Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Przez Europę przetacza się fala zuchwałych kradzieży znanych dzieł sztuki oraz bezcennej biżuterii. Proceder nie ustaje, mimo że do jego zwalczenia włączają się tajne służby oraz Interpol. Szykuje się uroczyste otwarcie najnowocześniejszego hotelu Zakopanego. W trakcie wydarzenia znamienitych gości czeka wiele atrakcji, z wystawą dawnych mistrzów malarstwa oraz najwspanialszej biżuterii i znanych na całym świecie kamieni szlachetnych. Właściciel hotelu, dzięki swej pozycji i kontaktom, wypożyczył je od przedstawicieli europejskich szlachetnych rodów. Niecodzienne wydarzenie bacznie obserwuje Interpol, przekonany, iż eksponatami zainteresuje się poszukiwany przez nich złodziej. Na miejsce dociera również najlepszy agent rodzimej tajnej służby, który prędko przekonuje się, że metody rabusia są wybitnie nieszablonowe. W dodatku nieuchwytny mózg całej operacji sprawia, że dla agenta gra toczy się o znacznie wyższą stawkę, niż kradzież jednego z najcenniejszych brylantów świata…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 452
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jedno życie to wystarczająco wiele czasu,
żeby popełnić mnóstwo pomyłek...
Raymond Chandler
Wszystkim, którzy kochają wiatr, życzymy,
aby postrzegali go jak Jan Sztaudynger,
który powiedział:
„Skądkolwiek wieje wiatr, zawsze ma zapach Tatr”.
I. TYTUŁEM WSTĘPU
W wyniku wielu historycznych zdarzeń, ciągnących się od zarania dziejów po teraźniejszość, dokonał się podział świata na państwa o ściśle wytyczonych granicach. Czyli terytoria całkowicie suwerenne lub zależne od sąsiednich mocarstw. Odmienne językowo, kulturowo i gospodarczo, co wynika z wielu skomplikowanych procesów, których źródła tkwią w bliższej lub dalszej przeszłości, oraz z usytuowania geopolitycznego. Wszystkie bez wyjątku kraje różnią się, czasem w tak fundamentalnych kwestiach, iż wyklucza to jakiekolwiek porozumienie. Jednak równocześnie te wszystkie państwa świata łączy jedno, z czego nie do końca zdają sobie sprawę ich obywatele.
Każde z nich posiada tajne służby.
Owe formacje, zależnie od ustroju politycznego oraz stopnia zaawansowania chęci rządzących do utrzymania się przy władzy, nie wspominając już o paranoi dyktatorów na punkcie otaczających ich zdrajców i spiskowców, są mniej lub bardziej poddawane kontroli odpowiednich organów państwa. Co nawet w krajach z wysoko rozwiniętą demokracją nie oznacza bynajmniej jawności ich działania. Z samej definicji wszystko, co tajne, nie ma prawa krzyczeć z pierwszych stron gazet. To oczywiste i na ogół akceptowane przez zdecydowaną większość społeczeństwa. Żaden kraj jednak nie przyznaje się, i nigdy nie przyzna, do jednego: do posiadania w tajnych służbach wydzielonych komórek niepodlegających praktycznie głębszej kontroli, o których działalności wie jedynie garstka ludzi na szczytach władzy.
Niekiedy zaś nawet oni nie są świadomi ich istnienia...
To sytuacja idealna, gdyż rządzący przychodzą i odchodzą, ale każdy z nich odczuwałby nieodpartą pokusę wykorzystywania niewidzialnej siły dla własnych interesów. A pracujący tam ludzie, jeśli mają działać skutecznie, nie mogą podlegać zmiennym wiatrom płynącym z politycznych gabinetów. Jednak sytuacje idealne nie istnieją, zwłaszcza w sferze newralgicznych interesów danego kraju. Toteż nawet najbardziej utajnione służby komuś jednak podlegać muszą, inaczej prędzej czy później uległyby swoistej degeneracji i zatraciły zdolność oceny, do jakich granic mogą się posunąć. A stąd już tylko mały kroczek do działania wyłącznie we własnym interesie. Który zawsze polega na uleganiu nieposkromionym pokusom poszerzania własnej władzy, potajemnego bogacenia się oraz wpływania na bieg historii. To ostatnie stwierdzenie może z pozoru wyglądać na przesadnie górnolotne, niemające odzwierciedlenia w realnym świecie. Lecz jest całkowicie uzasadnione. Po chwili zastanowienia przyzna to każdy, kto jako tako jest zaznajomiony z bieżącymi wydarzeniami w kraju i na arenie globalnych wydarzeń.
Przyznają to także zwolennicy teorii spiskowych, którzy choć wyjątkowo mają tu rację, i tak nie są traktowani poważnie. Tajemnicą poliszynela jest fakt, iż analitycy wywiadu bardzo dokładnie śledzą wszelkiego rodzaju teorie spiskowe. Pamiętając o zasadzie, że nawet najbzdurniejsza plotka może posiadać jakieś uzasadnione źródło. Oraz że istnieją wyspecjalizowane odłamy innych służb, których jedynym zadaniem jest szerzenie dezinformacji. Tu doskonałym instrumentem byli właśnie łowcy sensacji i miłośnicy teorii spiskowych. Coś tam z ich bredzenia zawsze przenikało do opinii publicznej. Chodziło również o podawanie informacji prawdziwych, tak jednak zakamuflowanych, aby skapywały powolutku niczym kropla wody drążąca skałę i nie dało się wyśledzić ich źródła...
Premier jednego z europejskich krajów w zaciszu swego gabinetu rozmyślał o wspomnianych kwestiach. Działo się to tuż po objęciu przez niego stanowiska. Na biurku leżały dokumenty opatrzone najwyższą klauzulą poufności. Wśród nich znajdował się jeden, którym zamierzał się zająć w pierwszej kolejności.
Zwykle miał szeroki wybór decyzji. Lub umycia od nich rąk, co sprowadzało się do podrzucenia kukułczego jaja komuś z jego gabinetu politycznego. Teraz jednak nie byłoby to dobre posunięcie, musiał wybrać jedną z dwu możliwości. Podpisać lub podrzeć, a strzępy wrzucić do niszczarki. Dzwoniący telefon wyrwał mężczyznę z zamyślenia. Premier zignorował natarczywy terkot, sięgnął po wieczne pióro i złożył na dokumencie podpis. Następnie wstał i schował zadrukowaną kartkę do sejfu. Rzeczony dokument i tak miał na koniec wylądować w niszczarce... Jednakże wpierw należało go komuś pokazać.
Komuś, kto oficjalnie nie istniał.
Wcisnął jeden z przycisków ustawionej w rogu biurka konsoli. Po chwili drzwi gabinetu uchyliły się bez pukania. Do pomieszczenia wszedł mężczyzna. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości gości nie miał ze sobą teczki ani niczego, w czym można by trzymać dokumenty. Gdyby był aktorem, obsadzano by go z pewnością w rolach charakterystycznych, lecz raczej drugoplanowych. Już na pierwszy rzut oka był idealnym wcieleniem czarnego charakteru. Premier wiedział jednak, że w jego wypadku osławione pierwsze wrażenie jest wysoce mylące. Spojrzenie szarych oczu mężczyzny było przenikliwe i sprawiało, że każdy pod jego wpływem zaczynał czuć się nieswojo. Wszak mało jest ludzi o absolutnie czystym życiorysie, o ile tacy w ogóle istnieją. I próżno ich szukać na szczytach władzy, gdyż docierają tam wyłącznie osoby o jasno określonych przymiotach. Bezwzględność w stosunku do rywali oraz elastyczny stosunek do prezentowanych zasad są kluczowe. A także dominująca osobowość.
W tym jednakże aspekcie mało kto dorównywał mężczyźnie o szarych oczach.
– Myślę, że nie potrzebujemy prowadzenia żadnej gry wstępnej – zagaił premier, nie wstając zza biurka. – Obydwaj się nawzajem znamy. Przynajmniej ze słyszenia.
– I obydwaj nie lubimy tracić czasu – zgodził się mężczyzna.
– Przejdźmy więc do rzeczy. Masz mi do przekazania coś ważnego?
Zwrócenie się do gościa per ty nie wynikało z braku szacunku. Oznaczało po prostu sugestię, że ich przyszłe wzajemne stosunki powinny być raczej niekonwencjonalne, zakładające pomijanie oficjalnych zasad i jawności kontaktów. Obydwaj byli graczami z najwyższej ligi. Istnymi politycznymi szulerami, przynajmniej do pewnego stopnia. Ale grali w jednej drużynie. Co było o tyle nieoczywiste, że mężczyzna o szarych oczach zajmował swe stanowisko podczas kadencji rządów kilku diametralnie różniących się ugrupowań politycznych. I przetrwał. Choć powody takiego stanu rzeczy mocno nurtowały premiera, jednego był pewien. Usuwanie go na samym początku swej kadencji byłoby wysoce ryzykowne.
– Coś ważnego do przekazania? – Mężczyzna nieznacznie wzruszył ramionami. – To zależy, jak zdefiniujemy to określenie...
Nie okazując zniecierpliwienia, premier wskazał sofę w rogu gabinetu i zerknął na zegarek.
– Mam kwadrans do następnego spotkania, wystarczy?
Jego gość nie odpowiedział, wszak nie od niego zależała długość wizyty. Usiedli we wskazanym miejscu. Przez większość czasu głos zabierał przybyły, gospodarz jedynie wtrącał krótkie pytania. W pewnym momencie wstał, podszedł do biurka i wcisnąwszy coś na konsoli, wypowiedział jedno ciche zdanie. Wśród licznych umiejętności mężczyzny o szarych oczach nie było czytania z ruchu ust, ale nie potrzebował jej, by zrozumieć treść zdania: Nie ma mnie dla nikogo!
Rozmowa trwała blisko dwie godziny...
ROZDZIAŁ 1
PIERWSZE CHWILE NIEWOLI
Miała sucho w ustach i potwornie spierzchnięty język. Bolała ją głowa. A właściwie bolało ją wszystko. Nie mogła się poruszyć, ręce były drętwe, nogi ścierpnięte, całe ciało dziwnie skręcone. Było jej duszno. Spróbowała głębiej odetchnąć i... udało się. Chociaż coś, pomyślała, i ponownie zaczerpnęła więcej powietrza. Uff, może oddychać. To już dużo. Jednak gdy spróbowała się poruszyć, jej początkowa ulga zaczęła przekształcać się w panikę. Nie mogła powiedzieć, że każdy ruch sprawiał jej ból, bowiem nie mogła wykonać żadnego ruchu. Nawet próba poruszenia głową się nie udała, przyprawiając ją tylko o dodatkowy dyskomfort. Do czego dołączyło rwanie w barku i sztywnienie karku.
Pojęła już, co nie było trudne, że jest porwana, uprowadzona, związana i... Właśnie, i co? Do jej dolegliwości fizycznych dołączyło uczucie bezsilności, a ta dokuczliwość była równie silna, jak poprzednie cierpienia.
Leżała na czymś twardym i nieprzyjemnie woniejącym. Jakiś stary materac, pomyślała. Piwnica? Komórka? Raczej piwnica, sądząc po zapachach, ciemności i uczuciu wszechoblegającej ją pleśni. Żadnego ruchu powietrza, żadnego ruchu w ogóle. Żeby choć mała myszka, mruknęła do siebie. Byle nie duży szczur, zastrzegła. Chociaż... może jakby szczur, poprosiłaby go, żeby przegryzł sznur. Przynajmniej ten na rękach, bo już tak jej zdrętwiały, że zupełnie straciła czucie. A poza tym... coś ją swędziało na szyi, blisko ucha. I jeśli się zaraz nie podrapie, oszaleje.
Ilja nie miała pojęcia, skąd się wzięła na tym materacu i co się działo przedtem. Chociaż gdy zaczęła wytężać umysł, próbując przegnać mgłę, jaką miała w głowie, coś jej się przypomniało. Ktoś podał jej jakiś napój, z kimś rozmawiała, była w porcie... W porcie? Po co? O, tak, przypominała sobie. Ich „urlop”, pewien dziennikarz, jacht.
Tak, spisała się, nie ma dwóch zdań. Sebastian będzie wściekły. I oczywiście będzie miał rację. Popełniła same błędy.
I jako agentka – wiedziała przecież, że na taką akcję nie powinna wybierać się sama.
I jako lekarka – jak mogła przyjmować od obcego, podejrzanego mężczyzny coś do picia? Niby uważała, niby niczego jej do szklaneczki nie wsypał. A jednak. Jako lekarka powinna doskonale pamiętać choćby o dość już popularnej substancji GHB, zwanej „pigułką gwałtu”, a ona dała się podejść jak małolata. Mam nadzieję, że nie o gwałt mu chodziło, dumała, choć ta konstatacja nie była najszczęśliwsza. Może lubił przeciągać zabawę z ofiarami, to dając, to odbierając nadzieję...
Poza dolegliwościami bólowymi miała jeszcze jeden kłopot. Czuła przemożne parcie na pęcherz i wiedziała, że za chwilę ulegnie. I oczywiście się tego doczekała. Było to dla niej chyba gorsze od cierpień fizycznych, takiego upokorzenia dotychczas nie doznała.
Cierpienia fizyczne łatwiej jej było znosić, przeżyła podobny stan w swoim „poprzednim życiu”, jak nazywała okres poprzedzający jej związek i pracę z Sebastianem. Kiedyś przetrwała napad członków gangu, została brutalnie pobita i zmuszona do działań ułatwiających ucieczkę szefa mafii z więzienia. Wtedy uratował ją Szewnikowski, a sprawa ta stała się początkiem jej pracy w tajnych służbach. Stopniowo związek z Sebastianem przestał być jedynie współpracą zawodową, rozwinęło się między nimi uczucie i niedługo mieli zostać małżeństwem.
A to, co dzieje się teraz, było następstwem ich pierwszego wspólnego urlopu. Pojechali do Łeby, obydwoje pamiętali tę miejscowość jeszcze z dzieciństwa. Przypuszczali, że miasto zmieniło się, jak większość pięknych krańców Polski. Nie przypuszczali jednak, że zmiana będzie tak spektakularna. Łeba oferowała bogactwo doznań o każdej porze roku. Nawet teraz, późną jesienią, można tu było znaleźć mnóstwo sposobów na przyjemne spędzanie czasu, włącznie ze zbieraniem grzybów, o ile w listopadzie jeszcze można jakieś znaleźć. Ilja wyszukała w internecie kilka miejsc, które chętnie obejrzałaby. Nie zdążyła...
A marzyła jej się wyprawa do Słowińskiego Parku Narodowego, na ruchome wydmy, do latarni morskiej Stilo. Do muzeum motyli, oceanarium, ogrodu ornitologicznego. Chętnie popłynęłaby w jakiś rejs wycieczkowy po morzu. A nawet wzięłaby udział w rejsie wędkarskim na dorsza...
Marzenia...
Ocknęła się nagle, widocznie zasnęła na chwilę. Teraz czuła się jeszcze gorzej, sen w pozycji zwiniętego rolmopsa nie jest najwygodniejszy. Było jej nie tylko niewygodnie, zaczęło jej być zimno. Coraz zimniej. Uczucie to pogłębiały jeszcze zmoczone dolne partie ubrania. I, co też było dolegliwością, robiła się coraz bardziej głodna.
Spróbowała krzyknąć, ale z jej zaschniętego gardła wydobyło się tylko coś w rodzaju skrzeku. Zachrypniętego. Zdała sobie zresztą sprawę z tego, że niepotrzebnie naraża struny głosowe na zerwanie. Przecież nawet jeśli udałoby się jej wrzasnąć na cały głos, nikt by jej nie usłyszał. A nawet gdyby ktoś usłyszał, i tak nie zareagowałby. Bo kto reaguje na jęki z piwnicy? Kto przyjdzie na ratunek duszy potępionej?
Myślami znowu pobiegła w niedaleką przeszłość. Kiedy to było? Chyba wczoraj...
– To dokąd się teraz wybierzemy? – głos Sebastiana.
– Teraz to nie, za późno. Ale jutro chciałabym zobaczyć latarnię morską Stilo – rozmarzony szept Ilji buszującej w internecie. – Bo stamtąd, z samej góry, można podziwiać i morze, i las, i jezioro. Och, i Rowokół[2]. Tylko że trzeba pokonać sto dwadzieścia trzy schody. Ale co tam, weszłabym.
– No jasne, jasne. To przecież tylko jakieś dziesięć pięter. – Cichy śmiech, zaglądającego jej przez ramię Szewnikowskiego. – Niestety, popatrz, otwarte tylko do września. Musimy przyjechać tu kiedyś w lecie.
– Może w podróż poślubną...
Miłe wspomnienie zostało zastąpione rzeczywistością. O czym przypomniały jej łzy spływające po twarzy. Łzy wściekłości i bezsilności. Nie mogła nic zrobić. I to było najgorsze.
Ból będący wynikiem nienaturalnej pozycji, wykręcenia rąk, nietypowego wygięcia nóg i niewygodnej deformacji ciała; głód i odwodnienie – wszystko to powodowało, że utrzymywała przytomność najwyższym wysiłkiem, ale już chyba dwa razy trochę odpłynęła. Teraz czuła, że stanie się to znowu, i nawet ją to ucieszyło. Bo nie czuć, znaczy nie cierpieć. A ona właśnie już tylko tego chciała.
Nie cierpieć.
Jakby ktoś czytał w jej duszy, a może w głowie? Coś zazgrzytało, skrzypnęło i otworzyły się drzwi. A obok niej, właściwie nad nią, stanęła jakaś postać. Spodnie, workowata bluza, na twarzy wenecka maska.
Aha, pomyślała Ilja resztką przytomności, ma maskę, nie chce pokazać mi swojego oblicza. To znaczy, że jeszcze trochę pożyję. Nie była pewna, czy to pocieszająca myśl...
Postać schyliła się i wydobytym z kieszeni bluzy niewielkim nożem przecięła więzy na plecach nieszczęsnej więźniarki. Wiązanie musiał uczynić artysta w swoim fachu, bo teraz wystarczyło jedno cięcie noża i wszystkie sznury opadły.
– Pani głodna? Spragniona? A może do łazienki? – słyszała, że coś syczy, ale wyraźnie kojarzyła słowa.
Próbowała poruszyć rękami, drgnęły, jednak nie do końca tak, jak chciała. Nogi też jej nie słuchały, w dalszym ciągu była poskręcana w precelek i w głowie brzmiało jej tylko: do łazienki. Owszem, chciała do łazienki, ale nie na sedes. Pęcherz nie zdążył wyprodukować nowej porcji moczu, bo to, co było, nie zostało w żaden sposób uzupełnione.
Chciała do wanny. Do wanny pełnej wody, aż po szyję. Mogłaby się moczyć i pić tę wodę jednocześnie. I, choć przecież była lekarką, nawet do głowy jej nie przyszło, że taka woda z wanny, z siedzącym w środku brudnym, zanieczyszczonym i spoconym człowiekiem, jest tak pełna zarazków, że picie jej jest co najmniej niehigieniczne.
Postać w masce chwytem pod pachy dźwignęła ją z materaca i poniosła gdzieś przez drzwi, jedne, potem drugie i raptem Ilja znalazła się w krainie marzeń. Zobaczyła przed sobą wannę, napełnioną wodą, tak, jak chciała. Tuż przy wannie stał stolik, na nim duży plastikowy kubek z wodą i papierowy talerz z kanapkami.
– Masz pół godziny. Za trzydzieści minut po ciebie przyjdę – dobiegł ją zniekształcony głos, osoba w masce wskazała jej frotowy szlafrok i zegar wiszący nad drzwiami tej łazienki i wyszła.
Gdyby nie okoliczności, Ilja mogłaby powiedzieć, iż spędziła najlepsze pół godziny w swoim życiu.
PRZYPISY