Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Babcia, matka, wnuczka. Wszystkie silne, mądre, odważne. Każda z nich mogłaby podpalić świat, albo... zgasić go, gdyby płonął. Ich życiorysy różnią się od siebie, ponieważ inne są czasy, w których żyją. Ale każda daje sobie radę, bowiem przy ich boku stoją wyjątkowi mężczyźni. Jednak prym wiodą ONE. Kobiety. W tej opowieści: kobiety Rawenów.
Ludzkie dylematy, decyzje. Różne punkty widzenia, wszelkie barwy życia. Trzy pokolenia kobiet z jednej rodziny. I niedługo przyjdzie na świat czwarta...
Wbrew temu, co sądzi większość mężczyzn, to właśnie kobiety mają wpływ na losy świata.
Ich postawy kształtują całe pokolenia. Zawsze tak było, i będzie, póki choć jedna kobieta zostanie na świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeżeli idziesz przez piekło,
nie zatrzymuj się, idź dalej.
Wszystko się kiedyś kończy
Winston Churchill
Tobie… i Tobie…, i Tobie.
Wam wszystkim, odktórych
zapożyczamy urywki życiorysów,
pewne cechy charakterów
tudzież przymioty postaci.
Robimy tobez pytania,
zacoserdecznie przepraszamy.
PROLOG
OLKA I JOSZKA
PRZED DNIEM DZISIEJSZYM
(…) Obejrzeli dokładnie tętylną ścianę. Nie znaleźli tam żadnych dźwigni, zapadek, wystających części; nie było szpar, dziur, pęknięć. Zwyczajna ściana, pokryta szarym tynkiem, niemiłosiernie brudnym, czemu się nie dziwili. Chyba rzadko ktokolwiek odnawiał komórki. Raptem Joszka odwrócił się tyłem dościany i wymaszerował z komórki żołnierskim krokiem. Olka, zaciekawiona, poszła zanim, a on teraz stawiał identyczne kroki wzdłuż zewnętrznej ściany dobudówki.
– Trzy kroki więcej. Zapewne wystarczyło. Rany! Olka, totu. Nie masensu szukać wejścia. W ciągu tych siedemdziesięciu lat napewno znalazł się ktoś, kto jepoprostu zamurował. Tylko poco? Nie wystarczyło posprzątać? Dobra, rozwalamy tęścianę, ale odstrony piwnicy, tam mamy lepszy dostęp, poza tym nie ściągniemy niczyjej uwagi.
Cała operacja trwała dość długo. Cóż, nie robili tego przecież dniami i nocami. Poza tym starali się działać dyskretnie. Narazie nie chcieli w całą historię wtajemniczać nawet Romy.
– Wzasadzie Romie i tak trzeba będzie kiedyś o wszystkim powiedzieć. I Antoni mógłby pomóc – zauważył Joszka, kiedy, wracając tamtej niedzieli z ogrodu, planowali, w jaki sposób zabrać się zazrobienie otworu w ścianie.
– Nie – upierała się Olka.
– No, Słoneczko, ale czemu? Naprawdę nie rozumiem… Spodziewasz się tam znaleźć nieboszczyka czy co? Przecież pani Hanna wyszła stamtąd żywa, widziałaś jąnawłasne oczy. Poza tym, cosama wiesz doskonale, przez tyle lat każdy nieboszczyk rozpadłby się już w proch.
Aleksandra prawie zemdlała.
Ale, skoro już zapytał… Jeszcze tamtego wieczoru pokazała mu pierwszą stronę drugiego tomu pamiętnika babci Kazimiery.
– Nie zamierzałam czytać bez ciebie, ten brulion poprostu sam się otworzył. Jakby chciał dać midozrozumienia: „Bierzcie się w końcu doroboty”.
Wysyłali więc regularnie Romę natarg, bowiedzieli, żezakupy tam robi długo. Któregoś wieczoru kupili jej i Antoniemu dwa bilety doteatru. Innym razem niemal siłą wygonili narzeczonych doMyślęcinka.
Asami wykorzystywali każdą chwilę. W końcu wykuli otwór natyle duży, byujrzeć, cojest zaścianą.
Było dość czysto. Żadnego posłania, żadnej dziury w ziemi, żadnego stołka, nic. Jedynie w pobliżu tej wykutej przez nich dziury leżała kupka kości. Byli lekarzami, odrazu poznali więc, żetokości ludzkie.
„Panie Boże Przenajświętszy, wybacz mi, zabiłam go”[1].
[1] Tak kończy się drugi tom urlopowego cyklu, pt. Tajemnica willi Sielanka Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego, Wydawnictwo FILIA, lipiec 2022.
OLKA
DZISIAJ
Ola trwała w stanie takim, w jakim był ten słupek, naktórym siedziała, wpatrując się w rumowisko, utworzone przez nią i Joszkę. Zeskrobywali tynk, drapali w ścianę, wyszukując szczelin, wkuwając się następnie w nie młotkami i niedużą siekierą. Powoli, jak najciszej, chwilami tylko przyspieszając. Mniej więcej spodziewali się, coznajdą. Przez chwilę nawet dyskutowali, czy może lepiej byłoby zarzucić te swoje „prace remontowe”…
– Cotam się dzieje nadole? W piwnicy? – dopytywała Roma, zaciekawiona odgłosami dochodzącymi z przestrzeni pod kuchnią.
– Nawet nie pytaj – odpowiadali nazmianę bratanica i jej narzeczony. – Postanowiliśmy posprzątać piwnicę i przy okazji robimy małą przebudowę. Wiesz, dodatkowe półki, szafki i takie tam różności. Narazie totylko gruzowisko, kurz, pył i mnóstwo zbytecznych przedmiotów. Już nahasło: „Chodź dopiwnicy” prawie warczymy nasiebie. Ale znasz nas, zaczęliśmy, tomusimy skończyć.
Wykręcali się, jak mogli. Zawszelką cenę chcieli zniechęcić ciocię dozaoferowania pomocy lub wyrażenia chęci obejrzenia tych „różności”. Naszczęście Roma była zbyt zajęta zarówno SIELANKĄ, która obecnie była niemal wyłącznie najej głowie, jak i Wielkim Wydarzeniem zbliżającym się równie wielkimi krokami, czyli ślubem z Antonim.
Ale przecież – dumała Olka – wiedzieć, cojest zaścianą, wróć: PRAWIE wiedzieć, a tak poprostu mieszkać sobie z tzw. trupem w szafie, tojednak dwie różne sprawy. Tym bardziej żeten trup nie miał bynajmniej nic wspólnego z przysłowiem, zaś określenie go mianem „kupki kości” było eufemizmem, zapomocą którego Olka starała się złagodzić sobie widok, jaki naprawdę ujrzała. W istocie zwłoki wyglądały diabolicznie. Czaszka z resztkami zasuszonej skóry i pustymi oczodołami szczerzyła nierówne zęby w upiornym uśmiechu, a rozpadające się ubranie tui ówdzie odsłaniało nagie kości.
No dobrze, znaleźli te zwłoki i coteraz? Myślom typu: „najlepiej ukryć jez powrotem” albo „zgarnąć naszufelkę, wsypać dotej ładnej skrzyneczki z szarotką nawierzchu i pochować pod dębem” Aleksandra oparła się z całą mocą.
Chociaż…
Wróć, a czy nie byłoby tojednak najlepsze rozwiązanie?
Iznowu te niepotrzebne skrupuły… puk, puk, puk: przecież tokości ludzkie. Może ktoś o tym człowieku nadal pamięta? Bądź opowiada o nim wnukom (albo nawet prawnukom), a jednak nie potrafi odpowiedzieć napytanie: „Icobyło dalej?”.
Minuty mijały, a Aleksandra wciąż tkwiła naleciwym taborecie, rozmyślając nad wydarzeniami ostatnich dni. Nie mogła się ruszyć z miejsca, wciąż nie podjęła decyzji. Joszka pojechał nadyżur, a ona została tusama. No, nie całkiem sama, boz tymi kośćmi. W dodatku zaraz wparuje tuRoma z jakąś błahą sprawą, a ona nadal nie wie, cozrobić.
Wstała w końcu z tego swojego prowizorycznego siedziska i wyszła z piwnicy, zamykając starannie drzwi nacztery spusty, a konkretnie: natrzy. Jej plan był następujący: przyspieszyć swój wymarsz nadyżur, złapać Joszkę przed końcem jego zmiany i zwalić mu nagłowę całą pracę umysłową. Pewnie skończy się telefonem doSebastiana i pozostanie tylko marzyć o tym, żeby odebrał i mógł rozmawiać.
Aona… Ona weźmie zesobą pamiętnik babci Kazi, bonajprawdopodobniej z niego dowie się, cosię właściwie stało, czyje tokości i skąd u licha wzięły się w ich piwnicy. Słów babci: „…zabiłam go…” w ogóle nic chciała brać pod uwagę. Tak jak nie zamierzała szukać przy zwłokach jakichś dokumentów tożsamości. Nie, nie ona będzie zastanawiać się nad powiadomieniem krewnych tego biedaka, który najprawdopodobniej dostał to, nacozasłużył. Jeśli rzeczywiście zabiła go jej babcia, toOlka mogłaby założyć się o wszystko, żewłaśnie tak było. Jej antenatka nie zamordowałaby przecież bez powodu, i tobardzo, bardzo mocno uzasadnionego. Olka miała tylko nadzieję, żew pamiętniku znajdzie odpowiedzi nanurtujące jąpytania…
Tak zrobi.
Niestety plan nie dokońca wypalił. Dyżur okazał się ciężki, Aleksandra nie znalazła czasu nie tylko naczytanie, ale nawet nafiliżankę herbaty. Wróciła dodomu tak diabelnie zmęczona, żezdołała tylko wziąć szybki prysznic, poczym zasnęła niemal nastojąco. Rankiem, gdy się obudziła, Joszki już nie zastała, nastole leżała kartka, żewróci około trzeciej i prosi, byzaczekała naniego z czytaniem pamiętnika.
Domyślił się, żewzięłam bruliony zesobą, pokiwała głową i wyjęła pamiętnik z plecaczka. Chciała posłusznie odłożyć go nanocną szafkę, miała bowiem szczery zamiar spełnić prośbę narzeczonego. Poczeka naniego, zjedzą kolację, a potem zaczną wspólną lekturę, nagłos, nazmianę. Niejeden raz czytali tak książki i bardzo lubili te chwile.
Ale gdy kładła obydwie części pamiętnika naszafce, jeden z tomów (ten drugi) sam się otworzył. Tylko zerknę, mruknęła dosiebie. I… przepadła dla świata.
I
WOJNA I MIŁOŚĆ
1.
KAZIA
luty 1940 – czerwiec 1943
„Zamiesiąc mam urodziny!” − Kazia już któryś raz powtarzała sobie w myślach tęcudowną frazę. Kończyła szesnaście lat. Czyż może być piękniejszy wiek?
Może tak, a może nie. Borok, w którym wypadało towspaniałe dla Kazimiery wydarzenie, miał się okazać najgorszy w dotychczasowym życiu przyszłej jubilatki. Gdyby ktoś teraz jej tooznajmił, nie uwierzyłaby. Nie dałaby też wiary, gdyby usłyszała, żebędzie jeszcze gorzej… A cóż złego mogłoby się wydarzyć? Stała w ich iglastym lesie, słońce świeciło, jakby nikt go nie poinformował, żejest luty, a nie czerwiec, pod nogami szeleściło igliwie i chrupały wysuszone szyszki, powietrze było przejrzyste, a niebo błękitne. Jeszcze nie słyszało się śpiewu ptaków, jeszcze z ziemi nie wychylały się łebki przebiśniegów, gdyż zima wyjątkowo mocno dała się w tym roku weznaki. Słońce robiło jednak, comogło, więc Kazia miała nadzieję, żedojej urodzin jakieś kwiatki już się pojawią. Lubiła wszystko, cokwitło, ale nade wszystko uwielbiała soczystą, zieloną trawę, bocieszył jąwidok najpiękniejszych stworzeń naziemi – koni – skubiących ten swój przysmak, podczas gdy ona leżała nałące i beztrosko obserwowała płynące poniebie obłoki. W tym roku nazieloną trawę czekała z większym niż zwykle utęsknieniem, bowiem naurodziny ojciec przyrzekł jej wymarzony, oddawna wyczekiwany prezent. Najbliższy sąsiad Molickich miał nasprzedaż odpowiednią klaczkę, dobrze ułożoną i był już umówiony z Euzebiuszem, żeprzyprowadzi Zafirę skoro świt w dniu urodzin panny Kazi.
Nie mogła się doczekać. Ale czekała naRoxy. Nie naZafirę.
– Tato, nie mów mi, jak miała wcześniej naimię, nie chcę tego wiedzieć. Będzie moja, prawda? Tylko moja. A zatem będzie nosić imię, które jajej nadam. Które oddawna dla niej mam. Będzie nazywała się Roxy.
– Kaziu, tobardzo rasowa klacz arabskiej krwi. Majuż imię. Miała jejeszcze przed narodzinami. Powinnaś jeprzyjąć bez dyskusji – zżymał się pan Euzebiusz, słysząc, jak pieszczotliwie jego ukochana córeczka wymawia towymyślone przez siebie miano. – Skąd w ogóle wzięłaś tęjakąś… Roxy? – irytował się.
„Przecież mu nie powiem, żesen miprzyniósłtoimię”. – Kazia obejmowała tatę ramionami i prosiła, żeby się nie gniewał.
– Rozpuszczasz jąponad miarę – komentowała wieczorem, już w sypialni, pani Jadwiga, mama nastoletniej Kazimiery. – A w ogóle toczy teraz jest pora natakie prezenty? Przecież tazawierucha może jeszcze długo potrwać. Nie będzie paszy, nie będzie polowań, zawodów, przejażdżek. Czy nie lepiej byłoby wytłumaczyć córce, cosię dzieje i żeczekają nas ciężkie chwile? Dobrze chociaż – dodała jeszcze – żeFranek wyjechał dotego Nowego Jorku. Wtedy źle toprzyjęliśmy, ale teraz martwiłabym się o niego, boprzecież wzięliby go, jak nic, dowojska. A syna mieć nawojnie, tonie manic gorszego – próbowała uzasadnić swoje stanowisko.
Skąd mogła wiedzieć, żemogą być jednak gorsze rzeczy?
Obecnie martwiła się o męża, choć nic mu o tym nie mówiła. Obawiała się, żejego też będą chcieli wziąć dowojska. To, żeEuzebiusz przekroczył czterdziestkę, nic nie znaczyło. Miał przecież niezbędne przeszkolenie, w latach uczelnianych uzyskał stopień porucznika, a fakt, żebył żywicielem rodziny, szlachcicem, właścicielem ziemskim, nikogo z pewnością nie obchodził. Owszem, naprzysłowiowe mięso armatnie pewnie bygo nie dali. Ale doprac sztabowych? Właśnie tacy byli potrzebni! Wykształceni, inteligentni, z koneksjami, lojalni, honorowi i tak dalej.
Itutakże – choć powody jej zmartwień były realne – nie miała pojęcia, że tym akurat smuci się niepotrzebnie. Bostanie się, comasię stać.
Nastał kwiecień, urodziny Kazi przeminęły. I choć nie obchodzono ich tak hucznie, jak w poprzednich latach, dziewczyna tryskała szczęściem. Codziennie wstawała rannym świtem, bez przykrości, boczekała nanią praca, którą uwielbiała. Wyczesywała konie, splatała im grzywy, pilnowała, czy wszędzie jest odpowiednia porcja obroku, czy każde poidło zawiera tyle wody, ile trzeba. Patrzyła też, czy pod nogami koni jest świeże siano, a końskie kopyta zostały dokładnie oczyszczone, skrupulatnie sprawdzała w notatkach, którego konia trzeba trochę poćwiczyć nalonży. Pracy nie brakowało, ale Kazia nie czuła znużenia. Poza tym – i tak ktoś musiał towszystko robić. A stan liczebny służby w Molicach bardzo się skurczył. W pierwszą niedzielę września 1939 roku dwaj stajenni (rodzeni bracia) wybrali się w odwiedziny dorodziców doBydgoszczy i dotąd nie wrócili. Czterech innych młodych mężczyzn dostało powołania i ponich także ślad zaginął. Ktoś przyniósł wieść, żedwaj zginęli w bitwie nad Bzurą, a pozostali trafili doniewoli.
Wmajątku Molickich braki personalne mocno dawały się weznaki. Jakoś dawali sobie jeszcze radę, stopniowo wyprzedawano konie hodowlane, zmniejszono inwentarz gospodarski, zaniechano niektórych prac polowych. Został dom i to, codookoła, w tym warzywnik. Nadal pracowała kucharka, dwie dziewki pomagały w sprzątaniu i w ogóle wewszystkim, było też dwóch młodziaków w wieku przedpoborowym, no i stary Konstanty, wiekowy lokaj, oddziecka służący w posiadłości. Oraz Euzebiusz i Jadwiga, rodzice Kazimiery. W końcu ona, szesnastolatka, która najpiękniejsze młode lata, jakie w normalnym świecie winny być przeznaczone nanaukę i zabawę, traciła teraz bezpowrotnie.
Jeszcze nie wiedziała, żenajgorsze chwile wciąż sąprzed nią.
Franciszek, jej starszy o cztery lata brat, porodzinnej kłótni popłynął, ledwie osiągnąwszy pełnoletność, doUSA. Jego te wszystkie straszne miesiące ominęły. Zamieszkał w Nowym Jorku, znalazł tam dobrą pracę, nawojnę nie poszedł, choć honorowo zgłosił się dorezerwy. Komisja wojskowa stwierdziła jednak u niego niedosłuch wykluczający służbę. Matka nawet o tym nie wiedziała, bopowybuchu wojny listy przestały dochodzić doMolic. Początkowo zrozpaczona tym, żejej syn mieszka gdzieś tam, naobczyźnie, bez rodziny, porozpoczęciu kampanii wrześniowej cieszyła się, żeznalazł schronienie zaoceanem. Martwiła się tylko, iż Franek nie maobok siebie nikogo bliskiego. Miała nadzieję, żeniedługo znajdzie sobie jakąś miłą dziewczynę, może nawet Polkę, pobiorą się, dadzą jej wnuki. A ona będzie ich odwiedzać. Albo młodzi przyjadą donich, doMolic… Z takimi myślami zasypiała, uspokojona, przekonana, żeto, cosię dzieje teraz, szybko minie.
Nie wiedziała, żewewszystkim się myli…
≈.≈
Rozpoczynał się kolejny rok wojny. Moliccy trwali jakoś, choć majątek podupadł. Nie mieli już żadnej służby poza starym Konstantym, ale ten był raczej dodatkową gębą dowykarmienia niż pomocą. Czasami zgłaszał się jakiś niedorostek z pytaniem, czy jest coś dozrobienia, bow tych czasach każdy poszukiwał kilku groszy. Ale i wedworze było coraz gorzej. Rok temu sprzedali ostatniego konia. Została wyłącznie Roxy, o którą dbała już tylko Kazia. No i jeszcze dwa psy, dziesięcioletni wyżeł Drops i sześcioletni terier walijski, Motek. Teoretycznie też dowykarmienia, choć, prawdę mówiąc, przeważnie nie było czym. Małe stadko kurek miało trochę łatwiej, ono żywiło się tym, coznajdowało napodwórku lub w karmniku jedynej żyjącej jeszcze maciory. Żyjącej, bokarmiła cztery prosiaki, które całej rodzinie dawały nadzieję naprzetrwanie.
Molickim coraz częściej zaglądał w oczy głód. Kończyły się wszelkie zapasy, a doich ubytku walnie przyczyniali się Niemcy stacjonujący w Legowie, miasteczku położonym o pięć kilometrów odMolic w kierunku Bydgoszczy. Wiedzieli, żew majątku Molice wciąż było coś dozagrabienia, boi warzywnik dawał jakie takie plony, i kilka kurek niosło jajka, a chrumkające rozkosznie prosiaki rosły w oczach, żeby kiedyś kogoś nakarmić. Ostatnio jednak wizyty Niemców stały się rzadsze, pewnie dlatego, żenajprawdopodobniej narazie uznali jezamało obiecujące.
Tego dnia jednak…
Nastał czerwiec 1943 roku. Kazia, jak codzień, jechała naoklep naRoxy, kierując się już w stronę dworu. Klaczka podjadła soczystej trawy, ale chyba zamało, boszła niechętnie. Znalazły się przy brzegu kolejnej polanki, w pobliżu domu, dziewczyna zsiadła więc z konia i klepnęła go lekko pozadzie.
– Drugie śniadanie, proszę bardzo – oznajmiła z uśmiechem.
Wtej samej chwili popatrzyła w stronę rodzinnych zabudowań i ujrzała, jak hamuje przed nimi wojskowy gazik. Zerknęła przez lornetkę, z którą ostatnio nie rozstawała się, gdy jechała dolasu. Zdarzało jej się wypatrzyć tłustego zająca i upolować go z ojcowej dubeltówki. Czasem trafił się też bażant lub kuropatwa. Każdy kawałek mięsa był nawagę złota. A raz udało się nawet ustrzelić jelonka. Drgnęła jej ręka, gdy miała już nacisnąć cyngiel, jelonek był taki śliczny, niczym pluszowa zabawka. Wiedziała jednak, żejeśli trafi, całą rodzinę czeka kilka pożywnych obiadów. Zagryzła więc wargi i… strzał okazał się celny.
Dzisiaj niestety nic jej się nie trafiło. Dobrze, żechoć kartofle obrodziły,pomyślała. Odjakiegoś czasu jedli już wyłącznie ziemniaczane obiady.
Wyostrzyła lornetkę i przez chwilę spoglądała przez nią, wstrzymując oddech. Kierowca pozostał w wozie, ale dwóch żołnierzy wysiadło. Wydawało jej się, żetobyli ci sami, którzy już kilka razy zajeżdżali dodworu, aby zarekwirować żywność i cotam tylko uznali zapotrzebne. Wiedziała, żebędą przyjeżdżać przynajmniej domomentu, w którym dorosną prosiaki. Nie była pewna, czy rozpoznaje obydwu żołnierzy, ale jednego zidentyfikowała natychmiast. Nie było totrudne. Charakterystyczna blizna wzdłuż policzka i ucho z wyraźnie uszkodzonym kawałkiem małżowiny nie pozostawiały wątpliwości. Niemiec wyglądał, jakby ktoś ciachnął go szablą podczas pojedynku, choć z tego porównania tylko się śmiała. Ten typ nie miał nic wspólnego z gentlemanem, który bysię pojedynkował.
Przez chwilę trwała w bezruchu. A potem wszystko stało się nagle… Wszystko, conazawsze zakończyło jej dzieciństwo, młodość i życie, jakie znała dotychczas.
Cofając się poza obręb lasu, opuściła gwałtownie rękę z lornetką i niechcący uderzyła Roxy w bok. Ta, spłoszona, wyrwała doprzodu i, widząc w oddali dwór, pogalopowała w jego stronę. Eugeniusz, który, usłyszawszy hamujący samochód, wychodził właśnie z domu, ujrzał nadbiegającą klacz i skoczył w jej kierunku, przekonany, żezaswoją pupilką pojawi się jej właścicielka. Niemiecki żołnierz uznał, żeMolicki rzuca się naniego, i odruchowo wystrzelił. Kula trafiła właściciela dworu w pierś i powaliła naziemię. Natowyskoczyła z domu żona Eugeniusza i z okropnym krzykiem skoczyła w stronę Niemca, a tuż zanią wybiegły Drops i Motek, ujadając i atakując bryczesy oficera. Ten błyskawicznie oddał trzy strzały. Wszystkie celne.
Skamieniała Kazimiera widziała jeszcze, jak Niemiec sprawnym ruchem odrzuca automat, a wyciąga parabellum i – działając w jakimś szale – ładuje osiem pocisków w łeb Roxy. Potem już nie widziała niczego.
Pojakimś czasie ocknęła się natrzecim oddołu rozwidleniu konarów dębu wyznaczającego granicę obszaru Molic. Zanim rozciągały się Bory Tucholskie. Ówdąb był zecztery razy starszy odKazi, a ona znała każdy jego sęk, wszystkie wypustki kory, najmniejsze dziuple. Oddziecka żyła w symbiozie z tym drzewem, jak kot chodziła pojego gałęziach i odnogach, dzieliła się z wiewiórkami i wszelkim ptactwem miejscami dospania w rozwidleniach najgrubszych konarów.
Potrząsnęła kilka razy głową, zanim zrozumiała, iż ciemność zalegająca przed jej oczami nie jest wynikiem jakiegoś urazu, nie doznała przecież żadnego. W słabym świetle księżyca spojrzała naswoją srebrną omegę i dostrzegała, żemała wskazówka stoi nagodzinie dziewiątej, duża zaś zbliża się dodwunastki. Dziewiąta? Wieczorem chyba, borano o tej porze byłoby całkiem jasno, dedukowała.Nie wiedziała, corobi nadrzewie ani skąd się tuwzięła.
Zsunęła się ostrożnie naziemię. Gdyby nie fakt, iż nadepnęła najakiś przedmiot, z pewnością nie wiedziałaby, żecoś leży pod jej nogami. Wyjęła z kieszeni pudełko Polskiego Monopolu Zapałczanego i, wychwalając się w duchu zaprzezorność, potarła jedną z zapałek o bok pudełka. Natychmiast zamigotał płomyk, w blasku którego Kazia dostrzegła leżące naziemi swoje rzeczy: lornetkę, dubeltówkę i torbę myśliwską. W mgnieniu oka przypomniała sobie wszystko, cowidziała i, choć nie chciała uwierzyć, pojęła, żetozdarzyło się naprawdę.
Pobiegła ile sił w nogach w stronę dworu, zdziwiona ciszą. Nic nie wskazywało nato, żetego dnia rozegrała się tam jakaś tragedia. Nadziedzińcu nie znalazła żadnych zwłok, były tam tylko trupy Roxy, Dropsa i Motka. Nie paliła się żadna lampa, nie dostrzegła więc ani śladów krwi, ani w ogóle żadnych innych tropów. Raptem coś usłyszała. Czyjś głos. Ale niewyraźny. Jakby mamrotanie. Podkradła się dodrzwi. Nie były zamknięte. Weszła dosieni, zobaczyła, żeuchylone sątakże drzwi kuchenne. Panowała ciemność, ale dało się odróżnić poszczególne kształty. Napodłodze zobaczyła zwłoki rodziców. Obok leżał Konstanty. Żył, bosłychać było, żeporusza się i coś mruczy, mocno jęcząc. Bez zastanowienia uczyniła krok w jego stronę i w tym momencie usłyszała warkot jakiegoś pojazdu, coraz głośniejszy. Namoment zastygła, lecz już pochwili podjęła decyzję. Zerwała się i pobiegła dogabinetu ojca. Odruchowo pozbyła się strzelby i lornetki, które cisnęła pod ścianę. Z przewieszoną przez ramię torbą myśliwską błyskawicznie podeszła dostojącego w rogu zegara. W szafce Beckera, nadole, pod wahadłem leżała mała brązowa aktówka. Wiedziała, żejątam znajdzie, i wiedziała, cow niej jest. Ojciec kilkakrotnie jej pokazywał ten przedmiot. „Gdyby coś się stało, córeczko. Cokolwiek – mówił, uprzedzając jej pytania – łap tęteczkę i uciekaj dostryja Ignacego. Schowałem turóżne ważne dokumenty i parę groszy nadrogę”.
Warkot samochodu ucichł, usłyszała gardłowe głosy Niemców. Zbliżali się dodrzwi, dziwiąc się, żenie sązamknięte i żenadworze leżą tylko ciała zwierząt. Rozumiała, comówią, gdyż niemieckiego uczyła się jeszcze przed wojną.W Bydgoszczy i okolicach ten język był powszechnie znany.
Nie zastanawiając się ani chwili, złapała teczuszkę, otworzyła okno i wyskoczyła w noc. Ciemności jej nie przeszkadzały, raczej okazały się sprzymierzeńcem. Otoczenie dworu znała doskonale, świetnie orientowała się, gdzie leży każdy, nawet najmniejszy kamień. Pomknęła przez ogród kuogrodzeniu, pokonała zręcznie mur i już była napolach, przez które musiała przebiec jak najszybciej, jako żeteren był całkiem odsłonięty. Naszczęście samochód zaparkowano podrugiej stronie domu, a Niemcy najprawdopodobniej byli teraz w dworku. Nie widziała ich w każdym razie, niczego też nie słyszała. Chciała tylko uciec jak najdalej. Postanowiła, żejakoś dotrze doLegowa, a stamtąd… pomyśli.
Dopobliskiego miasteczka wiodła cienka nitka brukowanej drogi, ale Kazia przecięła jąi weszła w las, w którym czuła się bezpieczniej. Robiło się coraz ciemniej, chłód stawał się coraz dotkliwszy, jednak dziewczyna i tak tego nie czuła, cała rozpalona. Przeżywała raz jeszcze wszystko, czego była świadkiem. Martwiła się, żenie zdołała pomóc Konstantemu, rozumiała jednak, żei tak nikt już pomóc mu nie mógł. Miała nadzieję, żepogrzebem Molickich i ich lokaja zajmą się sąsiedzi. Lub może ktoś z wioski. Nie liczyła w tej kwestii naNiemców, zabójców ojca i matki. Tylko czy ktoś pochowa też Roxy, której strata bolała jąrównie mocno, costrata rodziców? W momencie, gdy w głowę klaczki trafił ostatni nabój, przysięgła sobie – tam, pod dębem, skąd widziała całą tragedię – żenie spocznie, dopóki nie pomści tych zabójstw, które dokonały się najej oczach. Odpłacę wam zawszystkich, nie tylko zarodziców, ale i zaRoxy. I zaDropsa. I Motka. Nie wiedziała jeszcze, jak tozrobi. Wiedziała jednak, żezrobi.
– ITy, Panie Boże, miw tym pomożesz, nawet jeśli toniechrześcijańskie – powiedziała nagłos, choć była przekonana, żeBóg usłyszałby nawet tylko jej myśl. Ale mówiąc togłośno, zawierała swojego rodzaju umowę zeStwórcą. I założyła, żeskoro nie usłyszała odmownej odpowiedzi, umowa tazostała zaakceptowana.
Potrząsnęła głową w nadziei, żew ten sposób odpędzi smutek i żal. Nie może wszak w nieskończoność rozmyślać nad tym, cosię stało, najpierw musi jakoś dostać się dostryja.
Szła przed siebie, pod nogami trzaskały gałązki, momentami stopy tonęły w gęstym mchu i plątały się w paprociach. Pohukiwały sowy, słyszała piski drobnej zwierzyny leśnej, skądś dobiegło jąnawoływanie wilka. Nie bała się. Zezwierzętami była tak blisko, jak Mowgli[2], a wilki… Chętnie zostałaby członkiem ich stada nawzór tego właśnie bohatera. Wierzyła, że niczego złego byjej nie zrobiły. I tonawet nie kwestia wiary. Ona topoprostu wiedziała.
Przystanęła nachwilę. Nie za bardzo się orientowała, czy idzie w dobrą stronę. Panowały nieprzeniknione ciemności, gdyż księżyc zasłaniały chmury. Nie widziała nawet pni drzew, nie mogła więc dostrzec, z której strony rośnie mech. Zresztą tawiedza nie nawiele bysię jej zdała, bywało bowiem, żezwodniczy mech porastał pnie zewszystkich stron…
Ruszyła przed siebie w nadziei, żegdzieś przecież zajdzie. Naszczęście wiedziała, żenie zbacza zbytnio w głąb lasu, boodczasu doczasu, gdy wiatr przeganiał jakąś mniejszą chmurę, dostrzegała polewej stronie kocie łby drogi doLegowa. Naraz poczuła dym z komina, uznała więc, żezbliża się zapewne dopierwszych chałup wyrastających przed tąmieściną. W jednej chwili stała się czujna. Musiała dotrzeć dostudni miejskiej przy małym ryneczku. Tam, przy pierwszej uliczce wiodącej w prawo, mieszkał Bazyli, stary szewc, który odlat szył i reperował buty całej jej rodzinie. Ojciec Kazimiery czasami zabierał jązesobą, gdy jechał doLegowa załatwiać jakieś papierkowe sprawy. Zawsze wówczas wstępowali doBazylego, bowiem ojciec przy każdej wyprawie wiózł coś dla jego licznej gromadki wnuków.
– Panienko Kazimiero – żartował wówczas Bazyli, puszczając oko doojca Kazi. – Niech panienka rośnie szybko, bojachciałbym uszyć buciki pierwszej córeczce, którą pani powije.
Kazia nie znała nikogo w Legowie poza tym poczciwym szewcem. Ale wiedziała, żejest im życzliwy. Pan Eugeniusz chyba zesto razy opowiadał, jak jego ojciec w którejś bitwie (plątały jej się te bitwy w głowie) uratował życie młodziutkiemu wówczas Bazylemu.
Kilka kilometrów leśnej przeprawy nie nadwyrężyło sił silnej i sprawnej dziewczyny. Bardziej nadszarpnięta była jej psychika, ale z nią też dawała sobie radę, wiedząc, żerobi to, comusi. To, czego życzyliby sobie jej rodzice. A oni życzyliby sobie, żeby żyła. Postanowiła więc żyć.
[2] Patrz Księga dżungli Rudyarda Kiplinga.
2.
IGNACY
do1943 roku
Ignacy Molicki urodził się jako drugi syn w rodzinie Molickich, zatem nakontynuatora rodu wychowywano starszego o cztery lata Euzebiusza. Czym miał się w przyszłości zajmować Ignacy, narazie nie postanawiano. On też się tym nie martwił.
Pierwsza wojna światowa łaskawie ominęła Molice. Dziedzic był już za stary, by iść do wojska, synowie − zamłodzi. Tuż pozakończeniu wojny Dionizy, ojciec Ignacego i Euzebiusza, poznał w Bydgoszczy, w której bywał bardzo często, Marcelego Olbromskiego, prezesa PSL „Piast”, mocno zaangażowanego w sprawy partyjne. Owo zaangażowanie pana prezesa nie było jednak aż tak czasochłonne, aby przeszkadzało mu bywać, i toczęsto, w Molicach, w gościnie u hrabiego Dionizego, z którym szybko się zaprzyjaźnił. Zresztą sława urządzanych w Molicach polowań połączonych z przednimi biesiadami szybko dotarła i doBydgoszczy. Jedynej córki prezesa Marcelego, Serafiny, nie uznawano może zapiękność, niemniej była toosóbka obrotna, pracowita, cicha i bardzo miła. Pan prezes podczas swoich wyjazdów łowieckich wypatrzył Ignacego Molickiego, młodszego syna hrabiego, i upolował go namęża swojej Serafiny. Młodym pomysł się spodobał. W 1930 roku pobrali się i zamieszkali w dzielnicy Sielanka, w pięknej willi, którą kupił w wianie dla panny młodej jej ojciec. Ignacy studiował nauki prawne, ale jego zainteresowania powoli zaczęły się kierować w stronę polityki, takiej przez duże P. Idąc w ślady teścia, zaangażował się w sprawy Stronnictwa Ludowego. Z czasem zatrudnił się w Stronnictwie napełny etat.
Tuż postudiach Ignacy uzyskał stopień plutonowego, zatem w dniu wybuchu II wojny światowej zgłosił się dowojska. Z racji wieku, a może raczej z powodu zwyrodnienia kręgosłupa (choć sam Ignacy twierdził, że„niewielkiego”) trafił dorezerwy. Powołania dowojska się nie doczekał, został więc w pięknej i wygodnej willi przy ulicy Sielanki. Pracował w okręgu pomorskim Stronnictwa.
Gdy Stronnictwo Ludowe zostało (jeszcze w czasie okupacji) formalnie rozwiązane, Ignacy zaangażował się w budowanie, oczywiście w konspiracji, struktur Stronnictwa Ludowego „ROCH”[3]. Pracował przy współtworzeniu Batalionów Chłopskich, zaś powojnie pozostał wśród tych, którzy tworzyli Polskie Stronnictwo Ludowe.
Oddnia ślubu państwo Moliccy marzyli, żeszybko zapełnią domostwo gromadką urwisów, ale niestety tak się nie stało. Mimo ich starań dzieci jakoś nie chciały się rodzić i z czasem poprostu się z tym pogodzili. Willa wciąż była cicha i zbyt przestronna, Serafina zaś, nieco chorowita, nie bardzo radziła sobie z prowadzeniem domu. Ciężko było utrzymać willę w jako takim porządku, szczególnie żesłużbę wymiotła wojna i gdyby nie kontakty męża dom podupadłby nazdrowiu tak jak i ona – jego pani.
Działania wojenne nie uszkodziły naszczęście zabudowy miasta, prawdopodobnie dlatego, iż jego mieszkańcami w dużej mierze była wówczas ludność niemiecka. Sielanka i jako dzielnica, i jako miejsce zamieszkania państwa Molickich, nie ucierpiała prawie wcale. Sąsiedzi się nie zmieniali, w okolicznych domach rodziły się dzieci, wszyscy borykali się z podobnymi problemami. Doskwierał bardzo brak wiadomości o tych, którzy przepadli gdzieś w odmętach wojny, a zespraw codziennych największym problemem było zdobywanie żywności. Ignacemu udawało się niekiedy przywieźć trochę zapasów z Molic, choć i tam było coraz trudniej. Wszystkiego brakowało: paszy dla bydła, ziarna pod zasiew, ludzi dopomocy przy gospodarce. Hodowla koni, z której słynęły Molice, przestała istnieć, a zwierzęta trzeba było wyprzedać wraz zewszelkimi akcesoriami i sprzętem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[3] SL „Roch” działało w latach 1940-1945 i wchodziło w skład Polskiego Państwa Podziemnego.
Copyright © by Maria Ulatowska i Jacek Skowroński, 2022
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce: © Agneskantaruk/Dreamstime
Redakcja: Krystyna Sadecka
Korekta: Justyna Jadach; SEITON, www.seiton.pl
Skład i łamanie: Barbara Wrzos, GRAPHITO, www.graphito.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-594-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.