Cztery tygodnie dla ciebie. Sprawdź, jak znaleźć czas na to, co się liczy - Oliver Burkeman - ebook

Cztery tygodnie dla ciebie. Sprawdź, jak znaleźć czas na to, co się liczy ebook

Oliver Burkeman

0,0
33,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Bezpośrednia kontynuacja bestsellera CZTERY TYSIĄCE TYGODNI – książka o zanurzeniu się w rzeczywistości i robieniu więcej tego, co się liczy, tu i teraz

A co, jeśli czas, kiedy będziesz mieć wszystko poukładane, nigdy nie nadejdzie? Jeśli nigdy nie poczujesz, że rzeczywiście wiesz, co robisz?

CZTERY TYGODNIE DLA CIEBIE to zaproszenie do podróży w bardziej wartościowym i pożytecznym kierunku, by żyć z pasją – nie „kiedyś”, ale „od razu”. Pośród – i pomimo – poczucia przytłoczenia i przemęczenia, rozpraszaczy i niepokojących nagłówków.

Wyrusz w trwającą cztery tygodnie wyprawę wypełnioną cytatami z filozofii, psychologii i literatury pięknej. Poznaj niezwykle praktyczną ideę imperfekcjonizmu – zorientowanego na działanie, zdroworozsądkowego sposobu, by cieszyć się naszym skończonym życiem.

*

Nowa książka Olivera Burkemana zabiera nas w ­wyzwalającą podróż ku bardziej ­spełnionemu życiu – zakotwiczonemu w rzeczywistości, w której żyjemy, a nie w wyobrażeniach o nieosiągalnym ideale.

To poszukiwanie nie tylko odpowiedzi na fundamentalne pytanie: „Jak dobrze żyć?”, ale również sposobu na wypełnienie życia tym, co istotne: oto filozofia, którą Oliver Burkeman nazywa imperfekcjonizmem. Jak możemy pogodzić się z naszymi bezspornymi ograniczeniami? Jak podejmować dobre decyzje, kiedy zawsze mamy za dużo do zrobienia? A może prawdziwa produktywność polega na pozwoleniu, by rzeczy działy się same, a nie na sprawianiu, by się działy?

Rozważając rozmaite koncepcje filozoficzne, religijne, literackie i psychologiczne, Burkeman oddaje w nasze ręce praktyczne narzędzia, które pomogą odmienić naszą perspektywę. Rzuca wyzwanie radom, które każdy z nas słyszał już wiele razy, i oferuje krótki i treściwy kurs życia dającego poczucie spełnienia i ­satysfakcji.

Tę książkę można czytać jako czterotygodniowe medytacje, można ją też pochłonąć podczas jednej lub dwóch sesji – w obu przypadkach stanie się źródłem ukojenia i inspiracji oraz pomocą w prowadzeniu bardziej zrównoważonego, powolniejszego i pełniejszego życia. W czasach pełnych niepokoju przypomina nam prawdy, których chyba nigdy nie potrzebowaliśmy bardziej niż teraz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 177

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuMeditations for Mortals. Four Weeks to Embrace Your Limitations and Make Time for What Counts

Tekst © Oliver Burkeman 2024

First published by The Bodley Head in 2024

penguin.co.uk/vintage

The Bodley Head, an imprint of Vintage, is part of the Penguin Random House group of companies whose addresses can be found at global.penguinrandomhouse.com

Fragmenty tej książki pojawiły się wcześniej w newsletterze e-mailowym autora – The Imperfectionist.

Dołożono wszelkich starań, aby odszukać wszystkich właścicieli praw autorskich materiałów zamieszczonych w niniejszej książce i skontaktować się z nimi. W przypadku jakichkolwiek nieumyślnych pominięć lub błędów wydawca usunie ewentualne usterki przy najbliższym dodruku. Wydawcy nie byli w stanie odnaleźć informacji o autorze zdjęcia z okładki. Z chęcią uregulują z nim kwestię praw, jeśli się z nimi skontaktuje.

Przekład Olga Siara

Redakcja Katarzyna Zegadło-Gałecka

Korekta Pracownia 12a

Skład i przygotowanie do druku Tomasz Brzozowski

Opracowanie wersji elektronicznej: Karolina Kaiser,

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-68053-98-2

Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90

[email protected], insignis.pl

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

X, Instagram, TikTok: @insignis_media

Łatwiej jest starać się być lepszym, niż się jest, niż [być] tym, kim się jest.

Marion Woodman

A czy jest życie przed śmiercią? Oto jest pytanie!

Anthony de Mello

WSTĘPNiedoskonałe życie

To książka o tym, jak świat otwiera się przed tobą, kiedy przyjmiesz do wiadomości, że nigdy nie zapanujesz nad swoim życiem. O tym, jak niesamowicie produktywną osobą się stajesz, kiedy odpuszczasz dążenie z zawziętą miną do wzrostu produktywności osobistej; i o tym, o ile łatwiej jest robić odważne i istotne rzeczy, kiedy zaakceptujesz, że zdążysz się zająć co najwyżej kilkoma z nich (i że, ściśle mówiąc, żadną nie musisz się zajmować). O tym, jak pasjonujące, a nawet magiczne, staje się życie, kiedy godzisz się z jego ulotnością i nieprzewidywalnością; o ile mniej samotni się czujemy, gdy przestajemy ukrywać swoje wady i porażki przed innymi; i jaką ulgę niesie świadomość, że być może nigdy nie uporamy się ostatecznie ze swoimi największymi trudnościami.

Krótko mówiąc: ta książka jest o tym, co się zmieni, kiedy zdasz sobie sprawę, że życie jako ograniczona istota ludzka – w erze niekończących się zadań i możliwości, w obliczu niepoznawalnej przyszłości, wśród innych ludzi, którzy uparcie nie rezygnują z własnych osobowości – nie stanowi problemu do rozwiązania. Tych dwadzieścia osiem rozdziałów ma poprowadzić cię ku innemu sposobowi działania, który nazywam „imperfekcjonizmem”. To wyzwalające i ożywcze podejście wywodzi się z przekonania, że twoje ograniczenia nie są przeszkodami na drodze ku wartościowej egzystencji, więc nie musisz trudzić się całymi dniami, żeby je przezwyciężyć i dotrzeć do jakiegoś wyimaginowanego punktu, w którym wreszcie poczujesz spełnienie. Wręcz przeciwnie, dopiero kiedy zaakceptujesz te ograniczenia i dasz sobie do nich pełne prawo, w twoim życiu pojawi się większy spokój ducha, większa wolność i satysfakcja, bliższe więzi społeczne i zachwyt nad istnieniem – a nigdy nie było to ważniejsze niż dziś, w tym niestabilnym i przerażającym momencie historii.

Jeśli postanowisz czytać tę książkę w sugerowanym przeze mnie tempie, czyli mniej więcej jeden rozdział dziennie, to mam nadzieję, że podziała na ciebie jak czterotygodniowe „odosobnienie dla umysłu” w toku codzienności – że zaczniesz faktycznie realizować tę filozofię tu i teraz, a w rezultacie częściej robić to, na czym ci zależy, zamiast skatalogować przedstawione tu podejście w pamięci jako kolejny system, który być może wypróbujesz w wolnej chwili. W końcu, jak przekonamy się na kolejnych stronach, podstawowe założenie imperfekcjonizmu głosi, że dzień, w którym uporasz się ze wszystkimi obowiązkami i w końcu znajdziesz czas na budowanie życia pełnego sensu, satysfakcji i witalności, nigdy nie nastąpi. Jako śmiertelnicy musimy zająć się tym niezwłocznie.

Z całego serca życzę ci, żeby ta książka wniosła coś w twoje życie. Powiedzmy sobie jednak szczerze: napisałem ją dla siebie.

Przed trzydziestką zatrudniłem się jako dziennikarz w gazecie „The Guardian” w Londynie. Gdy pojawiałem się rano w pracy, redaktor przydzielał mi temat, o którym akurat było głośno, na przykład: „los uchodźców uciekających z ojczyzny z powodu aktualnego kryzysu geopolitycznego” albo „nagła popularność koktajli z zielonych warzyw”. Moim zadaniem było wysmażenie do siedemnastej inteligentnie brzmiącego tekstu na dwa tysiące słów, przedstawiającego to zagadnienie z szerszej perspektywy. Godzinę czy dwie przed terminem oddania artykułu redaktor zaczynał krążyć w okolicy mojego biurka, strzelając palcami ze zdenerwowania i zastanawiając się głośno, dlaczego nie zbliżam się do końca. Odpowiedź (której bez wątpienia udzieliłem mu przy różnych okazjach) brzmiała tak: stworzenie w siedem godzin inteligentnie brzmiącego tekstu liczącego dwa tysiące słów na temat, o którym wcześniej nie miało się pojęcia, to fundamentalnie niedorzeczne przedsięwzięcie. Mimo wszystko musiałem sobie z tym poradzić – więc w „Guardianie” nieustannie towarzyszyło mi poczucie, że z czymś się spóźniam, jestem w niedoczasie i powinienem natychmiast się sprężyć, żeby mieć jakąkolwiek szansę nadrobić zaległości.

Tak naprawdę nie mogę winić za to swojego redaktora. Na tym etapie życia byłem już przyzwyczajony do wyścigu z czasem; w zasadzie motyw przewodni mojego doświadczenia dorosłości stanowi niejasne przeświadczenie, że zostaję w tyle i jedynie powrót nieludzkim wysiłkiem do minimalnego standardu wydajności pozwoli mi ustrzec się niesprecyzowanej katastrofy czekającej mnie bez wątpienia w innym wypadku. Czasem wydawało mi się, że wystarczy, jeśli narzucę sobie nieco większą dyscyplinę; kiedy indziej byłem pewny, że rozwiązaniem okaże się nowy system zarządzania zadaniami i celami; planowałem go wytypować i wdrożyć, jak tylko uporam się z tym artykułem o koktajlach. Pochłaniałem poradnik za poradnikiem, próbowałem medytacji i zgłębiałem stoicyzm, z ukłuciem niepokoju przyjmując fakt, że kolejna nowa technika nie okazała się strzałem w dziesiątkę. Tymczasem gdzieś na horyzoncie zawsze majaczyła wizja, że pewnego dnia „ogarnę się ze wszystkim” – przy czym mogło tu chodzić o opróżnienie e-mailowej skrzynki odbiorczej albo o połapanie się w zasadach związków romantycznych – i dopiero wtedy rozpocznie się ta naprawdę istotna, naprawdę prawdziwa część mojego życia.

Chociaż wtedy nie miałem o tym pojęcia, dziś już wiem, że nie byłem osamotniony w swoich odczuciach. Wręcz przeciwnie. Od 2021 roku, gdy ukazała się moja książka o dobrym wykorzystywaniu czasu, uczestniczyłem w setkach rozmów na żywo i dyskusji e-mailowych, które przekonały mnie, że we współczesnym świecie jest to niemal uniwersalne doznanie. Mówię o wrażeniu, że jeszcze nie wiemy do końca, o co właściwie chodzi w życiu, i musimy wkładać coraz więcej wysiłku w to, żeby nie wymknęło nam się całkiem z rąk. Młodsi z moich rozmówców wydawali się kompletnie onieśmieleni tym wyzwaniem, a wielu spośród starszych było przerażonych, że wciąż nie panują nad rzeczywistością, chociaż mają czterdziestkę albo pięćdziesiątkę na karku; zaczynali się zastanawiać, czy kiedykolwiek im się to uda. Bogactwo czy wysoki status społeczny najwyraźniej nie rozwiązywały problemu. I nic dziwnego, ponieważ sukces zewnętrzny często odnoszą dziś ci, którzy są jeszcze bardziej uwikłani w rozpaczliwy pościg za czasem niż pozostali. Jak zauważył przedsiębiorca i inwestor Andrew Wilkinson: „Ludzie, którzy odnoszą największe sukcesy, to chodzące zaburzenia lękowe zaprzęgnięte do pracy na rzecz produktywności”.

Najpowszechniejszą postacią niepokoju, który mam tu na myśli, jest przytłaczające zabieganie – poczucie, że mamy zdecydowanie za dużo do zrobienia w czasie, jakim dysponujemy. Przybiera on jednak również inne formy. U niektórych przejawia się jako syndrom oszusta lub oszustki, czyli przeświadczenie, że istnieje pewien podstawowy poziom kompetencji, jaki posiedli w zasadzie wszyscy oprócz ciebie, a dopóki go nie osiągniesz, będziesz dalej wątpić w swoje umiejętności. Niepokój ten często też daje o sobie znać w postaci wrażenia, że nie rozszyfrowaliśmy jeszcze, na czym polegają bliskie relacje, więc mimo wszelkich dokonań w innych dziedzinach czujemy się pokonani przez zawiłości randkowania, małżeństwa albo rodzicielstwa. Jeszcze inni zarzucają sobie życiowe nieogarnięcie głównie z powodu przekonania, że powinni mocniej angażować się w rozwiązywanie lokalnych i globalnych kryzysów toczących się wokół nich. Nie mają przy tym pojęcia, co jako jednostki mogą zrobić, żeby wpłynąć na bieg wydarzeń. Wspólnym mianownikiem wszystkich tych sytuacji jest jednak wiara, że istnieje właściwy sposób życia we współczesnym świecie, jakaś idealna metoda na bycie człowiekiem w XXI wieku, której my po prostu jeszcze nie odkryliśmy. I nie możemy zaznać spokoju, dopóki tego nie zrobimy.

Na domiar złego nasze próby poradzenia sobie z tym problemem wydają się go tylko pogłębiać. W książce Cztery tysiące tygodni nazwałem jedną z jego wersji „pułapką wydajności”, ponieważ często, im lepiej i szybciej radzimy sobie z natłokiem zadań, tym bardziej stajemy się zajęci i zestresowani. Klasycznym przykładem są e-maile: postanawiasz szybciej odpisywać na wiadomości, żeby twoja skrzynka odbiorcza nie pękała w szwach. W efekcie jednak szybciej dostajesz na nie odpowiedzi, z których wiele znów wymaga od ciebie zaangażowania; ponadto zdobywasz reputację osoby błyskawicznie reagującej na e-maile, stąd coraz więcej ludzi zwraca się do ciebie tą drogą. A próbując zająć się każdą sprawą do załatwienia, zaczynasz marnować czas na mniej ważne zadania – wiara, że da się zrobić wszystko, pozwala ci unikać podejmowania trudnych decyzji o tym, na co rzeczywiście warto poświęcić ten ograniczony zasób.

Rozmowy na ten temat pomogły mi dostrzec głębszy problem: wygląda na to, że nasze nieustanne wysiłki, żeby przejąć stery życia, pozbawiają je witalności, która nadaje mu smak. Dni tracą to, co niemiecki teoretyk społeczny Hartmut Rosa nazywa sugestywnie „rezonansem”. Świat wydaje się martwy, a chociaż usiłujemy załatwiać coraz więcej spraw, z jakiegoś powodu upragnione rezultaty okazują się mniej osiągalne. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy nasze próby zapanowania nad rzeczywistością są udane. Zmuszasz się do codziennych medytacji i odkrywasz, że siedząc na poduszce, umierasz z nudów. Organizujesz wreszcie randkę z mężem lub żoną – bo wszyscy twierdzą, że to sposób na podsycenie płomienia namiętności – ale skrępowani sytua­cją zaczynacie sobie nawzajem dogryzać i wieczór okazuje się klapą. Gdy byłem jeszcze „maniakiem produktywności”, ciągle wypróbowywałem nowe systemy zarządzania życiem. Ściągając kolejną apkę albo zamawiając specjalne notesy, czułem się podekscytowany, a wręcz upojony myślą, że oto stoję u progu wielkiego przełomu! Ale już dzień lub dwa później nowy harmonogram sprawiał wrażenie ponurej, bezdusznej tortury: zamieniał się w kolejną listę zadań, z którymi musiałem się użerać. Wściekałem się na palanta, który miał czelność dyktować mi, jak mam spędzać czas – chociaż owym palantem byłem ja sam.

Przyznaję, że podane przykłady są błahe. Ta utrata witalności pomaga jednak wyjaśnić obecną epidemię wypalenia. Nie jest ona tylko kwestią przepracowania, lecz także wewnętrznej pustki, jaka pojawia się w człowieku, który latami zmusza się do coraz wydajniejszej, machinalnej pracy, nigdy nie osiągając poczucia spełnienia. Dzisiejsze życie polityczne, naznaczone burzliwymi sporami i teoriami spiskowymi, można nawet uznać za rozpaczliwą próbę spragnionych rezonansu ludzi, żeby poczuć cokolwiek.

W ujęciu Rosy źródłem problemów jest leżące u podstaw współczesnego życia tragicznie chybione założenie, że rzeczywistość można i należy poddać kontroli, a im bliżej nam do tego celu, tym stajemy się spokojniejsi i tym większe odnosimy sukcesy. Z tego powodu doświadczamy świata jako niekończącej się serii informacji do przyswojenia, umiejętności do zdobycia lub zadań do wykonania. Postanawiamy rozprawić się ze wszystkimi e-mailami w skrzynce odbiorczej, przebrnąć przez cały stos nieprzeczytanych książek albo zaplanować każdą godzinę dnia, próbujemy zoptymalizować swój poziom sprawności fizycznej lub koncentracji i czujemy się zobligowani do nieustannego podnoszenia kompetencji rodzicielskich, wiedzy o finansach osobistych i orientacji w sytuacji na świecie. (Nawet jeśli jesteśmy z siebie dumni, bo na przykład o przyjaźnie dbamy bardziej niż o zarabianie pieniędzy, mimo wszystko możemy podchodzić do tego obszaru w duchu optymalizacji, choćby chcąc poznawać więcej osób albo regularniej podtrzymywać kontakt z dotychczasowymi znajomymi – czyli objąć większą kontrolą swoje życie towarzyskie). Kultura wzmacnia tę doktrynę kontroli na wiele sposobów. Postęp technologiczny lada dzień ma nam pozwolić ujarzmić chaos w życiu zawodowym – w okresie, gdy pracuję nad tą książką, mówi się, że doprowadzą do tego wirtualni asystenci zasilani sztuczną inteligencją – gospodarka natomiast, w której panuje zaciekła konkurencja, budzi w nas poczucie, że musimy dać z siebie wszystko, żeby nie pójść na dno.

Tymczasem nasze codzienne doświadczenia, a także całe stulecia refleksji filozoficznej, świadczą o tym, że coraz większa kontrola nad rzeczywistością wcale nie przynosi spełnienia w życiu. Nie chodzi o to, żeby uczynić je bardziej przewidywalnym i bezpiecznym i wtedy wreszcie się odprężyć. Mecz piłki nożnej jest ekscytujący dlatego, że nie wiemy, kto wygra; dociekania intelektualne pochłaniają nas dlatego, że jeszcze wszystkiego nie rozumiemy. Największe osiągnięcia często biorą się stąd, że otwieramy się na działanie przypadku, robimy użytek z nieoczekiwanej okazji albo wykorzystujemy nagły przypływ motywacji. Aby móc zachwycić się drugim człowiekiem, wzruszyć pięknym widokiem albo dziełem sztuki, nie można wszystkiego kontrolować. Niemniej jednak dobre życie nie oznacza, że musimy wyzbyć się wszelkiej nadziei na wywieranie wpływu na rzeczywistość. Trzeba podejmować śmiałe działania, tworzyć nowe rzeczy i odciskać swoje piętno – tyle że bez planu, żeby przejąć pełną kontrolę nad własnym losem. Rezonans wynika ze wzajemności: najpierw coś robisz – zakładasz firmę, organizujesz kampanię, wyruszasz na wędrówkę, wysyłasz zaproszenia na spotkanie towarzyskie – a potem sprawdzasz, jak świat na to reaguje.

Trudno się dziwić, że tak wielu z nas przez całe życie usiłuje zapanować nad codziennością, która w przeciwnym razie wydaje się przytłaczająca. Jak inaczej mielibyśmy podołać wszystkim sprawom do załatwienia, zrealizować choć kilka ze swoich ambicji, wypaść przyzwoicie w roli rodzica albo partnera i zrobić, co do nas należy, jako obywatele świata ogarniętego kryzysem? Tyle że ta metoda nie działa. Przy takim podejściu życie coraz bardziej przypomina nudny, a często potwornie irytujący obowiązek wypełniany w pojedynkę; coś, co trzeba przetrwać, żeby doczekać lepszych ponoć czasów, które jakoś nigdy nie nadchodzą.

W Czterech tygodniach dla ciebie moim punktem wyjścia jest moment, w którym szkoła myślenia typu „poukładaj sobie życie i zapanuj nad wszystkim” zawodzi. Proponuję podróż w bardziej wartościowym i pożytecznym kierunku, gdzie – co istotne – czeka nas też więcej zabawy. (Rozdziały tej książki nawiązują w dużej mierze do treści zawartych w moim newsletterze The Imperfectionist oraz do dyskusji z jego czytelnikami). Nie podsycam tu złudzenia, że któregoś dnia zdołasz narzucić rzeczywistości uprag­niony porządek; przeciwnie, przyjmuję za pewnik, że nigdy sobie wszystkiego nie poukładasz. Stoję na stanowisku, że przyszłość wciąż będzie budzić w tobie pewien niepokój, że nigdy nie zrozumiesz do końca, co drażni innych ludzi – i że zawsze będziesz mieć za dużo do zrobienia.

Ale to nie dlatego, że brakuje ci samodyscypliny albo wiedzy z najnowszego bestsellera ujawniającego „zaskakujące naukowe podstawy” produktywności, przywództwa, rodzicielstwa czy innej dziedziny. Bycie człowiekiem oznacza po prostu, że nigdy nie osiągniemy takiego poziomu kontroli czy bezpieczeństwa, jakiego – we własnym mniemaniu – potrzebujemy, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Oznacza po prostu, że lista wartościowych przedsięwzięć, którymi potencjalnie można się zająć, zawsze będzie znacznie dłuższa od listy spraw, na które mamy czas. Oznacza po prostu, że zawsze będziemy narażeni na nieprzewidziane katastrofy albo niepokojące emocje i że mamy jedynie częściowy wpływ na przebieg swojego dnia, bez względu na to, co na temat idealnie zaplanowanego poranka mają do powiedzenia bezdzietni youtuberzy świeżo po dwudziestce.

Z perspektywy imperfekcjonizmu to dobra wiadomość. Owszem, konfrontacja ze skończonością jest bolesna. (Stąd pokusa, by spróbować wszystko kontrolować). Mierząc się z własnymi niepodważalnymi ograniczeniami, godzisz się z faktem, że życie obejmuje trudne wybory i poświęcenia, że zawsze możemy pożałować swoich decyzji albo kogoś rozczarować i że nic, co zdołasz stworzyć, nie dorówna idealnym standardom w twojej głowie. Te same prawdy niosą jednak ze sobą wolność, dzięki której możesz działać i doświadczać rezonansu. Kiedy dasz sobie spokój z nierealistycznym dążeniem, żeby zrobić wszystko, możesz przeznaczyć swój ograniczony czas i uwagę na te nieliczne kwestie, które liczą się dla ciebie naprawdę. Dopiero gdy nie wymagasz od siebie perfekcji w dziedzinie twórczości, relacji czy czegokolwiek innego, możesz się im swobodnie oddawać. A kiedy przestaniesz uzależniać swoje zdrowie psychiczne lub poczucie własnej wartości od osiągnięcia niedostępnego istotom ludzkim poziomu kontroli nad rzeczywistością, poczujesz spokój i zaczniesz cieszyć się życiem w chwili obecnej, bo to jedyny czas, jaki jest ci dany.

W tej książce próbuję również odnieść się do sprawy, która od lat drażni mnie w poradnikach usiłujących rzekomo pomóc ludziom żyć lepiej lub produktywniej. Najgorsze z nich podają po prostu listę kroków do wykonania – co niemal nigdy nie działa, ponieważ taki spis nie uwzględnia podróży wewnętrznej, jaką przebyli autorzy, żeby go opracować. (Skoro oni musieli zmierzyć się na przykład z emocjonalnymi źródłami swojego oporu przed zarządzaniem czasem, to dlaczego tobie samo podążanie za czyimiś wskazówkami miałoby wystarczyć do osiągnięcia wymiernych efektów?) Lepszy rodzaj poradników proponuje czytelnikom zmianę perspektywy: przedstawiają nowy punkt widzenia, który może zaowocować nowymi działaniami. Owa zmiana perspektywy trwa jednak przygnębiająco krótko: przez kilka dni wszystko wygląda inaczej, później jednak dawne zwyczaje przypominają o sobie z impetem.

Dlatego moim celem jest, żeby to, co uznasz za użyteczne na kolejnych stronach, poruszyło cię do głębi i weszło ci w krew – bo dzięki temu zmiany się utrzymają. Oczywiście, sposób, w jaki będziesz korzystać z tej książki, należy do niezliczonych aspektów rzeczywistości, których nie mam szans kontrolować, więc możesz potraktować Cztery tygodnie dla ciebie jak każdą inną lekturę. Zachęcam jednak do czytania jednego rozdziału dziennie, po kolei, przez cztery tygodnie. Zaprojektowałem tę książkę tak, żeby każda część rozwijała wglądy z poprzedniej: w tygodniu pierwszym mierzymy się ze skończonością egzystencji; tydzień drugi dotyczy podejmowania śmiałych, niedoskonałych działań; tydzień trzeci jest o tym, jak zejść sobie z drogi i pozwolić, by rzeczy działy się same; a w tygodniu czwartym piszę, jak możemy być bardziej obecni w teraźniejszości, zamiast żyć przyszłością.

Opisuję tę książkę jako „odosobnienie dla umysłu”, bo w moim zamyśle czytelnicy mają do niej wracać z grubsza każdego dnia jak do metaforycznego sanktuarium we własnym wnętrzu, gdzie mogą kształtować nowy sposób myślenia, nie odcinając się od reszty życia. Ten proces ma toczyć się w tle, gdy kroczysz przez codzienność. Kolejne rozdziały przedstawiają zarówno nowe punkty widzenia, jak i praktyczne techniki. Mam nadzieję, że czasem któraś z moich propozycji wpłynie w drobnym, lecz konkretnym, wymiarze na to, jak przejdziesz przez następne dwadzieścia cztery godziny. Jak wynika z mojego doświadczenia, właśnie to owocuje trwałymi zmianami: realne skutki realnych działań w realnym życiu.

Oczywiście, nawet jeśli Cztery tygodnie dla ciebie zadziałają w taki sposób, spodziewam się, że efekty będą niedoskonałe. Przy okazji mam dla ciebie radę: nie staraj się ze wszystkich sił zapamiętać tego, co przeczytasz, ani wdrożyć tych zasad w praktyce. Spróbuj zamiast tego zaufać, że jeśli jakaś treść cię poruszy, i tak pozostanie z tobą przez resztę dnia. To nie jest jedna z książek, które obiecują, że realizując bezbłędnie przedstawione wytyczne, poznasz idealny sposób życia. Skutecznie uniemożliwia nam to skończoność ludzkiego istnienia. Właśnie z tego powodu warto zanurzyć się w nie w pełni – i to już teraz.

TYDZIEŃ PIERWSZYSkończoność istnienia

Jeśli zgubisz się w lesie, wal to – zbuduj sobie tam dom. „Może i zabłądziłem, ale teraz tu mieszkam! Moje położenie znacząco się poprawiło!”

Mitch Hedberg

DZIEŃ PIERWSZYJest gorzej, niż myśliszO wyzwoleniu, jakie niesie porażka

To, co jest prawdą, już nią jest. Przyznanie się do prawdy nie pogorszy sytuacji. Ukrywanie prawdy nie sprawi, że zniknie. A ponieważ jest prawdą, można się do niej odnosić. Wszystko to, co prawdą nie jest, nie istnieje i nie może być przeżyte. Ludzie potrafią wytrzymać to, co jest prawdą, ponieważ już ją znoszą.

Eugene Gendlin

Oto najbardziej wyzwalający, rozwijający i konstruktywny krok, jaki możesz podjąć, żeby poświęcać więcej czasu sprawom, na których ci zależy: uświadom sobie, że jako śmiertelna istota ludzka – dysponująca ograniczonym czasem i ograniczoną kontrolą nad tym czasem – jesteś w znacznie gorszej sytuacji, niż myślisz. Właściwie nie ma dla ciebie żadnej nadziei. Kojarzysz to uczucie melancholii, która cię czasem ogarnia – na przykład gdy leżysz po ciemku o trzeciej nad ranem, nie mogąc zasnąć, albo gdy słaniasz się na nogach pod koniec ciężkiego czwartku w pracy – i masz wrażenie, że życie, o którym marzysz, może nigdy nie stać się rzeczywistością? Magia zaczyna się w chwili, gdy zrozumiesz, że ono na pewno nie stanie się rzeczywistością.

Owszem, bywam oskarżany o malkontenctwo. Pewnie powinienem wyjaśnić, dlaczego powyższa wiadomość wcale nie jest przygnębiająca.

Pomyśl – na początek – o powszechnej dziś bolączce, jaką jest poczucie przytłoczenia niemożliwie długą listą obowiązków. Według ciebie problem polega na tym, że masz zdecydowanie za dużo spraw do załatwienia i zdecydowanie za mało czasu, żeby się nimi zająć. Sądzisz, że jedyne, co możesz zrobić w tej sytuacji, to wykrzesać z siebie jeszcze więcej energii, odciąć się od wszystkiego, co cię rozprasza, i umiejętnie gospodarując czasem, dobrnąć do końca listy. Tymczasem masz jeszcze bardziej pod górkę, bo tak naprawdę rzeczy, z którymi w swoim mniemaniu musisz się uporać, nie jest po prostu sporo, lecz na dobrą sprawę – nieskończenie wiele. Zatem załatwienie ich wszystkich to nie tyle trudne, co wręcz niewykonalne zadanie.

I tu robi się ciekawie, bo w chwili, gdy zdasz sobie sprawę, że problem, który wydawał ci się dużym wyzwaniem, jest w rzeczywistości kompletnie nierozwiązywalny, przechodzisz ważną psychiczną przemianę. Napięcie znika. Wyobraź sobie, że burza złapała cię bez parasola – uczucie, o którym mówię, można porównać do spokoju, który przychodzi, gdy wreszcie zaprzestajesz nierównej walki z żywiołem i godzisz się z faktem, że przemokniesz do suchej nitki. W porządku: jest jak jest. Kiedy zrozumiesz, że zdążysz zrobić zaledwie ułamek tego wszystkiego, co byłoby możliwe w świecie idealnym, i że nie ma na to żadnej rady, twój niepokój słabnie. Pojawia się w tobie za to nowa gotowość, żeby zająć się tym, co faktycznie możesz osiągnąć. Nie twierdzę, że życie staje się wówczas bezproblemowe. Wszystko zależy od twojej sytuacji: wykreślenie pewnych zadań z listy miewa poważne reperkusje. Jeśli jednak załatwienie wszystkiego, czego wymaga od ciebie otoczenie albo czego ty od siebie wymagasz, jest autentycznie niemożliwe, to, cóż, nic na to nie poradzisz – a stawienie czoła tej prawdzie na pewno ci pomoże. Później – gdy już spojrzysz jej w oczy – możesz wziąć się do pracy bez nerwowej nadziei, że zrealizujesz utopijną wizję idealnej produktywności, i działać po prostu dlatego, że robisz coś, co warto zrobić.

Oczywiście, twój problem nie musi wynikać z nadmiaru spraw do załatwienia. Być może zmagasz się z perfekcjonizmem i cierpisz katusze, usiłując spełnić własne rygorystyczne standardy. Ta sytuacja też jest gorsza, niż ci się wydaje, ponieważ fakty przedstawiają się następująco: nic, co powołasz do istnienia, nie ma szans dorównać ideałowi w twojej głowie. Syndrom oszusta? Być może uważasz, że większe doświadczenie lub wyższe kwalifikacje pozwolą ci poczuć się pewnie wśród współpracowników; w rzeczywistości jednak nawet najbardziej doświadczeni i najwyżej wykwalifikowani ludzie przez większość czasu mają wrażenie, że improwizują – a jeśli zamierzasz wpłynąć na otaczający cię świat na swój własny, niepowtarzalny sposób, to prawdopodobnie nie da się do tego w żaden sposób przygotować. Twój związek przeżywa trudności? One też są gorsze, niż sądzisz. Niewykluczone, że masz obok siebie nieodpowiednią osobę albo że potrzebujecie wieloletniej terapii – faktem jest jednak również, że dwie niedoskonałe i śmiertelne istoty ludzkie, które razem żyją i dojrzewają, w nieunikniony sposób będą godzić się nawzajem w czułe punkty, ujawniając swoje głęboko ukryte kompleksy. (Martwić należy się raczej o te pary, które utrzymują, że nigdy czegoś takiego nie doświadczyły).

Nieżyjąca już brytyjska mistrzyni zen Hōun Jiyu-Kennett, która urodziła się jako Peggy Kennett, obrazowo opowiadała o uldze, jaką możemy poczuć, gdy uświadomimy sobie swoje nieuchronne, ludzkie ograniczenia. Zwykła mówić, że jej styl nauczania nie polega na tym, żeby zmniejszać ciężar na barkach uczniów, lecz by go zwiększać, aż sami postanowią się z nim pożegnać. Metaforycznie rzecz ujmując, zmniejszamy ciężar na czyichś barkach, kiedy wpajamy mu, że przy odpowiednio dużym wysiłku jest w stanie rozwiązać swoje problemy: że w istocie może znaleźć metodę, dzięki której poczuje, że robi wystarczająco dużo, że ma odpowiednio wysokie kompetencje albo że związki to bułka z masłem, i tak dalej. Kennett zwracała uwagę, że często życzliwszym i skuteczniejszym rozwiązaniem będzie obciążenie drugiej osoby jeszcze mocniej – żeby pomóc jej dostrzec, że nie ma szans tego wszystkiego udźwignąć, więc może przestać do tego dążyć.

A wtedy? Wtedy możesz się odprężyć. Oraz więcej osiągnąć i lepiej się przy tym bawić, bo nie wypierasz już prawdy o swoim trudnym położeniu, świadomie bądź nieświadomie. Na tym etapie osiągasz uświęcony stan, określany przez pisarza Sashę Chapina jako „zabawa w ruinach”.

Chapin wspomina, jak definiował sukces jako dwudziestokilkulatek. Chciał zostać uznanym autorem i dorównać Davidowi Fosterowi Wallace’owi. Kiedy mu się to nie udało – kiedy te perfekcjonistyczne fantazje zderzyły się z jego realnymi ograniczeniami – poczuł się zaskakująco dobrze. Porażka, do której miał za wszelką cenę nie dopuścić, mimo wszystko nastąpiła i wcale nie zniszczyła mu życia. Zyskał za to wolność, by zostać takim pisarzem, jakim faktycznie mógł być. Jak pisze, po tego rodzaju konfrontacji z własnymi barierami „masz szansę osiągnąć cudowny stan istnienia (…) Nie widzisz już w swoim otoczeniu czegoś, co wymaga zmiany. Dostrzegasz natomiast to złomowisko, które faktycznie masz przed sobą. A wtedy możesz się rozejrzeć i zastanowić: »No dobrze, co tu tak naprawdę jest? Co widzę, kiedy przestaję sobie wmawiać, że to wszystko kiedyś może wyglądać inaczej?«”. Przynosi to otrzeźwiającą refleksję, że równie dobrze możesz zabrać się do pracy: skoro nigdy nie stworzysz dzieła idealnego, to właśnie z tego powodu równie dobrze możesz zająć się tworzeniem najlepszego dzieła, na jakie cię stać; a skoro bliskie relacje są zbyt skomplikowane, żeby przebiegać gładko i bezproblemowo, to właśnie z tego powodu możesz zaangażować się w jakiś związek i sprawdzić, jak się potoczy. Nigdy nie mamy gwarancji sukcesu – pewne jest tylko to, że nadmierna ostrożność to przepis na cierpienie.

Okazuje się bowiem, że problem wcale nie polegał na tym, żeby znaleźć właściwy sposób na przejęcie kontroli nad swoim życiem albo na zabezpieczenie się przed życiem. Tak naprawdę źródłem trudności było złudzenie, że śmiertelne istoty ludzkie w ogóle są w stanie to osiągnąć. Ostatecznie nie możemy przecież uniknąć zanurzenia w życiu, co pociąga za sobą rozmaite ograniczenia, poczucie klaustrofobii i brak drogi ewakuacyjnej. (Jak ujmuje to inny nauczyciel zen, Mel Weitsman: „nasze cierpienie bierze się z wiary, że istnieje jakieś wyjście”). Kiedy zdasz sobie sprawę, że twoja sytuacja jest gorsza, niż ci się wydawało, nie musisz już spędzać życia, kuląc się za siedzeniem w pozycji awaryjnej, desperacko wypatrując kogoś, kto przejmie stery i nie pozwoli samolotowi się rozbić. Rozumiesz, że samolot już się rozbił. (Jeśli chodzi o ciebie, nastąpiło to w chwili twoich narodzin). Już tkwisz na bezludnej wyspie, mając do jedzenia tylko przeterminowane posiłki z pokładowej lodówki. Nie pozostaje ci nic innego niż wycisnąć z życia, ile się da, razem z innymi ocalałymi z tej katastrofy.

No dobrze: tak przedstawia się twoja sytuacja. Tak przedstawia się sytuacja nas wszystkich. W takim razie… co warto zrobić w tym czasie, którym dysponujemy?