Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Pilotowany przez samobójcę boening 747 uderza w gmach Kongresu Stanów Zjednoczonych. W zamachu giną kongresmeni, senatorowie oraz prezydent USA - najważniejsze osoby rządzące światowym mocarstwem.
Jedynym ocalałym przedstawicielem najwyższych władz jest Jack Ryan, który zostaje powołany na stanowisko prezydenta kraju. Przed nim zadanie karkołomne i bez precedensu: sformułować nowy, skuteczny rząd z udziałem osób pozbawionych doświadczenia i kontaktów, a zarazem nieuwikłanych w układy. Ryan musi się zmierzyć z przeciwnikami zarzucającymi mu uzurpację władzy, z anarchistycznymi terrorystami oraz międzynarodowym lobby karierowiczów.
[Opis wydawcy]
Cykl: Jack Ryan, t. 9
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Bibliotek Publiczna im. Marii Dąbrowskiej w Komorowie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 701
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Clancy
W serii:
Tom Clancy .
A. J. Quinnell
• Centrum
• Najemnik
• Zwierciadło
• Lockerbie
• Racja stanu
• Błękitny Kartel
• Casus belli
• Czarny róg
• Patrioci
o Piekło
• Polowanie na «Czerwony
• Mahdi
Październik»
• Cisza
• Kardynał z Kremla
• Reporter
• Stan zagrożenia
o Więzy krwi
• Suma wszystkich strachów
Brian Moore
• Dług honorowy
• Oświadczenie
• Dekret
Victor Ostrovsky
• Bez skrupułów
• Lew Judy
• Czerwony Sztorm
Michael Dimercurio
Larry Bond
• «Seawolf»
• Znienacka
Dale Brown
• Kocioł
• Droga służbowa
• Wir
o Kapitol
• Czerwony Feniks
David Hagberg
o Dzień gniewu
• Ogień krzyżowy
Stephen Coonts
• Masa nad krytyczna
• Lot Intrudera
David Mason
• A-6 Intruder
• Cień nad Babilonem
0 Ostatnia misja
• Młodszy brat
o Minotaur
Gerry Carroll
• Szkarłatny jeździec
• S*A*R
• Oblężenie
Kent Harrington
Timothy Rizzi
• Brat szakali
• Nocny Łowca
Joe Weber
• Cobra
• Pojedynek
Laurence Cough
Bob Reiss
• Sandstorm
• Ostatni szpieg
James Adams
Robert Ballard, Tony Chiu
• RD-74
• Rekin
Barnaby Williams
Mike Mullane
• Rycerz Boskiego Wiatru
• Niebo
• Żołnierze boga
William Goldman
John Trenhaile
• Bracia
• Szpiedzy w Hongkongu
William Kennedy
P. T. Deutermann
• Zielone Berety
• Skorpion
Michael G. Togarth
o Na krawędzi
• Cel
Mark Joseph
Lee Gruenfeld
• «Potiomkin»
o Kontrola zbliżania
• «Tajfun 1»
JeffRovin
o Mexico 21
• Złamana strzała
Walter Wager
R. J. Pineiro
• Syn Ottona
• Pustynna Gwiazda
• Kontrakt
o Błyskawica
TŁUMACZYŁ KRZYSZTOF WAWRZYNIAK
Dekret
WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI
WARSZAWA 1997
Tytuł oryginału
Executive Orders
Copyright © 1996 by Jack Ryan Limited Partnership
Redaktor
Zbigniew Warzęcha
Skład i łamanie Wydawnictwo Adamski i Bieliński,
For the Polish edition
Copyright © 1997 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński
Wydanie pierwsze
ISBN 83-87454-04-4 Wydawnictwo Adamski i Bieliński Warszawa 1997 E-mail: [email protected] ark. wyd. 26; ark. druk. 25 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca SA w Krakowie, ul. Wadowicka 8 zam. 5831/97
Ronaldowi Wilsonowi Reaganowi, czterdziestemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych, człowiekowi, który wygrał wojnę, książkę tę poświęcam.
W pierwszym wydaniu „Bez skrupułów" znalazł się fragment wiersza, który trafił do mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustalić. Wiersz ten wydał mi się idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle’a Haydocka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni - dla mnie zawsze będzie z nami.
Później dowiedziałem się, że tytuł tego wiersza brzmi „Ascen-sion", a autorką tych wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chciałbym skorzystać z okazji i polecić jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadzieję, że jej poezja wywrze na nich równie wielkie wrażenie, tak jak to się stało w moim przypadku.
Zanoszę modły pod niebiosa, by obdarzyły swym błogosławieństwem ten dom i wszystkich, którzy po mnie w jego progi wstąpią. Oby mędrcy jeno i ludzie cnotliwi rządzili spod tego dachu.
John Adams, drugi prezydent Stanów Zjednoczonych, (fragment listu do żony, Abigail Smith Adams, z 2 listopada 1800 roku, tuż po przeprowadzce do Białego Domu)
I znowu potrzebowałem pomocy wielu ludzi: Mike’a, Dave’a, Johna, Janet, Curta i Pat ze szpitala Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa, Freda i jego kumpli z Tajnej Służby, Pat, Darrella i Billa, którzy zęby zjedli w FBI, Freda i Sama, którzy przez tyle lat szczycili się służbą w swoich mundurach oraz H.R., Joe, Dana i Douga, którzy nadal to robią. To dzięki takim ludziom Ameryka jest nadal sobą.
TOM PIERWSZY
To chyba musi być objaw szoku, pomyślał Ryan. Wydawało mu się, że siedzi w nim dwu ludzi naraz. Jeden z nich wyglądał przez okno biura CNN w Waszyngtonie i patrzył w osłupieniu na pożar, trawiący ruiny Kapitolu. Żółte języki wyskakiwały raz po raz w niebo z pomarańczowej kuli, niczym koszmarne ornamenty na mogile ponad tysiąca ludzi, których niespełna godzinę wcześniej pochłonęły płomienie. Rozpacz na razie tłumiło odrętwienie, ale wiedział, że i na nią przyjdzie czas - tak jak ból przychodzi w chwilę po ciosie w twarz, a nie w momencie jego zadania. Po raz kolejny śmierć spojrzała mu w oczy. Widział, jak przyszła, jak wyciągnęła rękę, jak zawahała się, by się wreszcie wycofać. Całe szczęście, że dzieci nie wiedziały, jak bliskie przedwczesnego końca było ich życie. Dla nich był to po prostu wypadek, coś czego nie rozumiały. Tuliły się teraz do matki, ciesząc się iluzorycznym bezpieczeństwem, podczas guy tata musiał gdzieś iść. Znowu jedna z tych sytuacji, do których oboje zdążyli już przywyknąć, choć nie polubić. I oto John Patrick Ryan stał przy oknie i patrzył na zgliszcza, które pozostawiła po sobie śmierć.
W tym drugim Ryanie ten sam widok przywoływał inne myśli. Wiedział, że należy coś zrobić, lecz choć starał się zmusić mózg do logicznego myślenia, nie miał pojęcia, od czego zacząć.
- Panie prezydencie - usłyszał zza pleców głos Andrei Price, agentki Tajnej Służby.
- Tak? - odparł Ryan po dłuższej chwili, gdy zorientował się wreszcie, że mówiono do niego. Nie odwracając się od okna, popatrzył na odbicie w szybie. Zobaczył Andreę i jeszcze sześciu agentów Tajnej Służby z bronią gotową do strzału. Przed nimi, za drzwiami stołówki biura CNN tłoczył się pewnie tłum dziennikarzy. Jedni przyszli tu z zawodowego obowiązku, inni z czystej ciekawości, by zobaczyć na własne oczy, jak tworzy się historia. Zastanawiali się, co by zrobili na jego miejscu, zupełnie jakby dla niego to wydarzenie miało jakieś inne znaczenie niż dla nich. Umysł każdego człowieka, postawiony nagle przed niepojętym, przed śmiercią na skutek wypadku samochodowego czy ciężkiej choroby, będzie na próżno usiłował zracjonalizować tragedię wydarzenia. Im cięższy początkowy szok, tym dłużej trwa proces konsolidacji myśli. Ryan miał na szczęście wokół siebie ludzi przeszkolonych do właściwego reagowania w takich sytuacjach.
- Panie prezydencie, musimy pana przewieźć...
- W bezpieczne miejsce? Ciekawe gdzie? - zapytał Jack, zaraz w myśli karcąc się za okrutny wydźwięk tego, co powiedział. To nie była wina Tajnej Służby. W tamtym koszmarnym stosie płonęły ciała co najmniej dwudziestu kolegów i koleżanek ludzi, którzy teraz byli razem ze swoim nowym prezydentem w tej sali. Nie miał prawa przelewać swych żalów na nich. - Gdzie jest moja rodzina?
- W koszarach piechoty morskiej na rogu Ulicy 1 i Ósmej, panie prezydencie. Tak jak pan rozkazał.
Tak, meldowanie o wykonaniu rozkazów może być dla nich istotne, pomyślał Ryan, kiwając powoli głową. A i jemu ulżyło, gdy dowiedział się, że jego rozkaz wykonano. Zresztą dobrze zrobił. Ale czy to będą podwaliny czegokolwiek?
- Panie prezydencie, jeżeli ten atak był częścią jakiegoś szerzej zakrojonego...
- Nie był. Nigdy dotąd tak nie było, prawda? - zapytał Ryan. Zmęczenie słyszalne w jego głosie zaskoczyło jego samego. Przypomniał sobie zaraz, że szok i stres wyczerpują siły organizmu dużo szybciej niż jakikolwiek wysiłek fizyczny. Zdawało mu się, że nawet nie może pokręcić głową, by otrząsnąć się z odrętwienia, w jakie popadł.
- Ale może tak być tym razem - zauważyła Price.
Może i racja, przyznał Ryan w duchu.
- To co powinniśmy zrobić?
- Rzepka - odparła Price, używając kryptonimu Awaryjnego Powietrznego Stanowiska Dowodzenia, przerobionego samolotu Boeing 747, który stacjonował w bazie powietrznej Andrews.
Ryan rozważał przez chwilę tę możliwość, potem zachmurzył się i pokręcił głową.
- Nie. Nie mogę tak po prostu uciec. Chyba powinienem się tam wybrać - odparł, wskazując podbródkiem pomarańczową poświatę za oknem. Tak, to moje miejsce, pomyślał. Tam teraz powinienem być, nie tu.
- Panie prezydencie, myślę że to zbyt niebezpieczne.
- Andrea, to moje miejsce. Muszę tam iść.
No proszę, już mówi jak polityk, pomyślała zawiedziona Andrea Price.
Ryan wyczytał to z twarzy agentki i wiedział, że będzie jej to musiał wyjaśnić. Jedna z nauk, które kiedyś pobrał - jedyna, która pasowała do tej sytuacji - przyszła mu teraz do głowy i wybijała się spomiędzy innych, jak migający znak drogowy.
- Andrea, chodzi o konsekwencję bycia dowódcą. Tego nauczyli mnie w Quantico. Żołnierze muszą widzieć, że robisz to, co do ciebie należy. Że jesteś tam z nimi i dla nich, a nie wysyłasz ich na śmierć, samemu dekując się na tyłach. - Poza tym, dodał w myślach, muszę też sobie udowodnić, że to ja tu dowodzę, że to nie sen i że naprawdę jestem prezydentem.
Właśnie, czy jestem nim naprawdę?
Agenci Tajnej Służby uważali, że tak. Przecież złożył przysięgę, wypowiadając ułożone na tę okazję słowa i wezwał Boga na świadka swych poczynań. Ale to wszystko działo się za szybko i zbyt wcześnie. Po raz kolejny w swoim życiu John Patrick Ryan zamknął oczy i chciał się obudzić ze snu, w który widać zapadł, bo to, co go otaczało, było po prostu zbyt nieprawdopodobne, by stanowić część realnego świata. Ale gdy je otworzył, pomarańczowa łuna wciąż była na swoim miejscu i nadal strzelały z niej żółte języki płomieni. Wiedział, że dopiero co wygłaszał jakieś przemówienie, ale nie pamiętał z niego ani słowa. Bierzmy się do roboty, tak brzmiały jego ostatnie słowa. To pamiętał. Banalny, wyświechtany frazes. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
Jack Ryan zebrał siły i potrząsnął głową, po czym odwrócił się do agentów w sali.
- No dobra. Kto ocalał?
- Sekretarze handlu i spraw wewnętrznych - odparła agent Price, po zasięgnięciu konsultacji przez radiotelefon. - Sekretarz handlu był w San Francisco, a spraw wewnętrznych w Nowym Meksyku. Już ich wezwano do Waszyngtonu. Przylecą samolotami Sił Powietrznych. Oprócz nich zginęli wszyscy pozostali członkowie gabinetu, dyrektor Shaw z FBI, wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego i członkowie Kolegium Szefów Sztabów. Jeszcze nie wiemy, ilu kongresmanów i senatorów nie było obecnych na połączonej sesji obu izb.
- A Pierwsza Dama?
Price pokręciła głową.
- Nie, panie prezydencie. Nie wydostała się stamtąd. Dzieci są w Białym Domu.
Jack w zamyśleniu pokiwał głową. Zacisnął wargi i aż zamknął oczy, gdy doszło do niego, jaki spadł na niego obowiązek. Dla dzieci Rogera i Annę Durlingów to nie było wydarzenie wagi państwowej. Dla nich samobójczy atak miał bardzo proste i tragiczne następstwa: mama i tata zginęli, a oni stali się sierotami. Jack znał je, rozmawiał z nimi. Chociaż właściwie, co to za rozmowa? Uśmiech, skinienie głową i pozdrowienie, rzucone w przelocie, gdy szli coś omawiać z Rogerem, zdawkowe uprzejmości wobec dzieci znajomych. Próbował je sobie teraz przypomnieć. Pewnie tak jak i on, mrugają oczyma z niedowierzaniem, próbując obudzić się z koszmaru, który uparcie trwa.
- Czy one wiedzą?
- Tak, panie prezydencie. Oglądały transmisję z uroczystości. Wysłano już ludzi po dziadków i innych członków rodziny. -Oszczędziła mu szczegółów: tego że parę ulic na zachód od Białego Domu, w specjalnie zabezpieczonych pomieszczeniach Centrum Operacyjnego Tajnej Służby przechowuje się plany awaryjne na wszystkie, w tym i takie, okazje. Że w zalakowanych kopertach wraz z instrukcjami alarmowymi znajdowały się także adresy, pod którymi należało szukać reszty prezydenckiej rodziny. Tyle że teraz nie tylko tych dwoje stało się sierotami. Tysiąc zabitych osierociło parę tysięcy dzieci.
Jack odsunął na chwilę na bok te myśli.
- Chcesz przez to powiedzieć, że jestem wszystkim, co zostało z rządu Stanów Zjednoczonych?
- Na to wygląda, panie prezydencie. I dlatego...
- I dlatego muszę zrobić to, co do mnie należy - dokończył z naciskiem Jack. Ruszył do drzwi, a agenci otoczyli go ze wszystkich stron. Na korytarzu były już kamery telewizyjne. Ryan przeszedł obok nich, nie zwracając na nie uwagi. Ochroniarze utorowali mu drogę, a dziennikarze byli zbyt zaskoczeni, by zdobyć się na cokolwiek poza obsługą swoich narzędzi pracy. Nikt nie zadał ani jednego pytania, co Ryan, bez satysfakcji, uznał za wyjątkowe. Nawet nie zastanawiał się nad tym, jaki wyraz ma jego twarz w tej chwili. Winda już czekała i pół minuty później znaleźli się w obszernym holu. Poza agentami nie było w nim teraz nikogo. Co drugi z agentów Tajnej Służby w holu stał z pistoletem maszynowym w ręku. Przez te dwadzieścia minut musiało ich chyba przybyć, bo przedtem nie było ich aż tylu. Na zewnątrz zauważył żołnierzy piechoty morskiej, w większości nieregulaminowo umundurowanych. Kilku z nich marzło w czerwonych podkoszulkach z herbem Korpusu, wciśniętych pośpiesznie w łaciate spodnie od mundurów polowych.
- Potrzebowaliśmy wsparcia - wyjaśniła Andrea. - Poprosiłam o piechotę morską.
- Aha - kiwnął głową Ryan. Nikt się nie będzie dziwił, że ma-rines chronią prezydenta Stanów Zjednoczonych w takiej chwili. Jack popatrzył na nich. To były głównie dzieciaki, na ich gładkich twarzach nie malowały się żadne odczucia. Ryan wiedział, że to bardzo niebezpieczny stan w przypadku uzbrojonego człowieka. Ściskając mocno karabiny, wodzili po parkingu czujnymi oczyma psów gończych. Dowodzący nimi kapitan stał przy drzwiach, konferując z agentem Tajnej Służby. Kiedy stanęli w drzwiach, oficer wyprężył się i zasalutował. Czyli on też wierzy, że to ja jestem prezydentem, pomyślał Ryan. Skinął mu głową i ruszył do najbliższego Hummvie'go.
- Na Kapitol - rzucił kierowcy.
Jazda była znacznie szybsza, niż się spodziewał. Policja zablokowała główne ulice miasta i przepuszczała tylko wozy straży pożarnej. Kolumnę prowadził Śuburban Tajnej Służby, krzyżówka lekkiej ciężarówki z samochodem kombi. Pewnie wewnątrz wszyscy przeklinają pod nosem głupotę nowego Szefa, pomyślał Ryan.
Ogon Jumbo Jęta sterczał z rumowiska prawie nie tknięty, niczym brzechwa strzały z boku śmiertelnie nią zranionego zwierzęcia. Ryan dziwił się, że wszystko jeszcze płonie. Kapitol zbudowano przecież z kamienia! No tak, ale wewnątrz było mnóstwo drewnianych biurek, papierów i Bóg jeden wie czego jeszcze, a teraz to wszystko płonęło. Nad gorejącym rumowiskiem krążyły wojskowe śmigłowce, a pomarańczowy blask rozświetlał wirujące płaszczyzny ich wirników. Wokół stało mnóstwo biało-czerwonych wozów straży pożarnej, zalewających okolicę błyskającym światłem białych i czerwonych lamp stroboskopowych. Strażacy biegali wokół, pod nogami kłębiło się wężowisko przewodów podłączonych do wszystkich hydrantów w okolicy. Wiele ze złączy na wężach puszczało wodę, tworząc maleńkie wodotryski i szybko zamarzające w zimnym wieczornym powietrzu kałuże.
Południowa strona budynku Kapitolu leżała całkowicie w gruzach. Widać było stopnie, ale zarówno kolumny, jak i dach zniknęły, a w miejscu sali obrad ział ogromny krater wypełniony zwałami osmalonego gruzu. Znad północnej części budynku zniknęła kopuła, ale wśród rumowiska dało się rozpoznać jej większe fragmenty, dające świadectwo kunsztu inżynierów, którzy zbudowali ją z żelaza w czasie wojny secesyjnej. W środkowej części budynku trwała akcja gaśnicza, zbiegała się tam większość węży, pompując wodę do prądownic ręcznych i tych umieszczonych na wysięgnikach, które razem tworzyły kurtynę wodną, mającą zapobiegać rozszerzaniu się pożaru.
Najbardziej wstrząsającym jednak widokiem były karetki pogotowia. Stały w kilku grupach, a ich załogi bezczynnie przyglądały się akcji strażaków. Puste nosze leżały obok, a wysoko wykwalifikowanym członkom zespołów ratowniczych nie pozostało nic innego, jak tylko przyglądać się białemu ogonowi z wymalowanym na nim czerwonym, trochę okopconym przez sadzę, żurawiem. Japońskie Linie Lotnicze. Wszyscy myśleli, że wojna z Japonią się skończyła. Czy ta tragedia była jej ostatnim akordem, czy tylko aktem desperacji? Może zemstą? A może tylko jakąś ironią losu, przypadkową katastrofą? Ryana uderzyło podobieństwo tej sceny do jakiegoś zwykłego, choć w wyolbrzymionej skali, wypadku samochodowego. Dla załóg karetek to był jeszcze jeden raz, gdy wezwano ich za późno. Teraz już nie mieli nic do roboty, mogli tylko patrzeć i czekać. Za późno na powstrzymanie pożaru. Za późno na ratowanie czyjegokolwiek życia.
Humnwie zatrzymał się koło południowo-wschodniego narożnika budynku, obok skupiska wozów strażackich. Zanim Ryan zdążył sięgnąć do klamki, wokół samochodu pojawił się mur żołnierzy piechoty morskiej. Kapitan otworzył drzwi nowemu prezydentowi.
- Kto tu dowodzi? - zapytał Jack Andrei Price. Pierwszy raz poczuł jak zimna jest ta noc.
- Chyba ktoś ze strażaków - odparła.
- No to go poszukajmy.
Jack ruszył w stronę grupy samochodów pożarniczych. Zaczął się trząść w swoim cienkim wełnianym garniturze. Zaraz, jakie kaski mają dowódcy straży pożarnej? Białe? Tak, białe. I przyjeżdżają zwykłymi samochodami, przypomniał sobie z młodości w Baltimore. W wozach bojowych im za ciasno. O, tam stoją jakieś trzy czerwone samochody osobowe, na masce jednego ktoś coś ogląda w świetle latarki.
Skręcił w tamtą stronę, zaskakując ochronę.
- Panie prezydencie! - krzyknęła Price i słychać było, że ledwie się powstrzymuje, żeby go nie strofować. Agenci na nowo uformowali szyk ubezpieczający, tym razem kierując się tam, gdzie ich Szef. Żołnierze także się pogubili i nie mogli się zdecydować, czy mają przewodzić grupie, czy też iść jej śladem. Przez chwilę panowało zamieszanie. Nikt nie napisał instrukcji, jak osłaniać Szefa ignorującego zasady bezpieczeństwa. Jeden z agentów odłączył się od grupy i po chwili wrócił z podgumowanym strażackim płaszczem.
- Proszę, panie prezydencie, niech pan to włoży. Przynajmniej trochę pana ogrzeje - gładko skłamał agent Raman. Price uśmiechnęła się do niego aprobująco i był to pierwszy moment odprężenia odkąd ten cholerny Jumbo wylądował na Kapitolu. Skoro Szef wziął płaszcz i nie zrozumiał, o co naprawdę chodzi, tym lepiej. Od tej chwili rozpoczął się więc pojedynek Tajnej Służby z prezydentem o to, kto kim dowodzi, pojedynek potrzeby do zapewnienia bezpieczeństwa głowie państwa z jej wybujałym ego.
Pierwszy facet w białym kasku, którego znalazł Ryan, trzymał w ręku radiotelefon i mówił do niego bez przerwy, poganiając swoich podwładnych. Obok stał inny mężczyzna, w cywilnym ubraniu, przyciskający do maski samochodu rozłożony arkusz papieru. Jack pomyślał, że to pewnie plany budynku. Poczekał chwilę, aż cywil oderwał wzrok od planów i razem z tym w białym kasku omówili coś, wskazując palcami różne miejsca. Kiedy skończyli i oficer straży pożarnej podjął na nowo swoją litanię przez radiotelefon, Jack podszedł bliżej.
- Tylko uważajcie na te cholerne obruszone bloki kamienne! -skończył brygadier Paul Magill swoją przemowę przez radiotelefon. Zamknął oczy i powoli przetarł powieki palcami. Kiedy ponownie je otworzył, stał przed nim jakiś facet w strażackiej kurtce, otoczony zgrają uzbrojonych ludzi. - Do cholery, coś ty za jeden?
- To nowy prezydent Stanów Zjednoczonych - odparła za Ryana Andrea Price.
Magill popatrzył na nią, potem na agentów Tajnej Służby z pistoletami maszynowymi, na żołnierzy piechoty morskiej i uznał, że nawet jeśli tak nie jest, nie warto się spierać.
- Cholerna rzeź, panie prezydencie - zaczął.
- Ktoś przeżył?
Strażak pokręcił głową.
- Z tej strony nie. Z tamtej trzy osoby, mocno poturbowane. Zdaje się, że byli gdzieś w okolicach szatni i wybuch wyrzucił ich przez okno. Dwie sekretarki i facet z Tajnej Służby, zdrowo poparzeni i poobijani. Cały czas szukamy, ale szanse są właściwie żadne. Nawet jeśli się ktoś nie upiekł, to pożar zużył cały tlen i po prostu go udusił. - Paul Magill był barczystym Murzynem, równym wzrostem Ryanowi. Jego ręce usiane były jasnymi plama-jni-które świadczyły, że kiedyś zawarł bardzo bliską znajomość
- MÓ»\ktoś jeszcze miał szczęście, panie prezydencie. Może w jakimś=r|ałym pokoiku, może za jakimiś zamkniętymi drzwiami? Według planów w tym cholernym budynku były miliony małych pokoików. Może ktoś jeszcze się uchował? To się już zdarzało. Ale większość ludzi... - Strażak pokręcił głową. - Udało się zlokalizować pożar, już nie będzie się rozprzestrzeniał.
- Nikogo z kongresmanów? - upewnił się Raman. Tak naprawdę chodziło mu o nazwisko cudem uratowanego agenta, ale tego pytania nie mógł zadać. To by było zachowanie wysoce nieprofesjonalne.
- Nie - odparł Magill, patrząc w płomienie. - Wszystko poszło piorunem - dodał po chwili, znów kręcąc głową.
- Chciałbym tam pójść i rzucić okiem - powiedział Ryan.
- Nie ma mowy - natychmiast sprzeciwił się Magill. - Panie prezydencie, to zbyt niebezpieczne. - Widząc, że Ryan zbiera się, by jeszcze coś powiedzieć, szybko udaremnił dalszą dyskusję. -Panie prezydencie, to mój pożar i ja tu rządzę. Zrozumiano?
- Ale ja muszę tam pójść - upierał się Ryan. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Strażakowi nie podobał się ten pomysł. Popatrzył jeszcze raz na świtę natręta, na broń w rękach jego ochrony i błędnie uznał, że popierają jego pomysł. Nie wiedział, czy to naprawdę nowy prezydent, bo wezwanie do pożaru wyrwało go z drzemki, a potem nie było czasu na oglądanie dziennika.
- Skoro pan musi. To nie będzie zbyt przyjemny widok, panie prezydencie.
Na Hawajach słońce właśnie zaszło. Kontradmirał Robert Jackson podchodził do lądowania w bazie lotnictwa Marynarki na przylądku Barbers. Kątem oka dostrzegł rzęsiście oświetlone hotele na południowym wybrzeżu Oahu i przez głowę przemknęła mu myśl, ile też teraz może kosztować pokój. Ostatni raz mieszkał w jednym z tych hoteli kiedy miał koło dwudziestki. Na przepustkach wynajmowali wtedy we dwóch lub trzech jeden pokój, żeby więcej pieniędzy zostało na wizyty w barach, gdzie próbowali szczęścia u miejscowej płci pięknej, hojnie szafując morskimi opowieściami. Tomcat Jacksona przyziemił łagodnie, mimo że mieli za sobą szmat drogi. Trzy razy po drodze tankowali w powietrzu. Robby nadal uważał się za myśliwca, a więc arystokratę wśród pilotów. Nie wypadało mu tak po prostu łupać w beton jak byle „mleczarzowi", powożącemu powietrzną cysterną.
- Pięć Zero Zero, kołuj dalej pasem aż do...
- Byłem już tu parę razy, panienko - przerwał kontrolerce, łamiąc wszelkie możliwe regulaminy. W końcu był nie tylko myśliwcem, ale do tego cholernym admirałem, więc nikt go za to nie przeczołga, nie?
- Pięć Zero Zero, na końcu pasa czeka samochód.
- Dziękuję. - Teraz dopiero go dostrzegł. Stał pod ścianą hangaru, dokładnie za marynarzem, który pokazywał drogę świecącymi pałkami.
- Nieźle, jak na starszego pana - doszedł go w słuchawkach głos z tylnej kabiny.
- Twoja pochwała została odnotowana - odparł Jackson. Cholera, dawniej tak nie sztywniałem, pomyślał. Poprawił się w fotelu. Tyłek bolał go od siedzenia nieruchomo przez tyle godzin. Chyba się starzeję. Wtedy zabolała go noga. Cholerny artretyzm! Musiał rozkazem zmusić Sancheza do wydania mu tego Tomcata. Wypłynęli za daleko w morze, żeby mogli po niego przylecieć na USS John C. Stennis” samolotem z Pearl Harbor, a przecież rozkaz był wyraźny: „Wracać natychmiast”. Podpierając się nim, zmusił Sancheza do tego, żeby mu dał Tomcata, w którym wysiadł system kontroli uzbrojenia, więc i tak nie nadawał się do walki. Tankował z cystern Sił Powietrznych i w ten sposób, pewnie po raz ostatni w życiu, w siedem godzin przeleciał myśliwcem pół Pacyfiku. Jackson poruszył się w fotelu raz jeszcze, gdy zjechał z pasa na drogę kołowania i w nagrodę złapał go skurcz mięśni grzbietu.
- Kurczę - mruknął cicho, rozpoznając sylwetkę w białym mundurze przy błotniku samochodu. - Sam dowódca Floty Pacyfiku?
Tak, to był admirał David Seaton we własnej osobie. Opierał się o bok samochodu i przeglądał jakieś depesze, czekając aż Jackson zgasi silniki i podniesie osłonę kabiny. Marynarz przystawił do burty drabinkę i pomógł mu rozpiąć pasy. Kobieta w kombinezonie personelu naziemnego zajęła się jego bagażem. Widać było, że się śpieszą.
- Kłopoty - powiedział Seaton zamiast powitania, gdy tylko Robby stanął na ziemi.
- Przecież wygraliśmy - odparł Jackson i znieruchomiał na gorącym betonie. Jego mózg miał tak samo dosyć jak reszta ciała. Dopiero teraz instynkt powiedział mu, że coś tu nie gra. Kroiło się coś niezwykłego.
- Prezydent nie żyje i mamy nowego - Seaton podał mu podkładkę z przypiętą klipsem depeszą. - Został nim twój kumpel. A my wracamy do Defcon 3.
- Co się tam, do jasnej...? - burknął pod nosem kontradmirał Jackson, czytając pierwszą stronę wiadomości. Przerzucił stronę i podniósł znad niej zdumiony wzrok. - Jack jest nowym...?
- A co, nie wiedziałeś, że został wiceprezydentem?
Jackson pokręcił milcząco głową.
- Miałem co innego na głowie aż do dziś rana, kiedy kazaliście mi wracać. Dobry Boże! - wykrztusił, gdy doczytał do końca drugą depeszę.
Seaton pokiwał głową.
- Ed Kealty zrezygnował z powodu skandalu z seksualnym molestowaniem, a wtedy prezydent Durling namówił Ryana, żeby objął wiceprezydenturę do czasu przyszłorocznych wyborów. Kongres to przyklepał, ale zanim Ryan zdążył wejść do sali, japoński Jambo Jet wmeldował się w sam środek Kapitolu. Szefowie Sztabów zginęli w komplecie, więc ściągają zastępców. Mic-key Moore wezwał natychmiast wszystkich naczelnych dowódców teatrów działań wojennych do Waszyngtonu. W bazie Sił Powietrznych Hickam czeka na nas transportowy VC-10. - Generał armii Michael Moore był zastępcą przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów.
- Coś się szykuje? - Jackson rozumiał już teraz ten pośpiech. Był zastępcą J-3, szefa działu planowania operacyjnego Kolegium Szefów Sztabów.
- Teoretycznie nie. Wywiad uspokaja, że Japończycy mają już dość...
- Ale jeszcze nigdy nie oberwaliśmy tak mocno jak teraz, tak? - dokończył za niego Jackson.
- Samolot czeka. Przebierzesz się po drodze. W tej chwili elegancja ma najmniejsze znaczenie.
Jak zwykle świat podzielony był przez czas i przestrzeń. Pewnie bardziej nawet przez czas, niż przez przestrzeń, pomyślałaby, gdyby miała kiedy. Skończyła już sześćdziesiątkę; jej wątłe ciało przygięły do ziemi lata pracy dla innych. Sprawę pogarszał jeszcze fakt, że tak niewiele młodych chciało iść w jej ślady. To nie fair, mówiła sobie. Ona zluzowała swoje poprzedniczki, które też w swoim czasie zastąpiły poprzednie pokolenie. A teraz nie miał kto jej zastąpić. Nie żaliła się, nie narzekała. To by było jej niegodne. Niegodne jej, niegodne jej miejsca na ziemi i ślubów, które złożyła Bogu ponad czterdzieści lat temu. Teraz zresztą miała co do tych ślubów wątpliwości, ale nikomu o tym nie mówiła, nawet spowiednikowi. To, że je przed nim zataiła, też niepokoiło jej sumienie i to nawet bardziej, niż same wątpliwości. Czy były grzechem? Nawet jeśli, to spowiednik nie zrobiłby z tego wielkiej sprawy. Zawsze był tak spokojny i łagodny, bo sam miał wątpliwości. Oboje byli w wieku, w którym, mimo osiągnięć całego życia, patrzy się za siebie i zastanawia, czego mogło by się dokonać, gdyby pokierować nim inaczej.
Jej siostra, osoba równie religijna jak ona, wybrała najpowszechniejsze z powołań i teraz była już babcią. Siostra Jeanne Baptiste dokonała wyboru bardzo dawno temu, choć doskonale pamiętała, co ją do tego skłoniło. Z dzisiejszej perspektywy jej wybór, choć ze wszech miar celowy i chyba w ostatecznym rozrachunku słuszny, był jednak bardzo pochopny. Wtedy wszystko wydawało się takie proste. Kobiety w czerni otaczał powszechny szacunek. Nawet niemieckie władze okupacyjne, choć wiedziały o ukrywaniu zestrzelonych lotników alianckich, szanowały je, wiedząc, że w potrzebie wszystkich traktowałyby na równi. Zresztą Niemcy często korzystali z ich szpitala, który leczył także przypadki w służbie zdrowia Wehrmachtu uważane za beznadziejne. Taki status napawał dumą, a chociaż duma to grzech, to przecież popełniany Bogu na chwałę. Kiedy więc nadszedł czas na decyzję, podjęła ją bez trudu. Wiele nowicjuszek odeszło przed złożeniem ślubów, ale ona nie zdecydowała się na to, widząc ogrom ludzkiego nieszczęścia po wojnie. Wtedy jeszcze nie dostrzegała innego wyboru, toteż po krótkim rozważeniu myśli o odejściu, odłożyła ją na bok i przyjęła śluby.
Przez lata swej służby siostra Jeanne Baptiste stała się wysoko wykwalifikowaną pielęgniarką, nabrała ogromnego doświadczenia zawodowego i niejedno w życiu widziała. Tu, do serca Afryki, przyjechała jeszcze w czasach, gdy była to kolonia jej ojczyzny. Kiedy już nią być przestała, pozostała na miejscu. Krajem co chwila wstrząsały polityczne burze, ale ona zawsze robiła swoje, nie czyniąc rozróżnienia między pacjentami. Jednak zaczynała już odczuwać trudy tych czterdziestu lat.
Nie, nie straciła zapału do pracy. Nie wykonywała jej po łebkach. Nic z tych rzeczy. Po prostu miała już prawie sześćdziesiąt pięć lat, a nadal musiała wykonywać taką samą pracę jak dwadzieścia lat wcześniej, bo nie miał jej kto zastąpić. Czasem siostry pracowały tu i po czternaście godzin na dobę, a przecież umiały jakoś znaleźć jeszcze czas na kilkugodzinne modły. To znakomicie działało na duszę, ale ciało, zwłaszcza w tym klimacie, zaczynało się poddawać. W młodości była zdrowa jak ryba i silna jak byk, pacjenci przezywali ją „Siostra-Skała”, bo nic nie dawało jej rady. Lekarze przychodzili i odchodzili, a ona trwała na posterunku. Ale z biegiem lat nawet skały się kruszą, a zmęczenie, które powoli stawało się dla niej stanem chronicznym, powoduje, że ludzie zaczynają się mylić.
Wiedziała, przed czym się chronić. Tu, w Afryce, jeżeli chce się żyć, nie można być pracownikiem służby zdrowia i nie dbać o siebie. Wiara chrześcijańska próbowała zapuścić tu korzenie od bardzo dawna, dla większości tubylców była jednak tylko powierzchownym obrzędem. Chrześcijańska moralność, a zwłaszcza ideał cielesnej powściągliwości, nie cieszyły się powodzeniem. Rozwiązłość płciowa, z którą stykała się tu od pierwszego dnia, najpierw ją przerażała, ale potem, gdy przez szpital przewinęły się dwa pokolenia jej pacjentów, przywykła. Nadal jej nie pochwalała, ale potrafiła się z nią pogodzić. To nie był tylko problem moralny -ponad jedna trzecia jej pacjentów cierpiała na chorobę, którą tu nazywano „chorobą chudych ludzi”, a której gdzieś tam w świecie nadano nazwę AIDS. Zasady higieny, chroniące przed zarażeniem się nią, wszyscy pracownicy szpitala mieli wpojone tak głęboko, że stały się odruchem. To właśnie siostra Jeanne Baptiste wykładała je innym i pilnowała ich przestrzegania. Ciężko to przychodziło przyznać, ale jedyne, co lekarze i pielęgniarki mogli na to poradzić, to samemu uchronić się przed zachorowaniem. Pod tym względem AIDS niewiele różniła się od średniowiecznej dżumy.
Całe szczęście, że w przypadku tego pacjenta nie mogło być o tym mowy. Chłopiec miał osiem lat, więc nawet w tym klimacie jeszcze chyba nie prowadził życia seksualnego. Bardzo ładny chłopczyk, a przy tym prymus szkółki niedzielnej. Być może kiedyś poczuje powołanie i zostanie księdzem. Mieszkańcom Afryki przychodziło to w tych czasach o wiele łatwiej, niż Europejczykom. Kościół zachęcał ich do tego, dając murzyńskim księżom dyspensy na małżeństwa, o których reszta duchowieństwa nie miała nawet co marzyć. Na razie jednak chłopiec był chory. Pojawił się w szpitalu tuż przed północą, kilka godzin temu, przywieziony przez ojca, wysokiego urzędnika państwowego, jego własnym samochodem. Lekarz rozpoznał u chłopca atak malarii mózgowej, ale w karcie nadal nie odnotowano wyników badań z laboratorium. Z tym był zawsze duży problem. Co chwila zdarzało się, że próbki krwi gdzieś się zapodziewały. Objawy zgadzały się co do joty. Silne bóle głowy, wymioty, drżenie kończyn, zaburzenia równowagi, wysoka gorączka. Czyżby to świństwo znowu miało wybuchnąć w okolicy? Miała nadzieję, że nie. Choroba była wprawdzie uleczalna, ale pod warunkiem wczesnego wykrycia i zgłoszenia się do lekarza, a z tym bywały duże kłopoty.
Na oddziale było bardzo spokojnie, jak zwykle tak późno w nocy, czy jak kto woli, tak wcześnie rano. Przedświt był najprzyjemniejszą porą dnia w gorącym, równikowym klimacie. Teraz było najchłodniej, cała przyroda się uspokajała, powietrze nadal stało w miejscu, ale robiło się całkiem rześkie. Największym problemem chłopca była gorączka, więc odkryła go i zaczęła obmywać jego drobne ciało wilgotną gąbką. To zdawało się przynosić mu ulgę, więc nie śpieszyła się, a przy okazji dokładnie oglądała go, szukając symptomów zdradzających jakieś inne przypadłości. Lekarze lekarzami, ale ona, z jej czterdziestoletnim doświadczeniem także wiedziała, czego szukać - i to może nawet lepiej niż niejeden z nich, zwłaszcza tych młodych. Niczego jednak nie znalazła, poza przybrudzonym plastrem na lewym ramieniu. Jak to się stało, że doktor go nie zauważył? Siostra Jeanne Baptiste wróciła do dyżurki, gdzie drzemały jej dwie koleżanki. Nie było sensu ich budzić, w końcu opatrunki zmieniała codziennie od tylu lat, że jeden więcej nie robił żadnej różnicy. Zabrała bandaż, plaster, środek dezynfekujący i wróciła na oddział. To pewnie jakaś drobnostka, ale w tym klimacie trzeba uważać na wszelkie infekcje, bo bakterie mnożą się tu w zupełnie niewyobrażalnym tempie. Oderwała róg plastra od rany. Nawet na kawowej skórze chłopca widać było ślad odbarwienia i zeschniętego kauczukowego przylepca. Powoli oderwała plaster. Była tak zmęczona, że zamrugała powiekami, które już zaczynały jej się zamykać. Plaster skrywał rankę, a dokładniej dwie małe ranki, jak od zębów małego psa. A może małpy? To już mogło być niebezpieczne. Uświadomiła sobie, że zapomniała gumowych rękawiczek. Powinna teraz pójść po nie z powrotem do dyżurki, zanim zrobi cokolwiek przy tym skaleczeniu. Tak, tylko że do dyżurki było jakieś pięćdziesiąt metrów, a ona była taka zmęczona... Pacjent uspokoił się, przestał dygotać, więc odkręciła butelkę ze środkiem dezynfekującym i powoli obróciła rękę chłopca tak, by całkiem odkryć ranę. Kiedy potrząsała butelką, spryskując ranę, kilka kropelek poleciało na twarz pacjenta. Chłopiec wykrzywił twarz, gdy opary zakręciły mu w nosie i kichnął bezwiednie, opryskując ją przy tym. Siostra Jeanne Baptiste nie przejęła się zbytnio. Zamoczyła w płynie tampon i metodycznie przemyła nim rankę na ramieniu. Kiedy skończyła, zakręciła butelkę i nalepiła nowy plaster z opatrunkiem. Pozbierała z łóżka opakowania, tampony oraz stary plaster i wcisnęła je w torebkę po gazie. Dopiero teraz obtarła twarz wierzchem dłoni, nie zauważając, że kiedy chłopiec kichnął, ranka otworzyła się od wstrząsu i kropla krwi kapnęła na jej rękę, podtrzymującą ramię. Teraz wtarta kroplę w czoło, ścierając stamtąd ślinę chorego. Prawdopodobnie nawet rękawiczki by jej w tej sytuacji nie uratowały, co mogłoby stanowić pewną pociechę, gdyby trzy dni później jeszcze pamiętała o swojej nieostrożności...
Powinienem tam zostać, pomyślał Jack, gdy dwóch ratowników z pogotowia prowadziło go pobieżnie odgruzowanym korytarzem wschodniej strony budynku. Wokół tłoczyła się grupa agentów
Tajnej Służby i żołnierzy, nadal starających się zamaskować bojowymi minami fakt, że nikt z nich nie wiedział, co robić. Gdyby nie ponure sceny wokół, zapewne rozśmieszyłoby go to do łez. Potem doszli do niemal nieprzerwanej linii strażaków, którzy polewali wodą z węży szalejące płomienie, nie zważając na to, że podmuch pożaru odrzuca im ją w twarze na przejmującym do szpiku kości zimnie. Dzięki ich wysiłkom pożar w tej części sali obrad został choć trochę przytłumiony przez rozpyloną wodę, co pozwoliło ekipom ratunkowym dostać się do rumowiska. Nie trzeba eksperta, by natychmiast zrozumieć, co tam znaleźli. Nikt nawet nie podniósł głowy, nie pokrzykiwał, nie gestykulował gorączkowo. Strażacy uważnie patrzyli pod nogi, wybierając starannie miejsca, w których stawiali stopy. Ta wzmożona troska o własne bezpieczeństwo mówiła sama za siebie - nie ma sensu ginąć za zmarłych.
Dobry Boże, pomyślał Ryan. Znał tych ludzi. W izbie byli nie tylko Amerykanie. Zauważył zwaloną część galerii i przypomniał sobie, że tam znajdowała się loża korpusu dyplomatycznego. Dyplomaci, zagraniczni dygnitarze, ich rodziny. Większość z nich znał osobiście. Przyszli tu na własną zgubę, by być świadkiem jego zaprzysiężenia. Czy to czyniło go winnym ich śmierci?
Opuścił budynek CNN, bo musiał coś zrobić - a w każdym razie wtedy tak uważał. Teraz nie miał już tej pewności. Czy chodziło mu tylko o zmianę miejsca? A może przygnało go tu to samo, co tych ludzi po drodze, tłoczących się na ulicy, tak jak on patrzących bezczynnie, bezsilnie i w milczeniu? Wciąż był oszołomiony tym, co się stało. Przyjechał, oczekując, że znajdzie tu inspirację, która pomoże przełamać odrętwienie. Zamiast tego na każdym kroku napotykał widoki, które powodowały, że wpadał w coraz większe przygnębienie.
- Panie prezydencie, niech pan chociaż odejdzie od tych zraszaczy. Strasznie tu zimno - napomniała go agentka Price.
- Dobrze - odmruknął Ryan, czując, jakby pękła otaczająca go bańka mydlana. Odszedł kilka kroków od linii strażaków. Teraz dopiero się zorientował, że strażacka kurtka wcale nie grzeje. Ryan znowu poczuł dreszcze i miał nadzieję, że to tylko z zimna.
Tym razem telewizja jakoś nie śpieszyła się na miejsce zdarzeń, ale w końcu zespoły reporterskie różnych stacji z przenośnymi kamerami (wszystkimi japońskiej produkcji, coś szeptało mu z rozdrażnieniem w zakamarku mózgu) zaczęły się pojawiać. Jak zwykle udało im się przedrzeć przez kordon policyjny i kręcili się strażakom pod nogami. Dziennikarze obstąpili dowodzących akcją i pod-tykali im pod nosy mikrofony, świecąc w oczy silnymi reflektorami.
Parę z tych świateł, jak zauważył, wycelowanych było także w jego kierunku. Ludzie w całym kraju i poza jego granicami patrzyli na niego, oczekując, że wie co ma zrobić. Zawsze się dziwił, jak to się dzieje, że dorośli, wydawałoby się i myślący ludzie, bez żadnych wątpliwości zakładają, że wysoki urzędnik państwowy musi być bardziej rozgarnięty od pierwszego z brzegu lekarza rodzinnego, adwokata czy księgowego? Przypomniał sobie swój pierwszy tydzień służby w Korpusie Piechoty Morskiej. Tam też założono, że skoro dostał podporucznikowskie belki, to znaczy, że wie jak dowodzić plutonem. A potem doszło do wydarzenia, które wprawiło go w osłupienie. Oto starszy od niego o dziesięć lat sierżant przyszedł do niego, gówniarza z mlekiem pod nosem, bez żony i dzieci, po poradę w swoich problemach rodzinnych! Dzisiaj w Korpusie coś takiego nazwano by „wyzwaniem dla zdolności dowódczych”, ale istota problemu pozostała niezmieniona: i tak nie miałby zielonego pojęcia, co mu odpowiedzieć. Ale tu już nie chodziło o jednego sierżanta. Cały naród patrzył na niego przez te kamery i coś przecież zrobić musiał.
Ale, podobnie jak wtedy, nie miał pojęcia co. Przecież właśnie po to tu przyjechał, żeby szukać jakiegoś katalizatora, czegoś, co by go wyrwało z odrętwienia i popchnęło do działania. Zamiast tego zobaczył rzeczy, które tylko pogłębiły poczucie jego bezsilności.
- Gdzie jest Arnie van Damm? - zapytał.
- W Białym Domu, panie prezydencie - odparta Price.
- Dobra, jedźmy tam. Nic tu po nas.
- Panie prezydencie - odparła po chwili wahania Andrea - nie wiem, czy to najlepszy pomysł. To może być niebezpieczne, jeżeli...
- Nie mogę do jasnej cholery tak po prostu uciec. Nie mogę odlecieć Rzepką do Camp David. Ani wczołgać się w jakąś cholerną dziurę w ziemi! Nie rozumiecie tego? - Nawet nie był wściekły, raczej rozżalony. Po chwili milczenia wskazał ręką płonące ruiny Kapitolu. - Ci ludzie nie żyją. Teraz, z bożą pomocą, ja jestem rządem, a rząd nie może tak po prostu uciec.
- Wygląda na to, że prezydent Ryan jest na miejscu katastrofy, zapewne próbuje zapanować nad akcją ratunkową - mówił z ciepłego, suchego studia dziennikarz. - Jak wiemy, sztuka opanowywania kryzysów nie jest prezydentowi Ryanowi obca.
- O, tak Znam go od prawie sześciu lat - włączył się analityk, starając się nie patrzeć w kamerę, tak by wyglądało na to, że jego wypowiedź skierowana jest do dziennikarza prowadzącego pro-gram. Obaj znaleźli się tu wieczorem, by komentować mowę prezydenta Durlinga podczas uroczystości zaprzysiężenia Ryana. Tak naprawdę wcale nie znał Ryana, choć wpadali czasem na siebie przy różnych Oficjalnych okazjach, a całą wiedzę czerpał z przeczytanego po drodze do studia opracowania. - Jest to człowiek nie dbający o rozgłos, ale z pewnością jeden z najbłyskotliwszych umysłów w całej administracji.
Taka pochwała nie mogła przejść nie zauważona. Prowadzący program odwrócił głowę od monitora przekazującego zdjęcia z Kapitolu i skierował wzrok na wpół do analityka, na wpół do kamery, nad którą właśnie zapaliła się lampka.
- Ależ John, on nie jest przecież politykiem! Nie ma doświadczenia politycznego, zaplecza, nic. To tylko specjalista od bezpieczeństwa narodowego, w dodatku w czasach, gdy nie jest już ono zagadnieniem tej rangi, co kiedyś - oświadczył.
Analityk zdołał zdusić w sobie cisnący się na usta komentarz, co jednak nie udało się niektórym widzom przed telewizorami.
- Tak, i co jeszcze, dupku? - mruknął Ding Chavez. - A ten cholerny samolot pewnie tylko zabłądził, co? Jezu, co za kretyn!
- A widzisz, Ding, mój chłopcze, służymy jednak cudownemu krajowi. Gdzie indziej na świecie płacą pięć milionów rocznie za to, że brak ci piątej klepki? - odparł John Clark i dopił rozpoczęte piwo. Nie było sensu wracać teraz do Waszyngtonu, zanim nie zostaną wezwani. Oni byli tylko od wykonywania rozkazów, pszczolami-robotnicami. Nic po nich na razie w Sodomie nad Po-tomakiem. Całe najwyższe piętro CIA latało teraz pewnie jak z piórkiem, bo to ich działka. Zresztą w takiej chwili niewiele było do zrobienia, poza dobrym wrażeniem, a na to im, pszczołom robotnicom, szkoda było czasu.
Nie działo się nic, co można by pokazywać w programach telewizyjnych, więc stacje powtarzały w kółko przemówienie prezydenta Durlinga. Technicy zmontowali przekazywany przez zdalnie kierowane kamery sieci C-SPAN materiał, pokazując na stopklatkach co znaczniejsze z osób zasiadających na sali. Komentatorzy odczytywali ich listę niczym apel poległych. Zginęli wszyscy sekretarze administracji Durlinga, z wyjątkiem dwóch, których akurat nie było w stolicy. Zginęli członkowie Kolegium Szefów Sztabów, dyrektorzy większości agend federalnych, prezes Banku Rezerw Federalnych, dyrektorzy Federalnego Biura Śledczego, Biura Zarządzania i Budżetu, NASA, wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego. Monotonnej wyliczance komentatorów towarzyszyły obrazy z sali, aż do chwili, gdy wbiegli na nią agenci Tajnej Służby, powodując krótkotrwałe zamieszanie. Wszyscy odwracali głowy, by zobaczyć co się dzieje, wypatrywali niebezpieczeństwa, szukali wzrokiem ewentualnych zamachowców na galeriach, lecz na próżno. Ostatnim obrazem z sali było ujęcie rozpadającej się ściany, po czym na ekranach zapanowała już tylko ciemność. Gospodarz dziennika i komentator wrócili na ekran, patrząc pilnie to w monitory wmontowane w blaty biurek, to znów na siebie nawzajem, jakby dopiero teraz dotarła do nich groza sytuacji.
- Tak więc najpilniejszym zadaniem nowego prezydenta będzie, jak się wydaje, odbudowa rządu, o ile jest to w ogóle możliwe - zamyślonym tonem podjął komentator po przedłużającej się chwili milczenia. - Mój Boże, zginęło tylu dobrych ludzi, mężczyzn i kobiet... - W tej chwili coś jeszcze zaświtało mu w głowie. Zanim został starszym analitykiem sieci, spędził w tej sali tak wiele godzin, komentując obrady wraz z tak wieloma przyjaciółmi. Gdyby nie awans, zapewne byłby w niej i tego wieczoru, razem z nimi. Ta myśl dopiero uzmysłowiła mu ogrom tragedii, do jakiej doszło. Ręce zaczęły mu drżeć pod blatem stolika. Wprawdzie lata wprawy pozwoliły mu zapanować nad głosem, ale nie udało mu się całkowicie kontrolować twarzy, na której odbił się głęboki i szczery żal. Jego twarz na ekranie pobladła nagle, co było widoczne nawet pod grubą warstwą makijażu.
- Bóg tak chciał - mruknął do ekranu Mahmud Hadżi Darjaei, podnosząc pilota, by uciszyć natrętnych gadułów.
Bóg tak chciał. Każdy to przyzna. Ameryka! Kolos, który wgniótł w ziemię tak wielu, opuszczony przez Boga kraj bezbożnych ludzi, w samym zenicie chwały, tuż po kolejnym wiekopomnym zwycięstwie - i proszę, śmiertelnie zraniony jednym, jedynym ciosem. Czyż byłoby to możliwe, gdyby nie zdarzyło się z woli Allacha? Czegóż mogłoby to być wyrazem, jeśli nie woli bożej?
Ryan. Spotkał go już raz i osądził wówczas, że jest typowym Amerykaninem, aroganckim i wyniosłym, jak oni wszyscy. Teraz tak nie wyglądał. Zbliżenia kamer pokazały człowieka, kurczowo ściskającego w ręku poły kurtki, bezwiednie kręcącego głową na lewo i prawo z lekko otwartymi ustami. Nie, stanowczo nie był teraz arogancki i wyniosły. Wyglądał na oszołomionego. Ajatollah widywał już ten wyraz na twarzach ludzi. Ciekawe.
Te same słowa i obrazy obiegały teraz świat, tłoczone przez satelity do miliardów par oczu przed telewizorami. Prawie wszystkie stacje telewizyjne na świecie przerywały program, by nadać nadzwyczajne wydanie wiadomości. Miliardy ludzi przerzucało kanały, szukając obszerniejszych relacji. Na ich oczach działa się historia, to trzeba było zobaczyć.
Dotyczyło to zwłaszcza możnych tego świata, dla których informacja jest podstawą władzy. W innym krańcu globu przed telewizorem siedział jeszcze jeden z takich ludzi. Spojrzawszy na elektroniczny zegar obok ekranu, policzył chwilę w pamięci. W jego kraju słońce niedawno wzeszło, podczas gdy w Ameryce ten obfitujący w wydarzenia dzień dobiegał dopiero końca. Za oknem, po wyłożonym kamiennymi płytami placu przewalało się już morze głów, potoki rowerów, chociaż samochodów także nie brakowało. Według danych statystycznych było ich już dziesięciokrotnie więcej niż jeszcze kilka lat temu, ale rower nadal dominował i to wydawało mu się nie w porządku.
Chciał zmienić ten stan rzeczy, szybko i zdecydowanie, jak na standardy historii, której był pilnym badaczem. Bardzo chciał. Przygotował doskonały plan i już zaczął wprowadzać go w życie, gdy wmieszali się w to Amerykanie i zdusili go w zarodku. Nigdy nie wierzył w Boga, teraz raczej też mu to nie groziło, ale wierzył w wyroki Losu, a to co widział na ekranie japońskiego telewizora musiało być wyrokiem losu. Los jest kapryśny niczym płocha kobieta, pomyślał, sięgając po filiżankę z zieloną herbatą. Jeszcze dziesięć dni temu sprzyjał Amerykanom i proszę, teraz odwrócił się do nich plecami. Ale dlaczego? Nieważne, zdecydował stary człowiek. Jego własne zamiary, potrzeby i wola - znaczyły więcej. Sięgnął po słuchawkę telefonu, ale po chwili zrezygnował. 1 taJc wkrótce zadzwonią. Będą go pytać o opinię, więc lepiej spokojnie pomyśleć, póki można. Pociągnął łyczek z filiżanki. Gorąca woda sparzyła mu usta, orzeźwiając umysł. To dobrze, bo musi teraz skoncentrować się, a ból spycha myśli do wewnątrz, tam gdzie rodzą się ważne pomysły.
Niezależnie od porażki, jego plan wcale nie był zły. Zawiodło raczej wykonanie, spartaczone przez niekompetentnych ludzi, którym powierzył swoje ukochane dziecko. Jego zamysł powiódłby się na pewno, gdyby nie zabrakło mu błogosławieństwa Losu, który opowiedział się po stronie Amerykanów. Teraz, gdy Los odwrócił swe oblicze od Ameryki, pojawiła się szansa udowodnienia swojej wyższości w drugim podejściu. Nikły uśmiech zagościł na jego twarzy, podczas gdy umysł odpłynął w niedaleką przyszłość, zastanawiając się, jak też wtedy będzie wyglądał świat. Podobała mu się ta wizja. Miał nadzieję, że telefon nie przerwie mu tego marzenia, bo musiał zastanowić się nad jeszcze odleglejszą przyszłością. Po kolejnej chwili doszło do niego, że właściwie główne cele jego planu już się ziściły. Chciał przetrącić kręgosłup Ameryce i jej kręgosłup został przetrącony. Nieważne, że doszło do tego w inny niż sobie wymarzył sposób. Liczył się skutek Zresztą, pomyślał po chwili, może Los miał nawet lepszy pomysł?
Tak Chyba tak
A więc? Skoro początek został zrobiony, można chyba przystąpić do realizacji dalszych części planu?
Los igrał ludzkimi działaniami, ich skutkami i biegiem historii. Nie opowiadał się po niczyjej stronie. Może nawet miał jakieś perwersyjne poczucie humoru? Kto wie? - pomyślał stary człowiek. Kto wie?
Reakcją kolejnej osoby śledzącej dziennik był gniew. Zaledwie kilka dni temu została dotkliwie upokorzona przez jakiegoś przeklętego cudzoziemca, byłego gubernatora jakiegoś prowincjonalnego stanu, który miał czelność dyktować jej, co ma robić ona i kierowany przez nią rząd suwerennego mocarstwa. A przecież była tak ostrożna. Wszystko przygotowano tak precyzyjnie i z tak wielką dbałością. Rządowi Indii nie można było zarzucić nic, poza zorganizowaniem manewrów morskich na większą niż kiedykolwiek w historii kraju skalę. Manewry odbyły się na pełnym morzu, na wodach międzynarodowych, do których przecież każdy ma równy dostęp. Nikomu nie wysyłali żadnych not z pogróżkami, nie występowali z żadnymi demarche, gabinet nie zajmował żadnego stanowiska. Aż tu nagle Amerykanie robią z tego wielką aferę, zwołują posiedzenie Rady Bezpieczeństwa, wysuwają jakieś absurdalne zarzuty, na poparcie których nie mają ani śladu dowodu. To były zwykłe manewry. Pokojowe manewry, rzecz jasna. Czy to ich wina, że zbiegły się w czasie z konfliktem z Japonią i zmusiły Amerykanów do podzielenia swych sił? Czy Indie mogły przewidzieć, planując z wyprzedzeniem manewry, że tak się stanie? Oczywisty nonsens.
Na biurku leżały właśnie dokumenty, mające przywrócić marynarce Indii jej zdolność operacyjną. O nie, pokręciła głową, teraz to nie wystarczy. Nie będzie już więcej działać samotnie, ani ona, ani jej kraj. Do realizacji planów potrzeba będzie wiele środków i wielu przyjaciół, ale to przecież dla ich urzeczywistnienia została premierem. Nie po to, by słuchać jak byle chłystek wydaje jej polecenia.
Ona także upiła łyczek herbaty z białej porcelanowej filiżanki. To była mocna herbata, przyrządzona z cukrem i odrobiną mleka, po angielsku. Produkt tej ziemi, tak jak i ona. Pani premier swoje obecne stanowisko zawdzięczała pochodzeniu, charakterowi i wykształceniu. Ze wszystkich ludzi oglądających na świecie przekaz z Waszyngtonu, ona chyba najlepiej zrozumiała, jaką szansą dla niej i jej kraju są tragiczne wydarzenia na Kapitolu. Całość dodatkowo osładzała świadomość, że nadarzyła się tak szybko po tym, jak musiała w tym samym gabinecie ugiąć się przed dyktatem człowieka, którego już nie było wśród żywych. Zaprzepaszczenia takiej szansy nigdy by sobie nie darowała.
- To straszne, panie C - powiedział Domingo Chavez, przecierając powieki. Nie pamiętał już od jak dawna nie spał, jego osłabiony rozregulowaniem biologicznego zegara mózg - w końcu pokonał ostatnio kilkanaście stref czasowych - nie ogarniał tego. Rozciągnięty na kanapie w salonie, z bosymi stopami opartymi na stoliku do kawy, próbował pozbierać myśli. Kobiety poszły już spać, jedna, bo miała jutro mnóstwo pracy, druga, bo jutro czekał ją ważny egzamin. Jeszcze nie wiedziała, że jutro szkoły nie będą czynne.
- O co ci chodzi, Ding? - zapytał Clark. Nie przejmował się biadaniami mędrków z telewizji, ale w końcu jego młodszy partner robił właśnie dyplom ze stosunków międzynarodowych, więc pewnie przejmował się nie bez racji.
- Jeszcze nigdy w czasie pokoju nie doszło do takiej sytuacji - odparł Dingo, nie otwierając oczu. - Świat zmienił się bardzo niewiele od zeszłego tygodnia, John. A w zeszłym tygodniu świat był bardzo skomplikowany. Wygraliśmy tę wojenkę, w którą nas wciągnięto, ale ani świata to wiele nie zmieniło, ani my nie staliśmy się od tego ani trochę mocniejsi.
- Rozumiem. Świat nie znosi próżni, tak?
- Coś w tym rodzaju - ziewnął Chavez. - Bardzo bym się zdziwił, gdyby ktoś nie próbował jej zapełnić.
- No cóż, chyba niewiele tu osiągnąłem, prawda? - spytał Ryan ponurym głosem. Dopiero teraz zaczął ogarniać całość tragedii. Łuna pożaru nadal była widoczna, choć znad ruin wznosiła się teraz w większym stopniu para, niż dym. Bardziej przygnębiający był jednak widok procesji, wnoszącej do budynku podłużne, miękkie przedmioty. Worki na zwłoki. Wielkie wory z podgumowanej tkaniny z uszami do noszenia na końcach, zapinane na suwak, biegnący przez środek wierzchniej części. Przynoszono ich mnóstwo, coraz więcej. Część, już wypełnionych, strażacy wynosili na zewnątrz, przeciskając się po schodach przez rumowisko gruzu. To był dopiero początek, a końca nie było widać. Do tej pory nawet nie widział ani jednego ciała. Z jakiegoś powodu widok worków podziałał na niego jeszcze gorzej.
- Chyba nie, sir - odparła Angela z tym samym wyrazem twarzy, co prezydent. - To nie najlepszy sposób na rozpoczęcie rządów.
- Wiem. - Ryan kiwnął głową i odwrócił wzrok.
Nie mam pojęcia, co robić, pomyślał. Gdzie, do cholery, znaleźć podręcznik, w którym uczą, jak być prezydentem? Kogo o to spytać? Gdzie pójść? Cholera, nie chciałem tej roboty!
Po chwili sam się zrugał w duchu za te bezsensowne myśli. Przyszedł w to straszliwe miejsce, wpychając się przed kamery, jakby wiedział doskonale, co robić. To było kłamstwo. Może nie z premedytacją, może tylko głupie, ale kłamstwo. Po cholerę tu przylazł, zawracał głowę temu oficerowi straży pożarnej durnymi pytaniami o to, jak wygląda sytuacja, zupełnie jakby każdy średnio rozgarnięty człowiek ze zdrowymi oczyma nie mógł tego sam ocenić?
- Ktoś ma jakiś pomysł? - zapytał wreszcie.
Agentka Price wzięła głęboki oddech i spełniła marzenie każdego agenta Tajnej Służby od czasów Pinkertona.
- Panie prezydencie - powiedziała - przede wszystkim powinien pan sobie wszystko właściwie poukładać. - Umilkła na chwilę, pod wrażeniem tego, na jak wiele sobie pozwoliła. - Są sprawy, którymi może pan sam się zająć, a są też takie, do których potrzebuje pan ludzi. Niech pan zacznie od tego, by ich poznać i pozwolić im wykonywać ich zadania. Potem przyjdzie kolej na to, żeby pan zaczął wykonywać swoje.
- To co? Z powrotem do Białego Domu?
- Tam są telefony, panie prezydencie.
- Kto dowodzi Tajną Służbą?
- Andy Walker nią dowodził, sir. - Nie musiała mu wyjaśniać, że to już przeszłość.
Ryan spojrzał na nią i podjął swoją pierwszą prezydencką decyzję.
- Właśnie dostałaś awans.
Price skinęła głową.
- Proszę za mną, panie prezydencie.
Z przyjemnością zauważyła, że i ten prezydent, jak wszyscy przed nim, nauczył się wreszcie wykonywać polecenia ochrony. Przynajmniej w tej chwili je wykonywał. Parę metrów dalej Ryan poślizgnął się na zamarzniętej kałuży i przewrócił. Dwaj agenci pomogli mu wstać. Nagle wydał się jakby słabszy, bardziej narażony na czyhające zewsząd niebezpieczeństwa. Jakiś fotograf uwiecznił to zdarzenie, sprzedając „Newsweekowi” zdjęcie na okładkę kolejnego numeru.
* * *
- Jak państwo widzą, prezydent Ryan opuszcza Wzgórze Kapi-tolińskie samochodem wojskowym, a nie limuzyną Tajnej Służby. Jak myślisz, na co to może wskazywać? Jakie mogą być zamierzenia tego człowieka na najbliższe dni i godziny? - z tym pytaniem dziennikarz zwrócił się do towarzyszącego mu w studiu analityka.
- Mimo całej sympatii dla nowego prezydenta, muszę wątpić, czy w tej chwili ma on już jakieś klarowne plany - odparł zagadnięty.
Trzy dziesiąte sekundy później ta opinia trafiła do telewizorów na całym świecie, wywołując skinięcia głową zarówno u wrogów, jak i u przyjaciół.
Trzeba kuć żelazo, póki gorące. Nie wiedział, czy to, co chce zrobić, było dobre - w porządku, wiedział doskonale, że nie - ale czasami cel powoduje, że przez palce patrzy się na prowadzące do niego środki. Pochodził z rodziny o długich tradycjach w polityce, zaczął w niej się udzielać praktycznie nazajutrz po ukończeniu studiów prawniczych, innymi słowy: nie miał żadnego zawodu, nigdy, przez całe życie ani jednego dnia nie musiał zarabiać pieniędzy na swoje utrzymanie. Nie miał właściwie żadnego praktycznego doświadczenia w dziedzinie finansów, jeśli nie liczyć lokowania łapówek, bo tym zajmowali się radcy prawni i finansowi rodziny, z którymi stykał się właściwie tylko raz w roku, podpisując zeznanie podatkowe. Nigdy nie pracował w zawodzie prawnika, mimo że w swoim życiu przyłożył rękę do powstania tysięcy przepisów. Nigdy nie służył swemu krajowi w mundurze, chociaż uważał się za eksperta w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. Wiele przemawiało za tym, że nie powinien robić tego, co miał zamiar zrobić, ale znał sztukę rządzenia krajem od podszewki, bo praktykował ją przez całe swoje dorosłe życie. Życie sprawiło, że kraj bardzo teraz potrzebował ludzi z jego doświadczeniem. Kraj potrzebuje uzdrowienia, doszedł do wniosku były wiceprezydent USA Ed Kealty, a on wiedział, jak to zrobić.
Sięgnął więc po słuchawkę telefonu.
- Cliff? Tu Ed...
Centrum Kryzysowe FBI na piątym piętrze Budynku Hoovera zajmuje pokój o kształcie zbliżonym do trójkąta i jest zaskakująco małe - piętnaścioro ludzi mieści się tam od biedy, ale co chwila zderzają się ramionami. Szesnastym, nowo przybyłym, był zastępca dyrektora FBI, Daniel E. Murray. Oficerem dyżurnym Centrum był jego stary przyjaciel, inspektor Pat O’Day. Był to mężczyzna potężnie zbudowany, a choć urodził się i kształcił w stanie New Hampshire, nosił robione na zamówienie kowbojskie buty, bo jego hobby było prowadzenie rancza w Wirginii, na którym hodował bydło. Siedział teraz na swoim fotelu, przyciskając do ucha słuchawkę, a w pokoju panowała zadziwiająca, jak na warunki prawdziwego kryzysu, cisza. Wejście Murraya skwitował jedynie lekkim skinieniem głowy i podniesioną ręką. Zwierzchnik poczekał na zakończenie rozmowy.
- Mamy coś, Pat?
- Właśnie dzwonili z Andrews. Mają zapisy wskazań radaru i całą resztę. Posłałem tam agentów z waszyngtońskiego biura terenowego, żeby przesłuchali personel z wieży kontrolnej. W drodze jest ekipa Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu. Na razie wygląda na to, że pilot Boeinga 747 Japońskich Linii Lotniczych dokonał samobójczego zamachu. Dyżurni z wieży w Andrews mówią, że pilot zgłosił się jako pozarozkładowy samolot linii KLM z awarią i poprosił o zezwolenie na awaryjne lądowanie. Kiedy go podprowadzili nad lotnisko, zboczył z kursu w lewo, a potem... No, cóż, sam wiesz, co stało się potem. - O’Day wzruszył ramionami. - Ekipa waszyngtońskiego biura terenowego zaczęła oględziny miejsca zdarzenia na Kapitolu. Myślę, że katastrofę można uznać za akt terroru, więc to nasza działka.
2 •- Dekret-1. I 33
- Gdzie jest zastępca dyrektora sekcji waszyngtońskiej? - Murray wiedział, że mieszka w Buzzard Point nad Potomakiem, więc już dawno powinien dojechać.
- Na wyspie Saint Lucia, pojechał z Angie na wakacje. Tony to ma pecha - mruknął inspektor dyżurny. Tony Caruso wyjechał zaledwie trzy dni temu. - Zresztą wielu ludzi miało dziś gorszego pecha. Będzie dużo ofiar, Dan. Więcej niż w Oklahoma City trzy lata temu. Ściągam zespoły kryminalistyczne z całego kraju do pomocy w identyfikacji. Wiele ciał jest tak zdeformowanych, że trzeba będzie się opierać na próbkach DNA. Aha, a jacyś mądrale z telewizji pytali jak to jest możliwe, że Siły Powietrzne do tego dopuściły. -O’Day pokręcił głową z obrzydzeniem. Widać było, że musi się na kimś wyładować, a idioci z telewizji zawsze byli wymarzonym kozłem ofiarnym. Wszyscy rozumieli, że w innych biurach również ich szukano i mieli nadzieję, że tym razem nikt nie wybierze FBI na chłopca do bicia.
- Wiemy coś jeszcze?
Pat pokręcił głową.
- Nie. To trochę potrwa, Dan.
- Ryan?
- Był na Wzgórzu, teraz jest w drodze do Białego Domu. Telewizja pokazywała go na Kapitolu. Wygląda na nieźle wstrząśniętego. Ludzie z Tajnej Służby też mieli ciężki dzień. Facet z którym gadałem dziesięć minut temu mało nie wyszedł z siebie. Chyba będziemy się musieli z nimi bić o to, kto poprowadzi dochodzenie.
- No, pięknie - parsknął Murray. - Dobra, niech PG to rozsądzi, to w końcu leży w jego kompe... - Dopiero teraz dotarło do niego, że prokurator generalny nie żyje i nie będzie mógł niczego rozsądzić. Także sekretarz Departamentu Skarbu, któremu podlegało Biuro, zginął na Kapitolu.
Pat O'Day nie chciał się w to zagłębiać. Prawo federalne składało prowadzenie dochodzenia w sprawie zamachu na prezydenta w ręce Tajnej Służby, ale jednocześnie inna ustawa federalna oddawała kierownictwo dochodzenia w sprawach zamachów terrorystycznych w ręce FBI. Co gorsza, prawodawstwo Dystryktu Columbia oddawało każdą sprawę o morderstwo w ręce waszyngtońskiej policji miejskiej. Do tego dochodziła Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu, bo rozbity został samolot pasażerski i, dopóki się tego nie wykluczy z całą pewnością, mógł to być zwykły, tragiczny w skutkach wypadek. Każda z wymienionych agend dysponowała wysoko wykwalifikowanymi zespołami dochodzeniowymi i ogromnym doświadczeniem. Tajna Służba, choć mniej liczna z natury rzeczy od FBI, miała najlepsze zespoły techniczne i dostęp do najbardziej nowoczesnych technicznych środków dochodzeniowych. NRBT dysponowała najlepszymi ekspertami od wypadków lotniczych i wiedziała o katastrofach więcej, niż ktokolwiek na świecie. Ale to Biuro powinno prowadzić dochodzenie. Szkoda, że dyrektor Shaw zginął, on by wiedział, jak wyszarpać to dochodzenie konkurencji...
Jezu, pomyślał nagle Murray. Bill Shaw. Znali się od czasów Akademii, razem zaczynali pracę jako nowicjusze w biurze terenowym w Filadelfii, razem ścigali rabusi bankowych... A teraz Billa już nie ma.
- Tak, Dan, trochę to trwa, zanim się człowiek w tym wszystkim połapie. Dostaliśmy w dupę, jak się patrzy - skomentował O’Day, podając mu ręcznie spisaną listę ludzi, o których wiadomo było, że zginęli na Wzgórzu.
Jasna cholera, pomyślał Murray, wznosząc brwi. Przeleciał wzrokiem listę nazwisk. Nawet bomba atomowa nie wyrządziłaby większych szkód państwu. W sytuacji kryzysu globalnego przynajmniej wiadomo, że coś się święci i można zawczasu ewakuować członków rządu i legislatury, po cichu, powoli, tak by nie zginęli już podczas pierwszego ataku. Nie tak jak teraz.
Ryan bywał w Białym Domu tysiące razy. Składał wizyty, przedstawiał raporty, odbywał spotkania, raz ważne, kiedy indziej tylko zabierające czas, a ostatnio pracował tu na stałe, jako doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. Tym razem po raz pierwszy w życiu nie musiał nikomu pokazywać przepustki, przechodzić przez bramki do wykrywania metalu i tak dalej. Zresztą nawet przeszedł przez jedną z nich z przyzwyczajenia, tylko że tym razem nawet się nie zatrzymał, żeby pokazać strażnikowi klucze, które włączyły dzwonek. Zmiana w zachowaniu agentów Tajnej Służby była uderzająca. Okazało się, że - jak wszystkim - dobrze im robi powrót na własne śmieci. Choć cały kraj dopiero co miał okazję się przekonać, do jakiego stopnia iluzoryczne jest bezpieczeństwo zapewniane przez ochronę prezydentowi, członkowie Tajnej Służby nadal w nią wierzyli i dopiero tu, w domu, poczuli się zwolnieni z obowiązków, schowali wreszcie broń, którą trzymali na widoku od kilku godzin, pozapinali marynarki, paru nawet się uśmiechnęło. W sieni Wschodniego Wejścia bez wątpienia dało się słyszeć kilka westchnień ulgi.
Jakiś wewnętrzny głos mówił Jackowi, że to teraz jego dom, ale nadal w to nie wierzył. Prezydenci uwielbiali nazywać ten budynek Domem Narodu, dając upust typowej politykom hipokryzji i fałszywej skromności. Przecież bijąc się o miejsce w tym fotelu, byli gotowi stąpać po trupach własnych dzieci, a teraz, gdy wreszcie w nim zasiedli, nakładali maskę uśmiechu i mizdrzyli się do kamer mówiąc, że to nic takiego, ot, po prostu taki trochę większy gabinet z trochę większą obsługą. Gdyby kłamstwa pozostawiały plamy na ścianach, to ten budynek dawno już nadawałby się do remontu, pomyślał Jack. Prócz małości i zwyczajnych świństw, ściany Białego Domu były świadkiem wielu wielkich wydarzeń i czynów. To tu James Monroe opracował swoją doktrynę i po raz pierwszy ogłosił strategiczne aspiracje USA. To stąd Lincoln zdołał utrzymać kraj w jedności, mając za sobą jedynie siłę własnej woli. To tu Teddy Roosevelt uczynił ze Stanów Zjednoczonych liczące się w świecie mocarstwo, wysyłając swoją Białą Flotę, by we wszystkich zakątkach globu pokazała potęgę Ameryki. 1 także tutaj jego kuzyn, Franklin Delano Roosevelt, uratował kraj przed wewnętrznym chaosem i być może rewolucją, przy pomocy siły woli, nosowej wymowy i cygarniczki, której niemal nie wypuszczał z ust. To tu Eisenhower pełnił swój mandat tak umiejętnie, że mało kto w ogóle dostrzegał, że Ameryka ma prezydenta. To tu Kennedy starł się z Chruszczowem i wygranie tego starcia sprawiło, że mało kto zarzucał mu potem, iż nie musiałoby dojść do tego spotkania, gdyby nie popełnił wcześniej serii błędów. To tu wreszcie Reagan snuł plany, które doprowadziły do upadku jego największego przeciwnika, a potem znosił oskarżenia o to, że nic nie robił i przespał większą część swoich obu kadencji. Co liczyło się bardziej w ogólnym rozrachunku? Te osiągnięcia, czy małe i większe świństewka, popełniane czasem, gdy wielki człowiek na chwilę wypadnie ze swej roli? Ale to właśnie te fałszywe kroki żyły w pamięci ludzkiej na wieki, podczas gdy resztę większość brała za oczywistość i szybko zapominała.
To nadal nie był jego dom.
Za wejściem otwierało się coś w rodzaju tunelu, biegnącego pod Wschodnim Skrzydłem, w którym mieściły się biura Pierwszej Damy. Jeszcze półtorej godziny temu były to biura Annę Durling. Według prawa Pierwsza Dama była osobą prywatną (choć to raczej fikcja, biorąc pod uwagę, że miała opłacaną z kieszeni podatników służbę), ale jej rola tak naprawdę była bardzo ważna, choć raczej nieoficjalna. Wokół otaczały Ryana mury, przywodzące na myśl bardziej muzeum, niż dom. Przeszli przez małe kino, w którym prezydent z niecałą setką ludzi z jego otoczenia i przyjaciół mogli oglądać filmy. W salce stały patriotyczne rzeźby Fredericka Remingtona, na ścianach wisiały zaś portrety poprzednich prezydentów. Ryan spojrzał na nie i wydawało mu się, że martwe oczy z obrazów patrzą na niego podejrzliwie i z powątpiewaniem. Oni wszyscy, ci, którzy dawno już odeszli w przeszłość, oceniani dobrze i oceniani źle, patrzyli teraz na niego i...
Jestem historykiem, pomyślał Ryan. Napisałem kilka książek, w których oceniałem postępki innych ludzi z bezpiecznego dystansu, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Co ten czy ów zrobił dobrze, co mu nie wyszło i dlaczego - po latach mogłem się bezpiecznie mądrzyć i pouczać. Teraz, poniewczasie, wiem już jak to wygląda od środka. Z zewnątrz można się uważnie rzeczy przypatrzyć, rozważyć i wybrać najlepszą, z jakiegoś punktu widzenia, możliwość. Można siedzieć nad jakimś zagadnieniem ile dusza zapragnie, można nawet przerwać, zacząć od początku, by lepiej je zrozumieć, albo i rzucić to wszystko w diabły, by zająć się czymś prostszym i przyjemniejszym. Ale tu, w środku zdarzeń, nie ma o tym mowy. Tu wszystko leci na ciebie jakbyś stał z wajchą do przestawiania zwrotnic na środku węzła kolejowego, po którego szynach pociągi przemykają we wszystkich kierunkach naraz, kierując się nieznanym ci rozkładem jazdy. Poprzedni zwrotnicowi, ci, którzy patrzą się z tych ścian, trafiali tu z własnej woli, na fali społecznego poparcia i mieli całe dywizje zaufanych doradców. On trafił tu przypadkiem. Ale historyków nie będzie to obchodziło. Może któryś, litując się nad kolegą po fachu, wspomni o tym w krótkim paragrafie złożonym petitem, gdzieś na końcu wstępu do miażdżącej krytyki jego prezydentury. Wszystko, co zrobi lub powie, będzie poddane drobiazgowej analizie - i to nie tylko jego działania lub mowy w przyszłości, ale i te z przeszłości, z których autor będzie mógł wnioskować o jego charakterze, przekonaniach, intencjach. Od chwili, w której w budynek Kapitolu uderzył japoński samolot, był prezydentem, czy mu się to podobało, czy nie. Jego codzienne życie zostanie odarte z prywatności i nawet kiedy już wreszcie umrze, nie uwolni się od wścibstwa ludzi, którzy będą wiedzieli lepiej, co i kiedy powinien był zrobić, nie mając zarazem pojęcia, jak to jest być tutaj, w tym wiecznym więzieniu i popełniać nieuniknione błędy, które mu wytkną. Kraty tego więzienia są niewidoczne, ale przez to jeszcze bardziej prawdziwe.
Tak wielu ludzi zabija się o tę robotę, tylko po to, by się przekonać na własnej skórze, jak straszna jest i jak bardzo obfituje w rozczarowania. Jack poznał z bliska trzech kolejnych lokatorów Gabinetu Owalnego. Oni przynajmniej trafili tu, bo niczego innego nie pragnęli, ich oczy lśniły entuzjazmem i jeżeli coś spartolili, to zawsze można im było zarzucić, że ich zaślepione ego przerosło możliwości intelektualne. A jak się zabiorą do kogoś, kto doskonale wiedział, o co w tym wszystkim chodzi i nie pchał się nigdy do tego zaszczytu? Czy ktoś potraktuje to jako okoliczność łagodzącą? Czy chociaż zauważy ironię losu?
Dla Tajnej Służby przyszedł czas odprężenia. Szczęściarze, pomyślał z zazdrością Ryan. Ich zadaniem była ochrona jego i jego rodziny. On miał na głowie miliony współobywateli.
- Tędy, panie prezydencie. - Price wskazała odnogę korytarza prowadzącą w lewo. Stali w niej ludzie z personelu Białego Domu, którzy przyszli zobaczyć nowego Szefa, człowieka, któremu mieli służyć najlepiej jak potrafią. Jak wszyscy inni, po prostu stali tam i patrzyli, nie wiedząc co mu powiedzieć. Badali go wzrokiem i choć teraz ich oczy nie zdradzały opinii, jakie sobie o nim wyrobili, wiedział, że przy pierwszej nadarzającej się okazji szatnie będą aż dudnić od półgłosem wymienianych uwag. Jack ciągle jeszcze ubrany był w strażacką kurtkę, jak wtedy, gdy chodził po zgliszczach. Woda ze zraszaczy, która zamarzła na jego włosach i sprawiała wrażenie przedwczesnej siwizny, zaczynała teraz topnieć. Widząc to, jeden z kamerdynerów pobiegł gdzieś i wrócił po chwili z ręcznikiem, przedzierając się przez zwarty pierścień ochrony.
- Dziękuję - wydusił zaskoczony Ryan. Zatrzymał się na chwilę i zaczął wycierać ręcznikiem włosy. W tym momencie zobaczył nadbiegającego fotoreportera, który wycelował w niego obiektyw i zaczął trzaskać migawką, oślepiając go fleszem. Tajna Służba nawet nie próbowała powstrzymywać natręta, co uzmysłowiło Jackowi, że to pewnie oficjalny fotograf Białego Domu, mający za zadanie utrwalać każdy jego grymas dla potomności. No, pięknie, pomyślał. Nawet swoich trzeba się będzie wystrzegać! Ale chyba nie czas teraz na kłótnie o byle drobiazgi.
- Dokąd idziemy, Andrea? - zapytał, gdy mijali kolejne portrety spoglądających na niego prezydentów i pierwszych dam.
- Do Gabinetu Owalnego, panie prezydencie. Pomyślałam, że...
- Nie. - Jack zatrzymał się nagle. - Chodźmy do Sali Sytuacyjnej. Chyba jeszcze nie jestem gotów do tego, żeby wchodzić do Owalnego... Dobrze?
- Oczywiście, panie prezydencie. - Doszli do końca korytarzem na parterze, skręcili z niego do niewielkiego holu, wyłożonego zaskakująco tandetną boazerią, a potem z powrotem na dwór, bo z Białego Domu nie było bezpośredniego przejścia do Skrzydła Zachodniego, gdzie mieściła się sala. Aha, to dlatego nikt mi jeszcze nie zabrał tej kurtki, domyślił się Ryan.
- Kawy - rzucił w przelocie krótkie polecenie. Przynajmniej jedzenie tu lepsze niż w Langley, pomyślał. Stołówkę Białego Domu obsługiwali stewardzi Marynarki, więc pierwszą prezydencką kawę, nalaną ze srebrnego dzbanka do porcelanowej filiżanki, podał mu na tacy marynarz, którego uśmiech był w równej mierze szczery, co profesjonalny. Ryan zauważył w jego oczach zaciekawienie nowym Szefem i to już zaczęło go trochę denerwować. Poczuł się jak nowe zwierzę w zoo. Ciekawe, nawet fascynujące, dla tych wszystkich po drugiej stronie prętów - tylko jak on się zaadaptuje w nowej klatce?
Znał tę salę doskonale, ale jeszcze nie oglądał jej z tego fotela. Miejsce prezydenta znajdowało się pośrodku stołu, tak by jego doradcy mogli się zebrać po obu stronach blatu. Ryan podszedł tam i usiadł, sam się dziwiąc, że przychodzi mu to tak naturalnie. W końcu to tylko fotel. Taki sam jak każdy inny w tej sali. Tak zwane pułapki władzy były dla niego jedynie przedmiotami, a sama władza jest w zasadzie iluzją, bo wiązały się z nią zobowiązania o wiele dalej idące, niż uprawnienia z nimi przychodzące. Władzę widać i można jej używać. Zobowiązania można było tylko czuć, wisiały w powietrzu tej dusznej, pozbawionej okien sali. Jack pociągnął łyczek kawy i powoli rozejrzał się po wnętrzu. Zegar na ścianie wskazywał 23.14. A więc był prezydentem już od... Zaledwie półtorej godziny? To tyle ile trwałby przejazd z ich domu do... do ich nowego domu. No, chyba żeby korek...