Patożycie. Z notatnika kuratora sądowego - Matysiak Piotr - ebook + audiobook
BESTSELLER

Patożycie. Z notatnika kuratora sądowego ebook i audiobook

Matysiak Piotr

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Z biegiem lat uodporniłem się w tym zawodzie. Nie na krzywdę dzieci, ale na patolę i ich tryb życia. Skoro jesteś dorosły, to chlej, ćpaj, żyj w syfie albo na dworcu. To w sumie twój wybór, a ja jedynie mogę ci powiedzieć, że można inaczej. […] Ale jeżeli prowadząc taki tryb życia, masz pod opieką dzieci – zabiorę ci je. I zrobię to z przepięknym uśmiechem na ustach i satysfakcją, bo wiem, że twoje dzieci, które hodujesz, dostaną szansę na inne życie. Czy z niej skorzystają? Nie wiem, ale przynajmniej będą miały wybór.

[ze wstępu]  

Jak wygląda praca kuratora sądowego? Kim są ludzie, z którymi styka się każdego dnia?

Na kartach notatnika kurator opisuje realia swojej pracy. To popegeerowskie wsie, brudne dzielnice i stare kamienice, świat alkoholików, meneli, sprawców i ofiar przemocy, rozwodników wszelkimi sposobami walczących o dzieci i ludzi, których los ich dzieci obchodzi mniej niż butelka wódki. To także urzędowe absurdy, bezsensowne sprawy, papierologia, lekceważenie pracy kuratora. Świat, w którym krzywdzone dziecko jest statystyką i problemem dla służb, a kolejny patol przestał wzbudzać już jakiekolwiek emocje.

Na książkę składa się nieco ponad dwadzieścia obrazów, opisanych subiektywnie, żywym, dosadnym językiem, pozbawionych upiększeń. Autor nazywa swoich bohaterów i sytuacje po imieniu. W unikalny sposób przedstawia świat, który większości z nas jest nieznany, od którego odwracamy wzrok, a jednak stanowi on zaskakująco szeroki margines życia w Polsce.







Bez fikcji  seria literatury faktu Wydawnictwa RM.

Poruszające reportaże, wywiady z wyjątkowymi ludźmi, wciągające relacje z autentycznych wydarzeń – to wszystko znajdziesz w nowej serii naszego wydawnictwa.

Ludzie i ich losy są w centrum tych opowieści. To historie, których nie da się zapomnieć. Autorzy wchodzą w świat opisywanych ludzi, przedstawiają ich przeżycia. Eksperci rzucają nowe światło na głośne tematy i pokazują nieznane zagadnienia.

Książki z serii Bez fikcji to pozycje dla każdego, kto chce wiedzieć więcej i lepiej rozumieć otaczający świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 24 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
4,3 (836 ocen)
490
184
99
33
30
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ksiezniczka89
(edytowany)

Nie polecam

Zero szacunku do osób starszych i osób chorych psychicznie. Ubogie słownictwo. Dużo przekleństw. Ten "kurator" ukończył chyba wyższą szkołę życia z coniektorymi podopiecznymi.
Laurell55

Nie oderwiesz się od lektury

Wydaje mi się że niektórzy czytelnicy mają zbyt niską umiejętność "wejścia w czyjeś buty" aby zrozumieć dlaczego autor opisuje zdarzenia właśnie w takim, lekko kontrowersyjny sposób. Wiele lat pracy jako kurator sądowy odcisnęło głębokie piętno na autorze. Myślę że Pan Matysiak chciał pokazać nam swoje przeżycia jak najbardziej z jego perspektywy, pokazać mniej "naukowej" strony a więcej prywatnej, podzielić się myślami i emocjami które dręczyły go w danym momencie. W końcu wiele z nas nie raz musi zachować profesjonalizm mimo że w głowie czuje kłęby emocji i nerwów.Często pześmiewcze teksty dodają dramaturgii, nie wyśmiewają tak naprawdę ludzi i sytuacji a przedstawiają jak bardzo były one trudne do przeżycia, łatwiej jest mówić o nich żartem ze względu na poziom przemocy i cierpienia.Reportaż jest szokujący, momentami zabawny a przede wszystkim prawdziwy i życiowy. Serdecznie polecam każdemu, kto nie boi się kontrowersyjnych rozwiązań i bardziej prywatnej perspektywy na trudne wydarz...
134
aguuus994

Całkiem niezła

Mam ambiwalentne uczucia. Same historie przedstawione są ciekawe, natomiast nie podoba mi się opisywanie swoich podopiecznych jako "patole", kurator sądowy chyba mimo wszystko, mimo emocji powinien pohamować słownictwo. Swoją drogą, słownictwo ubogie w tej książce.
91
Korzeniewska2137

Nie polecam

Bardzo ciężko było przebrnąć przez tę pozycje. Nie z powodu tematyki. Wydaje mi się, że książki tej żaden redaktor nawet nie przewertował. Ilość przekleństw może i byłaby zrozumiała, w końcu takie otoczenie, jednak wstawki z prywatnego życia autora były kompletnie niepotrzebne. Chciałam dowiedzieć się o tym czym zajmuje się kurator sądowy w Polsce. Zamiast tego dowiedziałam się o problemach autora z samochodem, jego milosci do Wojewódzkiego czy też doświadczyłam szczegółowych opisów wydzielin z, jak to autor sam nazywa, „patusów”. Nie polecam.
50
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Przerażająca książka o zmarnowanym życiu kolejnych pokoleń ludzi, pogrążonych w patologicznym życiu.
50

Popularność




Od autora

Zaw­sze in­te­re­so­wało mnie to, co spra­wia, że lu­dzie sta­czają się na dno. Czemu funk­cjo­nują na mar­gi­ne­sie spo­łe­czeń­stwa, czemu chleją, po­peł­niają prze­stęp­stwa, sto­sują prze­moc wo­bec in­nych. Dla­czego, za­miast wy­rwać się z bez­na­dziej­no­ści swo­jego ży­cia, po­wie­lają sche­maty lub trwają w nich, w ogóle nie my­śląc o zmia­nie. Co nimi kie­ruje? Jaką mają mo­ty­wa­cję i dla­czego, do kurwy nę­dzy, jest ich tak dużo, mimo że prze­ciętny czło­wiek wi­dzi tylko czu­bek góry lo­do­wej.

Bo – nie oszu­kujmy się – nie lu­bimy pa­trzeć na pa­toli. Gar­dzimy nimi, gdyż nie żyją tak, jak po­winni, a przy­naj­mniej nie we­dług na­szych norm. Wkur­wiają nas swym rosz­cze­nio­wym po­dej­ściem, wiecz­nym „bo mi się na­leży” i tym, że ro­dząc ko­lejne „bom­belki”, nie mar­twią się o ich przy­szłość, a wy­cho­wa­nie mylą z ho­do­wa­niem, na które pań­stwo po­winno ło­żyć pie­nią­dze. I jest w tym tro­chę prawdy.

Przez wiele lat pracy jako ku­ra­tor są­dowy (wcze­śniej spo­łeczny, a póź­niej za­wo­dowy) na­oglą­da­łem się kom­bi­na­tor­stwa, le­ni­stwa, oszu­ki­wa­nia nie tylko mnie, lecz także pra­cow­ni­ków so­cjal­nych, urzęd­ni­ków czy in­sty­tu­cji cha­ry­ta­tyw­nych. Wi­dzia­łem, jak pra­cu­jący do­ryw­czo czło­wiek pi­sze oświad­cze­nie, w któ­rym twier­dzi, że nie ma żad­nego do­chodu, tylko po to, by otrzy­mać do­dat­kowy za­si­łek w wy­so­ko­ści kil­ku­set zło­tych, i śmieje się z cie­bie, że za­ra­biasz na eta­cie mniej niż on w ciągu ty­go­dnia. Nie ma żad­nych skru­pu­łów, by kła­mać, i nie przej­muje się tym, czy po­nie­sie ja­kieś kon­se­kwen­cje, bo w tym kraju jesz­cze ni­kogo nie ska­zano za nie­praw­dziwe oświad­cze­nie zwią­zane z wy­łu­dze­niem za­siłku w wy­so­ko­ści kil­ku­set zło­ci­szy (albo ja o tym nie sły­sza­łem).

Za­sta­na­wia­łem się też, dla­czego lu­dzie żyją jak w chle­wie, wśród śmieci, syfu, ple­śnie­ją­cego je­dze­nia i na do­da­tek w tym bru­dzie wy­cho­wują po kil­koro dzieci, nie zwa­ża­jąc na za­tę­chły smród wy­do­by­wa­jący się z po­miesz­czeń, w któ­rych skon­cen­tro­wali swój byt. Dla­czego nie chcą zro­bić tak pro­za­icz­nych czyn­no­ści, jak wy­rzu­ce­nie śmieci czy umy­cie pod­łogi? Nie wspo­mi­nam już o ich sza­ro­brud­nych cia­łach.

Z bie­giem lat uod­por­ni­łem się w tym za­wo­dzie. Nie na krzywdę dzieci, ale na pa­tolę i ich tryb ży­cia. Skoro je­steś do­ro­sły, to chlej, ćpaj, żyj w sy­fie albo na dworcu. To w su­mie twój wy­bór, a ja je­dy­nie mogę ci po­wie­dzieć, że można ina­czej. Nie ko­rzy­stasz z rad – to żyj po swo­jemu, a jak po­sta­no­wisz się zmie­nić, to wtedy bę­dziesz sam szu­kał po­mocy. Ale je­żeli pro­wa­dząc taki tryb ży­cia, masz pod opieką dzieci – za­biorę ci je. I zro­bię to z prze­pięk­nym uśmie­chem na ustach i sa­tys­fak­cją, bo wiem, że twoje dzieci, które ho­du­jesz, do­staną szansę na inne ży­cie. Czy z niej sko­rzy­stają? Nie wiem, ale przy­naj­mniej będą miały wy­bór.

Książka, którą trzy­masz w ręku, to zbiór hi­sto­rii, ja­kie przy­tra­fiły mi się w ży­ciu za­wo­do­wym. Su­biek­tyw­nie opo­wie­dziane, wi­dziane mo­imi oczyma. Ich głów­nym te­ma­tem są dzieci i śro­do­wi­ska, w ja­kich żyją. To Pol­ska wi­dziana z in­nej strony – nie z przy­jem­nych osie­dli oto­czo­nych wy­so­kim pło­tem, do któ­rych trzeba się do­stać, prze­cho­dząc przez dwie bramy i wstu­ku­jąc kod do­mo­fonu. To nie świat klu­bów, cen­trów du­żych miast, gdzie kró­luje blichtr i pie­niądz, a o sta­tu­sie ma­jąt­ko­wym świad­czy sa­mo­chód i dro­gie ubra­nie.

Mój świat za­wo­dowy to po­pe­ge­erow­skie wsie, brudne dziel­nice i stare ka­mie­nice, gdzie normą jest bez­zębna trzy­dzie­sto­latka z pię­cior­giem dzieci i ko­lej­nym tym­cza­so­wym part­ne­rem, któ­rego roz­rywką jest pi­cie – naj­le­piej za cu­dze pie­nią­dze. Świat al­ko­ho­li­ków – za­równo tych jesz­cze nie­znisz­czo­nych wie­lo­let­nim chla­niem, któ­rzy trwa­jąc w swo­ich na­ło­gach, jed­no­cze­śnie uno­szą się na po­wierzchni ży­cia w po­zo­rach nor­mal­no­ści, jak i ostat­nich me­neli – ży­ją­cych w szo­pach czy ru­de­rach, któ­rzy je­dze­nie wy­mie­niają na bu­telkę naj­tań­szego bełta, bo gdy nie piją, do­stają pa­daczki al­ko­ho­lo­wej. To także świat roz­wod­ni­ków wal­czą­cych i chwy­ta­ją­cych się wszel­kich spo­so­bów na to, by udo­wod­nić, komu na­leżą się dzieci. Nie ba­czą oni na skutki swej walki i to­pią dzie­siątki ty­sięcy zło­tych w ko­lej­nych spra­wach są­do­wych i u ad­wo­ka­tów.

W książce tej na­zy­wam lu­dzi i sy­tu­acje po imie­niu – „pa­tol”, „kurwa”, „dziwka”, „me­nel” to okre­śle­nia, z któ­rymi się spo­tkasz, bo one funk­cjo­nują w po­tocz­nej mo­wie. Tu po­czu­jesz smród za­szcza­nej pie­lu­chy, usły­szysz brzę­cze­nie mu­chy, która ko­łuje nad nie­opróż­nio­nym z gówna noc­ni­kiem w „dzie­cię­cym” po­koju. Po­czu­jesz lep­kość nie­my­tej po­rę­czy w sta­rej ka­mie­nicy, a w szcze­gól­no­ści usły­szysz krzyk – krzyk dzieci ska­za­nych na zmar­no­wane ży­cie.

Ku­ra­tor to też czło­wiek – z krwi i ko­ści, od­dy­cha­jący, my­ślący, ma­jący su­mie­nie i swoje od­czu­cia. To istota tłam­szona przez prze­pisy prawne, która w me­dial­nym prze­ka­zie ob­wi­niana jest za całe zło nie­wy­dol­no­ści sys­temu. Książka ta po­ka­zuje, czym jest praca ku­ra­tora od środka, jak musi się on mie­rzyć z bez­sen­sow­nymi spra­wami, kon­tro­lami i de­cy­zjami sę­dziego. Do­wiesz się z niej także, jak praca ta jest lek­ce­wa­żona, a drobne po­tknię­cie wy­ko­rzy­sty­wane do tego, by zro­bić z ku­ra­tora ko­zła ofiar­nego, chro­niąc tym sa­mym tych, któ­rzy na gó­rze wy­dają de­cy­zje.

Czy je­steś, czy­tel­niku, go­towy na Pol­skę „C”, gdzie krzyw­dzone dziecko jest sta­ty­styką i pro­ble­mem dla służb, a ko­lejny pa­tol prze­stał wzbu­dzać już ja­kie­kol­wiek emo­cje?

Bóg jest mądrością

Patrzy na mnie swo­imi obłą­ka­nymi oczami, jakby kom­plet­nie nie ro­zu­miała, co do niej mó­wię. Ja sta­ram się jej wy­tłu­ma­czyć, co to nad­zór ku­ra­tora są­do­wego, co to ogra­ni­cze­nie wła­dzy ro­dzi­ciel­skiej, a ona cią­gle: „Je­zus wi­dzi”, „Je­zus spra­wie­dliwy”. Fa­na­tyczka. Chora fa­na­tyczka z uro­je­niami, nie­zdia­gno­zo­waną jesz­cze schi­zo­fre­nią pa­ra­no­idalną.

Jak prze­ko­nać ko­goś, że po­wi­nien się le­czyć? Jak zmu­sić go do le­cze­nia?

Cała hi­sto­ria za­częła się stan­dar­dowo: szkoła za­wia­do­miła sąd, że Irena nie kon­tak­tuje się z pla­cówką, do któ­rej uczęsz­cza jej pięt­na­sto­let­nia córka. Wy­ka­zano, że matka Mar­tyny kilka razy wi­dy­wana była pod szkołą, gdzie za­cze­piała uczniów, pra­wiąc mo­rały o Bogu, Je­zu­sie i tym po­dobne hi­sto­rie. Do tego do­szło także za­cho­wa­nie Mar­tynki, która za­częła wy­ka­zy­wać nie­zdrowe za­in­te­re­so­wa­nie pewną sektą, któ­rej na­zwy nie wy­ja­wię, by nie zdra­dzać miej­sca wy­da­rzeń.

Wy­wiad u Ireny wy­glą­dał w ten spo­sób:

– Pani Ireno, ja­kie ma pani wy­kształ­ce­nie?

– Ja mam wy­kształ­ce­nie dane od Boga, Bóg daje nam ro­zum, Bóg nami kie­ruje…

– Ale jaką pani szkołę skoń­czyła, pani ostat­nia szkoła?

– Bo­ską szkołę skoń­czy­łam, li­ceum skoń­czy­łam, bo Bóg tak chciał…

– Ma pani śred­nie wy­kształ­ce­nie, tak?

– Mam śred­nie, mam, ale to nie jest źle, prawda?

W ma­łym miesz­ka­niu, na nie­spełna trzy­dzie­stu pię­ciu me­trach kwa­dra­to­wych ra­zem z Ireną i jej córką mieszka sie­dem ko­tów i trzy psy. Łażą do­słow­nie wszę­dzie, miau­czą prze­raź­li­wie i szwen­dają się po sto­łach, me­blach, nie zwa­ża­jąc na nic wo­koło. Psy są spo­koj­niej­sze – to przy­gar­nięte kun­dle śpiące na fo­telu i tap­cza­nie.

Irena jest brudna. Śmier­dzi od niej mo­czem. Spod bluzki z roz­cią­gnię­tym de­kol­tem co chwilę uka­zuje się naga, brudna pierś, którą nie­zdar­nie pró­buje po­pra­wiać pod­czas roz­mowy ze mną. Z jej ust czuć nie­przy­jemny od­dech i gdy Irena na­chyla się w moją stronę, mi­mo­wol­nie od­su­wam głowę, by go nie czuć. Brud­nymi pal­cami co chwila do­tyka mo­jego ze­szytu, py­ta­jąc, co tam na­pi­sa­łem.

– Jest pan spra­wie­dliwy?

– Słu­cham?

– Bóg dał panu mą­drość?

– Pani Ireno, ja za­pi­suję wszystko, co pani po­wie, ja je­stem obiek­tywny.

– Pan mnie nie skrzyw­dzi, prawda?

Cóż od­po­wie­dzieć ko­bie­cie, która wpa­trzona we mnie, nie do końca ro­zu­mie, co się dzieje do­okoła. Jak jej tłu­ma­czyć, co ją czeka, gdy pil­nie nie za­cznie się dia­gno­zo­wać i nie po­dej­mie le­cze­nia.

– Pan mi nie za­bie­rze Mar­tynki?

– Nie je­stem po to, by za­brać Mar­tynę. Mu­szę po pro­stu wie­dzieć, czy pani się nią do­brze zaj­muje.

– Dla­czego pan są­dzi, że źle się zaj­muję?

– W szkole po­wie­dziano, że pani mało się nią in­te­re­suje, że przy­cho­dzi pani pod bu­dy­nek i za­cze­pia inne dzieci, mu­szę wie­dzieć dla­czego.

– A czy to źle mó­wić o Bogu?

Naj­gor­sze w tym wszyst­kim jest to, że jej wy­po­wie­dzi są bez emo­cji. Cią­gle ten sam tembr głosu, ta sama in­to­na­cja, to cią­głe prze­świad­cze­nie, że to, co do mnie mówi, jest naj­więk­szą ob­ja­wioną prawdą. Te bez­na­miętne oczy, pa­trzące na mnie pra­wie bez mru­gnię­cia. Kurwa mać, wi­dać w nich ten obłęd.

– Czy pan ko­cha Boga?

– Z czego się pani utrzy­muje?

– Bóg nas oceni.

– Otrzy­muje pani rentę, świad­cze­nia ro­dzinne, ali­menty?

– …

– Otrzy­muje pani?

– Tak.

– Ile pani otrzy­muje?

– Bóg daje mi siłę do ży­cia.

– Dla­czego ma pani tyle zwie­rząt? Skąd te zwie­rzęta?

– Każde zwie­rzę jest stwo­rze­niem bo­skim. Ja im po­ma­gam, nie dam skrzyw­dzić żad­nego zwie­rzę­cia. Nie za­bie­rze mi pan Mar­tynki?

Ma­sa­kra. Istna ma­sa­kra. Kon­takt lo­giczny z tą ko­bietą jest ogra­ni­czony do pra­wie mi­ni­mum. Cią­gle Bóg, Bóg, Bóg… Pró­buję do­wie­dzieć się cze­goś o Mar­ty­nie. Jak – we­dług matki – funk­cjo­nuje w domu, jak so­bie we dwie tu­taj żyją. W końcu chcę po­roz­ma­wiać z Mar­tyną.

– Mar­tyna jest nie­do­bra.

– Dla­czego tak pani mówi?

– Nie słu­cha się mnie, dla niej Bóg nie ist­nieje.

– Ale niech mi pani opo­wie, w ja­kich sy­tu­acjach się nie słu­cha…

– Sza­tan ją opę­tał.

Kurwa.

– Co to zna­czy, że ją sza­tan opę­tał?

– Ona się znęca nade mną.

Kurwa. Kurwa.

– Jak się znęca?

– Ona mi krew za­biera.

What the mo­ther­fuc­ker fuck? Kurwa.

– Za­biera, w ja­kim sen­sie?

– Ude­rzyła mnie i krew mi z nosa po­le­ciała.

Ufff. Przy­naj­mniej nie wy­sysa. Już so­bie wy­obra­zi­łem Mar­tynkę wbi­ja­jącą się w szyję Irenki i chłep­czącą, jak ten ko­tek mleko z mi­seczki, krew ma­muni. Kurwa, po­je­bane to wszystko.

Irena po­pra­wiła swo­imi brud­nymi rę­koma de­kolt. Kot prze­biegł mi koło nogi, a je­den z psów pod­niósł łeb i spoj­rzał w moim kie­runku. W od­dali ty­ka­nie ścien­nego ze­gara, przej­mu­jący chłód. Ja­koś nie­swojo mi się zro­biło. Za­czą­łem za­sta­na­wiać się nad tym, co bym zro­bił, gdyby ta schi­zo­fre­niczka rzu­ciła się na mnie? Wa­lił­bym chyba pro­sto w łeb, nie pa­trząc na żadne oko­licz­no­ści. Ja­kie to na­tu­ralne, że czło­wiek czuje strach przed cho­rymi psy­chicz­nie. Być może to świa­doma obrona or­ga­ni­zmu przed nie­prze­wi­dy­wal­no­ścią ich za­cho­wań? A może to po pro­stu strach przed no­wym, przed czymś, czego nie znamy? Może in­stynkt, który każe uni­kać lu­dzi, zdol­nych (przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie) wy­rzą­dzić nam krzywdę? Chu­jowa sy­tu­acja.

– Pani Ireno, czy kie­dy­kol­wiek le­czyła się pani psy­chia­trycz­nie?

– Ja nie je­stem chora. Wszy­scy mó­wią, że je­stem chora, ale ja się mo­dlę i Bóg w mo­dli­twie mi po­wie­dział, że ja nie je­stem chora.

– Czyli ni­gdy nie była pani u le­ka­rza?

– Pan jest mą­dry. Bóg pana ko­cha. Ja nie po­trze­buję się le­czyć. Mar­tynka musi się na­wró­cić. Ona musi gło­sić ze mną chwałę Pana. Bo ją sza­tan za­bie­rze i ją stracę.

Na­gle Irena wstała od stołu i po­de­szła do szafki ku­chen­nej. Wy­pro­sto­wa­łem się i, nie tra­cąc jej z pola wi­dze­nia, spią­łem wszyst­kie mię­śnie, przy­go­to­wu­jąc się na atak czy inne nie­prze­wi­dziane za­cho­wa­nie. Zła­pała ła­żą­cego po szafce kota i zrzu­ciła go na pod­łogę. Kot miauk­nął z nie­za­do­wo­le­nia i zwiał do po­koju obok.

– Kto jest oj­cem Mar­tyny?

– Ni­komu nie mó­wi­łam, by­łam gwał­cona. Mar­tynka jest z gwałtu. Ona o tym nie wie.

Ale ja wiem, że to nie­prawda. Kon­ku­bent zo­sta­wił Irenę wiele lat temu, bo praw­do­po­dob­nie nie mógł znieść jej po­stę­pu­ją­cych dzi­wactw. A to, że zo­sta­wił jej córkę, nic z tym nie ro­biąc, to inna bajka.

Prze­pisy w Pol­sce są tak skon­stru­owane, że ja jako ku­ra­tor nie mogę wy­stą­pić o prze­ba­da­nie Irenki przez le­ka­rza psy­chia­trę na­wet pod przy­mu­sem. Może zro­bić to sąd na wnio­sek naj­bliż­szej ro­dziny albo Ośrodka Po­mocy Spo­łecz­nej. Dziwne, prawda? Po­dob­nie sy­tu­acja wy­gląda z al­ko­ho­li­kami – to Gminna lub Miej­ska Ko­mi­sja Roz­wią­zy­wa­nia Pro­ble­mów Al­ko­ho­lo­wych może zgło­sić do sądu wnio­sek o przy­mu­sowe le­cze­nie. Ja nie­stety nie. Na szczę­ście do­brze żyję z OPS i taki wnio­sek o prze­ba­da­nie Irenki przez bie­głego są­do­wego zo­staje skie­ro­wany.

Po kilku ty­go­dniach Irena prze­cho­dzi ba­da­nie psy­chia­tryczne. Le­karz psy­chia­tra orzeka, że Irenka co prawda jest chora, ale nie wy­maga le­cze­nia sta­cjo­nar­nego (szpi­tal­nego). Wspa­niale, kurwa jego mać.

Cią­gle bu­jam się z tą Ireną i nie wiem, co z nią zro­bić. Umó­wi­łem się z pe­da­gożką szkolną („pe­da­gożka” brzmi mniej wię­cej tak jak „mi­ni­stra”), że do niej pod­jadę i po­roz­ma­wiamy o tym, jak Mar­tynka funk­cjo­nuje w szkole. Co tu ukry­wać, chcę i mu­szę cze­kać na ja­kieś szcze­gólne i po­ważne za­nie­dba­nia, ja­kieś sy­gnały świad­czące o tym, że Mar­tyna musi być z dala od matki. W mię­dzy­cza­sie na­mie­rzy­łem już ciotkę i wujka Mar­tyny, umó­wi­łem się na­wet z nimi na roz­mowę – przy­garną dzie­ciaka, gdyby matkę trzeba było przy­mu­sowo umie­ścić w psy­chia­tryku czy za­brać córkę, kiedy palma Irence tak od­bije, że bę­dzie świ­ro­wać.

Za­czy­namy po­lo­wa­nie.

Bez obaw. Cały czas sta­ram się na­mó­wić Irenę, żeby po­ło­żyła się do szpi­tala. Roz­ma­wiam te­le­fo­nicz­nie z ro­dziną i py­tam, czy mogą na nią wpły­nąć. Na­wet pe­da­gożka z dy­rek­torką wy­brały się do jej domu, żeby po­roz­ma­wiać. Nic. Kurwa, jak gro­chem o ścianę, bez efektu. Irena twier­dzi, że jest zdrowa, nic jej nie jest, była ba­dana przez le­ka­rza i ni­kogo wię­cej do domu nie wpu­ści. Chuj bombki strze­lił.

Na­dal po­luję. Czaję się jak my­śliwy, który upa­trzyw­szy zwie­rzynę, po­dąża jej tro­pem, i roz­glą­da­jąc się, idzie za po­strzał­kiem zna­czą­cym drogę ucieczki farbą. Żoł­nierz ma cel. Li­kwi­duje cel, któ­rym jest czło­wiek. O wiele ła­twiej my­śleć, że zli­kwi­do­wało się cel, nie czło­wieka. Bo za li­kwi­da­cją czło­wieka stoi tra­ge­dia ro­dziny – może miał dzieci, żonę, chorą matkę, któ­rej za­pew­niał le­kar­stwa? Może był je­dy­nym ży­wi­cie­lem ro­dziny? Żoł­nierz li­kwi­duje cel i ma nie my­śleć o nim w in­nych ka­te­go­riach. U my­śli­wych zwie­rzęta nie krwa­wią – one pusz­czają farbę. Brzmi ła­god­niej, prawda?

Z jed­nej strony je­stem em­pa­tyczny i niosę po­moc. Mam po­ma­gać. Mam wpły­wać na ro­dzinę tak, aby zmie­niło się u niej na lep­sze. Mó­wię miłe słowa, po­cie­szam, wzmac­niam, pod­bu­do­wuję. Z dru­giej – bez­względ­nie mu­szę pod­jąć de­cy­zję o tym, co zro­bić z dziec­kiem, gdy jest co­raz go­rzej. Nie zwa­żać na prośby, na la­menty, na cią­głe obiet­nice po­prawy. Nie zwa­żać na prze­stra­szone buźki pa­trzące w moją stronę i za­da­jące py­ta­nia: „Czy przy­szedł nas pan za­brać?”.

Irena. Cze­kam na ja­kieś po­ważne za­nie­dba­nie, na sy­gnał, że dziecko nie chce wra­cać do domu. Roz­ma­wiam z pe­da­gożką – Mar­tynka jest wy­co­fana, ma mało ko­le­ża­nek, cza­sami jest brudna, ma znisz­czone rze­czy. Lecz wszyst­kie pod­ręcz­niki i ze­szyty ma, za­wsze jest przy­go­to­wana, taka czwór­kowa uczen­nica. Matka, co prawda, ostat­nio olewa kon­takty ze szkołą, ale to norma, po­łowa ro­dzi­ców ma na to wy­lane i po­ka­zuje się w pla­cówce raz w roku lub rza­dziej. Pe­da­gożka zo­bo­wią­zała się brać Mar­tynkę na ja­kieś roz­mowy po lek­cjach, coś à la so­cjo­te­ra­pia, żeby dziew­czynkę tro­chę wzmoc­nić, pod­bu­do­wać, a jed­no­cze­śnie przyj­rzeć się, czy wszystko w po­rządku. Ja­kieś pi­smo do po­radni psy­cho­lo­gicz­nej też pój­dzie, żeby prze­ba­dali dzie­ciaka pod ką­tem roz­woju emo­cjo­nal­nego. Za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy nadano je w ro­dzin­nym ośrodku dia­gno­styczno-kon­sul­ta­cyj­nym – nie pa­mię­tam już, a może nie­do­kład­nie spraw­dzi­łem?

Pe­da­gożka jest młoda. Cał­kiem nie­zła, szczu­pła, wy­soka, od dwóch czy trzech lat pra­cuje w szkole. Żeby uspraw­nić wy­mianę in­for­ma­cji w tak trud­nej sy­tu­acji, prze­ka­za­li­śmy so­bie pry­watne nu­mery ko­mó­rek, aby nie­po­trzeb­nie nie szu­kać się po biu­rach czy nie wy­dzwa­niać po in­nych nu­me­rach sta­cjo­nar­nych. No i naj­waż­niej­sze – nie ma ob­rączki, cho­ciaż aku­rat w spra­wie Mar­tyny ta in­for­ma­cja jest nie­ważna. Po­łowa lu­dzi w związ­kach zdra­dza i bę­dzie zdra­dzać. To ta­kie oczy­wi­ste. W du­żej mie­rze praca ku­ra­tora to te­le­fon, a zdo­by­cie nu­meru ko­mór­ko­wego od mło­dych, za­an­ga­żo­wa­nych w zba­wia­nie świata urzęd­ni­czek nie jest żad­nym pro­ble­mem.

Po raz ko­lejny od­wie­dzam swoją nad­zo­ro­waną. I po raz ko­lejny wi­dzę ten sam ob­ra­zek. Ona za­nie­dbana, brudna i zwie­rzęta ła­żące z kąta w kąt. I ta sama roz­mowa o Bogu, że jest mą­dro­ścią i kie­ruje na­szym lo­sem i że on wie, co dla nas naj­lep­sze. No niby tak.

Mar­tynka jest w po­koju. Sie­dzi na tap­cza­nie i bacz­nie mnie ob­ser­wuje. Uśmie­cham się do niej, py­tam, jak w szkole, czy ma ko­le­żanki, co lubi ro­bić w cza­sie wol­nym. Przy każ­dej od­po­wie­dzi spo­gląda na matkę. Mówi do mnie nie­pew­nie, a Irena co chwilę pró­buje za nią od­po­wie­dzieć. De­li­kat­nie mó­wię jej, że prze­cież córka umie mó­wić i nie po­trze­buje jej po­mocy.

Py­tam o zwie­rzęta: co je­dzą, czy są szcze­pione, czy zdrowe. Wtedy Irena mniej mówi o Bogu, kon­cen­truje się na nich i opo­wiada mi o tru­dach zaj­mo­wa­nia się nimi. Bie­rze ki­cię do ręki, głasz­cze. Każe Mar­tynce wziąć na ko­lana jed­nego kotka. Jaka wspa­niała, ko­cha­jąca się ro­dzina.

Za­sta­na­wia mnie, jak miesz­ka­nie tak mło­dej dziew­czyny z tak chorą matką wpływa na jej psy­chikę. Ja­kie spu­sto­sze­nie w główce dzie­ciaka wy­wo­łuje cho­roba psy­chiczna matki co­dzien­nie funk­cjo­nu­ją­cej w ten spo­sób. I, do cho­lery, jak roz­wią­zać tę pa­tową sy­tu­ację?

Któ­re­goś dnia sie­dzę w pracy i sły­szę dźwięk ko­mórki. Pa­trzę na wy­świe­tlacz – pe­da­gożka. Już dawno prze­sze­dłem z nią na „ty”, co by nie two­rzyć ba­rier we współ­pracy, a ta mi traj­ko­cze w słu­chawkę, że Mar­tynka przy­nosi do szkoły pie­nią­dze i ubrana jest w lep­sze ciu­chy, bran­so­letki, kol­czyki i ma po­ma­lo­wane pa­znok­cie. Pe­da­gożka zro­biła wy­wiad i oka­zało się, że Mar­tynka wraz z ma­mu­sią cho­dzi na spo­tka­nia ja­kiejś grupy „re­li­gij­nej”, a dziecko przy­znało się jej, że jest tam bar­dzo faj­nie, bo śpie­wają pio­senki, tań­czą i wszy­scy są dla sie­bie mili, a w do­datku po­znała star­sze ko­le­żanki. Wy­cią­gnęła od Mar­tynki in­for­ma­cję, że tań­czą wo­kół ja­kie­goś po­sągu…

Ja pier­dolę, kurwa mać. Jesz­cze ja­kaś sekta mi po­trzebna, jak­bym nie miał in­nych zmar­twień. Tyle się czło­wiek na­słu­cha, że sek­cia­rze po­tra­fią być bez­względni i nie lu­bią, jak ktoś im grze­bie w ich ko­ciołku i zbyt do­kład­nie przy­gląda się, czym tak na­prawdę się zaj­mują.

Trzeba za­cząć dzia­łać.

* * *

Mrauuu. Uwią­zany kot na sznurku spoj­rzał na mnie swo­imi świe­cą­cymi śli­piami, gdy na­ru­szy­łem jego do­mowy mir, wcho­dząc z im­pe­tem do miesz­ka­nia Ireny przez drzwi, które były otwarte na oścież. Hau. Usły­sza­łem głos psiaka, który za­nie­po­ko­jony dał znać, że ktoś obcy wszedł na jego te­ry­to­rium, a on, bie­dak za­mknięty w po­koju, nie mógł za­re­ago­wać w inny spo­sób swoją psią wście­kło­ścią. Miau­uuu. Po­now­nie od­głos wy­dany przez kota przy­po­mniał mi, że nie je­stem kimś, na kogo w tym domu cze­kają.

– Dzień do­bry. – Z uśmie­chem spoj­rza­łem na naj­ja­śniej­szą schi­zo­fre­niczkę, która sto­jąc ty­łem, zmy­wała coś w zle­wie, roz­chla­pu­jąc wodę na pod­łogę i przy­le­głe szafki pa­mię­ta­jące lata wcze­snego Gierka, a może i póź­nego Bie­ruta. Myła ja­kieś pu­ste po­jem­niczki po mar­ga­ry­nie i in­nych ser­kach. Cały ich rzą­dek, po­zmy­wany i schnący, le­żał na stole, dum­nie pre­zen­tu­jąc swe pla­sti­kowe wnętrz­no­ści. Po jaki chuj jej one po­trzebne?

– Dzień do­bry – po­wtó­rzy­łem, bo za­pewne za­głu­szył mnie szum wody z kranu. Irena szyb­kimi ru­chami ście­reczką wy­dłu­by­wała resztki za­war­to­ści znaj­du­jące się w pla­sti­ko­wych pu­de­łecz­kach.

Nic. Zero od­zewu. Jak gro­chem o brudną i za­grzy­bioną ścianę. Sta­ną­łem na środku kuchni i ro­zej­rza­łem się po po­miesz­cze­niu. W ką­tach było jesz­cze wię­cej ta­kich pu­de­łe­czek, pod sto­łem też, na wi­szą­cych szaf­kach także. Coś po­nad setkę. Po cho­lerę jej to?

W swo­jej pracy nie­raz wi­dzia­łem lu­dzi, któ­rzy mieli ma­nię zbie­rac­twa. Zno­szą wtedy naj­prze­róż­niej­szy syf do cha­łupy, który gnije i śmier­dzi ku utra­pie­niu są­sia­dów i in­nych oko­licz­nych miesz­kań­ców. Je­śli miesz­kają w dom­kach, to całe po­dwórka są za­gra­cone i za­śmie­cone wszel­kiego ro­dzaju zło­mem i in­nym gów­nem, nie mó­wiąc o ro­bac­twie, które lę­gnie się po­tem w tym sy­fie. Irena, jak wi­dać, wy­spe­cja­li­zo­wała się w po­jem­nicz­kach. Pla­sti­ko­wych, jed­no­ra­zo­wych po­jem­nicz­kach, które z taką pie­czo­ło­wi­to­ścią szo­ro­wała w zle­wie. Przy­naj­mniej są czy­ste i nie śmier­dzą.

– Halo! – krzyk­ną­łem, aż Irena wzdry­gnęła się, wy­pusz­cza­jąc z rąk ście­reczkę i jakże uży­teczny dla niej ku­be­czek po jo­gur­cie. Od­wró­ciła się w moją stronę i…

„O fuck…” – po­my­śla­łem swoim su­per­hi­pe­rin­te­li­gent­nym mó­zgiem, a im­pulsy elek­tryczne pły­nące mo­imi neu­ro­nami i neu­ro­prze­kaź­ni­kami do­pro­wa­dziły mnie do in­te­lek­tu­al­nego or­ga­zmu. „O kurwa” – mi­mo­wolny skurcz mię­śni twa­rzy spo­wo­do­wał przy­kurcz ką­ci­ków ust, uno­sząc je, cał­ko­wi­cie bez­wol­nie i bez wpływu mo­jej dia­bel­nie sil­nej woli ku gó­rze. „O ja pier­dolę…” – ko­tło­wa­nina my­śli w mo­jej czaszce osią­gnęła apo­geum i mu­siała zna­leźć uj­ście wła­śnie za po­śred­nic­twem otworu gę­bo­wego, który – jak pa­mię­tam z lek­cji bio­lo­gii – był na sa­mym po­czątku układu po­kar­mo­wego. Tym ra­zem mo­jego układu.

Przede mną w peł­nej oka­za­ło­ści stała Irena. Stała jak stała, ubrana jak zwy­kle, ale wzrost ak­tyw­no­ści mo­jego mó­zgu spo­wo­do­wało coś in­nego. Z uszu Irenki wy­sta­wały… po­skrę­cane ka­wałki li­gniny lub ja­kiejś chu­s­teczki jed­no­ra­zo­wej, ku­pio­nej za­pewne na wy­prze­daży w Bie­dronce lub ap­tece. Prze­ko­miczny wi­dok.

Irena szyb­kim ko­cim ru­chem zła­pała te dwa wy­sta­jące z ucha cu­deńka i wy­cią­gnęła je, do­pusz­cza­jąc do uszu i swo­jej po­krę­co­nej głowy dźwięki wy­do­by­wa­jące się z mo­ich ust.

– Dzień do­bry – od­po­wie­działa w moją stronę, trzy­ma­jąc te wa­ciki w dło­niach. – Nie sły­sza­łam, jak pan wszedł.

– Co się stało, ma pani za­pa­le­nie uszu? – za­py­ta­łem, z wielką mocą sta­ra­jąc się ukryć ba­nana, który rósł na mej twa­rzy, a na­leży pa­mię­tać, że rósł on bez­wol­nie, spo­wo­do­wany po­tężną dawką im­pul­sów elek­trycz­nych, na które nie mia­łem wpływu.

– Nie, nie, to tylko tak… – za­częła mó­wić, lecz nie do­koń­czyła, bo z im­pe­tem do kuchni wpa­dła Mar­tynka, trzy­ma­jąca na rę­kach kota. Po­de­szła do matki i prak­tycz­nie rzu­ciła tym bied­nym zwie­rzę­ciem w jej stronę, od­wra­ca­jąc się na pię­cie i za­my­ka­jąc po­now­nie w po­koju. Cie­kawy wi­dok, nie ma co.

– To co z tymi uszami ma pani? – po­no­wi­łem py­ta­nie, bę­dąc lekko zszo­ko­wa­nym wi­do­kiem, jaki za­sta­łem przed chwilą.

– Ja po pro­stu mu­szę, tak le­piej się czuję – od­po­wie­działa, pa­trząc prze­ni­kli­wie na moją fa­cjatę, aż mnie ciary po ple­cach prze­szły. Wy­glą­dała jak ja­kaś opę­tana czy cho­lera wie co.

– Niech pan usią­dzie, za­raz wy­trę – za­pro­siła mnie, wska­zu­jąc roz­kle­ko­tane krze­sło, i szyb­kim ru­chem ze­brała ze stołu po­jem­niczki, które zo­sta­wiły na ku­chen­nym bla­cie nie­małe ka­łuże. Wrzu­ciła te pla­stiki do zlewu i brudną szmatą starła wodę z ce­raty. Wy­cią­gną­łem ze­szyt i za­czą­łem no­to­wać.

– Mar­tynka się mnie nie słu­cha, ją chyba coś opę­tało – od­po­wie­działa na moje py­ta­nie, jak so­bie ra­dzi z wy­cho­wa­niem córki. Kurwa jego mać, jesz­cze mi tu ja­kie­goś Lu­cy­fera, który dzieci opę­tuje, po­trzeba. Do­brze, że jej nikt nie opę­tał i, do cho­lery ja­snej, jak ją zmu­sić do wi­zyty u le­ka­rza? W są­dzie już leży wnio­sek o przy­mu­sowe ba­da­nie psy­chia­tryczne, ale to wszystko wy­maga czasu, a ja mam go co­raz mniej.

– Jak to jest z tą Mar­tyną, dla­czego się pani nie słu­cha? – do­py­tuję schi­zolkę, żeby do­wie­dzieć się prawdy i póź­niej zwe­ry­fi­ko­wać to w roz­mo­wie z na­sto­latką.

– Ona robi, co chce, nie słu­cha się, stra­szy mnie, nie wie­rzy w Boga. – Irenka kie­ruje swoją li­ta­nię w moją stronę, a ja wszystko skru­pu­lat­nie no­tuję w swoim ka­pow­niku, by nie uro­nić żad­nego cu­dow­nie cen­nego słówka z jej opo­wie­ści.

– Ale niech pani opi­sze jej za­cho­wa­nie, wy­zywa pa­nią, bije, kłóci się… – sta­ram się na­pro­wa­dzić Irenkę na wła­ściwe tory, lecz słabo mi to wy­cho­dzi.

– Ja wie­rzę, że Bóg jest spra­wie­dliwy, że to oceni. Mar­tynka jest z gwałtu, on tu przy­cho­dzi, ja się boję…

Yyyy. Kurwa, kto, co, po co i dla­czego… Kurwa! Kto przy­cho­dzi?

– Ale kto przy­cho­dzi? Nie ro­zu­miem. Niech mi pani po­wie, kto przy­cho­dzi? – do­py­tuję co­raz bar­dziej zdzi­wiony opo­wie­ścią. – Duch przy­cho­dzi, oj­ciec? Kto?

– Tak, on przy­cho­dzi. Ale ja nie po­zwolę za­brać Mar­tynki. On mnie nie na­stra­szy. Mar­tynka jest do­bra. Mam w niej opar­cie. Bóg mi ją dał. Ja kie­dyś by­łam w skle­pie, bo ja sta­ram się oszczęd­nie żyć, mi star­cza, ja w ogródku po­ro­bię, kurki na­kar­mię, ja po­tem się le­piej czuję, ale Mar­tynka nie za­wsze to do­ce­nia, bo ja cho­ruję, na nogę cho­ruję, ja rentę mam na tę nogę, ale ja się mo­dlę i mogę pra­co­wać. Mar­tynka do szkoły cho­dzi i ona do­brze się uczy…

Sło­wo­tok. Każde zda­nie na inny te­mat i wą­tek, aż sam się po­gu­bi­łem w jej opo­wie­ści. Szcze­rze, to nie chce mi się roz­wa­żać każ­dego słowa, ja­kie wy­po­wie­działa w mo­jej obec­no­ści. I tak to ni­czego nie zmieni. Po­wie­dzia­łem Ire­nie, że idę po­roz­ma­wiać z Mar­tyną na osob­no­ści. Ta nie wi­dzi pro­blemu. Wcho­dzę do po­koju o po­wierzchni około dwu­na­stu me­trów kwa­dra­to­wych. Ja­kiś dy­wan, łóżka dwa, stara me­blo­ścianka. Brak te­le­wi­zora, brak kom­pu­tera. Na­wet ra­dia nie ma. Mar­tyna sie­dzi osten­ta­cyj­nie roz­wa­lona w fo­telu i prze­gląda ulotki z po­bli­skiego hi­per­mar­ketu.

– Jak ci się z matką mieszka? – za­py­tuję.

– W po­rządku.

– Mama skarży się, że jej nie słu­chasz?

– Słu­cham.

– Je­steś już pra­wie do­ro­sła i nie ukry­wam, że za­cho­wa­nie mamy jest tro­chę dziwne. Co ty o tym my­ślisz?

– Ona za­wsze taka była.

– A po­mię­dzy tobą a mamą do­cho­dzi do awan­tur? Wy­zy­wa­cie się, kłó­ci­cie?

– Nie, jest do­brze.

– A były ta­kie sy­tu­acje, że na przy­kład oba­wia­łaś się mamy, że może coś ci zro­bić, albo za­cho­wy­wała się w ten spo­sób, że so­bie mo­głaby coś zro­bić? – sta­ram się do­ciec.

– Nie.

Kurwa jego mać. Siel­sko aniel­sko można by po­wie­dzieć w tym domu mle­kiem i mio­dem pły­ną­cym. Szu­kam da­lej punktu za­cze­pie­nia, jak nie dziś, to ju­tro może.

Kilka dni póź­niej, z rana, ja­dąc do pracy, prze­jeż­dżam obok cha­łupy nad­zo­ro­wa­nej Irenki. W su­mie to mi­ną­łem już jej dom, lecz mnie tknęło. Za­pewne ten duch, który opę­tał Mar­tynkę i Irenę, do­cze­pił się te­raz mnie i świ­druje mój mózg i kłę­biące się w nim my­śli. Jaki był nu­mer do Gho­st­bu­ster­sów? Na­stęp­nym ra­zem so­bie za­pi­szę. Po kil­ku­set me­trach za­wró­ci­łem i wje­cha­łem swoim no­wiu­sień­kim (bo dwa­dzie­ścia lat temu z sa­lonu ode­bra­nym) sa­mo­cho­dem na po­dwórko. Za­zgrzy­tały sprę­żyny od amor­ty­za­to­rów na kilku dziu­rach, które za­pewne wy­ko­pane były przez wa­łę­sa­jące się wo­koło psy, i za­trzy­ma­łem się prak­tycz­nie pod sa­mymi drzwiami miesz­ka­nia. Za­uwa­ży­łem, że ostat­nio w ogóle zro­bi­łem się wy­godny i naj­chęt­niej wpier­do­lił­bym się do miesz­ka­nia swym au­tem i, nie wy­sia­da­jąc, prze­pro­wa­dził swoje jakże szla­chetne czyn­no­ści są­dowe. Czło­wiek z wie­kiem robi się wy­godny. A i wię­cej trzeba się na­sta­rać, by młod­szą la­skę po­de­rwać. Jesz­cze tro­chę i zo­sta­nie mi tylko szpa­no­wa­nie kasą, któ­rej na do­da­tek nie mam za wiele. Sta­rość nie ra­dość. Trzeba się bę­dzie kie­dyś ustat­ko­wać, lecz jesz­cze nie te­raz. Za rok albo dwa. Wo­je­wódzki to ja nie je­stem, nie mam po­rsche i wła­snego pro­gramu w te­le­wi­zji. A tak w ogóle to po­zdra­wiam, pa­nie Wo­je­wódzki, je­śli to czy­tasz. Pana Krzysz­tofa Ibi­sza też. Taaa, czy­tają. Nie­po­prawny opty­mi­sta ze mnie.

Pu­kam do drzwi. Nikt nie otwiera, więc my­ślę, że może rze­czy­wi­ście ni­kogo nie ma. W oknie obok po­ru­szyła się fi­ranka. Może to kot albo pies. Nie wiem. Za­glą­dam przez szybę.

W mo­men­cie gdy zbli­ży­łem swe oczęta do szyby, za­sła­nia­jąc ręką od­bi­ja­jące świa­tło sło­neczne, oczom moim uka­zała się fa­cjata Mar­tyny, zer­ka­jąca przez po­żół­kłą fi­rankę.

– Otwórz, Mar­tyna.

Otwo­rzyła drzwi, a ja wsze­dłem do środka.

– Jest mama?

– Nie ma, gdzieś po­szła i nie wró­ciła.

– Tak wcze­śnie wy­szła?

– Od wczo­raj jej nie ma.

– Jak to od wczo­raj? Sama je­steś?

– Tak.

– Ale jak, jak długo sama je­steś?

– Od wczo­raj rano.

– I ni­komu nie po­wie­dzia­łaś, że two­jej mamy nie ma?

– Nie, ona cza­sami tak wy­cho­dzi i wraca na drugi dzień.

Oczy­wi­ście za­py­ta­łem o te­le­fon do matki i o to, czy ma ja­kąś ro­dzinę itp. I kon­takt do niej. Cały ura­do­wany po­le­cia­łem w te pędy do sądu, ka­żąc na­sto­latce cze­kać w domu, bo ma­mu­sia może wró­cić. Szybko spi­sa­łem no­tatkę, że dzie­ciak bez opieki, po­zo­sta­wiony w domu od wczo­raj, nikt się nim nie in­te­re­suje itp. W mię­dzy­cza­sie te­le­fon do OPS. Sę­dzia wy­daje po­sta­no­wie­nie, by w try­bie pil­nym umie­ścić dzie­ciaka w pla­cówce, lecz OPS szybko prze­ko­nuje ciotkę i wujka, któ­rzy we­zmą na­sto­latkę do sie­bie, dzięki czemu unik­nie bi­dula.

I tak, dro­dzy czy­tel­nicy, za­koń­czyła się hi­sto­ria z Ireną i jej schi­zo­fre­nią. Z tego co wiem, Irena tra­fiła w końcu do psy­chia­tryka. Po jego opusz­cze­niu chciała, by Mar­tynka wró­ciła do niej, lecz jej córka wo­lała zo­stać u wu­jo­stwa.

Coraz bliżej święta…

Słaby to król

Makaki

Wujek

Pan i władca życia

Kołyska

Opowiem wam bajkę…

Zupa

Wcho­dzę. Wcho­dzę do bloku po­pe­ge­erow­skiego, gdzie le­żąca na klatce scho­do­wej psia kupa nie robi na ni­kim wra­że­nia, a kłę­biące się wo­kół niej mu­chy wy­dają jed­no­stajne bzy­cze­nie w eks­ta­zie spo­wo­do­wa­nej smro­dliwą ucztą. Omi­jam tę kupę, co by w nią nie wdep­nąć i nie wy­pa­sku­dzić swo­ich bu­tów, tu­dzież no­ga­wek spodni ku­pio­nych w skle­pie na pro­mo­cji. Po­woli idę scho­dami do góry, uwa­ża­jąc, by nie do­tknąć po­rę­czy, po­nie­waż mam nie­od­parte wra­że­nie, że to gówno nie jest je­dy­nym zmar­twie­niem osób dba­ją­cych tu o czy­stość.

Gdy staję pod drzwiami miesz­ka­nia w ta­kich blo­kach, za­wsze wi­dzę to samo: zsza­rzałe od brudu, uje­bane drzwi – wrota do kró­le­stwa pa­to­lo­gii, które rzą­dzi się swo­imi pra­wami. Nie po­zo­staje mi nic in­nego, jak pu­kać, pu­kać i jesz­cze raz pu­kać, w na­dziei, że dykta uchyli swe cze­lu­ści, a ja do­stą­pię ła­ski wkro­cze­nia do kom­nat ludz­kiego upadku.

Po co tam idę? Miesz­ka­nie zaj­muje me­nelka wraz z me­ne­lem. Kie­dyś uro­dziło im się dwoje dzieci, które obec­nie prze­by­wają w bi­dulu gdzieś w Pol­sce, za­pewne wie­rząc w to, że ma­mu­sia z ta­tu­siem przyjdą i je za­biorą. Me­nelce z me­ne­lem tak się wspa­niale zda­rzyło, że po­wili nowe dzie­ciątko i za­po­mi­na­jąc o dwóch po­przed­nich, za­jęli się wy­cho­wy­wa­niem swo­jego no­wego bej­biątka. A jako że ro­bili to dość nie­po­rad­nie, na co pra­cow­nik so­cjalny przy­my­kał oko, dzie­ciątko w wieku trzech lat wy­glą­dało na pół­to­ra­roczne – le­dwo sie­działo na swoim wą­tłym tyłku, nie mó­wiąc o sa­mo­dziel­nym je­dze­niu czy sy­gna­li­zo­wa­niu po­trzeb w po­staci kupki czy siku.

Inna hi­sto­ria jest o tym, jak tra­fi­łem do tej ro­dziny. Kie­dyś by­łem u jed­nej z nad­zo­ro­wa­nych, gdzie pro­wa­dzi­łem tzw. nad­zór oso­bi­sty. Kiedy wsze­dłem do miesz­ka­nia, na­tkną­łem się na re­la­tyw­nie młodą ko­bietę, na­je­baną jak szpa­del, która na mój wi­dok ze­rwała się z krze­sła i spier­do­liła z miesz­ka­nia. Szybko do­wie­dzia­łem się, kto to był i że ma na wy­cho­wa­niu dzie­ciaka. Sam so­bie na­ro­bi­łem ro­boty, skła­da­jąc na­stęp­nego dnia wnio­sek do wy­działu ro­dzin­nego w moim są­dzie o skon­tro­lo­wa­nie tej ro­dzinki. Tak oto je­stem u nich.

W końcu, po moim in­ten­syw­nym pu­ka­niu, drzwi się otwie­rają. Uj­rza­łem znaną mi już me­nelkę, która trzeźwa i od­wa­lona w dżinsy oraz bluzkę z ko­ronką, przy­wi­tała mnie bez­zęb­nym uśmie­chem i za­pro­siła do środka. W ko­ry­ta­rzu przy­wi­tał mnie pan me­nel, po­da­jąc rękę i przed­sta­wia­jąc się szar­mancko. Co by się da­lej nie roz­pi­sy­wać, pań­stwo me­ne­lo­stwo za­pew­niało mnie, że oni al­ko­holu nic a nic nie piją, żyją so­bie skrom­nie, wy­cho­wu­jąc ma­łego Kajtka, a to, że im dzieci kie­dyś tam za­brano, to było po­mó­wie­nie i nie­po­ro­zu­mie­nie, bo raz im się zda­rzyła im­prezka w domu, a tu pe­chowo przy­je­chała po­li­cja i za­brała im dwójkę wcze­śniej­szych dzieci. Oczy­wi­ście za­rze­kają się, że gdy tylko skoń­czą re­mont miesz­ka­nia, złożą wnio­sek do sądu, by dzieci do nich wró­ciły, ale te­raz pie­nię­dzy mało, farby dro­gie, me­ble trzeba wy­mie­nić i za­dłu­że­nie za miesz­ka­nie spła­cić. Ale już na wio­snę będą się za to brali i znów będą szczę­śliwą ro­dzinką.

Ga­dał tak me­nel i ga­dał, wkur­wia­jąc mnie swoją gadką. Wkur­wie­nie osią­gnęło szczyt, gdy po­sta­no­wi­łem spraw­dzić, gdzie jest dziecko i obej­rzeć je cho­ciaż z ze­wnątrz. Zo­sta­łem za­pro­wa­dzony do po­koju, w któ­rym w wózku dla nie­mow­la­ków, tak, kurwa, w wózku (!!!), z pod­ku­lo­nymi no­gami spał trzy­la­tek!!! Trzy­la­tek bar­dzo chudy, z za­wi­nię­tym pam­per­sem na wą­tłej dupci. Nie po­wiem, wkur­wiło mnie to nie­mi­ło­sier­nie i naj­nor­mal­niej w świe­cie za­czą­łem je­bać pa­toli, bo prze­cież ta­kie dziecko po­winno mieć łóżko i tym po­dobne sprawy. Fi­nał tego był taki, że za­częli się tłu­ma­czyć, że oni tylko usy­piają w wózku, a dziecko śpi na tap­cza­nie. W domu był tylko je­den tap­czan, więc ko­lejna wąt­pli­wość, jak oni się w trójkę na nim miesz­czą. Wtedy to pan me­nel rzekł do mnie:

– Bo ja to śpię na fo­telu, a żona z dziec­kiem.

Wy­my­ślił so­bie na po­cze­ka­niu. Py­tam, dla­czego ma­luch nosi pam­persa. „Bo dziecko mówi nie­wy­raź­nie i nie na­uczyło się wo­łać” – ko­lejne gów­niane tłu­ma­cze­nie. Py­tam, czy dziecko cho­dzi. – „Pró­buje, ale on taki sła­biutki” – tłu­ma­czy mi matka. Mó­wię, by mi po­ka­zała, czym go karmi. Pro­wa­dzą mnie do kuchni i otwie­rają lo­dówkę. Mar­ga­ryna, ka­wa­łek sera i nic wię­cej. Mimo że go­dzina po­po­łu­dniowa, to nie wi­dać na­wet, czy jest przy­go­to­wy­wany ja­kiś obiad.

– Co dziecko ja­dło na obiad? – py­tam już pod­nie­sio­nym gło­sem.

– Zupę – od­po­wiada matka.

– To gdzie ta zupa? Gdzie na­go­to­wana?

– Zupkę chiń­ską – uści­śla, a mi witki opa­dają.

Py­tam o ksią­żeczkę zdro­wia dziecka. Pa­tolka za­czyna szu­kać wśród ja­kiś szpar­ga­łów, lecz nie znaj­duje. Py­tam, kto jest le­ka­rzem ro­dzin­nym. Mówi mi o le­ka­rzu, który przyj­muje w naj­bliż­szej przy­chodni. Ostatni raz była tam z dziec­kiem ja­kiś rok temu.

Jadę do przy­chodni. Chcę usta­lić, dla­czego to dziecko jest ta­kie chude i dla­czego jego roz­wój jest ewi­dent­nie opóź­niony. Za ladą wita mnie pie­lę­gniarka, któ­rej wy­łusz­czam w skró­cie po­wód mo­jej wi­zyty. Mu­szę przy­znać, że le­karka sta­nęła na wy­so­ko­ści za­da­nia, za­po­znała mnie z kartą zdro­wia dziecka i po­twier­dziła, że rze­czy­wi­ście nie wi­działa chłopca od roku, a już pod­czas ostat­niej wi­zyty dała ro­dzi­com wiele za­le­ceń do­ty­czą­cych zdro­wia dziecka. Od tam­tego czasu się nie po­ka­zali, a ona nie jest w sta­nie pa­mię­tać o wszyst­kich pa­cjen­tach.

Na­pi­sa­łem w spra­woz­da­niu dla sę­dziego, że ist­nieje za­gro­że­nie ży­cia dziecka. Zbyt dziw­nie wy­glą­dało ono w tym łó­żeczku, jego skóra była szara, było prze­raź­li­wie chude, nie cho­dziło, pra­wie nie mó­wiło i na do­da­tek nie wiem, jak było ży­wione. Po­sze­dłem do sę­dziny i na­kre­śli­łem pro­blem. De­cy­zja była tylko jedna.

Chło­piec tra­fił do po­go­to­wia ro­dzin­nego. Roz­ma­wia­łem z pro­wa­dzącą tę pla­cówkę. Po­wie­działa mi, że w swo­jej dłu­go­let­niej ka­rie­rze nie wi­działa tak za­nie­dba­nego dziecka. Po­dej­rze­wano u niego głu­chotę, upo­śle­dze­nie i pro­blemy tra­wienne. Po­nie­waż chło­piec nie był od­po­wied­nio od­ży­wiany, miał ja­kieś przy­kur­cze. Nie pa­mię­tam już szcze­gó­łów, a na­wet gdy­bym je pa­mię­tał, nie po­dał­bym ich, by nie zdra­dzić jego toż­sa­mo­ści. Na po­cie­sze­nie po­wiem, że po kilku mie­sią­cach więk­szość jego cho­rób znik­nęła, na­brał masy ciała i za­czął przy­po­mi­nać nor­mal­nego chłop­czyka.

A pa­tole? Żyją i mają się do­brze. W Pol­sce za ta­kie za­nie­dba­nia nie grozi ci kara. Co naj­wy­żej za­biorą ci dziecko.

Proszę księdza

Rychu mie rucha

Miranda, lat 36. Trochę się nachlała

Opowieść wigilijna

Poniatowscy

Kontakty

Doprowadzenie

Ona

Samodonos

Ewenementy

Historyjki

Skargi

Biznes

Zamiast zakończenia

Scena I

– Tak więc, pod­su­mu­jemy te­raz na­sze spo­tka­nie zwią­zane z wy­pa­le­niem za­wo­do­wym i prze­ciw­dzia­ła­niem temu zja­wi­sku. Każdy z was po­wie­dział o swo­ich za­in­te­re­so­wa­niach, dal­szych pla­nach za­wo­do­wych, ce­lach ży­cio­wych, am­bi­cjach. Po­zwo­li­cie, że pod­su­muję na­sze spo­tka­nie i po­dzielę się spo­strze­że­niami z nim zwią­za­nymi. Za­cznę od pana, pa­nie Pio­trze, je­śli nie ma pan nic prze­ciwko temu.

– Nie, pro­szę kon­ty­nu­ować.

– Jest pan bar­dzo am­bitny, in­te­li­gentny, z wie­loma za­in­te­re­so­wa­niami i moż­li­wo­ściami. Jed­no­cze­śnie jest pan wraż­li­wym czło­wie­kiem. My­ślę, że bra­kuje panu tylko im­pulsu do zmiany pracy. To może być ja­kieś zda­rze­nie – albo ukaże się dla pana ja­kaś cie­kawa al­ter­na­tywa, z któ­rej pan sko­rzy­sta, i odej­dzie pan z tego za­wodu. Pan jesz­cze nie uwie­rzył do końca w swój po­ten­cjał i swoje moż­li­wo­ści.

Scena II

– Ma pan symp­tomy wy­pa­le­nia za­wo­do­wego. Mogę panu prze­pi­sać ja­kiś lek. No i przy­dałby się panu dłuż­szy urlop.

Scena III

– Dam ci do­brą radę jako psy­cho­log i ko­le­żanka. Je­śli masz moż­li­wość, rzuć tę pracę. Je­śli chcesz po­ma­gać lu­dziom, rób to w taki spo­sób, aby czuć przy­jem­ność i za­do­wo­le­nie. Do­brze wiesz, że tu nikt nie do­ceni two­ich suk­ce­sów, bo dla sys­temu je­steś ni­kim. Ro­bisz tyle cie­ka­wych rze­czy poza pracą – wy­ko­rzy­staj to. Nie mar­nuj swo­jego po­ten­cjału. Wy­pa­lasz się.

Scena IV

– Cześć, Pio­trek. Czy to prawda, że zło­ży­łeś wy­po­wie­dze­nie?

Pa­to­ży­cie. Z no­tat­nika ku­ra­tora są­do­wego

Piotr Ma­ty­siak

© for the Po­lish edi­tion: Wy­daw­nic­two RM, 2024 All ri­ghts re­se­rved.

Wy­daw­nic­two RM, 03-808 War­szawa, ul. Miń­ska [email protected]

Żadna część tej pracy nie może być po­wie­lana i roz­po­wszech­niana, w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób (elek­tro­niczny, me­cha­niczny) włącz­nie z fo­to­ko­pio­wa­niem, na­gry­wa­niem na ta­śmy lub przy uży­ciu in­nych sys­te­mów, bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.Wszyst­kie na­zwy han­dlowe i to­wa­rów wy­stę­pu­jące w ni­niej­szej pu­bli­ka­cji są zna­kami to­wa­ro­wymi za­strze­żo­nymi lub na­zwami za­strze­żo­nymi od­po­wied­nich firm od­no­śnych wła­ści­cieli.Wy­daw­nic­two RM do­ło­żyło wszel­kich sta­rań, aby za­pew­nić naj­wyż­szą ja­kość tej książce, jed­nakże ni­komu nie udziela żad­nej rę­kojmi ani gwa­ran­cji. Wy­daw­nic­two RM nie jest w żad­nym przy­padku od­po­wie­dzialne za ja­ką­kol­wiek szkodę bę­dącą na­stęp­stwem ko­rzy­sta­nia z in­for­ma­cji za­war­tych w ni­niej­szej pu­bli­ka­cji, na­wet je­śli Wy­daw­nic­two RM zo­stało za­wia­do­mione o moż­li­wo­ści wy­stą­pie­nia szkód.

ISBN 978-83-8151-818-5 ISBN 978-83-7773-382-0 (ePub) ISBN 978-83-7773-405-6 (mobi)

Edy­tor: Ju­styna Mro­wiecRe­dak­tor pro­wa­dząca: Bar­bara Ramza-Ko­ło­dziej­czykRe­dak­cja: Ju­styna Mro­wiecKo­rekta: Marta To­ma­szew­ska, Mag­da­lena Przy­byl­skaPro­jekt gra­ficzny książki:na pod­sta­wie pro­jektu Do­liny Li­te­rekEdy­tor wer­sji elek­tro­nicz­nej: To­masz ZajbtOpra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mar­cin Fa­bi­jań­skiWe­ry­fik­cja wer­sji elek­tro­nicz­nej: Ju­styna Mro­wiec

W ra­zie trud­no­ści z za­ku­pem tej książki pro­simy o kon­takt z wy­daw­nic­twem: [email protected]