Taki krótki urlop - Maria Ulatowska, Jacek Skowroński - ebook + audiobook

Taki krótki urlop ebook i audiobook

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

NOWA WSPÓLNA POWIEŚĆ NAJPOPULARNIEJSZEGO POLSKIEGO DUETU PISARSKIEGO!

Aleksandra i Joachim, kardiolodzy z Warszawy, przyjeżdżają do Sopotu na spontaniczny, niedługi urlop. Jednak już pierwszego dnia ich pobytu wydarza się coś, co zamienia ich miły, wymarzony wypoczynek, w dramat, by nie powiedzieć – w horror. Najpierw zupełnie przypadkowo widzą morderstwo, a gdy chcą złapać trochę snu, żeby zastanowić się na trzeźwo i spokojnie nad tym, co widzieli, ktoś wdziera się do ich pokoju i porywa Olkę. Joachimowi udaje się odbić dziewczynę i obydwoje uciekają furgonetką porywaczy. Niestety fatalny ciąg zdarzeń sprawia, że zostają uznani za płatnych zabójców. Muszą jak najszybciej wybrnąć z tarapatów, w jakie się wplątali.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 12 min

Lektor: Donata Cieślik
Oceny
4,1 (97 ocen)
44
32
13
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GosiaKora

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna, lekka, dobra na relaks.
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

przerażające, mam nadzieję, że to nie jest prawdą.... .
00
Kometa_Halleya

Z braku laku…

Niestety, koszmarna lektorka sprawiła, że nie dałam rady wysłuchać nagrania. Przeczytam sama i wtedy ocenię treść.
00
AnJaro

Nie oderwiesz się od lektury

fajny, wakacyjny, przyjemny moment z tą książką. polecam.
00
mimix86

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka zaskakującym zakończeniem, szczególnie dla osób które były w Trójmieście i mogą sobie przypomnieć niektóre miejsca
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Za jedną z najbardziej intrygujących rzeczy w życiu uważam to,

że bierzemy udział w czymś, czego zupełnie nie rozumiemy.

 

Agatha Christie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Naszym czytelnikom

– obyście zawsze byli z nami

 

 

 

 

 

 

1.

 

 

 

 

Jan Jankiel szedł, powłócząc nogami. Maszerował w kierunku Biedronki, choć bliżej miał kilka innych sklepów. Jednak do asortymentu dostępnego w tym markecie już się przyzwyczaił, wiedział, gdzie co leży, i nie musiał szukać na przykład opiekanych śledzi w słoiku, które bardzo lubił zjadać na kolację. Idąc, rozmyślał nad poprawą jakości swojego zawodowego życia, bo ciągle nie mógł trafić na przysłowiową żyłę złota. Czyli na temat, który będzie można pociągnąć przez kilka weekendowych wydań, podsycając w czytelnikach chęć nabycia następnego numeru. Prostą konsekwencją byłoby zwiększenie nakładu gazety, a tym samym wzrosłoby jego wynagrodzenie. Wydawało mu się, że już, już ma taki temat, ale nie mógł uzyskać rzetelnych i pełnych informacji, a same obserwacje nie wystarczały. Uznał, że nie popuści, to jasne, tylko że sprawy jakoś wolno szły do przodu.

Zrobił zakupy i zamierzał udać się do domu, bo nic innego nie miał dzisiaj w planie. Raptem zezłościła go pewna scenka uliczna i już chciał interweniować, bo tak już miał, że we wszystko musiał się wtrącać, ale rozejrzał się uważniej i dostrzegł tego kretyna, Tomaszewskiego, jak zmierza właśnie w kierunku sklepu.

– Pan władza do Biedronki? – zagadnął.

– A tak, bo co?

– Bo właśnie przed tymże sklepem dwóch zabawowo nastrojonych turystów pije piwo z puszek i rzucają te puszki do kosza. Oczywiście nie trafiają. Wobec tego dość głośno prezentują swój zasób wyszukanych słów, jakich nie powinny słuchać dzieci bawiące się obok na placyku. A zatem pójdę z tobą i popatrzę, jak dajesz sobie radę z zaprowadzeniem ładu społecznego.

Stanął przed sierżantem, który, jego zdaniem, powinien być co najwyżej posterunkowym, i patrzył, co też ten zrobi. Ale Tomaszewski odwrócił się i pokiwał sceptycznie głową.

– Jasiek, odczep się, daj spokój. Przeszkadzają ci, to idź sam się z nimi kłócić. Ja już zszedłem z dyżuru. Idę do chałupy.

Niestety, fakt, że Jankiel mieszkał w Sopocie od urodzenia i kojarzył tu wszystkich, bardzo utrudniał mu życie. Każdy policjant, a znał ich, jak leci, mógł mu powiedzieć: „ Jasiek, daj spokój” i było po sprawie. Prawie po każdej. Na naprawdę dużą, taką, której nie przeskoczą, dopiero czekał. Przecież ich nie zaskarży, a nawet jakby, to i tak za każdym razem się wykręcą. Kolega był świadkiem, a ten tu, Jankiel, był po spożyciu. Fakt, Jankowi zdarzało się być „ po spożyciu”. Ale stale miał powody. Nawet taki, że jeśli już ktoś zwie się Jankiel, niekoniecznie musi mieć na imię Jan. A on miał. W szkole dzieciaki wołały na niego „ Kiel”. Bo „ Jan” to przecież jego imię. Do momentu, w którym trzeba było czytać Pana Tadeusza… Odtąd już na zawsze stał się Cymbalistą, zdrobniale Cymbałkiem. Za „ Cymbała” walił w łeb, pozostałe przezwiska musiał znosić.

Teraz był Jaśkiem, ale to też go wkurzało.

Jego praca w „ Codzienniku Sopockim” dawała wprawdzie jakieś tam pieniądze na opędzenie wiktu i opierunku, ale satysfakcji żadnej nie przynosiła. Afery w Sopocie? O rany, tylko jakie? Prezydent był w porządku, miasto jakoś działało, turyści zostawiali sporo kasy, która wystarczała na remonty i przebudowy. To znaczy, do tej pory, bo czasami szło trochę gorzej. Na przykład gdy lato strajkowało i turyści jechali sobie nad inne morze, omijając Bałtyk.

Oczywiście, zdarzały się wyjątki. Bogacili się bogaci, jak zawsze i wszędzie. Mafia, łobuzy, złodzieje. I cwaniacy. Ale on nie był od tego, żeby ich łapać, naprostowywać czy karać. On był od tego, żeby wszystko widzieć i wiedzieć, a potem opisywać. Niekiedy coś mu się udało. Miał wtyczki wszędzie, no przecież mieszkał tu całe życie. Czasami mógłby nawet dowiedzieć się więcej, lecz… stawał przed ścianą. Raptem koledzy ze szkoły unikali odpowiedzi na najprostsze pytania i nawet duża wódka nie pomagała. Z najwystawniejszą kolacją. „ Jasiek, daj spokój” – słyszał i po sprawie. A on rozumiał, że nawet jeśli sporo wie, to nic z tego, bo jego szef albo szef jego szefa, albo byle kto inny artykuł po prostu wstrzyma. Tak więc miał już przechlapane z dwoma starymi kumplami szkolnymi, którzy całkiem rozsądnie ulokowali się w sopockim komisariacie przy Bałtyckiej[1]. Bo zupełnie niepotrzebnie okropnie się z nimi pokłócił. W obydwu przypadkach chodziło o odmowę udzielenia informacji. A mówi się, że media to czwarta władza… Możliwe. Tylko – jak zwykle – z pewnymi wyjątkami, do których należał zapewne także „ Codziennik Sopocki”.

Jankiel w „ Codzienniku” pracował na etacie, bo ZUS i te sprawy, wiadomo. Ale działał też jako wolny strzelec i często jakieś pisemko zamieszczało jego artykuły lub zdjęcia. Czasami nawet całe wywiady, oczywiście zamówione i opłacone przez konkretnego zleceniodawcę. Tyle że były to, jak zwykł mawiać, chwilówki. Bo dawno minęły czasy, w których wysyłało się artystyczne zdjęcie bądź ciekawą rozmowę z interesującą osobą, a pisma rywalizowały o zaszczyt umieszczenia danego dzieła. Umieszczenia i oczywiście odpowiedniego opłacenia pracy jego autora.

Jankiel cały czas wierzył, że trafi mu się SPRAWA. Teraz sporą nadzieję pokładał w nowym komendancie z Bałtyckiej, który miał przybyć z południa Polski, widocznie chcąc zmienić klimat. Może będzie to świeży, zupełnie nieumoczony i z nikim niepowiązany człowiek, ale tak naprawdę, kto to wie… W dzisiejszych czasach chyba trudno znaleźć świeżego idealistę. W każdym razie Jan spróbuje jak najszybciej sprawdzić, co trzeba… Na razie zdołał się jedynie dowiedzieć, jak nazywa się przyszły komendant. Sebastian Szewnikowski. Nic mu to nie mówiło, nawet nie słyszał nigdy takiego nazwiska. A raczej by zapamiętał, bo do pospolitych nie należało.

 

Spotkanie z Tomaszewskim i niepotrzebna interwencja tak naprawdę w głupiej sprawie wytrąciły Jankiela z równowagi. Perspektywa samotnego wieczoru, choć przecież nie był to jego pierwszy, rozdrażniła go jeszcze bardziej, aczkolwiek nie mógł spodziewać się niczego ciekawszego. Samotny był już od kilku miesięcy, na własne zresztą życzenie. Ostatnia partnerka i tak wytrzymała z nim stosunkowo długo, całe pół roku. Choć Jan wolał twierdzić, że to on z nią wytrzymał. A jaka tam była prawda… Co to za różnica. Z samotnością całkiem dobrze się czuł i tylko czasami, ot tak, jak dzisiaj, coś w nim zaczynało zgrzytać i piszczeć. To był taki jego prywatny robak, który wymagał reakcji.

Wszedł do pobliskiej restauracji, postanowił zjeść obiad nie z mrożonki, których miał pod dostatkiem w lodówce, a świeżo przygotowany przez prawdziwego kucharza. I miał to być schaboszczak podlany czystą wyborową. Zamówił od razu dwie pięćdziesiątki, żeby nie czekać. W setkach nie sprzedawali, widocznie mniejsze ilości lepiej się kalkulowały. Zjadł, wypił, poprosił jeszcze o kawę. Zdaje się, że właśnie przehulałem ostatnie zlecenie, pomyślał, ale tuż po chwili dodał w duchu: A, co tam. Na co mam zbierać?

Wyjął z plecaka gruby notes z doczepionym do niego długopisem i zaczął robić notatki. Miał pomysł na artykuł o różnych sposobach spędzania urlopu. Widząc szczególną minę kelnera, który zapewne irytował się, że klient tak długo blokuje stolik, a chętnych przecież nie brakowało, przywołał go ręką.

– Co macie dobrego na deser? – zapytał, przyglądając się spod zmrużonych powiek. Nie znał dzieciaka. Pewnie jakiś studencina dorabiający sobie na wakacje. – Daj cokolwiek i nie denerwuj się, zwalniam stolik za dwadzieścia minut. Nawet możesz już mi tu kogoś dosadzić. Byle bez potomstwa, bo potrzebuję jeszcze kwadransa spokoju.

Machnął ręką na imperatyw zalania robaka, doszedłszy do wniosku, że i tak sporo wydał. Ta setka wódki wystarczyła na chwilową poprawę nastroju, a jeśli będzie potrzebował więcej, to przecież zawsze znajdzie się coś w domu. Towarzystwa do tego nie potrzebował.

W końcu zapłacił rachunek, zostawił młodemu kelnerowi spory napiwek, po czym zgarnął notatki i udał się w stronę domu. Mieszkał w Górnym Sopocie, w jednym ze starych domów przy Andersa. Budynek wymagał remontu, ściślej mówiąc, nieustannych remontów, ale Jasiek nie posiadał takich zasobów, żeby sprostać potrzebom swojego domostwa. Na razie wynajmował górę młodemu małżeństwu, które zaraz po ślubie przeprowadziło się z Warszawy, bowiem ich marzeniem było mieszkać nad morzem. On – informatyk, ona – dentystka, ze znalezieniem pracy nie mieli najmniejszego problemu. Wszyscy im mówili, że lepiej wziąć kredyt i spłacać raty, niż wyrzucać co miesiąc pieniądze na komorne, ale oni na razie nie chcieli kłopotów z urządzaniem i meblowaniem mieszkania, a zdolności kredytowe mieli w danej chwili niezbyt oszałamiające. Gospodarz nie zdzierał z nich, mieszkało się wygodnie, więc na razie tak zostało. Jankielowi też odpowiadało sąsiedztwo pary bez dzieci i bez zbytniego umiłowania głośnej muzyki.

Redaktor uszedł już spory kawałek drogi, gdy raptem zorientował się, że zostawił w restauracji biedronkowe zakupy. Zawrócił więc jak niepyszny, modląc się, żeby te jego reklamówki poczekały pod restauracyjnym stołem, aż po nie wróci. O ile jeszcze o czwartej po południu cieszył się finansową beztroską, o tyle o siódmej stał się nagle prawie molierowskim Harpagonem, niezmiernie zdenerwowanym uszczerbkiem w portfelu; nie mógł więc dopuścić do następnego ubytku w stanie swojej gotówki. Na szczęście sprawunki leżały nietknięte tam, gdzie je zostawił, wracał więc do domu w dobrym nastroju, ciesząc się nawet z dodatkowego spaceru.

Był już za torami, więc prawie u celu, gdy raptem jego uwagę przykuł jakiś gwałtowny ruch w oknie kamienicy, obok której przechodził. Czerwcowy wieczór, jak wiadomo, trwa długo, słoneczko miało jeszcze przeszło godzinę do zachodu, powietrze było przejrzyste, niebo błękitne, panowała doskonała widoczność. W oknie, w które przelotnie spojrzał, rozgrywała się właśnie scena niczym z thrillera. Oto jakiś łysy grubas zarzucił na szyję mężczyzny siedzącego za stołem, i najwyraźniej niczego się niespodziewającego, cienką linkę i po prostu go… zadusił.

Jankiel odruchowo uskoczył za rosnące obok krzaki, po czym w panice zaczął się wycofywać, prawie czołgając się w stronę Mickiewicza. Dopiero tam odważył się wyciągnąć telefon. Omijając zbędne 112, wyszukał w kontaktach numer komisariatu przy Bałtyckiej. Miał go przecież w pamięci swojego smartfona.

– Jan Jankiel – zameldował się, gdy ktoś odebrał. – Chcę zgłosić przestępstwo. Właśnie widziałem zabójstwo. – Podał adres, dodając, że na wszystkie pytania odpowie osobiście, na razie szkoda na nie czasu. – Czekam przy Pomniku Niczego. Spieszcie się. – Wyprostował się, przeszedł dwieście metrów, co zajęło mu trzy minuty, i spacerował po ulicy Orzeszkowej, tam i z powrotem. Czekał i czekał. I czekał. Raptem zadzwonił jego telefon. Spojrzał na wyświetlacz. „ Bałtycka”. Tego hasła nie musiał uszczególniać. Nie miał tam żadnych prywatnych znajomych. Znał jedynie mieszczący się pod numerem 68 komisariat. I to był właśnie ich numer.

– Jankiel – zgłosił się. – Z kim rozmawiam? Mówiłem, że stoję przy Orzeszkowej.

– Młodszy aspirant Edmund Kończyniec. Polecono mi sprawdzić zgłoszenie. Czy to pan widział morderstwo?

– Zabójstwo. Nie wiadomo, czy morderstwo. Wyjaśnienie należy do was. Aspirant Kończyniec? Nowy policjant w Sopocie? – Zdziwił się, bo sądził, że zna wszystkich, a tu już drugie nowe nazwisko na Bałtyckiej. – Czy ktoś tu do mnie podejdzie, czy mam się gdzieś stawić?

– Proszę zostać na miejscu. Zaraz wyjeżdżamy.

– Wyjeżdżacie? JUŻ wyjeżdżacie? Przecież czekam tu przeszło pół godziny! W tym czasie zabójca mógł dojść z nieboszczykiem w plecaku nad morze!

Nie wiedział, że wieszczy… Na swoje nieszczęście.

Bo gdy po następnych dwóch kwadransach oczekiwania ujrzał w końcu jakiegoś policjanta, ten sprawdził najpierw z pomocnikiem miejsce domniemanego mordu, by obwieścić Jankielowi, że jest zatrzymany za wprowadzenie policji w błąd i spowodowanie bezzasadnego użycia pojazdu służbowego. W dodatku przed rozpoczęciem rozmowy młodszy aspirant kazał mu dmuchać w alkomat i wyszło na jaw, że Jankiel działał pod wpływem alkoholu.

– Rany! – mruknął Jasiek. – Co się wyrabia? A ja, kretyn, myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy. I że wszystkich tam znam. Poza nowym komendantem.

W komisariacie, po ostrej awanturze i telefonie do zaprzyjaźnionego adwokata, który przeprowadził rozmowę z dyżurnym policjantem, wyjaśniając mu, dlaczego powinien natychmiast wypuścić zatrzymanego, redaktor dowiedział się, że pod zgłoszonym przez niego adresem nikogo nie zastano. I nic niepokojącego się tam nie działo. Jak się okazało, w kamienicy mieszczą się pokoje na wynajem, działalność taką prowadzi tam jedna z trójmiejskich firm. Zbiorcza recepcja, wydająca klucze na okres pobytu i załatwiająca papierkowe formalności, ma siedzibę przy innej ulicy. W trakcie kontaktu telefonicznego z pracownikiem tejże recepcji ustalono, że w dniu dzisiejszym ten konkretny apartament został opuszczony w godzinach porannych, a sprzątanie zakończono w południe. Następni goście mieli się zgłosić po klucze dopiero nazajutrz.

Najwyraźniej więc pan redaktor cierpiał na poalkoholowe omamy wzrokowe, a teraz wypuszczają go tylko dlatego, że poręcza za niego mecenas Jabłoński. Nie jest natomiast przesądzona kwestia ewentualnego mandatu za nieuzasadnione wezwanie policji. Ale o tym raczej nie będzie decydować policjant dyżurny.

Jankiel wracał do domu, piekląc się ze smartfonem przyłożonym do ucha. Rozmawiał przez telefon z Wojtkiem, prawnikiem, a zarazem swoim szkolnym kolegą, który, tak jak on, od urodzenia mieszkał w Sopocie.

– Chyba wiem, co widziałem – prawie krzyczał. – Walnąłem, kurde, setkę do obiadu, ale znasz kogoś, kto ma przywidzenia po takiej ilości wódki? A te palanty, zamiast od razu przyjechać na wezwanie, sprawdzali przez telefon, czy ja to ja. Teraz mam jeszcze mandat płacić! Za obywatelskie zachowanie, taka ich mać! Znasz tego nowego komendanta? Podobno już się stawił do pracy. Sternikowski czy jakoś tak…

– Szewnikowski – poprawił mecenas Jabłoński. – Jeszcze nie miałem przyjemności. Wiesz ty co? Idź spokojnie do domu, nie kłopocz się żadnym mandatem, jakby co, to ja się tym zajmę. Teraz muszę kończyć, dzieciak mi płacze, a Ewka się kąpie.

Dzieciak mu płacze, pieprzony tatulek wyborowy. A że tam kogoś zadzierzgnęli, to go już nie obchodzi. Pewnie także uważa, że się ubzdryngoliłem i coś mi się śniło, wściekał się Jasiek, mamrocząc pod nosem.

Wrócił do domu, porozkładał zakupy, po czym usiadł za biurkiem. Odpalił komputer i zaczął szybko stukać w klawiaturę. Wyprodukował tekst, któremu nadał tytuł: Trup, który zniknął, czyli szybkie efekty działania sopockiej policji. Opisał całe zdarzenie, nie umieszczając oczywiście żadnych nazwisk, natomiast adres wydarzenia podał dokładnie. Artykuł kończył się znamiennym tekstem: „ To nie pierwszy przypadek zniknięcia kogoś w Trójmieście. Do tej pory mieliśmy do czynienia ze znikaniem określonych osób. Znamy ich nazwiska, nie wiemy jednak, gdzie i w jaki sposób zniknęli. Teraz wiemy przynajmniej gdzie i w jaki sposób ktoś zakończył życie. Natomiast nie znamy jego danych osobowych ani nie wiemy, dlaczego i w jaki sposób zniknął. Autor tego artykułu drąży sprawę różnych niewyjaśnionych zniknięć. Tego też nie odpuści”.

Tekst przesłał do trójmiejskiej „ Gazety Wyborczej”. Był pewien, że jego „ Codziennik” tego nie puści. Nie szkodzi, dla swojej gazety miał miły, łagodny artykuł o ulubionych sposobach spędzania przez Polaków urlopu.

Artykuł faktycznie ukazał się w najnowszym numerze. Pod prawdziwym nazwiskiem, ale jako relacja osoby trzeciej. Tak doradził prawnik gazety, dzięki czemu Jankiel mógł zawsze powołać się na tajemnicę dziennikarską. Nie omieszkał zasugerować, że prasowe śledztwo jest w toku i przynosi rezultaty… Czytelnicy będą wyczekiwać dalszych rewelacji. Razem z naczelnym i prawnikiem spodziewali się prędkiego dementi policji, która jednak nie zdoła ukryć faktu pojawienia się na miejscu zgłoszonego morderstwa dopiero po blisko godzinie. Na ich nieszczęście rozmowy dyżurnego zawsze są nagrywane. Wątpliwe, by czytelnicy kupili wymówkę, iż wzywający miał we krwi alkohol, zresztą niewielką dawkę. Ludzie, cokolwiek by o nich myśleć, zwykle potrafią oddzielać ziarno od plew.

To wszystko nie oznaczało jeszcze, że Jan miał swoją upragnioną SPRAWĘ. Ale obiecał naczelnemu ciąg dalszy. Cóż, kto nie ryzykuje, ten nigdy nie wygrywa…

 

 

 

[1] Taki komisariat nie istnieje, został powołany na potrzeby tej książki.

 

 

 

 

 

 

2.

 

 

 

 

Muzyka dudniła tak, że trzęsły się ściany, a podłoga falowała. Tłum szczelnie wypełniał parkiet i choć napis na oknie głosił: „ Zapraszamy, jeszcze się zmieścicie. A lepszej muzyki nie znajdziecie w całym Trójmieście”, trudno było sobie wyobrazić, jak można by do środka wcisnąć choćby jedną dodatkową osobę.

– Chodźmy stąd. – Irka pociągnęła swojego towarzysza za bluzę. – Za ciasno tu dla mnie. Poza tym, spójrz, same szczeniaki. Nikt do wyjęcia.

– To samo chciałem powiedzieć. Spadamy. – Waldek nawet nie próbował zrobić kroku w głąb klubu, wystarczyły dwa ruchy głową, żeby stwierdzić to, co przed chwilą wyraziła jego partnerka.

Poszli tam, gdzie byli już dwa razy. No dobrze, teraz są tu znowu, ale nikt by ich nie rozpoznał. W życiu. Irka miała świetną rudozłotą perukę z ciemnobrązowymi pasemkami, doskonale ułożoną. Naprawdę chciałaby, żeby tak właśnie wyglądała jej własna fryzura. Brązowe szkła kontaktowe nie wyróżniały się niczym szczególnym, oczy, jakich tysiące. Wypacykowane rzęsy, postawione na sztorc, dodatkowo podkreślały ten powszechny kolor tęczówek. Grube, mocno wymazane brwi. Seksowny pieprzyk w lewym kąciku ust, a same usta obrysowane brązową konturówką. Wyróżowane policzki, wokół nosa przysypane bladym pudrem. Ot, zwykły popołudniowy makijaż. Natomiast ubiór wystylizowany na późny wieczór. A nawet – na interesującą noc. Obcisła spódnica, wcale nie za krótka, przykrywała kolano. Za to z długim pęknięciem z lewego boku, odsłaniającym nogę prawie do miejsca, na którym się siada. Trzeba było użyć wyobraźni, żeby zgadnąć, do czego służy wąziutki paseczek materiału migający przed oczami, gdy poruszenie nogi rozszerzało pęknięcie spódnicy. Góra kreacji też odsłaniała co nieco, nawet już bez potrzeby uruchamiania wyobraźni. Z lewej strony, tuż nad linią biustu, widniało wytatuowane cienką linią serce – nikt by nie poznał, że to tylko kalkomania. Chyba że z bardzo bliskiej odległości, jaką sobie wyobrażał ten, na którego Irena zagięła parol. Bo na tym właśnie polegała jej rola. Na wabieniu. Na zarzucaniu sieci. Na łowieniu ofiary.

Dziś była wampem. Te pieprzyki, serduszka, konkretny makijaż… Trzepotanie rzęs, przyćmione spojrzenie rzucane zza okrągłych kocich oprawek okularowych, tajemniczy półuśmiech. Taki design wymagał znalezienia amatora, nie każdy lubił ten typ. Jednak już dwie minuty po wejściu do klubu Waldek dostrzegł idealnego kandydata. Siedział samotnie pod oknem, przy stoliku zastawionym talerzykami z rozmaitymi przekąskami oraz kilkoma butelkami. Woda perrier, coca-cola, dwa różne piwa i opróżniona do połowy butelka czystej wyborowej. Szklaneczka, którą obracał lekko dłonią udekorowaną grubym sygnetem, wyglądającym na złoty, napełniona w jednej czwartej.

– Smakosz. – Chłopak trącił Irkę łokciem, ruchem głowy wskazując jej wybrańca. – Może być, jak myślisz?

– Idealny – mruknęła i skierowała się w stronę stolika „ smakosza”.

Nie trwało to długo.

– Może weźmiemy ze sobą? – Dziewczyna spojrzała wymownie na nieopróżnioną do końca butelkę wódki. – Szkoda zostawiać. Tam, dokąd idziemy, nie znajdziemy nic tak dobrego. Tylko wino, i to nie najlepsze. A chciałabym się dobrze bawić.

– O, to mogę ci zapewnić. – Bufonowaty uśmieszek nie znikał z ust holowanego przez Irenę jelenia.

I rzeczywiście bawiła się świetnie. Ona i Waldek, któremu zrzuciła przez okno plastikową reklamówkę wypchaną tym, co znalazła przy uśpionym mężczyźnie. Wystarczyła odpowiednia dawka kwasu gamma-hydroksymasłowego, czyli środka, którego używali zazwyczaj. Do pewnych celów nadawał się idealnie, ponieważ nie posiadał swoistego smaku i zapachu, a prędko wywoływał stan częściowej lub całkowitej utraty przytomności. Powodował też okresową niemożność zapamiętywania zdarzeń i osób w nich uczestniczących. Amnezja warta góry złota, i to dosłownie. Niebagatelną zaletę jego stosowania stanowił również fakt, że w ciągu niedługiego czasu ulegał w organizmie rozkładowi na wodę i dwutlenek węgla, stając się praktycznie niemożliwym do wykrycia. Dziś Irka zwiększyła trochę dawkę, bo obrabiany jeleń był masywnym mężczyzną.

Na pierwszy rzut oka łup nie był imponujący, zważywszy na koszta własne i zamiłowanie obojga do czerpania z życia pełnymi garściami. Ot, portfel, sygnet, znaleziona w kieszeni złota obrączka. Poza tym markowy zegarek i nowoczesny smartfon. Oraz rzeźbiony różaniec z bursztynów, zapakowany w torebkę z logo najlepszego gdańskiego sklepu z biżuterią. Pewnie kupił żonie pamiątkę z delegacji, pomyślała dziewczyna i szczerze się z tego uśmiała. A potem śmiali się obydwoje – ona i Waldek, bo portfel ofiary okazał się naładowany kartami kredytowymi, a w osobnej przegródce leżała karteczka z czterocyfrowymi numerami. Cóż, ich jeleń najprawdopodobniej po prostu cierpiał na złą pamięć, więc pozapisywał sobie, biedaczek, piny. Lokalizację gdyńskich bankomatów mieli opanowaną perfekcyjnie, szybko wyjęli więc sobie wynagrodzenie za ciężką pracę wykonaną dzisiejszego wieczora.

Aczkolwiek wieczór jeszcze się dla nich nie skończył. Rzeczywiste jego zakończenie nastąpiło, gdy po powrocie do mieszkania wynajętego na cztery letnie miesiące w Chyloni pozbyli się charakteryzacji, zmyli farbę z włosów Waldemara i wyrzucili pocięte w paseczki części ubioru Ireny. Portfel, z jego zawartością, uszczuploną o gotówkę, ale wraz z dokumentami, wrzucili do jednego z koszy na śmieci stojącego blisko pensjonatu, w którym „ obrabiali jelenia”. Może jak pozagląda do kilku śmietników, zaoszczędzi sobie przykrości związanych z wyrabianiem nowych dokumentów? Ponadto odnalezienie ich w takim miejscu powinno do tego stopnia upokorzyć gościa, iż nie będzie się za bardzo starał uzupełnić luk w pamięci…

W planie mieli jeszcze wypady do kilku sopockich klubów. Załatwią to w kolejne weekendy. Nie mogli „ pracować” codziennie, ponieważ mimo kamuflażu staliby się w końcu zbyt rozpoznawalni. Jesienią, kiedy czas najlepszych wakacyjnych łowów minie, przeniosą się do Krakowa.

Technikę swoich weekendowych akcji mieli opanowaną do perfekcji. Najpierw wynajmowali pokój, najchętniej w apartamentowcu, w którym nie było recepcji ani portierni, ale czasami wybierali jakiś ustronny pensjonacik, niezbyt obłożony i mało popularny. Potem szli do jakiegoś klubu, dyskoteki, pubu lub innego lokalu rozrywkowego, typowali ofiarę, Irenka ją (a raczej – jego) „ wyjmowała” i potem też już szło według klucza. Alkohol, a w nim GHB, przeszukanie kieszeni… bułka z masłem. Kolejny jeleń oprawiony. Nie trafiały im się wielkie łupy, ale wyżyć z tej pracy można. Nie kradli dokumentów, nie zabierali kluczyków samochodowych, woleli nie mieć kłopotów ze sprzedawaniem kradzionych wozów. Zachowywali ostrożność i jeszcze nigdy nie powinęła im się noga. Taki sprawiony jeleń raczej nie szedł na policję. Bo na ogół był żonaty, więc wolał stratę niż przeprawę z małżonką. Nie wierzył również w skuteczność „ tych z komisariatu”, wiedział, że tylko by go obśmiali, czegóż zresztą mieliby szukać. Gotówki? Telefonu, zegarka, marnej biżuterii?

– Pił pan…?

– Trochę…

– I niczego pan nie pamięta…?

 

Ale – jest już regułą, że skoro nosił wilk razy kilka…

Irenka i Walduś weszli do wytypowanego klubu w Sopocie. Dwa tygodnie wcześniej zarezerwowali lokum w starannie wybranym pensjonacie przylegającym do lasu. O pokój w Sopocie było bardzo trudno, ale górna część miasta nie miała aż takiego obłożenia, więc udało im się zdobyć wymarzone miejsce. W trakcie rezerwacji i przy opłacie za pobyt posługiwali się dowodem osobistym skradzionym kiedyś w kolejce śródmiejskiej. Nigdy nie przysporzyło im to najmniejszego nawet kłopotu, bo żaden recepcjonista takich danych osobowych nie weryfikował. Wystarczyło jakie takie podobieństwo do marnej jakości zdjęcia w dokumencie.

Przygotowania zabrały im, jak zwykle, dużo czasu. Za każdym razem starali się wyglądać inaczej. Irka zgromadziła kilka doskonałych peruk, zrobionych tak, że można było układać z nich różne fryzury. Waldek stosował zmywalne spraye. Inny kolor włosów, inne barwy tęczówek dzięki szkłom kontaktowym, już samo to bardzo zmieniało wygląd. Oczywiście każdorazowo inny ubiór. Chód, ton głosu, wielorakość oprawek okularowych, przeróżne akcesoria, wszystko już przerabiali. Dzisiaj Waldemar był dziarskim donżuanem z siwiejącymi skroniami. Jasnoniebieskie oczy błyskały zza kwadratowych czarnych oprawek okularowych. Twarz owego dżentelmena dodatkowo ozdabiały równo przystrzyżone, nieco zrudziałe wąsiki. Wszedł do klubu tuż za Irką, która dzisiaj prezentowała się jak przebojowa studentka. Krótka wystrzępiona fryzurka kruczoczarnego koloru z jednym wijącym się zielonym pasemkiem. Czarne wąskie spodnie, obcisłe jak legginsy, tyle że z kieszeniami. Ciemnozielona bluzeczka na ramiączkach, z głębokim dekoltem, który częściowo zasłaniało czarne koszulowe wdzianko. Przy energiczniejszych ruchach dziewczyny poły koszuli rozwiewały się, a za dekoltem widać było amarantową różę z rozchylonymi płatkami. Agresywną i nieco ordynarną, stanowczo przeczącą wizerunkowi studentki.

Obydwoje usiedli za barem, wolnych stolików nie widzieli. Na parkiecie też nie było tłumu tańczących, ten klub słynął raczej z pysznego jedzenia i wybornych trunków niż z dobrej muzyki. Tę puszczano tam wprost z głośników. Irena przeskanowała wzrokiem wnętrze, dokładnie przyglądając się gościom klubu, i właściwie miała zakomunikować partnerowi, że mogą ruszyć w jakieś inne miejsce, bo tu nie ma nikogo interesującego, gdy raptem ujrzała mężczyznę wychodzącego z korytarza, gdzie znajdowały się toalety. Był miernej postury i nieciekawej urody. Ale tuż za nim zauważyła znanego w Trójmieście dilera narkotykowego, zaś facet idący przed nim ściskał pod pachą niewielką aktówkę, w której mogło być… wszystko, byle niewielkich rozmiarów. Pomyślała, że rzadko kto wchodzi do toalety z aktówką, natomiast jeśli w dodatku z takową wychodzi… to może warto byłoby zainteresować się zawartością teczuszki. Narkotyki wpadały im w ręce dość często jako łupy z ich weekendowych akcji. Sami ich nie brali, ale wiedzieli gdzie i komu można je korzystnie odstąpić. Poza tym szyja pana z aktówką była interesująco udekorowana grubym złotym łańcuchem, a spod lewego rękawa szykownego blezera wystawał markowy zegarek. Nawet jeśli podróba, to reszta była nie do pogardzenia.

Dziewczyna mrugnęła do Waldka, złapała swój plecaczek i zsunęła się z barowego stołka. Przechodząc obok „ swojego dzisiejszego jelenia”, podniosła plecak, jakby go chciała założyć, i zahaczyła jedną z szelek o niesioną przez mężczyznę aktówkę, wytrącając mu ją z ręki. Zanim się schylił, sama szybko ją podniosła. Nastąpiły gorące przeprosiny, uśmiechy, strzepywanie nieistniejących pyłków z blezera i mnóstwo innych nieistotnych czynności, podczas których interesująco rozchylały się poły koszulowego wdzianka przysłaniającego dyskretnie skąpą bluzkę z dekoltem, gdzie amarantowa róża rozwijała swoje płatki.

– Ależ proszę nie przepraszać, to ja na panią wpadłem.

I oto już szli w kierunku Alei Niepodległości, a potem w górę, 1 Maja, w stronę lasu, przy którym zlokalizowany był niewielki pensjonacik udekorowany rybackimi sieciami, żeby choć w ten sposób zaznaczyć, że przecież leży nad morzem.

Dalej wszystko toczyło się jak zawsze. Do pewnego momentu… Otóż gdy kolejna upolowana przez Irenkę zwierzyna padła na rozesłane łóżko i gdy dziewczyna już otworzyła okno, przez które wchodził Waldek, aby pomóc jej przy „ obróbce jelenia”, tenże poruszył się nagle i wybełkotał coś w rodzaju: „ A ten to chto i szo tu jobi?”. Zaskoczony Waldemar zareagował gwałtownie, łapiąc poduszkę i przyciskając ją do twarzy leżącego mężczyzny. Ten bezwładnie zatrzepotał rękami, na co Waldek odruchowo przycisnął poduszkę mocniej. Trzepot zanikł, a bezruch jeszcze bardziej uaktywnił Waldemara, który już całkiem nie wiedział, co robi, aczkolwiek w tym momencie nie musiałby już robić nic, bo uczynił, co mógł zrobić najgorszego. „ Jeleń” leżał z wybałuszonymi oczami i, niestety, nie oddychał. Irka miała usta otwarte jak do krzyku, lecz z jej gardła nie wydobywał się żaden głos. Para złodziejaszków zamarła w bezruchu, jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, że od dzisiaj są parą, która dokonała zbrodni. Nieplanowanej i niechcianej, wszakże uczynionej.

– Co się stało? – wyszeptał Waldek. – Dlaczego on nie zapadł w śpiączkę? Dałaś mu za małą dawkę, ty idiotko! A może ten specyfik jest przeterminowany? – Złapał gorączkowo pojemnik z GHB i usiłował odnaleźć na nim jakąś datę ważności.

– Zostaw to i uspokój się – odezwała się dziewczyna, rozglądając się po pomieszczeniu z paniką w oczach. – Teraz to najmniej ważne. Zastanówmy się, co zrobić… z tym… – wskazała bezradnie ręką na niewątpliwie nieżyjącego mężczyznę. Bo jak go znajdą, recepcjonistka nas opisze, odkryją jakieś mikroślady albo nasze DNA…

– Wystarczy, nie urodziłem się wczoraj. Musimy jakoś go usunąć, a potem zniknąć.

Waldemar stał i zastanawiał się. Długo to nie trwało, zawsze uchodził za bystrego. Wyjrzał przez okno. Była czarna noc, pensjonat miał wprawdzie jakieś świetlne punkciki w kilku miejscach, ale praktycznie przylegał do lasu, po którym raczej nikt nocą się nie plątał. W tej części Sopotu miasto spało głębokim snem. Dostrzegł sieci rybackie porozwieszane pod oknem i już wiedział, co zrobi.

– Pomóż mi – zmobilizował sparaliżowaną Irkę.

Wspólnymi siłami przerzucili nieboszczyka przez okno, a potem Waldemar wyciągnął ze swojego plecaka wyostrzoną finkę, odciął spory kawał sieci i zrzucił je na zwłoki.

– Zaraz wrócę. Ty tymczasem powycieraj wszystko, czego dotykaliście w tym pokoju. Ty, on i ja także. Okno i parapet również – polecił i zniknął.

Irena zajęła się porządkami. Gdy wyjrzała po chwili przez okno, zobaczyła, jak wspólnik zawija trupa w sieć, a następnie ciągnie ten niewygodny tobół w głąb lasu. Pomyślała, że przecież zostawia za sobą moc śladów, ale nie była zdolna do logicznego rozumowania, więc wróciła do robienia tego, co jej kazał. Porządnie poprawiła pościel na łóżku, następnie łazienkowym ręcznikiem zaczęła dokładnie wycierać każdą powierzchnię. Najpierw w pokoju, nie zapominając o zewnętrznej stronie drzwi, potem w łazience. Metodycznie i starannie, centymetr po centymetrze.

Wydawało jej się, że minęły już godziny, Waldek wciąż nie wracał. A tak naprawdę upłynęło może dziesięć minut. Nagle coś mignęło w szparze pod drzwiami, od strony korytarza, więc w panice błyskawicznie zamknęła okno, zgasiła światło, złapała obydwa plecaki i schowała się w łazience. Działała instynktownie, bo przecież nikt nie wszedłby do już wynajętego pokoju. Okazało się jednak, że miała jakieś jasnowidzenie, bo raptem usłyszała bardzo powoli otwierające się drzwi. Już chciała wyjść z łazienki, najprawdopodobniej to Waldek, bo któżby inny. Ale on by przecież zawołał…

Rozległy się przytłumione, jakby niepewne kroki. Szurania czy szelesty, wreszcie na bardzo długą chwilę wszystko ucichło. Irce zdawało się, że słychać wyłącznie bicie jej serca.

Nagle drzwi zamknęły się tak raptownie, jak się otworzyły. Odczekała całą wieczność – Waldek ciągle nie wracał – i odważyła się wychynąć z łazienki, przecierając ponownie klamki z obu stron. Uchyliła okno, wyrzuciła plecaki i, uzbrojona w dwa duże kąpielowe ręczniki, wyskoczyła na wypielęgnowany trawniczek, przymykając okno najdokładniej, jak mogła. Przyjrzała się trawnikowi. Nie widziała dobrze, bo światełka zamontowane wokół pensjonatu były najsłabsze z możliwych, ale wydawało jej się, że nie ma głębokich śladów wleczenia czegokolwiek. Na wszelki wypadek zniosła z trawnika plecaki, a potem ręcznikami poszurała po trawie. Spojrzała na swoje dzieło. Nawet jeśli gdzieś został jakiś ślad, z pewnością nie wyglądał na to, czym był. Usiadła na plecaczkach i czekała na Waldka. Gdy nadszedł, po prostu podała mu jego plecak, wzięła go za rękę i odeszli. Jakąś ścieżką w ponuro szumiący las.

Maszerowali w milczeniu, choć każde myślało o tym samym. Że przecież wiedzieli, iż kiedyś wreszcie przestanie dopisywać im szczęście. Zbyt długo balansowali na cienkiej linie, nie martwiąc się zbytnio dniem jutrzejszym…

– Czekaj, zatrzymaj się – zawołała Irka do Waldka, ciągle przyspieszającego kroku. Słyszała już tylko trzask gałązek pod jego stopami.

– Lepiej chodź szybciej, zamiast tak się wlec.

– Stój, mówię! Musimy pogadać.

– Tu i teraz? Powinniśmy wiać, gdzie pieprz rośnie. Jutro go ktoś znajdzie i gliniarze zaczną polowanie!

– Ale do tego czasu minie wiele godzin. Zacznijmy myśleć, co dalej robić.

Tym razem zatrzymał się i zaczekał, aż do niego dołączy.

– Dobra, masz rację. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Na początek musimy się pozbyć fantów, bo nie będzie jak ich opylić. Gliny zaczną niuchać u paserów i w lombardach, a taki kombinator cię sprzeda bez mrugnięcia powieką. Nawet z kartami bym nie ryzykował, bo wyśledzą bankomat i tylko zawężą pole poszukiwań. Niby sprawdzaliśmy, gdzie nie ma monitoringu, ale nie położę głowy na pieńku, że czegoś nie przeoczyliśmy. Tylko gotówkę możemy spokojnie przytulić.

– Chcesz powiedzieć, że zdążyłeś przetrzepać mu kieszenie? – Popatrzyła na jego plecak.

– Rany, nie byłem w stanie myśleć logicznie. Robiłem to, co zawsze…

– Dawaj latarkę, ciekawe, co miał przy sobie.

Zobaczyli trochę złota, którym denat był obwieszony za życia, zegarek, telefon i skórzany portfel. Dziewczyna zajęła się pugilaresem.

– Musimy się pozbyć wszystkiego, co pomogłoby im nas połączyć z jego śmiercią!

– Im…? – zapytała Irena jakimś dziwnym tonem.

– No, organom ścigania, że tak elegancko to ujmę. Musimy wiać do Krakowa, bo nie robiłbym sobie złudzeń, że łapsy nie trafią po śladach do pensjonatu. A jaka by z ciebie nie była sprzątaczka, odcisków mogłaś się pozbyć, lecz zawsze coś znajdą. Mikroślady, nasze DNA…

– Nie sądzę…

– Bo nie mają nas w kartotekach? – Myślał głośno jej wspólnik. – Taaak… Zresztą to noclegownia, w tym pokoju spało przed nami wiele ludzi, setki, jeśli nie tysiące.

– Podejrzewam, że w ogóle nie będą szukać śladów.

– Bo zdziecinnieją raptem? – Ostentacyjnie popukał się w czoło.

Bez słowa podsunęła mu pod nos otwarty portfel nieboszczyka. Świecąc latarką, przejrzał gruby plik banknotów, część w zagranicznych nominałach, karty bankomatowe, na koniec zerknął w prawo jazdy. I zamarł. Jakby go ktoś zdzielił kijem w łeb.

– Niemożliwe, to nie mógł być on.

– Z tym, co miał na sobie i przy sobie? Oszukuj się dalej.

Waldek musiał przyjąć do wiadomości, że to nie był ich najszczęśliwszy dzień. Prawdę mówiąc, gorszego nie umiał sobie wyobrazić. Z racji uprawianej profesji, choć starali się trzymać na uboczu i nie rzucać w oczy, nabyli nieco kontaktów w półświatku. W końcu gdzieś trzeba zbywać fanty, nie wyłożą ich przecież przy chodniku na Monciaku ani w budce na Jarmarku Dominikańskim. Przy okazji, chcąc nie chcąc, pewne nazwiska, pseudonimy i ksywki obiły się im o uszy.

– Jak mogliśmy go nie rozpoznać?!

– Znaliśmy go tylko z opisu i sugestii, żeby omijać szerokim łukiem. No i z pewnego artykułu z cyklu „ Poszukiwani”, w którym pojawił się portret pamięciowy. Teraz dopiero sobie przypomniałam, miał charakterystyczną szczękę… – Irenka również nie miała najszczęśliwszej miny. – I kto by pomyślał, że w takiej spelunie wyrwę właśnie jego. Jakby nie mieli własnych… panienek do towarzystwa.

– Lubił samotne łowy albo tamte mogły mu się opatrzyć. Co innego ty, młodziutka i naiwna… Bijesz je na głowę.

Tym ostatnim odzyskał parę punktów u dziewczyny. W każdym razie tyle, by przestała się zastanawiać, czy nie podać mu do poduszki odpowiednio skomponowanego drinka, a samej ulotnić się w siną dal. Co nie znaczyło, że nie powróci do tej myśli, gdyby sprawy zaczęły się komplikować…

– Bez spluwy chodził?

– Gliny, przekupione czy nie, miały go w kartotekach. Więc był ostrożny i nie nosił broni, kiedy szukał nocnych uciech.

– Dobra, koniec tego gadania – postanowiła przejąć inicjatywę. – Musimy pozbyć się trupa. Gliny nie mają prawa go znaleźć.

– Łatwizna – zaśmiał się nieco histerycznie Waldek, prezentując początki paniki. – Wykopię mu finką kilkumetrowy grób. Skończę za jakieś trzy dni, pasuje? Albo zawleczemy go do morza, owiniemy łańcuchem i spuścimy z klifu do wody. Ile to będzie kilometrów?

– Przestań bredzić, tylko trzymaj się mnie i rób, co mówię. Znajdziesz go?

– Raczej tak. Oddamy mu jego własność? – Zaczynał załapywać. – Ale co z tego, trupa odkryje pierwszy lepszy spacerowicz z psem.

– I tu się mylisz – wycedziła Irka. – Obserwuj, co zrobię, i się nie wtrącaj. Teraz prowadź.

Szli niezbyt prędko, rzadko włączając latarkę, by nie zainteresować kogoś jej blaskiem. Mała szansa, ale tego wieczoru wyczerpali limit szczęścia na parę miesięcy do przodu. Po kilkunastu minutach Waldek zwolnił wreszcie i stanął obok czegoś, co w ciemnościach można by wziąć za niezbyt wysoką bruzdę ziemi albo mrowisko. Lecz to nie było ani jedno, ani drugie. Trafił.

Złoty łańcuch wrócił na szyję nieboszczyka, reszta do kieszeni. Wszystko parokrotnie przetarte koszulą Waldka. Wtedy Irka sięgnęła po telefon nieboszczyka i odblokowała. Na szczęście nie został zabezpieczony hasłem. Musiałaby przeprowadzić swój plan innymi, „ ludzkimi” kanałami, co było dalece bardziej niebezpieczne. Przewinęła krótką listę numerów i wybrała ostatnio używany. Uruchomiła połączenie, trzymając aparat w taki sposób, by jej krańcowo już zdenerwowany wspólnik słyszał rozmowę.

– Czego jeszcze? Przecież dostałeś już wszystko – rozległ się w słuchawce niski głos.

– Mam informację, z pierwszej ręki.

– Kto mówi, to jakaś pomyłka – oświadczył tamten. Musiał poznać numer telefonu dzwoniącego, tyle że usłyszał w nim kobiecy głos.

– Wasz człowiek został skasowany. Robota na zlecenie. Sprzątanie należy do was.

Odpowiedzią było milczenie po drugiej stronie linii. W tym świecie im mniej słów, tym lepiej.

– Teraz się dowiesz, gdzie go znajdziecie. Notujesz?

– Nie muszę, zapamiętam.

Opisała mu miejsce tak dokładnie, jak się dało. Tyle musiało wystarczyć, grupy przestępcze dysponowały rzeszą najemników, niewykluczone, że i psami. Przerwała połączenie, wytarła aparat, po czym wsunęła Wariatowi, bo taką ksywę miała ich ofiara, do kieszeni. Ponownie błysnęła latarką.

– Ciągnąłeś go w sieci rybackiej. Gdzie ona jest?

– No… Odwinąłem go z niej, żeby dostać mu się do kieszeni. Rzuciłem gdzieś tam, kogo to obchodzi? Takie kawałki lasu w mieście to istne śmietniki, człowiek czuje się jak na wysypisku. – Waldek zaczął odzyskiwać animusz. – Cholera, muszę przyznać, że rozegrałaś to genialnie. Ostatnią rzeczą, jaką chce mafia, to żeby policja zainteresowała się zwłokami jednego z ich ludzi. Posprzątają czyściutko i słuch o biedaczku zaginie. Do tego – wskazał palcem niebo bez jednej gwiazdy – zapowiadali letnie burze, już słychać pierwsze krople. Do rana trawka i krzaczki podniosą się pięknie, wszelkie ślady przepadną na amen. Naprawdę jesteś genialna.

– Dobra, dobra… – machnęła niby to pobłażliwie ręką, ale swoje wiedziała. Była genialna. – Idziemy. – Zaświeciwszy na chwilę latarką, rzuciła ostatni raz okiem na scenerię. Raptem zdrętwiała. – Ty, a gdzie jest ta jego elegancka aktóweczka?!

Waldek znieruchomiał, intensywnie myśląc.

– Kurna, gdzieś tam chyba została… No wiesz, jak go zawijałem, byłem tak zafiksowany i musiałem mieć oczy dookoła głowy, że nie pamiętałem o wszystkim. Ty też jej zresztą nie zauważyłaś, kiedy wiałaś przez okno.

– No fakt… Dziwne, bo wypatrywałam śladów i starałam się je zacierać ręcznikiem.

– Mniejsza o to, przecież po nią nie wrócimy. Zresztą zajrzałem do niej, przyznaję, były tam tylko jakieś gazety i zdjęcia. Samo barachło, nie to, co myśleliśmy. Gościu po prostu ubzdurał sobie, że aktówka pasuje do wizerunku nadzianego biznesmena, skoro sam raczej niewyględny. Błyskotki i biznesowa aktówka miały mu pomóc rwać laski określonego pokroju. Jak widać, myślenie niepozbawione racji…

– Uważaj, żebym ci za takie teksty nie zrobiła wałkiem operacji plastycznej – warknęła urażona Irena. – Jesteś pewny, bystrzaku, że ta jego dyplomatka nie posiadała schowka czy podwójnego dna?

– Kurna, a jeśli nawet? Na jaką cholerę nam ta wiedza, choćby miał w niej fałszywy paszport czy numer konta na Kajmanach? Nie przejmuj się, teczuszkę ktoś znajdzie, cieć czy recepcjonista, i najpewniej sobie przywłaszczy, bo ładna skórka.

– Prawdopodobnie… – Irenka przez chwilę rozważała tę kwestię. Gangsterzy raczej nie przeczeszą lasu w promieniu kilometra, priorytetem będzie dla nich pozbycie się zwłok. Uśmiechnęła się nieoczekiwanie.

– Coś tak poweselała?

– Przyszło mi do głowy, że jeśli naprawdę miał schowane w niej coś dla nich cennego, to strata może działać na naszą korzyść. Zaczną podejrzewać konkurencję…

– I siebie wzajemnie… – natychmiast załapał Waldek. Był w coraz lepszym nastroju.

– Rozpęta się wojna, być może posypią się trupy, komu wtedy przyjdzie do głowy, że wszystko to sprawka łowców jeleni?

Wybrali kierunek mniej więcej w stronę Alei Niepodległości, gdzie łatwo złapać taryfę. Szli lasem, by zminimalizować ryzyko przypadkowego spotkania. Wszystko wskazywało na to, że załatwili sprawę w najlepszy możliwy sposób.

Byli czyści.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Maria Ulatowska i Jacek Skowroński, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Zdjęcia na okładce:

© mehdi33300/Shutterstock

© Sandra Cunningham/Trevillion Images

 

 

Redakcja: Krystyna Sadecka

Korekta: SEITON, www.seiton.pl

Skład i łamanie: Barbara Wrzos, www.graphito.pl

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-908-7

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.