Hotel w Zakopanem - Maria Ulatowska, Jacek Skowroński - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Hotel w Zakopanem ebook i audiobook

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Przez Europę przetacza się fala zuchwałych kradzieży znanych dzieł sztuki oraz bezcennej biżuterii. Proceder nie ustaje, mimo że do jego zwalczenia włączają się tajne służby oraz Interpol. Szykuje się uroczyste otwarcie najnowocześniejszego hotelu Zakopanego. W trakcie wydarzenia znamienitych gości czeka wiele atrakcji, z wystawą dawnych mistrzów malarstwa oraz najwspanialszej biżuterii i znanych na całym świecie kamieni szlachetnych. Właściciel hotelu, dzięki swej pozycji i kontaktom, wypożyczył je od przedstawicieli europejskich szlachetnych rodów. Niecodzienne wydarzenie bacznie obserwuje Interpol, przekonany, iż eksponatami zainteresuje się poszukiwany przez nich złodziej. Na miejsce dociera również najlepszy agent rodzimej tajnej służby, który prędko przekonuje się, że metody rabusia są wybitnie nieszablonowe. W dodatku nieuchwytny mózg całej operacji sprawia, że dla agenta gra toczy się o znacznie wyższą stawkę, niż kradzież jednego z najcenniejszych brylantów świata…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 32 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,2 (29 ocen)
18
5
2
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anmanika

Z braku laku…

jakieś 40% książki to wypracowanie na temat służb specjalnych, 40% o genialności głównego bohatera, 10% opisy przyrody itp i 10 to sama akcja a napięcia w niej tyle co w sparcialej gumie od majtek. stanowczo wolałam jak p. MU pisała obyczajówki.
10
nikola085

Dobrze spędzony czas

Ciągnęła się bardzo
10
Calanthe83

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
czekolada72

Nie polecam

nuda
00
Weganka_i_Tajga

Nie polecam

Najnudniejsza i zarazem najgorsza książka jaka w tym roku (a może i w życiu) wpadła mi w ręce. Dobrze, że to był audiobook. Ale nawet jako tło do sprzątania się nie nadawał. Nijakie postacie, afera wyssana z palca, długie opisy nic nie wnoszące do fabuły, zero akcji i zero magi Zakopanego czy gór w tle. Niesmak pozostanie na długo.
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce@Ado­be­Stock
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ma­ria Ula­tow­ska, Ja­cek Skow­roń­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83297-01-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Jedno ży­cie to wy­star­cza­jąco wiele czasu,

żeby po­peł­nić mnó­stwo po­my­łek...

Ray­mond Chan­dler

Wszyst­kim, któ­rzy ko­chają wiatr, ży­czymy,

aby po­strze­gali go jak Jan Sztau­dyn­ger,

który po­wie­dział:

„Skąd­kol­wiek wieje wiatr, za­wsze ma za­pach Tatr”.

I. TY­TU­ŁEM WSTĘPU

.

W wy­niku wielu hi­sto­rycz­nych zda­rzeń, cią­gną­cych się od za­ra­nia dzie­jów po te­raź­niej­szość, do­ko­nał się po­dział świata na pań­stwa o ści­śle wy­ty­czo­nych gra­ni­cach. Czyli te­ry­to­ria cał­ko­wi­cie su­we­renne lub za­leżne od są­sied­nich mo­carstw. Od­mienne ję­zy­kowo, kul­tu­rowo i go­spo­dar­czo, co wy­nika z wielu skom­pli­ko­wa­nych pro­ce­sów, któ­rych źró­dła tkwią w bliż­szej lub dal­szej prze­szło­ści, oraz z usy­tu­owa­nia geo­po­li­tycz­nego. Wszyst­kie bez wy­jątku kraje róż­nią się, cza­sem w tak fun­da­men­tal­nych kwe­stiach, iż wy­klu­cza to ja­kie­kol­wiek po­ro­zu­mie­nie. Jed­nak rów­no­cze­śnie te wszyst­kie pań­stwa świata łą­czy jedno, z czego nie do końca zdają so­bie sprawę ich oby­wa­tele.

Każde z nich po­siada tajne służby.

Owe for­ma­cje, za­leż­nie od ustroju po­li­tycz­nego oraz stop­nia za­awan­so­wa­nia chęci rzą­dzą­cych do utrzy­ma­nia się przy wła­dzy, nie wspo­mi­na­jąc już o pa­ra­noi dyk­ta­to­rów na punk­cie ota­cza­ją­cych ich zdraj­ców i spi­skow­ców, są mniej lub bar­dziej pod­da­wane kon­troli od­po­wied­nich or­ga­nów pań­stwa. Co na­wet w kra­jach z wy­soko roz­wi­niętą de­mo­kra­cją nie ozna­cza by­naj­mniej jaw­no­ści ich dzia­ła­nia. Z sa­mej de­fi­ni­cji wszystko, co tajne, nie ma prawa krzy­czeć z pierw­szych stron ga­zet. To oczy­wi­ste i na ogół ak­cep­to­wane przez zde­cy­do­waną więk­szość spo­łe­czeń­stwa. Ża­den kraj jed­nak nie przy­znaje się, i ni­gdy nie przy­zna, do jed­nego: do po­sia­da­nia w taj­nych służ­bach wy­dzie­lo­nych ko­mó­rek nie­pod­le­ga­ją­cych prak­tycz­nie głęb­szej kon­troli, o któ­rych dzia­łal­no­ści wie je­dy­nie garstka lu­dzi na szczy­tach wła­dzy.

Nie­kiedy zaś na­wet oni nie są świa­domi ich ist­nie­nia...

To sy­tu­acja ide­alna, gdyż rzą­dzący przy­cho­dzą i od­cho­dzą, ale każdy z nich od­czu­wałby nie­od­partą po­kusę wy­ko­rzy­sty­wa­nia nie­wi­dzial­nej siły dla wła­snych in­te­re­sów. A pra­cu­jący tam lu­dzie, je­śli mają dzia­łać sku­tecz­nie, nie mogą pod­le­gać zmien­nym wia­trom pły­ną­cym z po­li­tycz­nych ga­bi­ne­tów. Jed­nak sy­tu­acje ide­alne nie ist­nieją, zwłasz­cza w sfe­rze new­ral­gicz­nych in­te­re­sów da­nego kraju. To­też na­wet naj­bar­dziej utaj­nione służby ko­muś jed­nak pod­le­gać mu­szą, ina­czej prę­dzej czy póź­niej ule­głyby swo­istej de­ge­ne­ra­cji i za­tra­ciły zdol­ność oceny, do ja­kich gra­nic mogą się po­su­nąć. A stąd już tylko mały kro­czek do dzia­ła­nia wy­łącz­nie we wła­snym in­te­re­sie. Który za­wsze po­lega na ule­ga­niu nie­po­skro­mio­nym po­ku­som po­sze­rza­nia wła­snej wła­dzy, po­ta­jem­nego bo­ga­ce­nia się oraz wpły­wa­nia na bieg hi­sto­rii. To ostat­nie stwier­dze­nie może z po­zoru wy­glą­dać na prze­sad­nie gór­no­lotne, nie­ma­jące od­zwier­cie­dle­nia w re­al­nym świe­cie. Lecz jest cał­ko­wi­cie uza­sad­nione. Po chwili za­sta­no­wie­nia przy­zna to każdy, kto jako tako jest za­zna­jo­miony z bie­żą­cymi wy­da­rze­niami w kraju i na are­nie glo­bal­nych wy­da­rzeń.

Przy­znają to także zwo­len­nicy teo­rii spi­sko­wych, któ­rzy choć wy­jąt­kowo mają tu ra­cję, i tak nie są trak­to­wani po­waż­nie. Ta­jem­nicą po­li­szy­nela jest fakt, iż ana­li­tycy wy­wiadu bar­dzo do­kład­nie śle­dzą wszel­kiego ro­dzaju teo­rie spi­skowe. Pa­mię­ta­jąc o za­sa­dzie, że na­wet naj­bz­dur­niej­sza plotka może po­sia­dać ja­kieś uza­sad­nione źró­dło. Oraz że ist­nieją wy­spe­cja­li­zo­wane odłamy in­nych służb, któ­rych je­dy­nym za­da­niem jest sze­rze­nie dez­in­for­ma­cji. Tu do­sko­na­łym in­stru­men­tem byli wła­śnie łowcy sen­sa­cji i mi­ło­śnicy teo­rii spi­sko­wych. Coś tam z ich bre­dze­nia za­wsze prze­ni­kało do opi­nii pu­blicz­nej. Cho­dziło rów­nież o po­da­wa­nie in­for­ma­cji praw­dzi­wych, tak jed­nak za­ka­mu­flo­wa­nych, aby ska­py­wały po­wo­lutku ni­czym kro­pla wody drą­żąca skałę i nie dało się wy­śle­dzić ich źró­dła...

*

Pre­mier jed­nego z eu­ro­pej­skich kra­jów w za­ci­szu swego ga­bi­netu roz­my­ślał o wspo­mnia­nych kwe­stiach. Działo się to tuż po ob­ję­ciu przez niego sta­no­wi­ska. Na biurku le­żały do­ku­menty opa­trzone naj­wyż­szą klau­zulą po­uf­no­ści. Wśród nich znaj­do­wał się je­den, któ­rym za­mie­rzał się za­jąć w pierw­szej ko­lej­no­ści.

Zwy­kle miał sze­roki wy­bór de­cy­zji. Lub umy­cia od nich rąk, co spro­wa­dzało się do pod­rzu­ce­nia ku­kuł­czego jaja ko­muś z jego ga­bi­netu po­li­tycz­nego. Te­raz jed­nak nie by­łoby to do­bre po­su­nię­cie, mu­siał wy­brać jedną z dwu moż­li­wo­ści. Pod­pi­sać lub po­drzeć, a strzępy wrzu­cić do nisz­czarki. Dzwo­niący te­le­fon wy­rwał męż­czy­znę z za­my­śle­nia. Pre­mier zi­gno­ro­wał na­tar­czywy ter­kot, się­gnął po wieczne pióro i zło­żył na do­ku­men­cie pod­pis. Na­stęp­nie wstał i scho­wał za­dru­ko­waną kartkę do sejfu. Rze­czony do­ku­ment i tak miał na ko­niec wy­lą­do­wać w nisz­czarce... Jed­nakże wpierw na­le­żało go ko­muś po­ka­zać.

Ko­muś, kto ofi­cjal­nie nie ist­niał.

Wci­snął je­den z przy­ci­sków usta­wio­nej w rogu biurka kon­soli. Po chwili drzwi ga­bi­netu uchy­liły się bez pu­ka­nia. Do po­miesz­cze­nia wszedł męż­czy­zna. W prze­ci­wień­stwie do zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści go­ści nie miał ze sobą teczki ani ni­czego, w czym można by trzy­mać do­ku­menty. Gdyby był ak­to­rem, ob­sa­dzano by go z pew­no­ścią w ro­lach cha­rak­te­ry­stycz­nych, lecz ra­czej dru­go­pla­no­wych. Już na pierw­szy rzut oka był ide­al­nym wcie­le­niem czar­nego cha­rak­teru. Pre­mier wie­dział jed­nak, że w jego wy­padku osła­wione pierw­sze wra­że­nie jest wy­soce my­lące. Spoj­rze­nie sza­rych oczu męż­czy­zny było prze­ni­kliwe i spra­wiało, że każdy pod jego wpły­wem za­czy­nał czuć się nie­swojo. Wszak mało jest lu­dzi o ab­so­lut­nie czy­stym ży­cio­ry­sie, o ile tacy w ogóle ist­nieją. I próżno ich szu­kać na szczy­tach wła­dzy, gdyż do­cie­rają tam wy­łącz­nie osoby o ja­sno okre­ślo­nych przy­mio­tach. Bez­względ­ność w sto­sunku do ry­wali oraz ela­styczny sto­su­nek do pre­zen­to­wa­nych za­sad są klu­czowe. A także do­mi­nu­jąca oso­bo­wość.

W tym jed­nakże aspek­cie mało kto do­rów­ny­wał męż­czyź­nie o sza­rych oczach.

– My­ślę, że nie po­trze­bu­jemy pro­wa­dze­nia żad­nej gry wstęp­nej – za­gaił pre­mier, nie wsta­jąc zza biurka. – Oby­dwaj się na­wza­jem znamy. Przy­naj­mniej ze sły­sze­nia.

– I oby­dwaj nie lu­bimy tra­cić czasu – zgo­dził się męż­czy­zna.

– Przejdźmy więc do rze­czy. Masz mi do prze­ka­za­nia coś waż­nego?

Zwró­ce­nie się do go­ścia per ty nie wy­ni­kało z braku sza­cunku. Ozna­czało po pro­stu su­ge­stię, że ich przy­szłe wza­jemne sto­sunki po­winny być ra­czej nie­kon­wen­cjo­nalne, za­kła­da­jące po­mi­ja­nie ofi­cjal­nych za­sad i jaw­no­ści kon­tak­tów. Oby­dwaj byli gra­czami z naj­wyż­szej ligi. Ist­nymi po­li­tycz­nymi szu­le­rami, przy­naj­mniej do pew­nego stop­nia. Ale grali w jed­nej dru­ży­nie. Co było o tyle nie­oczy­wi­ste, że męż­czy­zna o sza­rych oczach zaj­mo­wał swe sta­no­wi­sko pod­czas ka­den­cji rzą­dów kilku dia­me­tral­nie róż­nią­cych się ugru­po­wań po­li­tycz­nych. I prze­trwał. Choć po­wody ta­kiego stanu rze­czy mocno nur­to­wały pre­miera, jed­nego był pe­wien. Usu­wa­nie go na sa­mym po­czątku swej ka­den­cji by­łoby wy­soce ry­zy­kowne.

– Coś waż­nego do prze­ka­za­nia? – Męż­czy­zna nie­znacz­nie wzru­szył ra­mio­nami. – To za­leży, jak zde­fi­niu­jemy to okre­śle­nie...

Nie oka­zu­jąc znie­cier­pli­wie­nia, pre­mier wska­zał sofę w rogu ga­bi­netu i zer­k­nął na ze­ga­rek.

– Mam kwa­drans do na­stęp­nego spo­tka­nia, wy­star­czy?

Jego gość nie od­po­wie­dział, wszak nie od niego za­le­żała dłu­gość wi­zyty. Usie­dli we wska­za­nym miej­scu. Przez więk­szość czasu głos za­bie­rał przy­były, go­spo­darz je­dy­nie wtrą­cał krót­kie py­ta­nia. W pew­nym mo­men­cie wstał, pod­szedł do biurka i wci­snąw­szy coś na kon­soli, wy­po­wie­dział jedno ci­che zda­nie. Wśród licz­nych umie­jęt­no­ści męż­czy­zny o sza­rych oczach nie było czy­ta­nia z ru­chu ust, ale nie po­trze­bo­wał jej, by zro­zu­mieć treść zda­nia: Nie ma mnie dla ni­kogo!

Roz­mowa trwała bli­sko dwie go­dziny...

ROZ­DZIAŁ 1

PIERW­SZE CHWILE NIE­WOLI

Miała su­cho w ustach i po­twor­nie spierzch­nięty ję­zyk. Bo­lała ją głowa. A wła­ści­wie bo­lało ją wszystko. Nie mo­gła się po­ru­szyć, ręce były drę­twe, nogi ścierp­nięte, całe ciało dziw­nie skrę­cone. Było jej duszno. Spró­bo­wała głę­biej ode­tchnąć i... udało się. Cho­ciaż coś, po­my­ślała, i po­now­nie za­czerp­nęła wię­cej po­wie­trza. Uff, może od­dy­chać. To już dużo. Jed­nak gdy spró­bo­wała się po­ru­szyć, jej po­cząt­kowa ulga za­częła prze­kształ­cać się w pa­nikę. Nie mo­gła po­wie­dzieć, że każdy ruch spra­wiał jej ból, bo­wiem nie mo­gła wy­ko­nać żad­nego ru­chu. Na­wet próba po­ru­sze­nia głową się nie udała, przy­pra­wia­jąc ją tylko o do­dat­kowy dys­kom­fort. Do czego do­łą­czyło rwa­nie w barku i sztyw­nie­nie karku.

Po­jęła już, co nie było trudne, że jest po­rwana, upro­wa­dzona, zwią­zana i... Wła­śnie, i co? Do jej do­le­gli­wo­ści fi­zycz­nych do­łą­czyło uczu­cie bez­sil­no­ści, a ta do­kucz­li­wość była rów­nie silna, jak po­przed­nie cier­pie­nia.

Le­żała na czymś twar­dym i nie­przy­jem­nie wo­nie­ją­cym. Ja­kiś stary ma­te­rac, po­my­ślała. Piw­nica? Ko­mórka? Ra­czej piw­nica, są­dząc po za­pa­chach, ciem­no­ści i uczu­ciu wszech­oble­ga­ją­cej ją ple­śni. Żad­nego ru­chu po­wie­trza, żad­nego ru­chu w ogóle. Żeby choć mała myszka, mruk­nęła do sie­bie. Byle nie duży szczur, za­strze­gła. Cho­ciaż... może jakby szczur, po­pro­si­łaby go, żeby prze­gryzł sznur. Przy­naj­mniej ten na rę­kach, bo już tak jej zdrę­twiały, że zu­peł­nie stra­ciła czu­cie. A poza tym... coś ją swę­działo na szyi, bli­sko ucha. I je­śli się za­raz nie po­dra­pie, osza­leje.

Ilja nie miała po­ję­cia, skąd się wzięła na tym ma­te­racu i co się działo przed­tem. Cho­ciaż gdy za­częła wy­tę­żać umysł, pró­bu­jąc prze­gnać mgłę, jaką miała w gło­wie, coś jej się przy­po­mniało. Ktoś po­dał jej ja­kiś na­pój, z kimś roz­ma­wiała, była w por­cie... W por­cie? Po co? O, tak, przy­po­mi­nała so­bie. Ich „urlop”, pe­wien dzien­ni­karz, jacht.

Tak, spi­sała się, nie ma dwóch zdań. Se­ba­stian bę­dzie wście­kły. I oczy­wi­ście bę­dzie miał ra­cję. Po­peł­niła same błędy.

I jako agentka – wie­działa prze­cież, że na taką ak­cję nie po­winna wy­bie­rać się sama.

I jako le­karka – jak mo­gła przyj­mo­wać od ob­cego, po­dej­rza­nego męż­czy­zny coś do pi­cia? Niby uwa­żała, niby ni­czego jej do szkla­neczki nie wsy­pał. A jed­nak. Jako le­karka po­winna do­sko­nale pa­mię­tać choćby o dość już po­pu­lar­nej sub­stan­cji GHB, zwa­nej „pi­gułką gwałtu”, a ona dała się po­dejść jak ma­ło­lata. Mam na­dzieję, że nie o gwałt mu cho­dziło, du­mała, choć ta kon­sta­ta­cja nie była naj­szczę­śliw­sza. Może lu­bił prze­cią­gać za­bawę z ofia­rami, to da­jąc, to od­bie­ra­jąc na­dzieję...

Poza do­le­gli­wo­ściami bó­lo­wymi miała jesz­cze je­den kło­pot. Czuła prze­możne par­cie na pę­cherz i wie­działa, że za chwilę ule­gnie. I oczy­wi­ście się tego do­cze­kała. Było to dla niej chyba gor­sze od cier­pień fi­zycz­nych, ta­kiego upo­ko­rze­nia do­tych­czas nie do­znała.

Cier­pie­nia fi­zyczne ła­twiej jej było zno­sić, prze­żyła po­dobny stan w swoim „po­przed­nim ży­ciu”, jak na­zy­wała okres po­prze­dza­jący jej zwią­zek i pracę z Se­ba­stia­nem. Kie­dyś prze­trwała na­pad człon­ków gangu, zo­stała bru­tal­nie po­bita i zmu­szona do dzia­łań uła­twia­ją­cych ucieczkę szefa ma­fii z wię­zie­nia. Wtedy ura­to­wał ją Szew­ni­kow­ski, a sprawa ta stała się po­cząt­kiem jej pracy w taj­nych służ­bach. Stop­niowo zwią­zek z Se­ba­stia­nem prze­stał być je­dy­nie współ­pracą za­wo­dową, roz­wi­nęło się mię­dzy nimi uczu­cie i nie­długo mieli zo­stać mał­żeń­stwem.

A to, co dzieje się te­raz, było na­stęp­stwem ich pierw­szego wspól­nego urlopu. Po­je­chali do Łeby, oby­dwoje pa­mię­tali tę miej­sco­wość jesz­cze z dzie­ciń­stwa. Przy­pusz­czali, że mia­sto zmie­niło się, jak więk­szość pięk­nych krań­ców Pol­ski. Nie przy­pusz­czali jed­nak, że zmiana bę­dzie tak spek­ta­ku­larna. Łeba ofe­ro­wała bo­gac­two do­znań o każ­dej po­rze roku. Na­wet te­raz, późną je­sie­nią, można tu było zna­leźć mnó­stwo spo­so­bów na przy­jemne spę­dza­nie czasu, włącz­nie ze zbie­ra­niem grzy­bów, o ile w li­sto­pa­dzie jesz­cze można ja­kieś zna­leźć. Ilja wy­szu­kała w in­ter­ne­cie kilka miejsc, które chęt­nie obej­rza­łaby. Nie zdą­żyła...

A ma­rzyła jej się wy­prawa do Sło­wiń­skiego Parku Na­ro­do­wego, na ru­chome wy­dmy, do la­tarni mor­skiej Stilo. Do mu­zeum mo­tyli, oce­ana­rium, ogrodu or­ni­to­lo­gicz­nego. Chęt­nie po­pły­nę­łaby w ja­kiś rejs wy­ciecz­kowy po mo­rzu. A na­wet wzię­łaby udział w rej­sie węd­kar­skim na dor­sza...

Ma­rze­nia...

Ock­nęła się na­gle, wi­docz­nie za­snęła na chwilę. Te­raz czuła się jesz­cze go­rzej, sen w po­zy­cji zwi­nię­tego rol­mopsa nie jest naj­wy­god­niej­szy. Było jej nie tylko nie­wy­god­nie, za­częło jej być zimno. Co­raz zim­niej. Uczu­cie to po­głę­biały jesz­cze zmo­czone dolne par­tie ubra­nia. I, co też było do­le­gli­wo­ścią, ro­biła się co­raz bar­dziej głodna.

Spró­bo­wała krzyk­nąć, ale z jej za­schnię­tego gar­dła wy­do­było się tylko coś w ro­dzaju skrzeku. Za­chryp­nię­tego. Zdała so­bie zresztą sprawę z tego, że nie­po­trzeb­nie na­raża struny gło­sowe na ze­rwa­nie. Prze­cież na­wet je­śli uda­łoby się jej wrza­snąć na cały głos, nikt by jej nie usły­szał. A na­wet gdyby ktoś usły­szał, i tak nie za­re­ago­wałby. Bo kto re­aguje na jęki z piw­nicy? Kto przyj­dzie na ra­tu­nek du­szy po­tę­pio­nej?

My­ślami znowu po­bie­gła w nie­da­leką prze­szłość. Kiedy to było? Chyba wczo­raj...

– To do­kąd się te­raz wy­bie­rzemy? – głos Se­ba­stiana.

– Te­raz to nie, za późno. Ale ju­tro chcia­ła­bym zo­ba­czyć la­tar­nię mor­ską Stilo – roz­ma­rzony szept Ilji bu­szu­ją­cej w in­ter­ne­cie. – Bo stam­tąd, z sa­mej góry, można po­dzi­wiać i mo­rze, i las, i je­zioro. Och, i Ro­wo­kół[2]. Tylko że trzeba po­ko­nać sto dwa­dzie­ścia trzy schody. Ale co tam, we­szła­bym.

– No ja­sne, ja­sne. To prze­cież tylko ja­kieś dzie­sięć pię­ter. – Ci­chy śmiech, za­glą­da­ją­cego jej przez ra­mię Szew­ni­kow­skiego. – Nie­stety, po­patrz, otwarte tylko do wrze­śnia. Mu­simy przy­je­chać tu kie­dyś w le­cie.

– Może w po­dróż po­ślubną...

Miłe wspo­mnie­nie zo­stało za­stą­pione rze­czy­wi­sto­ścią. O czym przy­po­mniały jej łzy spły­wa­jące po twa­rzy. Łzy wście­kło­ści i bez­sil­no­ści. Nie mo­gła nic zro­bić. I to było naj­gor­sze.

Ból bę­dący wy­ni­kiem nie­na­tu­ral­nej po­zy­cji, wy­krę­ce­nia rąk, nie­ty­po­wego wy­gię­cia nóg i nie­wy­god­nej de­for­ma­cji ciała; głód i od­wod­nie­nie – wszystko to po­wo­do­wało, że utrzy­my­wała przy­tom­ność naj­wyż­szym wy­sił­kiem, ale już chyba dwa razy tro­chę od­pły­nęła. Te­raz czuła, że sta­nie się to znowu, i na­wet ją to ucie­szyło. Bo nie czuć, zna­czy nie cier­pieć. A ona wła­śnie już tylko tego chciała.

Nie cier­pieć.

Jakby ktoś czy­tał w jej du­szy, a może w gło­wie? Coś za­zgrzy­tało, skrzyp­nęło i otwo­rzyły się drzwi. A obok niej, wła­ści­wie nad nią, sta­nęła ja­kaś po­stać. Spodnie, wor­ko­wata bluza, na twa­rzy we­necka ma­ska.

Aha, po­my­ślała Ilja resztką przy­tom­no­ści, ma ma­skę, nie chce po­ka­zać mi swo­jego ob­li­cza. To zna­czy, że jesz­cze tro­chę po­żyję. Nie była pewna, czy to po­cie­sza­jąca myśl...

Po­stać schy­liła się i wy­do­by­tym z kie­szeni bluzy nie­wiel­kim no­żem prze­cięła więzy na ple­cach nie­szczę­snej więź­niarki. Wią­za­nie mu­siał uczy­nić ar­ty­sta w swoim fa­chu, bo te­raz wy­star­czyło jedno cię­cie noża i wszyst­kie sznury opa­dły.

– Pani głodna? Spra­gniona? A może do ła­zienki? – sły­szała, że coś sy­czy, ale wy­raź­nie ko­ja­rzyła słowa.

Pró­bo­wała po­ru­szyć rę­kami, drgnęły, jed­nak nie do końca tak, jak chciała. Nogi też jej nie słu­chały, w dal­szym ciągu była po­skrę­cana w pre­ce­lek i w gło­wie brzmiało jej tylko: do ła­zienki. Ow­szem, chciała do ła­zienki, ale nie na se­des. Pę­cherz nie zdą­żył wy­pro­du­ko­wać no­wej por­cji mo­czu, bo to, co było, nie zo­stało w ża­den spo­sób uzu­peł­nione.

Chciała do wanny. Do wanny peł­nej wody, aż po szyję. Mo­głaby się mo­czyć i pić tę wodę jed­no­cze­śnie. I, choć prze­cież była le­karką, na­wet do głowy jej nie przy­szło, że taka woda z wanny, z sie­dzą­cym w środku brud­nym, za­nie­czysz­czo­nym i spo­co­nym czło­wie­kiem, jest tak pełna za­raz­ków, że pi­cie jej jest co naj­mniej nie­hi­gie­niczne.

Po­stać w ma­sce chwy­tem pod pa­chy dźwi­gnęła ją z ma­te­raca i po­nio­sła gdzieś przez drzwi, jedne, po­tem dru­gie i rap­tem Ilja zna­la­zła się w kra­inie ma­rzeń. Zo­ba­czyła przed sobą wannę, na­peł­nioną wodą, tak, jak chciała. Tuż przy wan­nie stał sto­lik, na nim duży pla­sti­kowy ku­bek z wodą i pa­pie­rowy ta­lerz z ka­nap­kami.

– Masz pół go­dziny. Za trzy­dzie­ści mi­nut po cie­bie przyjdę – do­biegł ją znie­kształ­cony głos, osoba w ma­sce wska­zała jej fro­towy szla­frok i ze­gar wi­szący nad drzwiami tej ła­zienki i wy­szła.

Gdyby nie oko­licz­no­ści, Ilja mo­głaby po­wie­dzieć, iż spę­dziła naj­lep­sze pół go­dziny w swoim ży­ciu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[2] Wzgó­rze po­lo­dow­cowe o wy­so­ko­ści 114,8 m n.p.m. na Wy­brzeżu Sło­wiń­skim, na te­re­nie Sło­wiń­skiego Parku Na­ro­do­wego. Bar­dzo do­brze wi­doczny z mo­rza że­glar­ski punkt na­wi­ga­cyjny, od­no­to­wany na naj­star­szych ma­pach mor­skich tej czę­ści Bał­tyku. Pa­lone na szczy­cie wzgó­rza ogni­ska uła­twiały nocną że­glugę.