Zaginiony rękopis - Maria Ulatowska, Jacek Skowroński - ebook + audiobook

Zaginiony rękopis ebook i audiobook

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

CZY PEWIEN RĘKOPIS Z POCZĄTKU UBIEGŁEGO WIEKU NAPRAWDĘ ISTNIEJE?
Bardzo znany pisarz polski, żyjący i tworzący na przełomie XX wieku, od 1888 r. często gości w Nałęczowie, pomieszkując
w pewnej willi. W tajemnicy pracuje nad powieścią, stanowiącą ukoronowanie jego dorobku literackiego. Przed wyborem wydawcy pisarz umiera, a decyzja o tym, komu powierzyć publikację dzieła, pozostaje w rękach spadkobierczyni. Jej długotrwałe rozterki, sprawy prywatne, a także przetaczająca się burza dziejów, powodują, iż o istnieniu niewydanego dzieła wybitnego pisarza nie wie prawie nikt. Jednak „prawie” nie oznacza, że w ogóle nikt. Jest bowiem ktoś, kto coś domniemywa... Szkopuł wszakże w tym, że tylko spadkobierczyni znała miejsce ukrycia rękopisu.
Odnalezienie i doprowadzenie do wydania ostatniego utworu wybitnego pisarza stałoby się prawdziwą sensacją. Ten, kto by to uczynił, osiągnąłby rozgłos i niebłahe korzyści materialne.
W dość tajemniczy sposób informacja o zaginionym rękopisie trafia w ręce byłego dziennikarza śledczego, a ten traktuje to jako sposób na wyrwanie się z marazmu, który ogarnął go po
niedawnych wstrząsających przeżyciach. Jedzie do Nałęczowa, do willi prowadzonej przez bratanicę asystentki pisarza. Zaprzyjaźnia się z nią, a ona prosi o pomoc w odszukaniu zaginionego dzieła
i jego prawnych właścicieli.
Zadanie okazuje się karkołomnie trudne i obfitujące w wiele zwrotów akcji...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 22 min

Lektor: 978-83-8334-790-5
Oceny
4,5 (34 oceny)
21
8
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka481976

Całkiem niezła

Terenia23

Nie oderwiesz się od lektury

świetna opowieść
00
Joannapedzich28

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała proszę o ciąg dalszy
00
czekolada72

Nie oderwiesz się od lektury

super 👌👌
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ludzie byliby o wiele lepsi,

gdyby choć raz

mogli przyjechać doNałęczowa

 

Bolesław Prus

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kobietom

Babciom, matkom, córkom,

wnuczkom, siostrom.

 

Lekarkom, prawniczkom,

sprzątaczkom, sprzedawczyniom,

bibliotekarkom, blogerkom

iinfluencerkom.

 

Paniom pracującym w każdym zawodzie,

jak i niepracującym.

Wszystkim.

Naszym czytelniczkom.

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

KONSERWATOR

 

Czasy PRL-uwspominane sązwykle jako dekady mroczne, swoista „przerwa w życiorysie” narodu. Jednak narzucony nam ustrój nacodzień nie zawsze był okropny. Przynajmniej każdy, kto tego chciał, miał pracę pozwalającą lepiej czy gorzej przetrwać dokolejnej wypłaty. Szkolnictwo i opieka zdrowotna były gwarantowane każdemu, abstrahując odich poziomu, który zresztą nie zawsze był taki zły… Społeczeństwo popewnym czasie przystosowało się i nauczyło pocichu współpracować, zauważywszy wiele luk sztucznego ustroju, których władza nie była poprostu w stanie załatać ani kontrolować. Tym bardziej żesama z nich korzystała.

To, conależało dotzw. towarów deficytowych, ludzie załatwiali „nalewo” – przez znajomości, łapówki oraz odwdzięczając się sobie naprzeróżne sposoby. Tak z reguły zdobywało się mięso czy cement, ale też lepsze stanowisko w pracy bądź miejsce nastudiach dla dziecka, naobleganym kierunku. Oczywiście wielu ludzi z natury przedsiębiorczych, obdarzonych naturalnym urokiem albo inteligencją wcale nie musiało uciekać się do„lewych” sposobów naprzetrwanie. Mieli cechy pozwalające im wybić się ponad przeciętność w każdych warunkach i w dowolnym ustroju. Byle nie byli „wrogim elementem”, a przynajmniej nie demonstrowali tego otwarcie.

Doskonale radzili sobie także wszelkiej maści sprytni kanciarze, umiejący wynaleźć dla siebie intratną niszę. Płeć nie miała tuznaczenia, wszak powszechnie wiadomo, żekobiety nie ustępują zdolnościami mężczyznom. A często przewyższają ich w tym względzie.

 

Jednemu z takich właśnie ludzi, obdarzonych przez naturę inklinacjami doudanego działania w szarej strefie, początkowo nic nie zapowiadało szczególnej kariery. Trochę z przypadku, a trochę szukając pomysłu naciekawe życie wśród powszechnej szarówki, ukończył najpierw Liceum Techniki Teatralnej, poczym warszawską Akademię Sztuk Pięknych nakierunku konserwacji dzieł sztuki. Bez problemu znalazł zatrudnienie w uznanej pracowni konserwatorskiej, nie mając jeszcze pojęcia, jak ogromnie przyda mu się w przyszłości wykształcenie teatralno-artystyczne. Zdolności aktorskie wydawać bysię mogły zbędne specjaliście odoceniania autentyczności i renowacji dział sztuki, chyba że… Ale nie wybiegajmy zanadto w przyszłość[1].

Któregoś dnia donaszego konserwatora zgłosił się pewien młody człowiek. Bezpośrednio doniego, cobyło raczej nietypowe. Miał zesobą sporej, choć nie wyjątkowej wartości obrazek, jak twierdził, pamiątkę rodzinną, którą pragnął odnowić. Bardzo go ciekawiła sama praca konserwatora, toteż w trakcie wykonywania czynności renowatorskich niemal codziennie bywał gościem pracowni. Przystojny młodzieniec o pogodnym uśmiechu, odziany w ubrania wyglądające nazagraniczne, sprawiał wrażenie syna jakiegoś nadzianego prominenta. W niewymuszony sposób wzbudzał sympatię. Niezwykle zadowolony z efektów pracy konserwatora, nakoniec zaprosił go dorestauracji nakawę. Pojechali czerwonym kabrioletem, który aż kłuł w oczy naszarych warszawskich ulicach. Pasażer uznał, iż kierowca musi pochodzić z naprawdę znaczącej rodziny, skoro obce sąmu troski związane zewścibskim okiem wszelakich służb…

Zamówił radziecki Ararat z czterema gwiazdkami, czyli najlepszy koniak dostępny w lokalu. Konserwator, niezbyt obyty z gatunkowymi trunkami, starał się uważnie naśladować gesty swojego towarzysza – w identyczny sposób podgrzewał dłonią kieliszek i kołysał zawartością, aby wydobyć bukiet. W końcu stuknęli się lekko szkłem.

– Proponuję przejść naty– oświadczył młodzieniec. – Naimię mam… Borzymir. Nie przepadam zanim, przyjaciele mówią miZymek.

Konserwator zrewanżował się podaniem swojego imienia, choć jego rozmówca znał jejuż wcześniej. Zrobił toraczej poto, bystało się zadość obowiązującej towarzysko formalności. Mimowolnie naszła go myśl, żeprominentni w obecnym ustroju rodzice raczej nie nadaliby synowi tak oryginalnego imienia… Ale może pochodzili z dawnej szlachty, która dzięki ocalonej jakimś cudem fortunie mogła sobie obecnie nawiele pozwolić…? Nie dociekał tego, nie chcąc zostać posądzonym o nietakt, poza tym odpowiedź niekoniecznie musiałaby być prawdziwa. Nie jego sprawa. W przeciwieństwie dopropozycji, jaką usłyszał nakoniec spotkania. Taz pewnością była już JEGO sprawą.

– Gdyby doszły dociebie pogłoski o jakimś ciekawym obrazie dosprzedania, daj znać. Nie chciałbym cię urazić, ale wiesz przecież, żepotrafię się odwdzięczyć…

– Jasne, nie masprawy – odparł konserwator. Wszak doniczego go tonie zobowiązywało.

– Ciekaw jestem, czy umiałbyś odróżnić fałszywkę odoryginału… – ciągnął młody człowiek z wyraźnym zainteresowaniem w oczach.

– Zymek, toż tomoja pasja! – szczerze zaśmiał się zapytany. – Nie wiem, skąd misię towzięło, ale podczas studiów towłaśnie najbardziej mnie fascynowało. Nawet kilka razy z powodzeniem wykorzystałem tęumiejętność…

– Kapitalnie. – Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz rozmówcy. – Naczym cała sztuka właściwie polega? – uniósł brwi. Dalej uśmiechał się, lecz jego oczy spoglądały narozmówcę badawczo. – Bowyobrażam sobie, żetrzeba doskonale znać tysiące uznanych dzieł malarskich. Towymaga fotograficznej pamięci, prawda? Doświadczony krytyk sztuki zapewne napierwszy rzut oka rozpozna oszustwo?

– Nie zaszkodziłoby oczywiście mieć w pamięci wszelkie znane obrazy, jednak mylisz się… Przy rozpoznawaniu falsyfikatów najważniejsze sąinne wskazówki. – Konserwator odnosił nieodparte wrażenie, iż nowy przyjaciel pragnie sprawdzić jego fachowość. Nie miał nic przeciwko temu. – Krytyk koncentruje się głównie naaspektach artystycznych dzieła, toteż może dać się nabrać, gdy pokaże się mu naprawdę dobry falsyfikat. Tutrzeba spojrzeć okiem konserwatora, czyli w zasadzie rzemieślnika. Istotna jest faktura płótna, użyty blejtram, krakelura, czyli charakterystyczna siatka spękań uwidaczniająca się nazamalowanej powierzchni. Powstaje z upływem czasu i niełatwo podrobić jątak, aby także przez lupę wyglądała autentycznie. Nawet samo płótno daje istotne wskazówki, jeśli zna się krosna, naktórych jeutkano w czasach odpowiadających dacie powstania dzieła. – Konserwator upił łyczek koniaku, poczym dodał z nieskrywaną dumą: – Dzięki pewnemu doświadczonemu wykładowcy umiem również posłużyć się „metodą igły”. Jest stara i rzadziej praktykowana, ponieważ wymaga szczególnego wyczucia. Polega nasprawdzeniu, jak głęboko igła wchodzi w płótno. Tym samym określa się twardość farby oraz inne trudne dozdefiniowania, subtelne parametry, będące właśnie kwestią wyczucia.

– Czyli… – Zymek zakołysał płynem w kieliszku – liczy się nie tylko wiedza, ale i wrodzony talent?

– Można totak ująć – przyznał skromnie konserwator.

Młody człowiek przywołał kelnerkę, poprosił o rachunek i, ledwie naniego zerknąwszy, uiścił kwotę, nie zapominając o napiwku. Żegnając się, trochę dłużej przytrzymał dłoń swego towarzysza, jakby pragnął dać mu tym gestem subtelny sygnał.

– Słuchaj, odezwę się wkrótce. Słyszałem o paru ciekawych obrazach, nieskatalogowanych, botonieznane dotąd dzieła jednego z naszych mistrzów. Warto byrzucić nanie okiem.

Konserwator skinął tylko głową, lecz z nieznaną mu dotąd ekscytacją pomyślał, żeoto trafiła mu się wyjątkowa okazja, wręcz życiowa szansa, obok jakiej nie wolno mu przejść obojętnie. Toż takie odkrycie przyniosłoby mu sławę i pieniądze! Choć, zważywszy natajemnicze zachowanie Zymka, może jedynie todrugie? Coś mu szeptało, żenowy przyjaciel nie zamierza odnalezionych eksponatów oddawać domuzeum…

Wkażdym razie czekał niecierpliwie napowtórne spotkanie. Spodziewał się go lada dzień i nie przeliczył się. Zymek faktycznie nie rzucał słów nawiatr. Tym mocniej konserwatorowi zależało, byokazja okazała się celnym strzałem. Czyli bardzo konkretną i nie mniej pociągającą go opcją naprzyszłość…

 

Wieczorem otworzyli dach w ognistym kabriolecie i udali się w stronę Radomia. Zymek umówił się tam z pewnym księdzem w jakiejś maleńkiej parafii. Młody szczupły duchowny zachowywał się dość nerwowo, rozbieganym wzrokiem omijał swych gości. Początkowo unikał tematu spotkania, zwlekał, narzekał najakieś inne zajęcia, z pewnością wyimaginowane, wszak przyjechali w środku nocy. W końcu jednak chyba nabrał donich zaufania, gdyż wsiadł doich samochodu i razem pojechali domieszkania „kuzynki”. Otworzył własnym kluczem i puścił gości przodem. Konserwator zamrugał zezdumienia, ujrzał bowiem naścianach obrazy Fałata. Natym nie koniec! Mieszkanie było mocno zagracone, choć toakurat określenie średnio pasowało, gdy wziąć pod uwagę wartość znajdujących się w nim rzeczy. A było tam wszystko: rzeźby, patery, srebra…

Dziwny ksiądz konsekwentnie odmawiał zbycia jakiegokolwiek przedmiotu, jednocześnie napomykając, iż może miałby coś innego, niedaleko stąd… Stało się jasne, żeściągnął ich tujedynie dla rozpalenia ciekawości i udowodnienia, żenie wciska tandety. Konserwator mimowolnie wyobraził sobie duchownego chodzącego pokolędzie z oczami jak nasprężynkach, uważnie rozglądającego się zaprecjozami… wartymi grzechu. Kto wie, być może swe właściwe powołanie odnalazł dopiero poukończeniu seminarium…

Pokrótkiej przejażdżce wjechali w boczną drogę pozbawioną latarń. Nawierzchnia była kiepska, czuli topod kołami. Niewiele też widzieli mimo włączonych świateł, które wymacywały w mroku niskie zabudowania, bynie rzec rudery, sterty śmieci między nimi i wybujałe zarośla. W którymś momencie ksiądz zażądał, aby stanęli, oświadczając, żedalej pójdzie sam. Wrócił pokilkunastu minutach z małym przedmiotem owiniętym gazetami.

– Moi… przyjaciele obawiają się nieznanych gości. – Skinął, żeby wysiedli, poczym wręczył im pakunek. Wymienił też kwotę, horrendalnie wysoką. – Obejrzyjcie i decydujcie natychmiast. Mam wrócić z pieniędzmi albo obrazem nie później niż zadziesięć minut.

Nie sprecyzował, comogłoby się stać, gdyby nie wrócił, a oni woleli nie dopytywać.

Konserwator ostrożnie wziął obraz doręki. Choć światło samochodowych reflektorów nie było najjaśniejsze, odrazu rozpoznał pędzel rzadkiego narynku polskiego impresjonisty. Niedocenianego zażycia. Podpis wyglądał dobrze, deska, faktura i farba wydawały się bez zarzutu. Wszystko tokonserwator przekazał Zymkowi szeptem, przekonany, żejego towarzysz i tak nie posiada przy sobie odpowiedniej ilości gotówki.

Ten jednak poufale klepnął duchownego w ramię naznak, żedobili targu. Nawet nie usiłował zbić ceny, poprostu naminutę zniknął wewnętrzu kabrioletu, poczym pojawił się ponownie, bywręczyć księdzu gruby plik banknotów. Zanim zapakowali obraz dobagażnika i zajęli miejsca w wozie, czarna sutanna rozpłynęła się w mroku.

Podczas drogi powrotnej pasażer czuł się jak pokilku kieliszkach szampana. Właśnie doświadczył prawdziwego dreszczu emocji. Wykazał się opanowaniem i godną podziwu kompetencją, a conajważniejsze, zdobył zaufanie kogoś o naprawdę wielkich możliwościach… Conajmniej jedną nogą wkroczył doświata nieoficjalnego obrotu dziełami sztuki, doktórego wstęp mają naprawdę nieliczni.

Mijały minuty, a krew nie przestawała buzować. Myślami wrócił dodziwnego pośrednika, z którym właśnie ubili interes. Czy naprawdę był duchownym? A może jednak poprostu wysokiej klasy oszustem? Dla kogoś z bystrym umysłem i odrobiną aktorskiego talentu zdobycie sutanny tobułka z masłem, podobnie jak zaaranżowanie spotkania naplebanii. Duchowny uniform zapewnia swoistą anonimowość, on sam chyba nie rozpoznałby tego „księdza”, gdyby zobaczył go naulicy w normalnym ubraniu… Cóż… zapewne nigdy nie dowie się, jak było naprawdę.

Podwóch godzinach Zymek zostawił konserwatora bogatszego o przyzwoitą prowizję niedaleko jego warszawskiego mieszkania, sam zaś odjechał z obrazem, który nazagranicznej aukcji mógł osiągnąć zawrotną cenę lub stać się częścią prywatnej galerii jakiegoś kolekcjonera dzieł sztuki.

Kilka dni później konserwator został przez kierownika pracowni zawołany dotelefonu. Ucieszył się, gdy rozpoznał dobiegający zesłuchawki głos Zymka.

– Cześć, cosłychać? – zapytał podekscytowany, spodziewając się kolejnego zlecenia. Oczywiście nie mniej intratnego.

– Dowiedziałem się swoimi kanałami, żeoryginał wisi w pewnym wiedeńskim muzeum… – padło w odpowiedzi. W głosie młodzieńca nie było nawet cienia pretensji, raczej głębokie rozczarowanie. Zymek rozłączył się, nie dodając ani jednego słowa.

Konserwator poczuł się tak, jakby w jednej chwili ziemia osunęła mu się spod stóp. Skrewił nacałej linii! Jasne, pewnym wytłumaczeniem mogły być trudne warunki, w jakich przyszło mu rozpoznawać ewentualny falsyfikat. Noc, żółtawe światło samochodowych reflektorów, pośpiech i brak możliwości zastosowania którejkolwiek z jego wyrafinowanych metod. Tym niemniej czuł się winny i głęboko zawiedziony.

Amoże Zymek był poprostu paranoicznie ostrożny? Kto wie, może w istocie transakcja przyniosła mu krociowy zysk, a on sam miał zwyczaj przerywać łańcuch pośredników mogących doprowadzić dojego osoby? Inaczej któryś z nich w końcu bysię wygadał… Jak bynie było, konserwator dostał lekcję, której miał nigdy nie zapomnieć. I zapragnął zyskać pewność.

Następnego dnia wypadała niedziela. Pożyczył odznajomego samochód i udał się w okolice Radomia. Specjalnie wybrał wieczorną porę, obawiał się, żedzienne światło zmieni zapamiętane widoki i zatrze charakterystyczne szczegóły, jakie dostrzegł uprzednio w świetle reflektorów. Najpierw zajechał pod plebanię, jednak nie starał się odszukać księdza. Nawet jeśli nim był, toi tak wyparłby się wszystkiego, a on sam niepotrzebnie zwróciłby nasiebie uwagę. Zamiast tego postarał się odtworzyć trasę, jaką jechali wówczas do„kuzynki” mężczyzny w sutannie.

Dwukrotnie pobłądził, jednak zatrzecim razem trafił docelu, jak się okazało niezbyt oddalonego odplebanii. Teraz zamierzał przypomnieć sobie drogę wiodącą dokryjówki fałszerza, który stworzył tak doskonały falsyfikat. Wprawdzie tamtej nocy zajechali jedynie w pobliże jego siedziby, ale liczył, żejakoś uda mu się jąodszukać. Chciał przynajmniej spróbować, gdyż żywił pewną nadzieję nakontynuowanie „współpracy”…

Zanim tam jednak pojechał, podszedł dodrzwi wejściowych starej kamienicy „kuzynki”. Patrząc z zewnątrz nawielorodzinny zaniedbany budynek, spodziewał się, iż nie inaczej będzie w środku. Lokatorzy najpewniej nie należeli dotych dobrze sytuowanych. Cowięcej, wciąż nie miał stuprocentowej pewności, czy trafił wewłaściwe miejsce, toteż wolał się upewnić. Bez specjalnej nadziei nacisnął klamkę u wejścia, przekonany, żepowinno być zamknięte naklucz. Cóż, najwyżej zaczeka, aż ktoś będzie wychodził lub wchodził, zorientuje się, z kim madoczynienia, i sprzeda mu jakąś ułożoną naprędce bajeczkę. Może nawet wystarczy parę groszy napiwo?

Ku jego zdziwieniu klamka poddała się z lekkim zgrzytem nienaoliwionego mechanizmu i mógł wejść dośrodka. Schodami skierował się napiętro, powoli, gdyż naklatce było ciemno, a drewniane stopnie upiornie skrzypiały. Dobrze pamiętał ówodgłos. W mdłym świetle żarówki u sufitu, która zaświeciła się poodszukaniu przycisku naścianie, rozpoznał też wejście domieszkania „kuzynki”. Tobybyło natyle. Już miał zawrócić, gdy dostrzegł, iż drzwi sąodrobinę uchylone…

Szpara była minimalna, a jednak wyraźna dla kogoś, kto wiedział, żepowinien zwrócić nanią uwagę. Przez chwilę konserwator wahał się, czy zapukać, czy jednak odejść i realizować pierwotny plan. Ostrożność skłaniała go kudrugiemu rozwiązaniu, dlatego tylko leciutko pchnął palcem drzwi, które wszak mogły być jednak zamknięte, a jedynie wypaczone. Jakież było jego zdumienie, gdy dobrze naoliwione zawiasy nawet nie skrzypnęły, a napodłodze ukazała się prostokątna plama światła pochodząca z wnętrza mieszkania. Słysząc jakieś szelesty, zajrzał dośrodka. Z przedpokoju widać było jedynie niewielki fragment zagraconego salonu, pech chciał jednak, żeprzebywający w mieszkaniu młody człowiek akurat stał przed kryształowym zwierciadłem w złoconych ramach i w lustrzanym odbiciu natychmiast dostrzegł uchylające się wejściowe drzwi.

– Ach, kogóż jawidzę? Naprawdę nie spodziewałem się…

– Zymek, jatylko…

– Cotylko? – Młodzieniec przyglądał mu się niby z rozbawieniem, lecz także badawczo. – Jest ktoś z tobą?

– Nie.

– Właź i zamknij drzwi. Zostaw zasuwę w spokoju – zerknął nazegarek. – Wystarczy naklamkę, bolada chwila spodziewamy się gości.

– Skąd wziąłeś klucz? – zagadnął konserwator, nacoZymek parsknął tłumionym śmiechem. – No i o jakich gościach mówisz? – W konserwatorze narastał niepokój, conie uszło uwagi jego… chyba już byłego przyjaciela.

– To… moi pomocnicy… – Zymek nachwilę uciekł wzrokiem, poczym dodał sucho: – Lepiej chyba, żeby cię tunie zastali. Lepiej dla ciebie…

Konserwator w pełni podzielał ten pogląd, toteż nie zadając więcej pytań ruszył dowyjścia.

– Czekaj! – usłyszał zaplecami i natychmiast odwrócił się. – Wybierz sobie coś. – Zymek znów zerknął nazegarek, poczym zatoczył dłonią szerokie koło. – Raczej już się nie zobaczymy, ale chciałbym, żebyś widział, żenie mam żalu. Cotugadać, polubiłem cię, tylko… Sam rozumiesz.

Konserwator umiał dodać dwa dodwóch i podejmować właściwe decyzje. Natychmiast pojął, żezatąszczodrą propozycją kryje się coś więcej. Zymek chciał, aby jego były wspólnik, przywłaszczając sobie coś cennego, również został „umoczony” w procederze. Tym samym zamykał konserwatorowi usta. Ten nie ociągał się, instynktownie pojmując, cobędzie dla niego najlepszym wyjściem. Nie pierwszy raz przydały mu się jego spostrzegawczość i doskonała pamięć. Wszedł dosalonu i zdjął ześciany niepozorny napierwszy rzut oka obrazek. Następnie opuścił mieszkanie, odprowadzany wzrokiem Zymka, poktórego twarzy błąkał się ironiczny uśmieszek.

Nie zdziwił się, kiedy podokładnym zbadaniu okazało się, żeobrazek todoskonale wykonany falsyfikat. Spodziewał się tego. Pomny lekcji, jakiej mu udzielono, niespiesznie i z dużą ostrożnością rozglądał się zaewentualnym kupcem. Udało się. Zarobił prawie tyle, cozaopatrzony odpowiednimi certyfikatami oryginał. Ten sukces praktycznie zdeterminował jego przyszłość…

Przez następne lata konserwator wyrobił sobie pozycję i zyskał prestiż w określonych kręgach. Umiał dostrzec okazję tam, gdzie nikt inny nawet jej nie podejrzewał. Posiadał też naturalny talent dowykorzystywania innych ludzi, gdy sam nie umiał lub nie mógł dobrać się dorozwiązania jakiegoś potencjalnie intratnego zagadnienia. Wyjątkowo dbał o swoją anonimowość. Zawsze działał w ukryciu, pośrednicy znali go poprostu jako „konserwatora”.

Nikt nie wiedział, kim jest ani jaki kamuflaż aktualnie stosuje. Nawet jego płeć pozostawała tajemnicą…

 

≈.≈

 

Siedział w wedlowskiej pijalni czekolady w Parku Zdrojowym. Nastoliku przed nim pysznił się fantazyjnie przybrany owocami lodowy deser, obok w wysokim kuflu zesłomką stała – a jakże! – płynna czekolada. Nie podawano tam alkoholu, ale nie zależało mu. Trunków kosztował jedynie okazjonalnie, nie chciał, a raczej nie mógł folgować sobie w tym względzie. W jego profesji, tej prawdziwej oraz tej drugiej, skrywanej przed światem, niezbędne były czysty umysł, wyostrzony dar obserwacji i pewna ręka.

Rozmyślał o tym, żechyba dobry Bóg mago w swojej szczególnej opiece, boprzecież zaledwie wczoraj chciał rzucić w diabły tęrobotę przy renowacji obrazu, ponoć XIX-wiecz­nego, przedstawiającego chrzest świętego Pawła. Zlecenie dostał odproboszcza kościółka przy Armatniej Górze. Robota była nudna i przeciągała się, bonie dość żemalowidło wyszło spod pospolitego pędzla, tojeszcze samo w sobie przedstawiało się dość nieciekawie.

Wdodatku ciągle czegoś brakowało. A toodpowiedniej farby, a towłaściwej fiksatywy lub innego środka konserwującego. Oczywiście wiedział, gdzie te produkty zdobyć, lecz rozwlekało torobotę w czasie, który wewłasnym poczuciu uważał zazmarnowany. Przyjmując zlecenie, miał nadzieję nadokonanie ekscytującego odkrycia, naprzykład jakiejś starej zapomnianej grafiki naktórejś ześcian kościółka. Mógłby się wówczas nią zaopiekować, najlepiej podmieniając rarytas nacoś kupionego najarmarku… Niestety, niczego takiego nie znalazł, więc uznał, żetylko traci czas i chciał jak najszybciej zakończyć tęcałą renowację, zainkasować liche jak najego standardy honorarium, a potem wracać gdzieś, gdzie jest więcej lukratywnej roboty.

Decyzję podjął dwa dni temu. Chciał jeszcze dokonać kilku niedbałych pociągnięć pędzlem, ot tak, żeby zamarkować ukończenie zlecenia – i noga jego miała już nigdy w tym zapyziałym miasteczku nie postać. Zapyziałym w jego subiektywnym mniemaniu, gdyż musiał skupiać się naczym innym niż poznawanie prawdziwych uroków Nałęczowa. Uważał, żei tak zbyt długo się tuzasiedział. Jedynym plusem tego pobytu było dotlenienie organizmu. Codziennie wieczorem robił kółko: Lipową szedł doPrusa, potem skręcał w prawo, w Kościuszki, mijał sanatorium Fortunat i dochodził do1 Maja, gdzie znowu skręcał w prawo i pochwili był już ponownie naLipowej, tyle żeoddrugiej strony. Ten spacer zajmował mu oddziesięciu dodwudziestu minut. Wystarczyło, bymóc poczuć, żeznowu oddycha pełną piersią i może góry przenosić.

No i podczas wczorajszego spaceru przypadkowo spotkał starego organistę, który zaciągnął go doklubu Atrium napiwo. Zgodził się, wiedząc z doświadczenia, żetacy ludzie, sami nie przypuszczając kiedy, potrafią podrzucić czasem bezcenną w jego fachu wskazówkę…

Towłaśnie potym spotkaniu poczuł dla Stwórcy głęboką wdzięczność. Gdy stary gaduła usłyszał, gdzie konserwator się zatrzymał, zaczął opowiadać mu historię willi Helena i jej mieszkańców. Nie zapomniał też nadmienić o najsłynniejszym rezydencie zabytkowej willi.

– Dobroszczański? – upewniał się konserwator. – TEN Dobroszczański?

– Tenże samiutki – przytakiwał organista, wchłaniając kolejne piwo. Konserwator pozostał przy jednym, sączonym z umiarem. – A wiesz, cotupotem ludziska gadali?

Nie wiedział, dla zachęty uniósł pytająco brwi.

– Atopodobno… – Ucieszony narrator rozsiadł się wygodniej, poczym zrelacjonował, żektoś kiedyś usłyszał i nawet potem upewniał się, żetoprawda, iż ten właśnie pisarz podobno w tajemnicy pracował w Helenie nad jakąś wspaniałą książką, której nie zdążył wydać, boumarł. Ale rękopis istnieje i napewno jest gdzieś w willi. Tylko tak schowany, żenikt go dotąd nie znalazł.

– No coty– podpuszczał go konserwator. – Przez sto lat nikt go nie znalazł? Napewno myszy go dawno zjadły albo rozpadł się zestarości.

– Amoże nie? Może nie…? – Organista kiwał głową z miną azjatyckiego mędrca. Tak się rozstali, a konserwatorowi to„amoże nie” dzwoniło w głowie i dzwoniło.

 

Minęło kilka dni. Robotę w kościółku kończył, ale teraz już nigdzie się nie spieszył.

Nie dawały mu spokoju słowa organisty. Pomyślał, żespróbuje dowiedzieć się czegoś u źródła. Wszak w krąg jego „zawodowych” zainteresowań wchodziły również rzadkie i cenne literackie białe kruki. Nie zwykł przepuszczać okazji, więc nigdy nie uznawał z góry, żecoś jest grą niewartą świeczki. Kto wie, może tonie przypadek, żezatrzymał się właśnie w tej willi? Może jego boski opiekun chciał mu pomóc? Wszak „szukajcie a znajdziecie”. Czyż nie tak stało w Biblii? Abstrahując odfaktu, iż niezbyt mocno wierzył w istnienie sił nadprzyrodzonych. Mało przecież prawdopodobne, bytoone wspomagały jego tak znakomicie przebiegającą karierę… Raczej skłonny był wierzyć wewłasne atuty. Miał wszak błyskotliwy umysł, dobre oko i potrafił zachować zimną krew w każdej sytuacji. Przysłowiowy fart też się liczył, o ile umiało się go właściwie wykorzystać.

Dzisiaj przesiadywał znowu w nałęczowskim Wedlu. Kawę mieli tuwyśmienitą, bodaj lepszą niż taw Helenie. I znowu miał zacodziękować Panu Bogu, borano coś go tknęło i „tak się złożyło”, żeznalazł się zupełnie sam w gabinecie właścicielki pensjonatu. Lekko tylko dotknął napróbę jednej z szuflad biurka pani Ernestyny i… taki drobiazg… Szuflada wysunęła się łatwo i cicho, a w niej bieliła się złożona napół kartka papieru. Jakoś odrazu wiedział, żewłaśnie jąpowinien przeczytać.

Zrobił to. Taka już jego natura.

Był tolist jakiejś Heleny Miszkurko doniejakiego pana Jędrzeja. Szanownego Pana Jędrzeja. Z treści listu wynikało, żeówpan Jędrzej jest proszony o przyjazd w sprawie konsultacji dotyczącej wydania ostatniego rękopisu Maksymiliana Dobroszczańskiego.

BINGO! Wiedział więc już z całą pewnością, żerękopis istniał – i, być może – dotej pory istnieje. Teraz pozostało „oswoić” sobie panią Ernestynę, która chyba nie miała świadomości, jaki skarb spoczywa być może w zakamarkach jej willi, boprzecież gdyby było inaczej, dawno byjuż rękopis sama odszukała. W tym celu przybierze jeden zeswych sprawdzonych, pasujących dosytuacji wizerunków…

No todoroboty, konserwatorze!

 

 

 

[1] Pewne sceny opisane w tym rozdziale sąprawdziwe, zmienione zostały jedynie personalia postaci. Relację zawdzięczamy uprzejmości przyjaciela, który brał czynny udział w opisywanych wydarzeniach, jednak z oczywistych względów nie możemy zdradzić jego nazwiska.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

DNIOSTATNIE

 

Maksymilian Dobroszczański wstał, nie bacząc nato, żełupnęło mu w kościach. Ucieszony, żenie mazawrotów głowy, podszedł dopięknej dębowej biblioteki, zajmującej całą ścianę między oknem a wejściowymi drzwiami dogabinetu. Nie miał jeszcze tylu lat, żeby czuć się bardzo starym człowiekiem, jednak stan jego zdrowia pozostawiał wiele dożyczenia i martwił się, żeczasu mu nie starczy nawydanie swojego najnowszego utworu, oznaczonego tytułem Bracia. Miał przeczucie, żebędzie tojego najlepsze dzieło. Będzie. Bochoć rzecz została już napisana, toMaksymilian ciągle nie uznawał jej zaukończoną. Dopieszczał powieść, rozszerzał, uzupełniał, jedne wątki dodawał, inne wykreślał. Słowem – jego słowem – ulepszał. Ostatnia jego powieść wyszła w 1912 roku, Braci zaczął pisać jeszcze przed ukazaniem się tamtej drukiem. I ciągle zmieniał jąi zmieniał, nie mogąc zdecydować się napostawienie przysłowiowej ostatniej kropki.

Ale odjakiegoś czasu zaczął tracić rozpęd. Powoli kiełkowała w nim myśl, żechyba należy w końcu zaprzestać dalszych prac nad książką i żeczasem lepsze jest wrogiem dobrego. A on zażadne skarby świata nie chciał tej powieści zepsuć. Przegadać, zamącić, udziwnić ani pogmatwać.

Tak więc pewnego dnia, napoczątku stycznia 1914 roku, podjął decyzję, żeteraz, gdy zapisał ostatnie zdanie w leżących przed nim notatkach zawierających najnowsze poprawki, należy uznać książkę zaukończoną.

Odsunął brulion, w którym zazwyczaj nanosił uwagi i propozycje zmian tekstu, poczym wyjął z szuflady biurka oznaczony jego inicjałami papier listowy.

 

Kochana Helenko!

Wiesz, tak się przyzwyczaiłem dopoprawiania mojego tekstu, żeznowu zmieniłem treść jednego z rozdziałów. Ulepszam tekst bezustannie, bomusi on być doskonale ukształtowany, a ciągle coś miszeleści w jego brzmieniu.

Może zbyt mocno się wsłuchuję? A raczej – wczytuję? Może powinienem machnąć ręką, bowszak wiadomo, żeczasem poprawka psuje dzieło? Ale, jak wiesz, homo sit perfectus i jadotego dążę.

Więc chyba teraz już dopuszczam dosiebie taką ewentualność, że…

Koniec!

DoNałęczowa ponownie przyjeżdżam zamiesiąc. Rękopis leży tam, gdzie zawsze, poprawki, o których tupiszę, robiłem w notatniku, przepiszesz mije, gdy już będę w moim nałęczowskim gabinecie. Mam nadzieję, żeuformowałem teraz powieść kompletnie, ale z ogłoszeniem tego światu wstrzymuję się jeszcze, bochcę poznać Twoją opinię. A gdy ostatecznie Ci całość pokażę, rękopis podpiszę, oznaczę datą i schowamy go w miejscu nam tylko znanym. Szczegóły dotyczące wydania omówimy, gdy nadjadę. Doczekać się już nie mogę, botęsknię dodyskursji naszych, Moja Duszko.

Atak namarginesie – nie zdenerwuj się, ale napisałem testament. Wszystko, comoje, przekazuję Tobie, bonikogo bliższego nie mam. Przyjmij moją donację z życzliwością, bowiem z miłością wielką jąskładam.

 

Rączki całuję, czekaj namnie, jako i jadoczekać Twojego widoku się nie mogę.

Zszacunkiem – Maksymilian, 18 Januarii 1914

 

≈.≈

 

Gdy zjawił się w Nałęczowie, rozpakował walizkę i trochę odpoczął, wszedł dogabinetu, prosząc Helenę, byudała się zanim.

– Koniec, moje dziecko – oznajmił bez zbędnych wstępów. Uznaję powieść zaskończoną, przywiozłem jeszcze ostatnie maleńkie dopiski. Tojuż jednak wyłącznie kosmetyka – podał jej brulion i zapowiedział końcową dyskusję nadzień jutrzejszy.

Helena wyjęła rękopis z miejsca, które znali tylko oni obydwoje, i dowieczora nanosiła poprawki autora. Sprawdziła jeszcze, czy wszystko w porządku, czy nie podwinęła się któraś z kartek, czy gdzieś nie rozmazał się tekst, czy doktórejś z nowo naniesionych literek nie przylepił się jakiś paproch lub włos, poczym schowała rękopis, szepcząc dosiebie: Czemuś nie mogę uwierzyć, żechowam cię tuporaz ostatni…

 

Nazajutrz pośniadaniu weszli razem dogabinetu.

– Dziękuję. A więc koniec. – Twarz Maksymiliana rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. – Siadaj – wskazał fotel pod oknem, a sam podszedł dodługiej gdańskiej szafy bibliotecznej składającej się w kilku segmentów.

Nachylił się i pociągnął leciutko jedną z szuflad u dołu biblioteki, a tazgrzytnęła, wysuwając się z prawie ludzkim jękiem, jakby chciała zaprotestować wobec tego, co– jak przewidywała – jej właściciel teraz uczyni. A on, nie zważając nate protesty, nacisnął dwa elementy gdańskiego mebla jeden podrugim, cokazało szufladzie wysunąć się tym razem prawie dokońca i jednocześnie złożyć się dwóm jej ściankom: tylnej i spodniej. W odsłoniętej w ten sposób przestrzeni spoczywała dość gruba tekturowa teczka, zawiązana starannie nadwie tasiemki.

Pisarz wyjął teczkę, wyprostował się z cichym sapnięciem, poczym niespiesznie podszedł dobiurka. Usiadł, rozwiązał wstążeczki, wziął doręki pióro, umoczył jew kałamarzu. Obejrzał starannie stalówkę… Raptem zdał sobie sprawę, żerobi wszystko, byopóźnić moment realizacji swojego postanowienia. W końcu opuścił rękę i napierwszej stronie rękopisu, tuż nad tytułem, napisał:

 

Tekst zredagowany i ostatecznie zatwierdzony przez autora.

Wszelkie dopiski naposzczególnych kartach uczyniła maasystentka, Helena Miszkurko, namoje polecenie, pod moje dyktando lub według moich wskazówek. Sąwięc integralną częścią powieści.

 

Pisarz – Maksymilian Dobroszczański, 10 Februarii 1914

 

Podpis wyszedł zamaszysty, z małym kleksem przy ostatniej literze nazwiska, bowiem w momencie jej skreślania niechcący mocniej nacisnął pióro.

Złożył porządnie wszystkie kartki rękopisu (prawie dwie ryzy), ściśle zawiązał teczkę, a wreszcie schował z powrotem tam, skąd jąwyciągnął. Teraz wystarczyło już tylko jedno mocne dotknięcie i szuflada, tym razem bez jęku, wsunęła się naswoje miejsce.

Helena usiadła wygodniej w fotelu, ściskając w lewej dłoni gruby notes w tekturowych okładkach, a w prawej dzierżąc ulubiony ołówek. Podręczne notatki zawsze sporządzała ołówkiem, nie musiała się wówczas o nic kłopotać, najwyżej mógłby się złamać grafit. Ale temperówka leżała nabiurku. Czekała więc spokojnie napierwsze sugestie pisarza, wszak mieli omówić szczegóły wydania powieści.

– Znasz mnie, moja droga – zaczął Maksymilian. – Dziś podjąłem decyzję, którą uznaję zaostateczną, ale swoje postanowienia w tej mierze zmieniałem dość często, więc… – zamilkł, a dziewczyna nie poruszyła się nawet.

– Gdybyś zechciał, wujku, poznać moje zdanie – ośmieliła się odezwać pokilku minutach – powiedziałabym, żew Braciach nie trzeba poprawiać już nawet jednego przecinka. Powieść jest doskonała w formie i wstrząsająca, gdy chodzi o treść.

– Tak, kochanie, wiem, comyślisz – uśmiechnął się dobrotliwie. – Jak doskonale wiesz, polegam natwojej opinii i przyjmuję jąz wdzięcznością. Ale w sprawie wydawcy daj mijeszcze tydzień. Muszę teraz wrócić doWarszawy, boznalazłem w kalendarzyku notatkę, żezadwa dni mam wyznaczone jakieś badania, podobno niezbędne dla kompletnego określenia stanu mojego zdrowia, które ostatnio szwankuje. Niech więc mnie lekarze zbadają. Poza dokładną diagnozą zyskam trochę czasu naostateczne przemyślenia. – Spojrzał nanią. Śmiała się.

– Wujaszku drogi – szepnęła. – Kochany Milku! Wracaj szybko z dobrymi wynikami badań, spotkamy się zaparę dni w twoim gabinecie.

Wujek, a może zresztą stryjek (ech, kto bysię tam doszukiwał prawidłowej nazwy pokrewieństwa łączącego jąz mężem siostry jej mamy), w dniu, w którym skończyła osiemnaście lat, nakazał, aby zwracała się doniego per Maksymilian, conie chciało jej przez usta przechodzić.

– Jesteś już dorosła, moja duszko – rzekł któregoś dnia. – Oczywiście nie chcę ci lat wytykać, ale niedługo będziesz siedzieć pod piecem z drutami w ręku i każdy, kto usłyszy, żezwracasz się domnie „wujku”, pomyśli, żestoję nad grobem, bowiem lat muszę już mieć tyle, iż tylko miumierać.

Powielu dyskusjach, gdy byli wedwójkę, zwracała się doniego mianem „Milek”, tak zdrobniła sobie tego Maksymiliana. Całe imię było zadługie i okropnie napuszone, jak mu orzekła, a on Milka przyjął z sympatią. W towarzystwie albo w ogóle z nim nie rozmawiała, albo zwracała się doń formą bezosobową, cobyło dość karkołomne. Jeśli już musiała skierować swe słowa bezpośrednio doniego, mówiła „wujku Maksymilianie”, cobrzmiało dziwnie, bowiem żadnego innego wujka nigdy nie miała.

„Milku” mawiała rzadko, tylko wówczas, gdy była szczególnie czymś poruszona. Teraz właśnie tak się czuła. Cieszyła się, żepowieść już jest ukończona, a zarazem martwiła się tymi „jakimiś” badaniami, bow istocie pisarz, choć nie przyznawał się, bycokolwiek mu doskwierało, gorzej ostatnio wyglądał. Szybko pocieszyła się obietnicą, żezobaczą się ponownie zatydzień, a poza tym todobrze, iż przypomniał sobie o konieczności zrobienia dodatkowych niezbędnych sprawdzianów zdrowotnych.

Lekarz obejrzy wyniki, przeanalizuje, może nawet z kimś jeskonsultuje i napewno wszystko będzie dobrze. Musi być.

Pojechał więc. Nabadania zdążył, ale doswojego gabinetu wrócić już nie zdołał, bowiem z ziemskiego padołu zabrał go nagły atak serca. Zmarł 15 maja 1914 roku.

 

≈.≈

 

Helena Miszkurko poraz conajmniej dziesiąty złożyła starannie krótki list, który mogła wyrecytować w całości z pamięci. Testament? Toż ona niczego nie potrzebowała. Chciała tylko jednego: żeby podróż, w którą zaraz się uda, miała zupełnie inny cel.

Niestety. Jechała, wraz zewszystkimi swoimi nałęczowskimi krewnymi, napogrzeb.

Odśmierci Maksymiliana minął już miesiąc i cała rodzina znała już treść testamentu. Jego postanowień nikt zresztą nie miał zamiaru kwestionować. O tym, żeistnieje jeszcze jedno, niewydane, dzieło popularnego autora, nie wiedział bodaj nikt poza Heleną.

WNałęczowie debatowano trochę nad tym, cozrobić z warszawskim mieszkaniem pisarza, ale koniec końców ponieważ każdy miał swoje sprawy, a mieszkanie w stolicy nie było nikomu z rodziny potrzebne, zostawiono ten kłopot nagłowie spadkobierczyni i tyle. Ona postanowiła, żepomyśli o tym „kiedyś”. Narazie odłożyła sprawę doszufladki pamięci, jaką miała w głowie. W zasadzie tospraw tam, w tej szufladce, było niewiele. Najważniejszym punktem pozostawała kwestia ukrytego rękopisu, z którym nie wiedziała, copocząć. Nie robiła więc niczego poza tym, żeodczasu doczasu, gdy była sama w domu, wchodziła dogabinetu z wielką dębową biblioteką, znanym sobie sposobem otwierała pewną szufladę i sprawdzała, czy rękopis tkwi w niej nienaruszony.

Nie zdążyli porozmawiać o szczegółach wydania Braci. Wiedziała, żepisarzowi bardzo natej książce zależało, uświadamiała też sobie, żenikt poza nią nie miał pojęcia, iż jest jakaś książka, wszyscy pamiętali tylko, żew ostatnim czasie przed śmiercią mistrz nad czymś pracował. Helena pomagała mu, jak zawsze, ale też jak zawsze niczego nikomu nie zdradzała, gdyż Dobroszczański jej dotego nie upoważnił. Nikt nie wnikał w szczegóły ostatnich pisarskich projektów Maksymiliana, sądząc, żechodzi o jakieś luźne szkice, którymi nie masię cointeresować. Wszyscy przyjęli zaoczywistość, żew ostatnich miesiącach gorsze samopoczucie nie pozwoliło słynnemu autorowi skupić się nanowej książce. Pisał? Pracował? No tak, ale każdy pisarz zawsze pisze, a przecież nie zawsze efekt tego pisania jawi się naświecie. Początkowo wypytywano Helenę o toi owo, zwracały się doniej wydawnictwa i dziennikarze. Zakażdym razem odpowiadała tosamo: żenie maniczego doprzekazania.

Pamiętała dobrze, jak przed ostatnim wyjazdem z Nałęczowa Dobroszczański zapowiedział, żeo ewentualnym wydaniu porozmawiają, gdy wróci. Wtedy też oznajmił, żenie podjął jeszcze decyzji, któremu wydawnictwu powierzy Braci.

– Wzaufaniu powiem ci, żebardzo się rozczarowałem moim ostatnim wydawcą, a o innych nie mam jeszcze wyrobionego zdania. Muszę się zastanowić, zasięgnąć kilku opinii i poważnie wszystko przemyśleć.

Helena mogła tylko domyślać się, w jakim kierunku szły refleksje Maksymiliana, bonawet jeśli podjął decyzję codowyboru wydawnictwa, tonie przekazał jej swojej asystentce. Teraz musiała zrobić tozaniego. Uważała jednak, żesprawa jest zbyt ważna, bypostanawiać coś nachybcika. Chciała najpierw rozejrzeć się w literackim świecie, może porozmawiać z jakimiś pisarzami, zebrać informacje.

Zrobi to, ale…

Ale okazało się, żew tej chwili miała nagłowie inną sprawę i żerękopis, a właściwie sprawa jego opublikowania, musi trochę poczekać. Było bowiem coś, o czym początkowo nawet nie wiedziała, a gdy już todoniej dotarło, okazało się tak trudne, żestarała się usilnie kierować myśli w inną stronę. Jedyną osobą, doktórej miała stuprocentowe zaufanie, był jej wujek. Przyjaciel, mentor, powiernik. Jej Milek, naktórego przyjazd czekała z utęsknieniem. Napisała nawet doniego list z prośbą o radę, bowiem załatwienie tego czegoś stawało się coraz pilniejsze. Naodwołanie było zapóźno, przełożyć niestety się nie dało. Można było jedynie przeciągnąć… Nie problem. Myślenie o nim. O miesiąc. Nasiłę dwa. Ale towszystko.

Tylko żeMilek przyjechać nie zdążył.

 

≈.≈

 

DoNałęczowa Dobroszczański zawitał poraz pierwszy w 1902 roku. Był wtedy u szczytu swojej pisarskiej kariery. Jego powieści – początkowo ukazujące się w odcinkach w „Wędrowcu”, „Kurierze Codziennym” albo „Tygodniku Illustrowanym” zaczęto wydawać drukiem i sprzedawać w dużych nakładach.

Ale poza pisaniem książek Maksymilian prowadził także ożywioną działalność publicystyczną, celował w artykułach społeczno-politycznych, chętnie brał udział w różnych akcjach społecznych, patronował wielu charytatywnym przedsięwzięciom. Z roku narok zyskiwał coraz większy autorytet w oczach opinii publicznej, choć nie brał aktywnego udziału w życiu codziennym stolicy. Najlepiej czuł się nałonie przyrody, chętnie przesiadywał w Ogrodzie Saskim i w Łazienkach Królewskich. Często wyjeżdżał też nawypoczynek doOtwocka, lubił bowiem okoliczne lasy. Czy miał w ogóle jakieś życie prywatne? Jeśli tak, toniewiele o nim wiedziano. Tyle tylko, żeożenił się w 1886 roku z kobietą o imieniu Oktawia. Toakurat zapamiętano, bosam Dobroszczański żartował czasem, żetojuż chyba taka moda, bypisarze poślubiali Oktawie. Tak miała naimię małżonka Bolesława Prusa, takie też imię nosiła wybranka Żeromskiego. W 1886r. dołączyła donich pani Dobroszczańska, niestety kobieta słabego zdrowia. Zmarła zaledwie dwa lata poślubie. Potomstwa się nie doczekali, nad czym pisarz mocno ubolewał, bardzo bowiem dzieci lubił.

Nałęczów polecono Dobroszczańskiemu jako miejsce najlepsze dla podreperowania zdrowia. Zachwalano mu wspaniały klimat tego miasteczka, doskonałą bazę leczniczo-rehabilitacyjną i rewelacyjne wody mineralne. I tak się stało, żeodpierwszego pobytu pisarz związał się z pewną willą zlokalizowaną w centrum miasta. Wiedział, żezawsze zostanie w niej serdecznie przyjęty, gdyż z domem tym łączyły go więzy prawie rodzinne.

„Prawie rodzinne” tonajlepsze określenie, bogdyby ktoś zapytał go o bliższe wyjaśnienie koligacyjnych zawiłości, miałby z tym nie lada kłopot. Starsza siostra żony pisarza, pani Kordula, wychodziła zamąż dwa razy. Z pierwszego małżeństwa urodziła się córka Helenka, ale sam związek długo nie przetrwał, gdyż mąż Korduli zmarł ledwie dwa lata ponarodzinach dziecka. Pokilku latach Kordula wyszła ponownie zamąż, tym razem zaszlachciurę z bogatym rodowodem, jak się okazało, hulakę i utracjusza. Szczęśliwym trafem Jarema Hostrzyński tuż poślubie wygrał w karty willę usytuowaną przy jednej z głównych ulic Nałęczowa, wprowadził się doniej z żoną oraz pasierbicą, i jakoś zdołał się ustatkować. Maksymilian poznał go naślubie Korduli. Już wtedy był znaną personą, jego obecność nauroczystości traktowano jako niemałą nobilitację. I pewnie tylko z tego powodu dostał zaproszenie, zupełnie dla niego nieoczekiwane, gdyż pośmierci Oktawii kontakty pisarza z jej siostrą urwały się zupełnie. Pojechał naten ślub, sam nie wiedząc dokońca, dlaczego torobi. Naogół unikał wszelkich zgromadzeń, a powiązania rodzinne z krewnymi zmarłej żony, jako się rzekło, niewiele dla niego znaczyły. Kuswojemu zdumieniu szczerze zaprzyjaźnił się z rodziną szwagierki. Przyjeżdżał potem doNałęczowa dość często, a Hostrzyńscy, wielce dumni z tego powodu, najpierw odstąpili mu nawyłączny użytek część willi, a pokilku latach postawili mu nawet gościnny domek w ogrodzie. Pisarz upodobał sobie szczególnie gabinet, który urządził w tylnej części domostwa, poszerzając go o taras, naktórym najlepiej mu się pracowało w lecie.

Oczkiem w głowie Maksymiliana stała się mała Helenka. Kiedy dorosła, okazała się wielce pomocna w jego pracy. Potrafiła nie tylko przepisywać teksty namaszynie, ale i czynić celne uwagi, które – gdy już ośmieliła się jewypowiedzieć – zwykle okazywały się wyjątkowo trafne i przydatne. Gdy Hostrzyńskim urodził się syn, Maksymilian częściej niż w gabinecie gościł w domku w ogrodzie, izolując się odzamieszania, jakie powodowała obecność małego dziecka. Pokilku latach, kiedy te niedogodności w sposób naturalny ustały, Dobroszczański mógł z całą swobodą powrócić dopracy w ulubionej przez siebie części willi. Helenka była już wówczas młodą kobietą, której stryjek, czy tam wujek, pomagał wejść dotowarzystwa.

Oczywiście pisarz pracował też w Warszawie, w swoim sporym i wygodnym mieszkaniu przy ulicy Wilczej. Miał tam także asystenta, Bogusława Jankowskiego, świeżego absolwenta studiów polonistycznych, dla którego praca u pana Maksymiliana była niemałym zaszczytem. Jednak największą ufność pokładał pisarz w Helenie Miszkurko i tojej uwagi zawsze uważał zanajcenniejsze.

Atak serca zabrał Dobroszczańskiego z tego świata nieoczekiwanie i stanowczo zawcześnie, zaledwie w wieku sześćdziesięciu czterech lat. Jego pogrzeb 20 maja 1914r. zgromadził ogromną rzeszę pasjonatów literatury i czytelników, którzy osobiście chcieli pożegnać ulubionego autora i odprowadzić go z kościoła św. Aleksandra naPowązki. Takich tłumów Warszawa nie pamiętała oddawna.

Wśród żałobników była też, a jakże, rodzina pisarza z Nałęczowa, jedyna, jaką posiadał. Nie pchali się dopierwszych rzędów zatrumną, nikt z Warszawy ich nie znał, nikt też nie wiedział, żetou nich najchętniej gościł najpopularniejszy ówcześnie polski pisarz. I żegdzieś tam zatrumną kroczy jego spadkobierczyni mająca także prawo docałej spuścizny literackiej poMaksymilianie Dobroszczańskim, łącznie z dziełem, o którego istnieniu nikt chyba poza nią nie wiedział.

Ano właśnie. Chyba… O tym, kto dziedziczy popisarzu, wraz z prawami autorskimi, wiedział pan Edward Wolicki, notariusz mieszkający nadrugim piętrze kamienicy przy Wilczej. Czy jako sąsiad Maksymiliana „zgóry” i zarazem powiernik mógł mieć informacje o istnieniu rękopisu? Tego nie wiadomo, ale też nie sposób wykluczyć takiej ewentualności. To, żenotariusz nigdy nikomu nie pisnął naten temat ani słowa, nie znaczy jeszcze przecież, żenie miał o tym wiedzy.

Wtrakcie odczytywania testamentu pisarza, naktórą tookoliczność została zaproszona tylko jedna osoba: Helena Miszkurko, jedyna spadkobierczyni, kobieta pełnoletnia i nieubezwłasnowolniona, copan Wolicki skrupulatnie sprawdził, nie zaszła potrzeba, byporuszać sprawę rękopisu. Helena pamiętała, żezostał on przezornie opatrzony przez twórcę datą, własnoręcznym podpisem oraz informacją, żedzieło maostateczny kształt. Uznała, żew razie czego te zapisy absolutnie wystarczą i nie makonieczności wspominania o istnieniu rękopisu w obecności notariusza. Wprawdzie Wolicki w pewnym momencie otworzył usta, ale wydobyło się z nich tylko jedno słowo: „Gdyby…”. Jako żezdania nie dokończył, a w zasadzie nawet nie rozpoczął, Helena nie dociekała, cozamierzał powiedzieć. Wytłumaczyła sobie tojako zapewnienie, iż gdyby potrzebna była jakakolwiek pomoc z jego strony, on jest zawsze dodyspozycji. Ale prawnik uznał zapewne, żedla niej jest tooczywiste.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Maria Ulatowska i Jacek Skowroński, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce:

© Ievgenii Tryfonov/Dreamstime

© Dima Smaglov/Dreamstime

© Rawf88/Dreamstime

© Elenathewise/iStock

 

Redakcja: Krystyna Sadecka

Korekta: Edyta Buff; SEITON, www.seiton.pl

Skład i łamanie: Barbara Wrzos, GRAPHITO, www.graphito.pl

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8280-965-7

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.