dają się do po­sta­wie­nia na półce. Nic to, od­daje je do bi­blio­teki.

Da­lej – co tam jesz­cze? Ciu­chy? Tak, ow­szem, dużo ciu­chów. Nie ta­kich naj­mod­niej­szych, snobką prze­cież nie jest, ta­kich po pro­stu, które jej się po­do­bają. Po­do­bają się jej – na niej oraz po­do­bają się jej – na nim. Bo prze­cież ON nie może cho­dzić wy­łącz­nie w ma­ry­narce lub skó­rza­nej kurtce.

Poza tym różne ga­dżety, dro­bia­zgi, ma­gne­siki, fi­gurki ko­tów. I ser­duszka. Mnó­stwo ser­du­szek. Z roz­ma­itych two­rzyw, nie tylko ze złota. Bo ONA za zło­tem wcale zresztą nie prze­pada. Ale za du­pe­rel­kami tak, bar­dzo.

No i jesz­cze jedno – dwa, może trzy, no tak do pię­ciu razy w roku ja­kiś wy­pa­dzik w cie­kawe miej­sce. Słońce, plaża, cie­płe mo­rze, las, las, dużo lasu. I ja­kieś za­bytki. Dużo pięk­nych miejsc do spa­ce­ro­wa­nia i li­cze­nia kro­ków (wie­cie, te kro­ko­mie­rze...).

Do­brze, przed­sta­wiła się wszyst­kim. Wstęp­nie. Bo do­kład­niej po­znają ją pań­stwo w hi­sto­rii, która jest w tej opo­wie­ści.

Bę­dzie róż­nie. Ale praw­dzi­wie. No, może nie tak zu­peł­nie. Bo – jak ma­wia jej przy­ja­ciel – pi­sa­rze za­wsze kła­mią.

Jaki bę­dzie akt pierw­szy, już się do­my­śla­cie. Na wstę­pie za­zna­czyć na­leży, że ONA jest pi­sarką. I to, ku swo­jemu nie­bo­tycz­nemu zdzi­wie­niu, ale i za­chwy­towi, bar­dzo po­czytną.

MAMA ONEJ, CZYLI ALI­CJA

– Có­reczko, nie płacz – usły­szała, gdy tylko na­ci­snęła kla­wisz od­bioru. A prze­cież to nie ona pła­kała. Szloch dało się sły­szeć, za­nim zdą­żyła przy­ci­snąć te­le­fon do ucha.

– Mamo! Ma­muśku! Co jest?

Py­tała, choć nie­po­trzeb­nie. Wie­działa. Ma­mie wy­mknęło się kilka dni temu, że je­dzie na mam­mo­gra­fię. Nie prze­jęła się tą in­for­ma­cją, oby­dwie ro­biły so­bie to ba­da­nie co pe­wien czas. U niej za­wsze wszystko było w po­rządku. U mamy zresztą też. Tylko, że te­raz... mama pła­cze?! Jej mama nie była płacz­liwą nie­wia­stą. W za­sa­dzie chyba ni­gdy... Ni­gdy? Tak. Ni­gdy. Nie wi­działa, by matka pła­kała. Na­wet gdy zmarł tata. Być może wtedy pła­kała, tak na­prawdę to tego nie wie, je­śli jed­nak tak, to nie przy niej. W prze­ci­wień­stwie do niej, beksy na za­wo­ła­nie, która łkała na­wet wtedy, gdy za­rżnięto Ber­be­cia. A tak, nie wie­cie, kto zacz. Otóż był to kur­czak ich go­spo­dyni z Za­le­sia, u któ­rej kie­dyś spę­dzały z mamą je­den z let­nich mie­sięcy. Sto lat temu. Po­tem pła­kała na kilku po­grze­bach cioć, wuj­ków, zna­jo­mych i zna­jo­mych zna­jo­mych. Gdy umarł jej tata, też ry­czała, kilka dni. Po­tem już długo, długo nie.

Jed­nak te­raz...

– Wiesz, ko­cha­nie, on jest czwar­tego stop­nia. Z prze­rzu­tami do wę­złów chłon­nych le­wej pa­chy. Wczo­raj ode­bra­łam wy­niki biop­sji i te­raz sie­dzę przed ga­bi­ne­tem chi­rurga on­ko­loga w przy­chodni przy Wa­wel­skiej. Je­stem już po róż­nych wstęp­nych ba­da­niach i czeka mnie ope­ra­cja. Mia­łam nic ci nie mó­wić, ale prze­cież je­ste­śmy umó­wione na mój uro­dzi­nowy bal.

– Mamo. Cze­kaj. Jadę tam do cie­bie. Za­raz będę. – Nie mo­gła być za­raz. Sa­mo­chód stał u me­cha­nika, coś w nim grze­cho­tało, nie pi­liła o na­tych­mia­stową na­prawę, bo do­sko­nale da­wała so­bie radę, po­ru­sza­jąc się na pie­chotę lub środ­kami ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej (wszę­dzie miała bli­sko). Tram­wa­jem od niej na Wa­wel­ską je­chało się tro­chę po­nad pół go­dziny (to nie ta­kie „za­raz”). I mama do­sko­nale to wie­działa.

– Ależ, skar­bie, ni­g­dzie nie przy­chodź. Ja tu ustalę, co trzeba, i przy­jadę do cie­bie, je­śli nie będę prze­szka­dzać. Wszystko ci opo­wiem.

Ali­cja Li­sow­ska, z domu Ma­łecka, uro­dziła się kilka lat po woj­nie, w War­sza­wie. Ro­dzice mamy do 1939 roku miesz­kali w pa­łacu Kra­siń­skich w Ra­dzie­jo­wi­cach. Gdy miej­sce, w któ­rym żyli, prze­szło w ręce nie­miec­kie, wy­je­chali do da­le­kiego ku­zyna taty do Gro­dzi­ska Ma­zo­wiec­kiego. Oj­ciec Ali­cji przed wojną był za­rządcą w ra­dzie­jo­wic­kim pa­łacu. Gdy po wkro­cze­niu Niem­ców urzą­dzono tam szpi­tal dla żoł­nie­rzy nie­miec­kich, więk­szość za­trud­nio­nych w nim Po­la­ków po pro­stu stam­tąd ucie­kła, ro­dzice Ali­cji także.

Ku­zyn pana Ma­łec­kiego, ko­le­jarz, miesz­kał wraz z ro­dziną w nie­wiel­kim domku bli­sko gro­dzi­skiego dworca. Krew­niacy zo­stali przy­jęci z wielką życz­li­wo­ścią. Po woj­nie, którą szczę­śli­wie wszy­scy prze­żyli, Flo­ren­tyna i Mar­celi Ma­łeccy zdo­łali urzą­dzić się w War­sza­wie. Pan Mar­celi zdo­był pracę jako na­uczy­ciel geo­gra­fii w szkole pod­sta­wo­wej, jego żonę za­trud­niono tam jako ku­charkę.

Ma­łeccy byli mał­żeń­stwem od dwu­na­stu lat i choć bar­dzo tego pra­gnęli, przez ten czas nie po­częli dziecka. Kiedy się oka­zało, że Flo­ren­tyna jest w ciąży, ich ra­dość nie miała końca.

Córka Ali­cja nie miała po­ję­cia, że jej mama nosi w za­na­drzu pewną ta­jem­nicę, a Flo­ren­tyna cią­gle od­kła­dała chwilę, w któ­rej prze­każe ją swo­jemu dziecku. Je­dy­nemu dziecku. Dziecko ro­sło, uczyło się, stu­dio­wało, aż wresz­cie za­ło­żyło ro­dzinę i za chwilę miało uro­dzić swoje dziecko. A dwa mie­siące przed tym szczę­śli­wym wy­da­rze­niem zmarli ro­dzice Ali­cji, naj­pierw tata na udar, nie­długo po nim mama, na za­wał. Po zgo­nie mamy Ali­cja stwier­dziła, że była to po pro­stu śmierć z roz­pa­czy, jej ro­dzice ni­gdy – od dnia ślubu – nie spę­dzili ani jed­nego dnia osobno.

Ala zo­stała wła­ści­cielką czte­ro­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia na Żo­li­bo­rzu oraz wszyst­kich me­bli, sprzę­tów i wy­po­sa­że­nia odzie­dzi­czo­nego po ro­dzi­cach. Czas na zaj­mo­wa­nie się tym spad­kiem nie był naj­lep­szy, dziecko chyba za bar­dzo zde­ner­wo­wało się smut­nymi wy­da­rze­niami po­prze­dza­ją­cymi jego przyj­ście na świat i nieco „awan­tu­ro­wało się” tam, gdzie w tym cza­sie prze­by­wało. Le­karz za­le­cił przy­szłej ma­mie spo­kój, od­po­czy­nek i ogra­ni­cze­nie wszel­kich wy­sił­ków.

– Po­wolne spa­cery, pani Ali­cjo, wi­ta­miny i wła­ściwe od­ży­wia­nie.

Miesz­ka­nie pań­stwa Ma­łec­kich zo­stało za­mknięte na cztery spu­sty i nikt tam ni­czego nie ru­szał. Je­dy­nie Wi­told Li­sow­ski, przy­szły tata ocze­ki­wa­nego dziecka, raz w ty­go­dniu cho­dził tam i pró­bo­wał zwal­czyć cały kurz osia­da­jący w pu­stym miesz­ka­niu. Walkę, jak ła­two się do­my­ślić, naj­czę­ściej prze­gry­wał.

Po na­ro­dzi­nach có­reczki jej szczę­śliwi ro­dzice po­sta­no­wili sprze­dać swoje do­tych­cza­sowe miesz­ka­nie na Woli i prze­nie­śli się na Żo­li­borz, oczy­wi­ście po grun­tow­nym re­mon­cie i prze­me­blo­wa­niu miesz­ka­nia odzie­dzi­czo­nego przez Ali­cję.

Co mo­gli, sprze­dali, co mo­gli, roz­dali, wiele rze­czy po pro­stu wy­rzu­cili. Ala sprze­ci­wiła się tylko li­kwi­da­cji róż­nych pa­pie­rów, do­ku­men­tów, za­pi­sków i bóg-wie-czego, prze­cho­wy­wa­nych w wiel­kich szu­fla­dach opa­słego oj­co­wego biurka.

– Kie­dyś to przej­rzę, zo­staw – mó­wiła Wi­tol­dowi, który chciał opróż­nić biurko, bo nie miał już miej­sca na swoje do­ku­menty.

W ten spo­sób ta­jem­nica Flo­ren­tyny po­zo­sta­wała w dal­szym ciągu ta­jem­nicą.

ONA (CZYLI LENA) – CD.

Lena Li­sow­ska ukoń­czyła stu­dia praw­ni­cze, choć nie zdo­łała dojść tam, gdzie chciała. Ma­rzyła, że zo­sta­nie pro­ku­ra­to­rem i bę­dzie oskar­żać, oczy­wi­ście sku­tecz­nie, naj­więk­szych ło­trów i ban­dy­tów. Przez chwilę zresztą chciała być naj­do­sko­nal­szym ad­wo­ka­tem, ale szybko zro­zu­miała, że w ta­kim przy­padku mu­sia­łaby bro­nić naj­więk­szych ło­trów i ban­dy­tów. Wo­la­łaby ich oskar­żać. Nic jed­nak nie wy­szło z tych praw­ni­czych ma­rzeń, po dro­dze na szczyt po­tknęła się o apli­ka­cje. Pio­ruń­sko trudne eg­za­miny wstępne i ta­kie tam. A po­tem na­stępne trzy lata na­uki. Osza­co­wała, że nie ma na to siły. Zresztą już pod ko­niec stu­diów stwier­dziła, że wła­ści­wie źle wy­brała kie­ru­nek edu­ka­cji. Prawo? Ej, my­śli­cie, że to cie­kawe?? Nie ma­cie po­ję­cia, ile trzeba się na­wku­wać cze­goś, co od dawna jest mar­twe, a je­śli na­wet jesz­cze żyje, ju­tro lub po­ju­trze się zmieni. Bo może ktoś, kto ak­tu­al­nie jest u wła­dzy, uzna, że nic z tego, co kie­dyś było wią­żące, dzi­siaj już ta­kie być nie musi. Ech, szkoda ga­dać...

– Ale wiesz – po­wie­działa kie­dyś naj­lep­sza przy­ja­ciółka Leny, Miłka (a do­kład­niej – Lud­miła) – wcale nie mu­sisz być praw­ni­kiem. Mo­gła­byś na przy­kład zo­stać po­słem.

Miłka była o kilka lat od Leny star­sza, po­znały się kie­dyś przy­pad­kiem, w bi­blio­tece. Oby­dwie na­mięt­nie czy­tały książki i oka­zało się, że mają iden­tyczny gust li­te­racki. Lud­miła pra­co­wała w la­bo­ra­to­rium che­micz­nym, gdzie prze­pro­wa­dzano róż­nego ro­dzaju eks­pe­ry­menty na syn­te­ty­kach, za każ­dym ra­zem inne. Za­wsze pa­no­wał tam ruch, czę­sto wy­mie­niano sprzęt i lu­dzi, praca była cie­kawa, choć stre­su­jąca, ale Miłce od­po­wia­dała, bo ni­gdy się tam nie nu­dziła.

Przy­ja­ciółki pra­wie za­wsze miały ta­kie samo zda­nie na każdy te­mat, ale tą swoją pro­po­zy­cją Lud­miła za­szo­ko­wała drugą ko­bietę.

– Po­słem? – Lena spoj­rzała na nią z wiel­kim zdzi­wie­niem. – Chyba osza­la­łaś!

I na­gle spo­strze­gła, że dziew­czyna pęka ze śmie­chu.

Lena oczy­wi­ście na­tych­miast po­pu­kała się w głowę. To ra­czej ja osza­la­łam, po­my­ślała. Bo jak mo­gła choć przez chwilę są­dzić, że Lud­miła, jej al­ter ego, mówi na se­rio.

Choć, gdyby tak się za­sta­no­wić, ten po­mysł nie był wcale nie­re­alny. Praw­nik, świeżo po stu­diach, na­prawdę mógłby zro­bić dużo do­brego w miej­scu, w któ­rym prawo po­wsta­wało. Ale... no cóż, tych „ale” było tyle, że na­wet nie warto ich wy­mie­niać.

– Za­sta­no­wię się nad twoją pro­po­zy­cją, gdy już skom­ple­tuję od­po­wied­nią liczbę wielce przy­dat­nych zna­jo­mych – od­parła wy­nio­śle i na­wet nie mu­siała wtedy „pusz­czać oczka”.

Ofi­cjalną edu­ka­cję wyż­szą za­koń­czyła zdo­by­ciem dy­plomu praw­nika i roz­po­częła ka­rierę urzęd­ni­czą. Po kilku la­tach ta­kiej so­bie pracy i ta­kiej so­bie płacy, z któ­rych to lat wy­nio­sła fajne kon­takty, miała mi­łych zna­jo­mych (nie żeby zdo­by­wała kom­plet po­plecz­ni­ków, go­to­wych ją po­przeć w ewen­tu­al­nej ka­rie­rze po­li­tycz­nej, bo – jak już wiemy – tak na­prawdę w ogóle jej nie pla­no­wała) i zdo­była sporo ży­cio­wego do­świad­cze­nia, na­stęp­nie wy­szła za mąż za ogrod­nika. Pry­wat­nego przed­się­biorcę z do­rob­kiem, który nie był blon­dy­nem, nie miał pół­dłu­gich wło­sów i nie cho­dził w ma­ry­nar­kach. Kurtkę skó­rzaną miał, na­wet dwie czy trzy. Lena była pewna, że do ma­ry­na­rek go prze­kona, nie­stety nie zdą­żyła, mąż zmarł bo­wiem na­gle i nie­spo­dzie­wa­nie na straszną od­mianę gle­jaka. Zo­stała sama, z całą firmą na gło­wie. Bog­dan Sta­rosz nie miał żad­nej ro­dziny, była więc je­dyną osobą, która odzie­dzi­czyła cały in­te­res. I tak szybko, jak tylko się udało, sprze­dała to wszystko.

– Ko­niecz­nie có­reczka, do­brze? – pro­sił mąż, gdy tylko o dzień lub dwa opóź­niał jej się okres.

Ja­sne, ko­niecz­nie có­reczka, choć wie­działa, że synka po­wi­ta­łaby na świe­cie rów­nie go­rąco.

Nie było to jed­nak im dane...

Śmierć mał­żonka prze­żyła bar­dzo ciężko. Nie zdą­żyli po­wo­łać na świat wy­ma­rzo­nej có­reczki, nie zdą­żyli wy­je­chać na sa­fari (fo­to­gra­ficzne, rzecz ja­sna) do Ke­nii, po­pły­nąć prze­ło­mem Jangcy Xiang, po­ba­wić się z le­mu­rami na Ma­da­ga­ska­rze – a o tym wszyst­kim ma­rzyli. Dwa lata tkwiła w czar­nej roz­pa­czy, aż kie­dyś, ot tak, po pro­stu, wy­stu­kała kilka zdań na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera. I na ekra­nie za­częły snuć się losy mło­dej ko­biety, która...

A po­tem od­wa­żyła się nadać nu­mery roz­dzia­łom i na­pi­sać tom drugi. Rap­tem... była po­czytną au­torką po­wie­ści oby­cza­jo­wych pod­bi­ja­ją­cych serca czy­tel­ni­czek. A na­wet rów­nież czy­tel­ni­ków.

Z pracy za­wo­do­wej wy­mik­so­wała się bar­dzo szybko. Pi­sa­nie było bar­dziej lu­kra­tywne i o wiele cie­kaw­sze. Miała wię­cej swo­body i tylko cza­sami do­ku­czała jej sa­mot­ność.

Na­zwi­ska po mężu nie chciała no­sić. Nie zdą­żyła się z nim ze­spo­lić, a ile­kroć je sły­szała, jej roz­pacz się po­głę­biała.

Mu­siała żyć sama, tak jak przed Bog­da­nem. Pierw­szą książkę wy­dała pod na­zwi­skiem pa­nień­skim: Li­sow­ska. W umowę wy­daw­ni­czą wpi­sała je jako pseu­do­nim. Ale gdy książka za­częła od­no­sić suk­ces i jej pseu­do­nim za­czął po­ja­wiać się na wy­sta­wach księ­garń oraz w in­ter­ne­cie, do­szła do wnio­sku, że gdyby za­miast Li­sow­ska wszę­dzie wid­niało Sta­rosz, o wiele trud­niej by­łoby jej po­go­dzić się ze stratą, jaką była śmierć męża. Wy­stą­piła za­tem o zmianę na­zwi­ska na po­przed­nie i już tylko zmie­niła sto­sowny za­pis w umo­wie wy­daw­ni­czej. Wciąż tej sa­mej, bo cały czas współ­pra­co­wała z jed­nym wy­daw­nic­twem.

Miłka wy­szła za mąż i wy­pro­wa­dziła się do Gdyni. Wła­ści­wie Lena ucie­szyła się z tego, bo mąż jej przy­ja­ciółki był bar­dzo sym­pa­tycz­nym i do­brym czło­wie­kiem, a poza tym uzy­skała pew­ność, że czę­ściej bę­dzie jeź­dzić do Trój­mia­sta, które bar­dzo lu­biła. Skoń­czyło się na kilku dniach po­bytu, przed we­se­lem przy­ja­ciółki i tuż po nim. Póź­niej każdy miał swoją pracę, swoje sprawy, swoje pro­blemy. I cóż, jak to naj­czę­ściej bywa w ży­ciu, plany po­zo­stały pla­nami. Kropka. Oczy­wi­ście nie ze­rwały kon­taktu, w do­bie in­ter­netu i ko­mó­rek to ra­czej trudne. Tylko że... co­raz mniej miały wspól­nych spraw, wspól­nych te­ma­tów do ob­ga­da­nia, wspól­nych ksią­żek do prze­czy­ta­nia. I – Miłka miała dziecko... A Lena była sama. Wie­cie, ko­bieta około trzy­dziestki, wdowa, bez­dzietna z wy­boru. Choć to ostat­nie było naj­dal­sze od prawdy. Ale czyż na wszystko nie było za późno? Choć może nie, do­brze pa­mię­tała, że ON gdzieś tam na nią czeka. Wi­docz­nie ONYM nie był Bog­dan, mąż, acz­kol­wiek ża­ło­wała tego. Za­po­wia­dało się prze­cież...

Ten ON, jaki ma być, do­brze wie­działa – obie­ży­świat, opoka, dąb i skała, a w rze­czy­wi­sto­ści czuły wraż­li­wiec, który po­trafi się wzru­szyć i za­pła­kać nad lo­sem bied­nego i sła­bego. Tak na­prawdę dę­bem, skałą i lwem byłby, gdyby za­szła po­trzeba obrony ko­goś bar­dzo mu bli­skiego.

Mimo mi­ło­ści, jaką czuła do Bog­dana, i ogrom­nego żalu po jego śmierci, wie­działa jed­nak, że to nie ON, choć był prze­cież jej mę­żem.

Tak, jest jak jest, musi po pro­stu prze­cze­kać.

Do­bra, da radę, ży­cie trwa, tyle że obec­nie przy­go­to­wało dla niej ko­lej­nego kop­niaka. Gle­jak Bog­dana to był tylko wstęp. Te­raz no­wo­twór czwar­tego stop­nia wlazł na Leny mamę. Jak ma, jak one oby­dwie mają z tym wal­czyć?

ROZ­DZIAŁ 1

ZNA­LE­ZI­SKO FLO­REN­TYNY

Florka – a nie, nie, już nie Florka – te­raz po­winna sta­wać się sza­nowną pa­nią Flo­ren­tyną... Choć na­prawdę było to trudne. Wszak miała za­le­d­wie osiem­na­ście lat, wy­szła za Mar­ce­lego na­stęp­nego dnia po tych wła­śnie uro­dzi­nach. On – za­rządca ra­dzie­jo­wic­kiego pa­łacu – był sporo stra­szy, miał już lat trzy­dzie­ści pięć, a do tej pory po­zo­sta­wał w sta­nie bez­żen­nym. Jedni mó­wili, że to z po­wodu swo­jej pra­co­wi­to­ści, przez którą nie miał czasu na roz­glą­da­nie się za mał­żonką. Inni mó­wili, że to ra­czej z po­wodu zbyt sze­ro­kiego roz­glą­da­nia się za ko­bie­tami, co unie­moż­li­wiało mu osta­teczny wy­bór. Obo­jęt­nie, jaka była prawda, gdy po raz pierw­szy zo­ba­czył mło­dziutką pannę Florę, wów­czas nie­spełna sie­dem­na­sto­let­nią, od razu wie­dział, że to ona mu jest pi­sana.

– Spójrz – po­wie­dział swo­jej matce. – To bę­dzie twoja sy­nowa.

Matka była za mą­dra na to, żeby sta­no­wi­sko Mar­ce­lego sko­men­to­wać. Wie­działa, że gdy jej syn coś po­sta­nowi, to rzecz się do­kona, a poza tym nie miała wy­brance nic do za­rzu­ce­nia.

Florka lub – jak kto woli – panna Flo­ren­tyna, za zgodą, apro­batą i przy­zwo­le­niem wszyst­kich człon­ków ro­dziny Ma­łec­kich, stała się od­tąd pa­nią Mar­ce­lową Ma­łecką.

Od pierw­szego dnia w roli żony za­rządcy ma­jątku sta­rała się za­słu­żyć na miano sza­now­nej mał­żonki pana ad­mi­ni­stra­tora i pró­bo­wała po­ma­gać mę­żowi w jego pracy, jak tylko umiała i mo­gła. Rzecz w tym, że Mar­celi Ma­łecki w ogóle żad­nej nie­wie­ściej po­mocy nie ocze­ki­wał, bo prać, go­to­wać i sprzą­tać miał mu kto, w ra­dzie­jo­wic­kich czwo­ra­kach było sporo służby. A on był lu­biany i sza­no­wany, wi­docz­nie te opo­wiastki o jego „zbyt sze­ro­kim” roz­glą­da­niu się za ko­bie­tami były wy­ssane z palca ja­kie­goś za­wist­nika. Wia­domo, że tacy są za­wsze i wszę­dzie.

Mar­ce­lowa Ma­łecka, czyli Flo­ren­tyna, nie miała zbyt dużo ro­boty, ale za­wsze so­bie coś tam wy­my­śliła. Ostat­nio uzy­skała po­zwo­le­nie na przej­rze­nie i ewen­tu­alne uzu­peł­nie­nie ka­ta­logu ksią­żek w pa­ła­co­wej bi­blio­tece i za­ję­cie to bar­dzo jej się po­do­bało. Stała się wszę­do­byl­ską myszką i wszę­dzie wy­pa­try­wała, czy gdzieś nie po­nie­wie­rają się ja­kieś za­nie­dbane, po­rzu­cone książki. Czę­sto ta­kie znaj­do­wała, bo w Ra­dzie­jo­wi­cach by­wało wielu go­ści, któ­rzy lu­bili czy­tać, bu­szo­wali więc po bi­blio­tece, wy­no­sząc czę­sto stam­tąd czy­tane tomy do in­nych po­miesz­czeń. I po­tem ksią­żek tych pra­wie już nikt nie od­no­sił na miej­sce.

Któ­re­goś dnia po­sta­no­wiła wy­brać się na pod­da­sze, a może na­wet na strych (lub – stry­chy), uznała bo­wiem, że w ta­kich „od­le­głych od cy­wi­li­za­cji” miej­scach może zna­leźć coś cie­ka­wego.

– Może tam gdzieś, w ja­kichś ustron­nych ką­tach – pe­ro­ro­wała z za­pa­łem, prze­ka­zu­jąc mę­żowi swoje plany na ko­lejny dzień – stoją ja­kieś wie­kowe, za­po­mniane ku­fry. A w nich tkwią stare księgi. Lub pa­mięt­niki przod­ków. Albo coś rów­nie cie­ka­wego. Mogę tam iść, po­grze­bać? Mogę?

Tak tań­czyła wo­kół niego, tak za­glą­dała mu w oczy pro­sząco, że nie miał serca po­wie­dzieć jej, że ra­czej na pewno nie znaj­dzie „tam” ni­czego cie­ka­wego. Na­po­mknął za­tem tylko le­ciutko, że ku­fry na wszyst­kich stry­chach były od czasu do czasu prze­glą­dane i wy­sy­py­wane naf­ta­liną oraz środ­kami na gry­zo­nie. Ale tego, że na­wet gdyby zna­la­zły się w tych miej­scach ja­kieś książki, to już chyba by­łyby zbu­twiałe i nie­na­da­jące się do użytku, nie po­wie jej za nic.

Do­brze, je­śli chce, niech so­bie szuka, pro­szę bar­dzo.

Flo­ren­tyna szu­kała. A że „ta­kich miejsc” było sporo, miała dużo ro­boty. I każ­dego dnia była co­raz smut­niej­sza, bo w isto­cie nie znaj­do­wała ni­czego, co mo­głoby ją za­in­te­re­so­wać.

Jed­nak nie na próżno mówi się: szu­kaj­cie, a znaj­dzie­cie. Pew­nego dnia Flo­ren­tyna zna­la­zła. Nie cał­kiem jed­nak to, czego szu­kała. Żad­nych ksiąg ani me­mu­arów nie było. Na­tknęła się za to na spory tłu­mo­czek, który za­in­te­re­so­wał ją na tyle, że wy­jęła go z dna ku­fra, roz­ło­żyła na wieku dru­giego i z za­cie­ka­wie­niem przej­rzała. Był to długi płaszcz z gru­bego sukna, z pod­szewką, w ro­dzaju woj­sko­wego szy­nela ro­syj­skiego, tyle że bez ja­kich­kol­wiek od­zna­czeń czy dys­tynk­cji. Sam płaszcz nie sta­no­wił żad­nej atrak­cji, Flora na­wet przez chwilę za­sta­na­wiała się, czemu go do tej chwili nie wy­rzu­cono, skoro – jak twier­dził mąż – co pe­wien czas prze­glą­dano ku­fry. Do­szła do wnio­sku, że wi­docz­nie te „prze­glądy” były bar­dzo po­bieżne, płaszcz le­żał pra­wie na dnie ku­fra, to­też żadne oko tam nie do­tarło. Ko­góż by za­in­te­re­so­wały ja­kieś stare łach­many, prawda? Zaj­rzała w głąb jesz­cze raz, wpa­da­jąc pra­wie do środka, bo ku­fer był duży, sta­no­wił w za­sa­dzie wy­soką skrzy­nię. Zu­peł­nie na sa­mym dnie le­żały jesz­cze ja­kieś zgrzebne ob­szerne spodnie, z ta­kiego sa­mego gru­bego płótna. Wy­cią­gnęła je na wierzch i gdy prze­cią­gała por­tasy przez brzeg tej skrzyni, rap­tem coś stuk­nęło. Ob­ma­cała do­kład­nie oby­dwie zna­le­zione czę­ści gar­de­roby i zna­la­zła... skarb. No skarb, na­prawdę! Pod pod­szewką szy­nela tkwiło sporo ma­łych pa­kie­ci­ków, pre­cy­zyj­nie po­wszy­wa­nych do­okoła płasz­cza, w któ­rych ukryto ja­kieś nie­wia­ry­godne klej­noty. A pod sze­ro­kim pa­sem gru­bych spodni do­okoła ta­lii cią­gnęła się do­szyta kie­szonka, po­prze­szy­wana w kilku miej­scach. Oka­zało się, że znaj­dują się w niej pła­skie za­wi­niątka ze zło­tymi mo­ne­tami (mar­kami?, de­na­rami?, ta­la­rami?), na wi­dok któ­rych pra­wie prze­stała od­dy­chać. Gdy do­kład­nie przyj­rzała się zna­le­zi­skom, stwier­dziła że są to ro­syj­skie pię­cio­ru­blówki. Nie­które wy­bite w 1898 roku, więk­szość chyba w 1890 i 1894. Ale były też z lat póź­niej­szych, po roku ty­siąc dzie­więć­set­nym. Skru­pu­lat­nie po­li­czyła, ra­zem było ich dwie­ście czter­dzie­ści osiem. Li­czyła aż trzy razy, bo mi­gało jej w oczach i nie miała pew­no­ści, czy się nie po­my­liła. I chyba wszyst­kie miały war­tość pię­cio­ru­blową, choć zda­wało jej się, że no­mi­nały nie­któ­rych były tro­chę wyż­sze. Ile było któ­rych, nie miała po­ję­cia, nie przy­wią­zy­wała zresztą do tego żad­nej wagi.

Za­wi­nęła mo­nety i bi­żu­te­rię w je­den pa­ku­nek, w ja­kiś stary szal, który także le­żał w tej skrzyni, po­zo­stałe rze­czy wpa­ko­wała tam z po­wro­tem i usia­dła na pod­ło­dze. Co po­winna z tym zro­bić? Nie miała oczy­wi­ście po­ję­cia o ce­nach zło­tych mo­net sprzed lat, nie umiała też oce­nić war­to­ści zna­le­zio­nych klej­no­tów. Wi­działa tylko, że są bar­dzo piękne. Do­kład­nie na­wet nie umia­łaby okre­ślić, ja­kie ka­mie­nie zdo­bią mi­ster­nie wy­ko­nane na­szyj­niki i z pre­cy­zją two­rzą pier­ście­nie. Była oczy­tana, wy­obra­ziła so­bie za­tem ucie­ki­nie­rów z car­skiej Ro­sji, któ­rych droga ucieczki przed re­wo­lu­cjo­ni­stami z cza­sów 1917 roku po­wio­dła przez Ra­dzie­jo­wice.

Czy mo­gło tak być? Jak tu do­tarli? Co z nimi się stało? Dla­czego zo­sta­wili tu swoje kosz­tow­no­ści? Te i inne py­ta­nia wi­ro­wały jej w gło­wie, mie­sza­jąc się z po­my­słami, co ona ma te­raz po­cząć z tym nie­spo­dzie­wa­nym od­kry­ciem.

Gdy wró­ciła do dworku za­rządcy, czyli te­raz także i jej domu, mał­żonka jesz­cze nie było. Nie zdzi­wiło jej to, Mar­celi pra­wie co­dzien­nie miał tyle ro­boty, że wra­cał do­piero wie­czo­rem, na ko­la­cję. Nie była pewna, co ma zro­bić. Z jed­nej strony chciała na­tych­miast po­ka­zać wszystko mę­żowi, ale po krót­kim roz­wa­że­niu sy­tu­acji po­sta­no­wiła, że naj­pierw spró­buje się do­wie­dzieć cze­goś o ewen­tu­al­nych go­ściach, któ­rzy prze­by­wali w pa­łacu po jej uro­dzi­nach. A że li­czyła so­bie już osiem­na­ście lat, tyle wła­śnie mi­nęło od czasu ro­syj­skich re­wo­lu­cji 1917 roku – wie­działa, że to bę­dzie trudne. Miała jed­nak na­dzieję, że ktoś w ma­jątku pa­mięta te czasy. Po­my­ślała, że może je pa­mię­tać rów­nież Mar­celi, jego jed­nak py­tać nie chciała. Spró­buje naj­pierw sama wszyst­kiego się do­wie­dzieć i do­piero z tą całą wie­dzą po­każe mę­żowi zna­le­zione wspa­nia­ło­ści. Za­sta­na­wiała się przez chwilę, gdzie scho­wać ów skarb, nie chciała, żeby na­mie­rzył go ktoś ze służby. W końcu wpa­dło jej do głowy, że ukryje za­wi­niątko po pro­stu w piecu. Było lato, oczy­wi­ście nikt w pie­cach te­raz nie pa­lił, drzwi­czek nie otwie­rano, bo ruszty zo­stały oczysz­czone, na ra­zie więc wszystko bę­dzie tam bez­pieczne. Przed zimą wy­my­śli nowy scho­wek, ale tym bę­dzie kło­po­tać się za kilka mie­sięcy. A w ciągu ty­go­dnia czy dwóch może uda jej się zdo­być ja­kieś in­for­ma­cje, po­grze­bie w pa­ła­co­wym ar­chi­wum, po­pyta, pod­rąży. A to się Mar­celi zdziwi...

Im dłu­żej jed­nak szpe­rała, tym bar­dziej chciała ni­czego nie zna­leźć, gdyż co­raz bar­dziej przy­zwy­cza­jała się do my­śli, że to jej klej­noty. JEJ. I te złote mo­nety też. Całe dwie­ście czter­dzie­ści osiem sztuk. Nie miała po­ję­cia, co z nimi po­cznie i czy w ogóle bę­dzie po­tra­fiła ja­koś wy­ko­rzy­stać ich war­tość. Po pro­stu te­raz je miała i już.

A gdyby kie­dyś uro­dziła córkę, byłby to dla niej wspa­niały po­sag.

Nie prze­wi­działa jed­nak sy­tu­acji, w któ­rej bę­dzie mu­siała – ona i Mar­celi – opu­ścić Ra­dzie­jo­wice i ucie­kać stam­tąd, żeby ra­to­wać ży­cie. Stało się tak dwa mie­siące po opi­sy­wa­nym wy­da­rze­niu, kiedy pa­łac w Ra­dzie­jo­wi­cach prze­jęły woj­ska nie­miec­kie i miej­sce to za­częto przy­go­to­wy­wać do zor­ga­ni­zo­wa­nia tam nie­miec­kiego szpi­tala woj­sko­wego. Na opusz­cze­nie po­miesz­czeń miesz­kańcy pa­łacu i za­trud­nieni w nim pra­cow­nicy, któ­rzy zo­stać nie chcieli, mieli dość mało czasu. Flo­ren­tyna bała się za­bie­rać kosz­tow­no­ści ze sobą, bo ze­wsząd na­pły­wały in­for­ma­cje, że wszę­dzie są Niemcy, któ­rzy ogra­biają lub w ogóle mor­dują ucie­ka­ją­cych cy­wili. Ra­bun­ków do­pusz­czali się rów­nież ro­dacy, po­dróż z tego po­wodu była ry­zy­kowna. Mar­celi miał ku­zyna w Gro­dzi­sku Ma­zo­wiec­kim, nie­zbyt da­leko od Ra­dzie­jo­wic, co nie­stety i tak nie da­wało pew­no­ści, że bez­piecz­nie do niego do­trą. Ale po­sta­no­wili spró­bo­wać.

Wo­bec po­sta­no­wie­nia, że bi­żu­te­ria i mo­nety nie jadą z Florką, dziew­czyna za­pa­ko­wała swój skarb do gli­nia­nego garnka ze szczelną po­krywką, w któ­rym jesz­cze jej mama, a po­tem ona, ki­siła ogórki. Na­stęp­nie owi­nęła je kil­koma war­stwami papy tak do­kład­nie, jak zdo­łała, i za­ko­pała pod swoim ulu­bio­nym drze­wem w ra­dzie­jo­wic­kim parku.

Miej­sce owego schowka opi­sała so­bie je­dy­nie zna­nym szy­frem, umiesz­cza­jąc te za­pisy mię­dzy li­nij­kami ad­no­ta­cji w ze­szy­cie, w któ­rym prze­cho­wy­wała prze­pisy ku­chenne i różne po­rady po­stę­po­wa­nia w go­spo­dar­stwie. Ze­szyt scho­wała w ko­szyku z bie­li­zną, ma­jąc na­dzieję, że je­śli na­wet ktoś na nich na­pad­nie, ra­bo­wa­niem ta­kiego ko­szyka nie bę­dzie za­in­te­re­so­wany. A na­wet je­śli, to i tak jej wska­zó­wek nie zro­zu­mie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki