Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Podczas gdy Jack Ryan senior – były prezydent USA, zajęty jest pisaniem pamiętników, jego syn pracuje dla agencji wywiadowczej Kampus. Antyterroryści John Clark i Domingo Chavez zostają wysłani na wcześniejszą emeryturę i muszą opuścić międzynarodowy zespół Tęcza oraz szeregi CIA. Karierowicze polityczni, nominowani przez nowego prezydenta Edwarda Kelty’ego, dezorganizują pracę agencji mających chronić Stany Zjednoczone. Żołnierze dobrze służący swemu krajowi i walczący z terrorystami oskarżani są o zbrodnie wojenne. Tymczasem Emir i jego Umajjadzka Rada Rewolucyjna organizują wielką akcję wymierzoną w Amerykę.
Czy działająca nieoficjalnie agencja wywiadowcza Kampus zdoła powstrzymać islamskich terrorystów? Czy Clark i Chavez powrócą do gry? Czy Jack Ryan junior odziedziczył po ojcu talenty analityczne?
[Opis wydawcy]
Cykl: Jack Ryan, t. 13
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Bibliotek Publiczna im. Marii Dąbrowskiej w Komorowie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (5)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie (2)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 875
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POSZUKIWANY ŻYWY LUB MARTWY
Tom Clancy
POSZUKIWANY ŻYWY LUB MARTWY
Przełożył:
Janusz Szczepański
Tytuł oryginału:
Dead or Alive
Copyright ©2010 by Rubicon, Inc.
All rights reserved
Polish edition copyright © Buchmann Sp. z o.o., Warsaw 2012
Copyright © for the Polish translation by Janusz Szczepański
Projekt okładki: Krzysztof Kiełbasiński
Redakcja: Rafał Sarna
ISBN 978-83-7670-278-0
www. fabrykasensacji.pl
Wydawca:
Buchmann Sp. z o.o.
ul. Wiktorska 65/14, 02-587 Warszawa
Tel./fax 22 6310742
www.buchmann.pl
Wydanie I
Druk: Zakład Graficzny COLONEL
1
Żołnierz piechoty lekkiej – specjalność wojskowa numer 11B – powinien prezentować się schludnie, nosić regulaminowy mundur i świecić dokładnie ogoloną twarzą. Chorąży1 Sam Driscoll jednak już od dłuższego czasu nie spełniał tych wymagań. Sztuka kamuflażu nie polega tylko na wrzuceniu na grzbiet plamiastej panterki BDU... Zaraz, oni to teraz inaczej nazywają, nie? Teraz nosimy ACU2. Jak zwał, tak zwał. Bzdura bez znaczenia...
1 W oryginale first sergeant – w polskim wojsku odpowiada to stopniu chorążego. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 BDU (ang. Battle Dress Uniform), ACU (ang. Army Combat Uniform) – oba terminy oznaczają „mundur połowy”.
Broda Driscolla miała dziesięć centymetrów długości i była tak suto okraszona siwizną, że jego ludzie zaczęli nazywać go Świętym Mikołajem. Dość irytujące przezwisko dla faceta, który niedawno skończył trzydzieści sześć lat – mogło jednak być gorzej, zważywszy na to, że większość jego podkomendnych miała o jakieś dziesięć lat mniej. Mógł zostać „tatkiem” albo nawet „dziadkiem”...
Jeszcze bardziej drażniła go kudłata, dawno niestrzyżona i wiecznie przetłuszczona czupryna – był to jednak równie niezbędny element kamuflażu jak zarost. W tym kraju mężczyźni nie chadzają do fryzjera... Zamiast przepisowego umundurowania Driscoll i jego czternastu żołnierzy odziani byli na lokalną modłę. Ich kapitan złamał nogę – w tym cholernym terenie wystarczy raz źle postawić stopę i szlus – i teraz siedział na wzgórzu, czekając na ewakuację śmigłowcem. Chorąży musiał zostawić przy nim jednego z dwóch sanitariuszy i samemu przejąć dowodzenie na czas trwania akcji. Bynajmniej mu to nie przeszkadzało. Prochu się w życiu nawąchał więcej niż kapitan Wilson, wymuskany absolwent college’u. Driscoll magisterki nie miał – na razie. Jeszcze ją zrobi... Ale wszystko po kolei, najpierw trzeba przeżyć tę misję, a dopiero potem myśleć o powrocie do sal wykładowych Uniwersytetu Georgii. Zabawne, pomyślał. Trzydzieści lat musiało minąć, żebym polubił szkołę. .. Lepiej późno niż wcale, nie?
Był zmęczony. Ten rodzaj wyczerpania znają tylko rangersi – otępiające, totalne, przenikające do szpiku kości. Potrafił spać na skale z karabinem zamiast poduszki, umiał też jednak zachowywać czujność, mimo że każda komórka jego ciała krzykiem domagała się odpoczynku. Problem w tym, że bliżej mu było do czterdziestki niż trzydziestki i fizyczne zmęczenie odczuwał dotkliwiej niż kiedyś; doprowadzenie rano mięśni do pełnej formy zajmowało mu teraz dwa razy więcej czasu. Z drugiej strony, te dolegliwości równoważyły nabyte przez lata służby wiedza i doświadczenie. Zdążył się przekonać, że w oklepanym powiedzeniu o triumfie ducha nad materią jest sporo prawdy. Nauczył się blokować ból, co jest zdolnością nie do przecenienia, gdy ma się pod komendą zgraję młodziaków, którym bez wątpienia plecaki nie ciążą tak jak jemu. Coś za coś, stary...
Byli w górach od dwóch dni. Maszerowali niemal bez przerwy i spali tylko po dwie lub trzy godziny na dobę. Należeli do grupy operacji specjalnych 75. Pułku Rangersów z kwaterą główną w Fort Benning w Georgii. Przy odrobinie skupienia Driscoll umiał sobie wyobrazić smak zimnego piwa beczkowego w tamtejszym kasynie podoficerskim. Takie chwile szybko jednak mijały; tu w każdej sekundzie musiał być w pełni skoncentrowany. Znajdowali się pięć tysięcy metrów nad poziomem morza w Hindukuszu, szarej strefie w teorii podzielonej między Afganistan i Pakistan, a w praktyce niepodlegającej nikomu poza tubylcami. Chorąży wiedział, że czarna przerywana linia na mapie nic naprawdę nie znaczy – szczególnie zaś tutaj na ziemiach Indian, jak w żołnierskim żargonie określa się terytorium nieprzyjaciela. Nie było nawet sensu sprawdzać pozycji na odbiorniku GPS, gdyż w tej misji liczyły się nie współrzędne geograficzne, lecz cel, do którego zmierzali.
Miejscowa ludność nie zna się na granicach administracyjnych. Dla niej ważne jest, z jakiego pochodzisz plemienia, do którego rodu należysz i jaką wersję islamu wyznajesz. Tutaj wspomnienia przechowuje się przez stulecia, opowieści krążą jeszcze dłużej, a najtrwalsze w ludzkiej pamięci są urazy. Hindukuscy górale do dzisiaj się przechwalają, że ich przodkowie odparli Aleksandra Wielkiego, a bywa, że potrafią nawet wymienić imiona wodzów, którzy pokonali niezwyciężonych dotąd macedońskich najeźdźców. Najwięcej jednak mówi się tu o Rosjanach: kto ilu zabił i w jaki sposób (najczęściej strzelając z zasadzki lub podkładając miny, ale wcale nierzadko nożem w walce wręcz). Te wojenne historie budzą wesołość i dumę, stają się legendami przekazywanymi z ojca na syna. Driscoll wątpił, czy rosyjscy żołnierze, którzy przeżyli Afganistan, też się śmieją z tych doświadczeń. Co tu dużo gadać, Afgańcy to nie są mili faceci. To budzący strach twardziele, zahartowani przez klimat, wojny i głód, starający się po prostu przetrwać w krainie, która jakby się zawzięła, żeby zabić każdego, kto postawi w niej stopę. Właściwie powinien im trochę współczuć. Pan Bóg rozdał im kiepskie karty i to pewnie nie ich wina – ale jego, chorążego Driscolla, też nie. Nic go to też nie obchodzi. To wrogowie jego ojczyzny, a ona wskazała mu ich i powiedziała: „Naprzód!”. No to poszedł. Taka była podstawowa prawda i taki był powód, dla którego trafił w te pieprzone górzyska.
Drugą taką prawdą było hasło: „Byle za następne wzgórze”. Zwłaszcza tutaj. Odkąd wyskoczyli z chinooka CH-47 w wersji Delta – jedynego śmigłowca US Army, który daje sobie radę na tych wysokościach – zaliczyli dwadzieścia cztery kilometry marszu. Dwadzieścia cztery tysiące metrów, z których niemal każdy wiódł stromo w górę lub w dół, po ostrych skałach i piargach.
No, zaraz szczyt. Jeszcze pięćdziesiąt metrów...
Zwolnił kroku. Jako najstarszy stopniem szedł w szpicy; jego ludzie ciągnęli sto metrów za nim, czujnie rozglądając się na boki, w górę i w dół, z karabinkami szturmowymi M4 gotowymi do strzału. Spodziewali się, że na grzbiecie mogą być nieprzyjacielskie czujki. Tubylcy może są zacofani w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale nie głupi – i właśnie dlatego rangersi wykonywali to zadanie nocą. Minęła właśnie pierwsza czterdzieści cztery. Noc była bezksiężycowa, a gruba warstwa chmur zgasiła wszystkie gwiazdy. Dobra pogoda na polowanie, pomyślał. Częściej też patrzył pod nogi niż w górę. Trzeba się było wystrzegać najmniejszego hałasu, a w tych stronach jego głównym źródłem są stopy. Jeden cholerny potrącony kamyk mógł zdradzić ich obecność i obrócić na marne dwadzieścia cztery kilometry i dwie doby.
Dwadzieścia metrów do grzbietu. Osiemnaście. Oczy wbite w ciemniejszą od nocy linię szukają ruchu. Na godzinie dwunastej nic. Kilka kroków dalej, rzut oka w lewo i prawo, karabinek z tłumikiem trzymany tuż przy piersi, palec delikatnie dotyka spustu – ot tak, żeby czuć, że jest na swoim miejscu.
Trudno wytłumaczyć ludziom, jakie to trudne, jakie męczące i otępiające – znacznie, o niebo bardziej niż tej samej długości marsz na przykład przez dżunglę – gdy się wie, że tuż powyżej może się czaić ktoś z kałasznikowem ustawionym na ogień ciągły, gotów przeszyć ci tyłek na wylot. Jasne, jego ludzie zaraz by gościa zdjęli, Driscoll to wiedział, ale jemu to już by wisiało, no nie? Pocieszał się tylko, że gdyby przyszło co do czego, to pewnie nic by nawet nie zdążył poczuć. Wysłał na tamten świat dostatecznie dużo wrogów, by wiedzieć, jak to działa: w jednej chwili stawiasz krok, wytężasz wzrok i słuch, by w porę dostrzec niebezpieczeństwo, a w następnej koniec, kropka, nie istniejesz. Po tobie.
W dzikim terenie, ciemną nocą, niczym w jakimś odmiennym układzie odniesienia, obowiązuje przewrotne prawo fizyczne: im wolniej, tym szybciej. Poruszaj się powoli, stawiaj stopy jak mucha w smole i uważaj, na co je stawiasz. Stosował się do niego z powodzeniem już tyle lat. Nie dalej jak pół roku temu chorąży Driscoll zajął trzecie miejsce w zawodach o tytuł najlepszego rangersa, mistrzostwach pierwszej ligi sił specjalnych. Startował razem z kapitanem Wilsonem jako zespół numer dwadzieścia jeden. Kapitan musi teraz być nieźle wkurzony na swój kulas... Świetny z niego rangers, ale złamanie to złamanie i nie ma na to rady. Naderwany mięsień boli jak cholera, ale szybko się goi. Kość musi się zrosnąć, a do tego trzeba parę tygodni poleżeć plackiem w szpitalu, zanim łapiduchy pozwolą człowiekowi znowu ją obciążyć. Później trzeba się na nowo uczyć chodzić, potem biegać. Ależ to by było upierdliwe!... Driscoll miał w życiu wiele szczęścia – żadnych poważniejszych kontuzji; ot, zwichnięty staw skokowy, złamany maty palec, stłuczona kość biodrowa. Żaden z tych wypadków nie wyjął go z obiegu na dłużej niż tydzień. Ani jednego postrzału, ani jednego odłamka. Bóg rangersów mu sprzyjał.
Jeszcze pięć kroków.
Aha, tu jesteś, bratku...
Tak jak się Sam spodziewał, na szczycie był wartownik. Dokładnie tam, gdzie być powinien: dwadzieścia pięć metrów na prawo od niego, w miejscu wymarzonym na posterunek. Tylko że nie przykładał się do roboty; siedział, patrzył częściej za siebie niż na stok, zapewne znudzony do szpiku kości i senny i liczył minuty dzielące go od zmiany. Tak, nie darmo się mówi, że można umrzeć z nudów... Tego Afgańca za chwilę spotka taki właśnie los, choć nawet się nie zorientuje, co go zabiło. Chyba że spudłuję, pomyślał chorąży, wiedząc zarazem, że to niemożliwe.
Jeszcze raz rozejrzał się po okolicy, odmalowanej fosforyzującą zielenią w jego goglach noktowizyjnych PVS-17. W pobliżu nie było nikogo innego. W porządku. Driscoll przyklęknął na jedno kolano i podniósł do ramienia karabinek. Wycelował w prawe ucho wartownika, wstrzymał oddech...
Z prawej strony, gdzieś od wąskiej ścieżki, dobiegł go odgłos tarcia czegoś skórzanego o skałę.
Zamarł w bezruchu. Błyskawicznie sprawdził w myślach ustawienie swoich ludzi. Czy to mógł być któryś z nich? Nie. Wszyscy powinni być za nim, niżej na zboczu. Bardzo powoli odwrócił głowę w tamtą stronę. Nic nie widać. Opuścił M4 i obejrzał się przez lewe ramię. Trzy metry za nim przykucnął pod osłoną głazu Collins. Driscoll gestem zasygnalizował: „Dźwięk z prawej. Weź dwóch ludzi”. Collins skinął głową i rakiem wycofał się poza pole jego widzenia. Sam poszedł w jego ślady i położył się za dwoma rachitycznymi krzaczkami. Od strony ścieżki rozległ się nowy odgłos: chlupot płynu na kamieniach. Chorąży się uśmiechnął: kogoś przycisnęło... Po chwili dźwięk ustał, dały się słyszeć kroki. Ktoś nadchodził ścieżką. Jakieś sześć metrów, za zakrętem, oszacował Sam. Po chwili w noktowizorze zajaśniała czyjaś sylwetka. Afganiec wlókł się noga za nogą, z kałasznikowem przewieszonym przez plecy. Driscoll obserwował go nieporuszony. Cztery metry... trzy... Z cienia podniosła się druga zielonkawa figura i podkradła się od tyłu do idącego. Szybki ruch, błysk noża... Collins podtrzymał upadające ciało i odciągnąwszy parę metrów poza ścieżkę, bezgłośnie złożył na ziemi.
Podręcznikowa akcja, pomyślał Driscoll. Wbrew filmowym legendom w ich fachu mało kto jeszcze posługuje się majchrem; co nie znaczy, że to ginąca sztuka...
Chwilę później Collins zajął stanowisko po jego prawej ręce i chorąży skupił uwagę na wartowniku, który siedział dalej bez ruchu, nieświadomy dramatu, jaki rozegrał się przed dziesięcioma sekundami. Broń do ramienia, celownik na skroń Afgańca, powolne zwiększanie nacisku palca na spust...
Wystrzał. Ledwo słyszalne „pop”. Pocisk przebił głowę na wylot, ciągnąc za sobą ulotną, acz dobrze widzialną w noktowizorze zielonkawą mgiełkę rozpryśniętej cieplej krwi. Kolejny wojownik wyprawiony w ramiona Allaha. Kolejne młode, może dwudziestoletnie życie przecięte bez uprzedzenia, bez litości.
Mężczyzna padł bezwładnie na ziemię.
Miałeś pecha, turbanie, pomyślał Driscoll. Nam dziś chodzi o większą zwierzynę od ciebie.
– Wartownik zdjęty – szepnął do mikrofonu ukaefki. – Szczyt czysty, idziemy. Oczy i uszy otwarte!
Ta ostatnia uwaga nie była potrzebna. Obejrzał się i zobaczył, jak jego żołnierze ruszają żwawszym krokiem, podekscytowani, ale czujni, gotowi w każdej chwili do działania. Widać to było po ich postawie, oszczędnych ruchach, jakie odróżniają prawdziwych wojaków od oferm i amatorów, którzy tylko czekają końca służby i powrotu do cywila.
Do prawdziwego celu zostało nie więcej jak sto metrów. Trzy miesiące ciężko pracowali, żeby dopaść tego sukinsyna. Łażenie po górach to może przyjemność dla tych wariatów, co marzą o Evereście i K2, ale nie dla normalnego faceta; tylko że to po prostu wchodzi w zakres obowiązków, więc nie ma co marudzić – zaciska się zęby i robi swoje.
Pora dokonać przegrupowania. Driscoll podzielił swoją czternastkę na trzy drużyny. Pierwszą postanowił zostawić na szczycie z ciężką artylerią – dwoma erkaemami M249 SAW – jako odwód i osłonę.
Nigdy nie wiadomo, ilu złych ludzi może się kręcić w okolicy, a SAW wspaniale wyrównuje siły. Satelity nie są w stanie dostarczyć wszystkich niezbędnych informacji; niektóre zmienne trzeba uwzględniać na bieżąco, kiedy wrogowie na ciebie wyłażą ze swoich kryjówek. Tu każdy musi mieć oczy dookoła głowy, bez przerwy się rozglądać po skałach w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu czy choćby turbana, który wylazł za potrzebą. W tym kraju dobre jest tylko jedno: ma się dziewięćdziesiąt procent pewności, że napotkany tubylec jest wrogiem. To cholernie upraszcza robotę, pomyślał Sam.
Ruszył naprzód jeszcze wolniej niż dotychczas, nieustannie wodząc wzrokiem po ziemi lub po ciemnej przestrzeni przed sobą. To jedna z ważnych umiejętności – efekt doświadczenia: umieć stłumić podniecenie na myśl o tym, jak blisko już do celu. To najczęstszy błąd nowicjuszy i poległych: przeświadczenie, że najgorsze za nimi i reszta to już drobnostka. Właśnie wtedy do delikwenta podkrada się od tyłu stary Murphy, ten od praw, klepie go w ramię i sprawia paskudną niespodziankę. Przewidywanie zdarzeń i wmawianie sobie ich wymarzonego przebiegu to dwie strony tej samej monety – ale biada ci, jeśli wyrzucisz reszkę. Jedna niewłaściwa decyzja we właściwym momencie i nie żyjesz.
Ale nie tym razem, pomyślał chorąży. Nie na mojej szychcie. I nie z tymi chłopakami. Dobrzy są, te moje skurczybyki.
Do grzbietu zostało nie więcej jak trzy metry. Sam pochylił się nisko, aby jak najdłużej nie wystawiać głowy ponad krawędź, a tym samym na cel jakiemuś czujnemu turbanowi. Ostatni metr pokonał na czworakach, przywarł do ziemi i ostrożnie wyjrzał.
Jest! Przed nim czerniało wejście do jaskini.
2
Rezerwa paliwa... buuu... buuu... Rezerwa paliwa! – zaalarmował swoim mechanicznym głosem komputer pokładowy.
– Cicho, wiem! – odburknął pilot.
Główna lampka sygnalizacji alarmowej migała na pulpicie już od kwadransa. Przed dziesięcioma minutami przecięli kanadyjską linię brzegową; w dzień widzieliby już w dole zielone łąki upstrzone rachitycznymi drzewkami. Jeśli nie schrzanili dokumentnie całej nawigacji, wkrótce powinno się pokazać trochę świateł. Tak czy owak, byli już nad stałym lądem, a to zawsze ulga po transatlantyckim przelocie.
Wiatry nad oceanem okazały się silniejsze niż prognozowano, a dassault falcon 900 to nie jumbo jet, paliwa może zabrać tyle, ile może. Zostało go im jeszcze na dwadzieścia minut lotu – o dziesięć więcej, niż potrzebowali. Prędkościomierz wskazywał dziewięćset trzydzieści kilometrów na godzinę; lecieli na wysokości siedmiu i pół tysiąca metrów, powoli schodząc w dół.
– Gander Zbliżanie, tu Hotel Zero Dziewięć Siedem Mike Foxtrot. – Pilot wywołał przez radio ośrodek kontroli lotów. – Zgłaszam lądowanie w celu uzupełnienia paliwa.
– Hotel Zero Dziewięć Siedem Mike Foxtrot, tu Gander Zbliżanie – odezwał się natychmiast dyżurny kontroler. – Wiatr słaby, zalecany pas dwadzieścia dziewięć, schodzenie normalne.
– Wiatr słaby? Miła odmiana! – prychnął drugi pilot. Przez ostatnie trzy godziny walczyli z przeciwnym prądem strumieniowym o prędkości powyżej stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Turbulencje nie były może silne, przynajmniej jak na pułap dwunastu tysięcy metrów, ale dały się odczuć. – Tak długo to ja jeszcze przez Atlantyk nie leciałem. I nie chciałbym nigdy tego rekordu wyrównać, nie mówiąc o pobiciu...
– Zwłaszcza przy takim zefirku, co? – Kapitan puścił do kolegi oko. – Mam nadzieję, że nasze silniki potrafią pracować na samych oparach.
– Z celnikami mamy załatwione?
– Chyba tak. Wysiałem CANPASS3, mamy pozwolenie na lądowanie w Moose Jaw.
3 CANPASS (ang. Canadian Passenger Accelerated Service System) – Kanadyjski System Przyspieszonej Obsługi Pasażerów; tu: wstępne zgłoszenie lądowania.
– Odprawę paszportową robimy tam?
– Taa... Jasne.
Obaj wiedzieli, że to żart. Między Gander a lotniskiem docelowym ten lot miał mieć raczej nietypowy przebieg. Za to im właśnie płacą, i to w euro, co przy aktualnym kursie kanadyjskiego dolara dawało im dodatkowy zysk.
– Widzę światła – zameldował drugi pilot. – Zostało pięć minut.
– Potwierdzam, pas startowy w polu widzenia – odpowiedział kapitan. – Klapy!
– Klapy wysunięte do dziesięciu. Mam zbudzić pasażerów?
– Nie ma po co.
Jeżeli zrobią to dobrze, ludzie w kabinie niczego nie zauważą aż do chwili ponownego zwiększenia ciągu przy starcie. Kapitan zdobył szlify i wylatał dwadzieścia tysięcy godzin w kokpitach maszyn Swissairu; po przejściu na emeryturę kupił używanego dassaulta falcona i już we własnych barwach woził milionerów i miliarderów po wszystkich kontynentach. Połowa klienteli wybierała zresztą te same miejsca: Monako, Bahamy, Saint-Tropez, Aspen. To, że aktualny zleceniodawca nie zamierzał lecieć do żadnego z tych miejsc, wzbudziło jego zaciekawienie – ale nasz klient, nasz pan. Pod warunkiem że zapłaci za lot.
Zeszli poniżej trzech tysięcy metrów. Światła pasa, ongiś służącego eskadrze amerykańskich F-84, były doskonale widoczne.
Półtora tysiąca.
– Klapy do dwudziestu!
– Jest, klapy do dwudziestu – przyjął rozkaz drugi pilot.
– Podwozie!
Kokpit wypełnił szum powietrza; hydrauliczne siłowniki otworzyły pokrywy i wysunęły mocne golenie.
Sto metrów.
– Podwozie wysunięte i zablokowane! – zameldował drugi pilot.
– Trzydzieści metrów – odezwał się elektroniczny głos komputera pokładowego.
Pilot napiął i rozluźnił mięśnie rąk. Delikatnymi ruchami wolanta sprowadzał samolot na pas. Lądowanie było prawdziwym majstersztykiem – tylko jego wyczulone zmysły zarejestrowały moment dotknięcia betonu kołami. Kapitan uruchomił ciąg wsteczny, wyhamowując bieg maszyny. Samochód z migającym żółtym światłem poprowadził go na miejsce tankowania.
Na ziemi spędzili równo dwadzieścia minut. Oficer kontroli granicznej wywołał ich tylko przez radio, aby sprawdzić, czy nic się nie zmieniło od nadania raportu CANPASS. Pompowanie paliwa z cysterny poszło sprawnie i można było ruszać na ostatni odcinek trzyczęściowego lotu. Falcon pokołował na północny skraj pasa; piloci jak zwykle dopełnili procedury przedstartowej. Manetka do przodu, silniki na maksymalny ciąg; ster wysokości lekko w górę, oderwanie od ziemi i ostre odejście na pułap przelotowy. Dziesięć minut później kapitan wyrównał lot na jedenastu tysiącach metrów, zgodnie z poleceniem otrzymanym z centrum kontroli lotów w Toronto.
Lecieli z prędkością 0,81 macha, czyli około dziewięciuset dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Trzy silniki odrzutowe żłopały paliwo w odpowiednim tempie – minuta lotu o takich parametrach to zużycie dwudziestu pięciu kilogramów benzyny. Nie było potrzeby regularnie meldować się w ośrodkach kontroli lotów – pokładowy transponder IFF na bieżąco przekazywał ich radarom dane identyfikacyjne oraz informacje o aktualnej pozycji, prędkości i pułapie, pobierane wprost z odbiornika GPS. Przy gorszej pogodzie kapitan pewnie by poprosił Toronto o zmianę przydzielonej wysokości na wyższą, ale prognoza okazała się trafna i nie było takiej potrzeby: samolot wprost płynął w powietrzu i gdyby nie głuchy ryk silników, można by pomyśleć, że zawisł nieruchomo. Dwaj piloci też niewiele z sobą rozmawiali. Pracowali razem już dostatecznie długo, by znać wszystkie swoje dowcipy, a podczas tak spokojnego lotu nie było konieczności wymiany informacji. Wszystko drobiazgowo zaplanowano. Mogli się tylko zastanawiać, co będą robić na Hawajach, gdzie czekały na nich apartamenty hotelu Royal Hawaiian. Zgodnie uznali, że przede wszystkim muszą się po królewsku wyspać, aby zapobiec nieuchronnemu przy lotniczej podróży na antypody zespołowi nagłej zmiany strefy czasowej, znanego pod angielską nazwą jetlag. Perspektywa leniwej drzemki na plaży w cieniu palm jawiła się im kusząco; sprawdzili już prognozy, które obiecywały zwykłą na tych wyspach, monotonnie doskonałą pogodę. Mieli w planie dwudniowy odpoczynek przed drogą powrotną na macierzyste lotnisko pod Genewą, tym razem bez pasażerów.
– Czterdzieści minut do Moose Jaw – zauważył konwersacyjnym tonem drugi pilot.
– Czyli pora trochę popracować...
Plan był prosty. Kapitan włączył radiostację krótkofalową – przeżytek z czasów II wojny światowej – i wywołał wieżę kontrolną lotniska, zgłaszając wczesny etap podejścia do lądowania i ETA4. Dyżurny pobrał dane lotu z sieci ośrodka kontrolnego swojego obszaru i po chwili miał już na ekranie dane z transpondera dassaulta. Samolot rozpoczął najzupełniej normalny manewr obniżania pułapu, co zostało odnotowane przez kontrolera w Toronto. Była godzina 3.04 czasu lokalnego, czyli 7.04 UTC.
4 ETA (ang. Estimated Time of Arrival) – spodziewany czas przybycia; skrót powszechnie stosowany w łączności lotniczej, morskiej i wojskowej.
– Mamy je. – Drugi pilot wskazał na jarzące się w oddali skupisko świateł portu lotniczego. – Wysokość trzy sześćset, opadanie trzysta metrów na minutę.
– Uwaga na transponder! – zakomenderował kapitan.
Transponder dassaulta został przez nowego właściciela odrobinę zmodyfikowany – tak by można było ingerować w jego działanie.
– Tysiąc osiemset metrów. Klapy?
– Nie, zostaw je.
– Okay. Widzę pas startowy – meldował drugi pilot.
Niebo było bezchmurne i mimo sporej odległości stroboskopowe lampy wyznaczające początek pasa widać było idealnie.
– Moose Jaw, tu Mike Foxtrot, słyszycie mnie? – rzucił kapitan do mikrofonu radiostacji.
– Mike Foxtrot, odbiór pięć na pięć. Słucham.
– Moose Jaw, podwozie nie chce się nam wysunąć. Czekajcie na raport, odbiór.
No, to powinno ich obudzić, pomyślał.
– Zrozumiałem, Mike Foxtrot. Czy deklarujecie awarię? Odbiór.
– Nie. Na razie sprawdzamy układy. Zamelduję się za chwilę.
– Zrozumiałem, czekamy – odpowiedział kontroler z ledwo słyszalną nutką niepokoju.
– Dobra, preludium mamy za sobą – mruknął do kolegi pilot. – Znikniemy im z radaru na trzystu metrach.
Nie pierwszy raz wycinali podobny numer.
– Pułap tysiąc, schodzimy dalej.
Kapitan lekko skręcił wolant w prawo. Chciał, żeby na wieży zarejestrowano tę drobną wprawdzie, ale dostrzegalną zmianę kursu. W powiązaniu z opadaniem wyglądałoby to interesująco w zapisach radarowych – o ile ktokolwiek pofatyguje się, by je przejrzeć, co nie było wielce prawdopodobne. Ot, jeszcze jeden zgubiony symbol na ekranie...
– Sześćset metrów – zameldował drugi pilot. Tak nisko nad ziemią nie leciało się już jak po maśle, ale turbulencje na razie były słabe. – Czterysta pięćdziesiąt... Może warto by trochę odpuścić z opadaniem?
– Się robi.
Kapitan przyciągnął do siebie wolant i wskazówka wariometru zwolniła bieg, by w końcu stanąć na zerze. Lecieli teraz dwieście siedemdziesiąt metrów nad ziemią – dostatecznie nisko, by ich echo radarowe zginęło na tle odbić od gruntu. Dassaulta falcona trudno uznać za samolot typu stealth, niemniej w lotnictwie cywilnym kontrola naziemna bardziej polega obecnie na sygnałach z transponderów niż na klasycznym namierzaniu radarowym.
– Mike Foxtrot, tu Moose Jaw. Podajcie pułap.
Teraz się od nich nie opędzimy, pomyślał pilot. Co oni tacy czujni? Może trafiliśmy na jakieś ćwiczenia? Byłby to problem, ale nic strasznego.
– Wyłącz autopilota, przechodzę na ręczne.
– Autopilot wyłączony, kapitan prowadzi – potwierdził drugi pilot.
– Dobra, odbijam w prawo. Wyłącz transponder.
– Wyłączony. Włożyliśmy czapkę niewidkę.
Jeżeli ktoś na wieży był jeszcze senny, to ten numer rozbudził go z pewnością.
– Mike Foxtrot, tu Moose Jaw. Podajcie pułap! – Polecenie zabrzmiało znacznie ostrzej niż za pierwszym razem.
Bez odpowiedzi. Pytanie zostało natychmiast powtórzone.
Pilot zakończył zwrot i położył się na kurs dwieście dwadzieścia pięć stopni. Teren był tam płaski i korciło go, by jeszcze obniżyć lot, powściągnął jednak ten odruch. Nie było takiej potrzeby – dla lotniskowego radaru i tak stali się niewidoczni.
– Mike Foxtrot, Mike Foxtrot, tu Moose Jaw, czy mnie odbieracie? Pilnie podajcie wasz pułap! Odbiór!
– Oho, gość się robi nerwowy – stwierdził z uśmieszkiem drugi pilot.
– Trudno mu się dziwić.
Wyłączony transponder miał wprowadzone dane zupełnie innego samolotu, przypuszczalnie zaparkowanego teraz w swoim hangarze pod Soderhamn w Szwecji. Ta aranżacja kosztowała zleceniodawców dodatkowe siedemdziesiąt tysięcy euro; szwajcarscy piloci potrafią robić pieniądze, a motywacja klienta ich nie interesuje. Wystarczyła im pewność, że nie przewożą narkotyków – taki zarobek nie jest wart związanego z nim ryzyka.
Moose Jaw było już ponad sześćdziesiąt kilometrów za nimi i z każdą minutą odległość ta rosła o kolejne paręnaście. Kapitan nadal sterował ręcznie, korygując kurs według wskazań GPS. Dla kontroli lotów samolot o sygnale wywoławczym Hotel Zero Dziewięć Siedem Mike Foxtrot przestał istnieć. Nikt nie miał pojęcia, co się z nim stało, czy leci dalej i dokąd. To wiedziała tylko załoga i komputer pokładowy – i to też nie do końca...
3
Wyglądało to inaczej niż na zdjęciach satelitarnych – jak zwykle zresztą – ale Driscoll nie miał wątpliwości, że są we właściwym miejscu. Poczuł, jak opada z niego zmęczenie, wypierane przez skupione, drapieżne napięcie.
Dziesięć tygodni wcześniej satelita CIA namierzył w tym miejscu połączenie radiowe, a inny sfotografował okolicę – i to właśnie zdjęcie chorąży miał w kieszeni. Wszystko się zgadzało; położenie jaskini wyznaczała trójkątna formacja skalna na szczycie. Sprawiała wrażenie sztucznej, ale tak ją po prostu ukształtowały siły natury; prawdopodobnie przed Bóg wie iloma tysiącami lat wyrzeźbił ją ten sam strumień wody z topniejącego lodowca, który wyciął w masywie góry i tę jaskinię. Driscoll nie znał się na geologii ani nie zamierzał zostać speleologiem. Dziury w skałach niewiele go obchodziły – poza tymi, z których ktoś nadaje sygnały radiowe.
Analitykom w Waszyngtonie i Langley zlokalizowanie tego miejsca zajęło bity tydzień pracy w największej tajemnicy. O tej misji wiedziało nie więcej niż trzydzieści osób, z czego większość w Fort Benning. Tam, gdzie jest takie przyjemne kasyno podoficerskie... I gdzie za czterdzieści osiem godzin wrócą z całą drużyną. Jak Bóg da – po tutejszemu: inszallah. Nie był oczywiście muzułmaninem, ale w pełni zgadzał się z tym powszechnym od Sahary po Hindukusz powiedzeniem. Sam Driscoll należał do kościoła metodystów; przede wszystkim jednak czuł się żołnierzem.
Dobra, to jak to zrobimy?... Szybko i ostro, ma się rozumieć, ale jak konkretnie w tych warunkach? Miał u pasa sześć granatów – trzy bojowe i trzy hukowo-błyskowe typu M84, z plastikowymi korpusami i materiałem wybuchowym z mieszanki magnezu i azotanu amonu, przy wybuchu dającym mocno po uszach i oślepiającym nie gorzej od słońca.
Rangersi nie bawią się w fair play. Tu nie olimpiada, tylko operacja militarna. Jak któryś z tamtych przeżyje akcję, mogą mu opatrzyć rany, ale bynajmniej nie z pobudek samarytańskich – po prostu ocalały wróg na ogół bywa rozmowniejszy od trupa. Driscoll raz jeszcze przyjrzał się otworowi jaskini. Ktoś musiał stać tuż przed nią, żeby uzyskać połączenie satelitarne. Biedny turban nie miał pojęcia, jak kosztowną rozmowę przeprowadził... Wykryta przez satelitę nasłuchowego RHYTHM i namierzona przez elektroniczne oko KEYHOLE, odbiła się echem w samym Pentagonie i spowodowała, że sam SOCOM, dowódca sił specjalnych wojsk lądowych, zatwierdził operację, którą drużyna Driscolla miała za chwilę sfinalizować. Chorąży wstał, przytulony do dużego głazu. W jaskini nic się nie działo. Nie dziwił się; w końcu nawet terroryści muszą kiedyś spać... I bardzo dobrze. Dzielące go od wejścia dziesięć metrów pokonał krokami, które u laika wzbudziłyby śmiech: stopy obciągnięte, podudzia unoszone i stawiane prostopadle do ziemi, powoli i delikatnie, żeby nie poruszyć jakiegoś luźnego kamienia. Dotarłszy do wylotu, przyklęknął na jedno kolano; szybkie zerknięcie za siebie dla sprawdzenia, czy chłopaki nie tłoczą się za blisko – nie, oczywiście, że nie. Czuł jednak mrowienie gdzieś w podbrzuszu – niepokój, a może wręcz strach? Strach przed spieprzeniem roboty, przed powtórką z historii. Przed doprowadzeniem do śmierci kolegów.
Cztery lata temu w Iraku poprzednik kapitana Wilsona, całkiem jeszcze zielony porucznik, zaplanował akcję – zwyczajne polowanie na powstańców na południowym brzegu Jeziora Saddama, na północ od Mosulu – i Driscoll ją przyklepał. Problem w tym, że oficerkowi zależało bardziej na sporządzeniu raportu wyglądającego jak powieść przygodowa niż na bezpieczeństwie podkomendnych. Wbrew jego radom podzielił pluton – i to o zmroku – aby oskrzydlić kompleks bunkrów, ale jak to najczęściej bywa z naprędce wymyślanymi planami i ten nie wytrzymał pierwszej konfrontacji z nieprzyjacielem – czyli „enplem” w kochającym skrótowce wojskowym żargonie. W tym wypadku była to cała kompania byłych gwardzistów Husajna, którzy najpierw otoczyli i bezlitośnie wycięli drużynę porucznika, a potem skupili uwagę na pododdziale Driscolla. Odwrót w boju trwał niemal do rana, a do bazy wróciło ich raptem czterech.
Sam wiedział, że plan dowódcy od początku był skazany na klęskę. Czy jednak użył dostatecznie silnych argumentów, żeby go odwieść od zgubnej decyzji? Gdyby wtedy nacisnął smarkacza mocniej... To pytanie dręczyło go przez trzy lata. I oto znów jest na terytorium Indian, ale tym razem wszystkie decyzje – dobre, złe, fatalne – należą już tylko do niego.
Myśl o zadaniu, zbeształ się w myśli.
Krok naprzód – i nic. Pasztuni to twardziele, tego im odmówić nie można, ale wyszkoleniem nie wykraczają poza wycelowanie i naciśnięcie spustu. Ktoś powinien trzymać straż u wejścia. Jedynym śladem ludzkiej obecności były tam jednak tylko niedopałki. Być może wartownikowi skończyły się fajki... Fatalny nałóg, turbanie, równie niezdrowy jak niedbałość na froncie. Powoli, ostrożnie zanurzył się w ciemną czeluść, błogosławiąc gogle noktowizyjne. Jaskinia ciągnęła się prostym korytarzem mniej więcej piętnaście metrów; ściany miała nierówne, przekrój z grubsza owalny. Nie było widać choćby najsłabszego światła, ale dalej skręcała w prawo; za załomem być może to się zmieni. Uwagi chorążego nie uszło, że korytarz jest czysty, jak zamieciony – z tego by wynikało, że ktoś tu rzeczywiście mieszka. Informacje od wywiadu okazały się prawdziwe. Istny cud, pomyślał. Ileż to razy podobne wyprawy kończyły się odkryciem dawno opuszczonej kryjówki!
Może tym razem się uda? To by była gratka! Rzadko sobie pozwalał na takie myśli, ale tu chodziło o naprawdę dużą stawkę. Dobra, dobra. Duża czy mała, robotę trzeba wykonać porządnie.
Elastyczne podeszwy butów ułatwiały poruszanie się po górskim terenie, najważniejsze jednak, że dzięki temu chodziło się ciszej. Driscoll sunął przed siebie w żółwim tempie, z karabinem przyciśniętym do ramienia. Plecak zostawił przed wejściem; w jaskini byłby tylko zawadą. Parę metrów za nim szli dwaj rangersi. Otwarty wspólny kanał łączności pozwalał im słyszeć nawzajem swój oddech, nie padło jednak ani jedno słowo – porozumiewać się mogli rozbudowanym systemem znaków migowych.
Ruch! Ktoś szedł w ich kierunku.
Driscoll opadł na kolano.
Kroki się zbliżały. Chorąży uniósł zaciśniętą lewą pięść: „Stać i uwaga!”. Nieznajomy kroczył swobodnie, nie jak czujny, spięty żołnierz. Jego strata...
Gdzieś z tyłu zagrzechotały kamyki. Driscoll znał ten dźwięk: źle postawiona stopa, pośliźnięcie. Jemu samemu zdarzyło się to już parę razy.
Kroki za załomem ucichły. Minęło dziesięć sekund, dwadzieścia – i nic. Cisza. Dopiero po upływie pół minuty rozległy się znowu. Wciąż swobodne. Pora działać.
Lekko zwiększył nacisk na spust, wstrzymał oddech i zdecydowanym krokiem wysunął się zza załomu, stając oko w oko z Afgańcem. Ułamek sekundy później tamten miał dwie kule w piersi i trzecią w głowie. Upadł, nie wydawszy najmniejszego dźwięku. Musiał być starszy od wartownika na zewnątrz; miał gęstszy zarost. Dwadzieścia pięć, sześć lat? Driscoll ruszył przed siebie, omijając zwłoki. Jaskinia skręcała w prawo, sześć metrów dalej widział następny załom. Przystanął, by chłopaki mogli do niego dołączyć. Nic nie widać, psiakrew. Jak głęboko się ta jama ciągnie? Zobaczymy. Mocniej ścisnął M4.
Gdzieś w przedzie pojawił się słaby, migotliwy odblask. Wyglądało to na świeczki. Może turbanom potrzebna jest lampka nocna, jak moim dzieciakom, pomyślał. Znów do niego dotarło, że korytarz jest ewidentnie wysprzątany. Kto to zrobił i po co? Jak dawno temu?
Następny zakręt prowadził łagodnym lukiem w lewo. Było coraz jaśniej, choć to oczywiście pojęcie względne; bez PVS-17 widziałby najwyżej mdłą poświatę.
I wtedy usłyszał gdzieś niedaleko chrapanie. Zwolnił jeszcze; teraz naprawdę trzeba było działać ostrożnie. Broń do ramienia, krok za powolnym krokiem przed siebie. Zakręt się kończy...
Są! Tego właśnie szukał: kilka ułożonych pod ścianą nieheblowanych kantówek, poczciwych pięć na dziesięć. Same tu nie wyrosły, ktoś je musiał przytargać, i to z daleka, razem z narzędziami. Jaskinia jest zamieszkana i to na stałe. To nie jakaś tam chwilowa kryjówka. Obiecujące...
Driscoll zaczynał odczuwać coraz większe podniecenie, co nie zdarzało mu się często. Lewą dłonią dał znak pozostałym, by zacieśnili szyk.
Prycze, trzy, piętrowe, każda zajęta. Sześciu turbanów. Jeden miał nawet tani nadmuchiwany materac, jakie można kupić w supermarkecie; na podłodze leżała też nożna pompka. Gość lubi wygody...
Dobra, i co teraz? Na ogół wiedział, co robić i nieraz w takich sytuacjach udzielał rad oficerom, ale teraz kapitan Wilson leży na wzgórzu szesnaście kilometrów stąd, akcją dowodzi on, chorąży Samuel Driscoll, a na szczycie jest się samotnym jak cholera. Najgorsze zaś, że to bynajmniej nie była ostatnia komora – jaskinia ciągnęła się dalej, Bóg jeden wie, jak daleko. Kurde...
Dobra, do roboty. Driscoll na palcach podszedł do pierwszej pryczy. Rozkazy były jasne, a do ich wykonania miał berettę z tłumikiem. Przyłożył broń do czoła mężczyzny śpiącego na górze i nacisnął spust. Tłumik działał jak należy; szczęk automatycznego przeładowania i brzęk upadającej na kamienną podłogę łuski rozbrzmiał głośniej niż sam strzał. Przez głowę chorążego przemknęła myśl, że w cywilnym świecie zostałoby to nazwane zwykłym morderstwem – ale to nie było jego zmartwienie. Ci faceci wydali wojnę jego ojczyźnie i zaniedbali wystawienia porządnej warty. Lenistwo ma swoje konsekwencje, a wojna zasady. Kto tego nie wie albo to lekceważy, sam jest sobie winien. W ciągu trzech sekund resztę śpiących spotkał ten sam los. Może gdzieś tam czekają na nich obiecane przez Koran dziewice... Niech im będzie na zdrowie. Sam ruszył naprzód, a za nim dwaj rangersi z bronią gotową do strzału. Trzy metry dalej jaskinia znów się zwężała i skręcała w prawo. Po drodze minęli jeszcze dwie prycze, ale puste.
Driscoll bywał już w podobnych grotach. Parę z nich miało po trzysta do czterystu metrów długości, większość jednak była niewielka. Ta tutaj mogła być jego speleologicznym rekordem. Słyszał, że afgańskie jaskinie nieraz ciągną się w nieskończoność. Rosjanie nie dawali sobie z nimi rady, choć starali się, jak mogli: bywało, że zalewali je ropą i podpalali. Może benzyna byłaby lepsza, pomyślał. Albo dynamit. Afgańcy są twardzi i nie boją się śmierci. Sam nigdy przedtem nie spotkał takich ludzi. Umierają jednak tak samo jak wszyscy inni, a wtedy przestają sprawiać kłopot.
Dobra, wszystko po kolei. Mają za sobą dziewięć trupów. Wszyscy byli na oko przed trzydziestką; za młodzi, żeby mogli się okazać naprawdę użyteczni, a w Guantanamo dość już takich siedzi za drutami. Gdyby trafił na kogoś starszego, może oszczędziłby go i zabrał do bazy na żer szpionom...
Do roboty. Tu już nic nie ma, ale dalej w przedzie znów widać poświatę. Szedł, częściej patrząc pod nogi niż przed siebie. Każdy niepotrzebny dźwięk jest największym wrogiem zwiadowcy, zwłaszcza w takim miejscu, gdzie echo może go ponieść i zwielokrotnić. Następny załom prowadził w lewo i wyglądał na ostrzejszy od poprzednich – dobre miejsce na czujkę. Powoli, jeszcze wolniej... Cztery metry, na palcach, jakby zaglądał do pokoju dziecinnego, żeby sprawdzić, czy maluchy śpią. Tylko że tam mógł być dorosły turban z kałachem pod ręką. W magazynku beretty zostało jedenaście naboi.
Zatrzymał się i obejrzał. Jego towarzysze byli o parę kroków za nim, wpatrzeni w niego, gotowi na każdy sygnał. Nie wystraszeni, ale spięci i czujni. Tait i Young, dwaj sierżanci z Kompanii Delta 2. Batalionu 75. Pułku Rangersów. Prawdziwi zawodowcy jak on, związani z wojskiem na poważnie.
Skup się na zadaniu! Czasem to bardzo trudne... Do rogu jeszcze metr. Driscoll przylgnął do ściany i ostrożnie wysunął głowę. Ktoś był w komorze. Siedział na... krześle? Nie, na kamieniu. Starszy od tamtych, może trzydziestoletni. Zdawał się drzemać, a w każdym razie nie zwracał uwagi na otoczenie. Jego katach stal oparty o skałę półtora metra dalej. Blisko, ale za daleko, by go chwycić w nagłej potrzebie... jaka za chwilę się pojawi.
Podkradł się ostrożnie do śpiącego, wziął zamach i kolbą pistoletu uderzył go w prawą skroń – nie na tyle silnie, żeby zabić, ale cios był piorunujący. Z kieszeni wyciągnął plastikowe opaski do mocowania przewodów elektrycznych, równie skuteczne w użyciu jak kajdanki, lecz znacznie lżejsze i mniejsze. Gość powinien się przydać tym z wywiadu i pewnie wyląduje w Gitmo5. Driscoll skinął na Taita, wskazał na bezwładne ciało i wykonał wirowy ruch palcem: „Opakować go”. Sierżant kiwnięciem głowy potwierdził, że zrozumiał polecenie.
5 Gitmo – żargonowa nazwa amerykańskiej bazy Guantanamo na Kubie, gdzie od czasu wojny w Iraku mieści się specjalne więzienie wojskowe dla podejrzanych o przynależność do Al-Kaidy i innych islamskich organizacji terrorystycznych.
Pięć metrów przed nimi majaczył nowy załom. Chorąży parł naprzód w pełni skoncentrowany, niezmiennym, starannie mierzonym krokiem, z M4 przyciśniętym do ramienia. Następna komora miała około stu metrów kwadratowych powierzchni i na niej jaskinia się kończyła. Driscoll ocenił, że znajdują się mniej więcej siedemdziesiąt metrów od wejścia. Dostatecznie głęboko, by mogła być przeznaczona dla jakichś ważniaków z Al-Kaidy. Może nawet dla tego najważniejszego?
Jeszcze trzy minutki i wszystko będzie jasne. Zazwyczaj nie pozwalał sobie na podobne spekulacje – ale taki był ukryty powód tej operacji. A może? Nigdy nie wiadomo, na co się natrafi. Dlatego też Sam Driscoll został rangersem. No, dalej. W takich ciemnościach w goglach noktowizyjnych więcej było elektronicznego szumu niż właściwego obrazu. Wyglądało to tak, jakby w powietrzu kłębiły się okruszki prażonej kukurydzy. Powolutku wysunął głowę za róg. Ktoś tam leżał na boku, z kałasznikowem w zasięgu ręki. Chyba spal – ale pod tym względem ci faceci są dobrymi żołnierzami, nigdy nie zapadają w głęboki sen jak cywile, tylko balansują na granicy jawy. Driscoll tego chciał wziąć żywcem... jak się uda.
No to jazda. Przełożył berettę do prawej ręki, lewą zaś sięgnął po jeden z granatów hukowo-błyskowych. Tait i Young spostrzegli to i zamarli w bezruchu. Zsunął gogle z oczu, wyciągnął zawleczkę i puścił łyżkę. Odczekał dwie sekundy i cisnął granat przed siebie. Otworzył usta i zacisnął powieki, by osłabić efekt eksplozji. Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy...
Hałas był piekielny. Dziesięć gramów sproszkowanego magnezu rozbłysło jaśniej niż słońce. Driscoll jednym skokiem znalazł się w komorze i przystawił Afgańcowi pistolet do skroni... Cholera, to nie ten! Brodaty, ale nie starszy niż trzydzieści parę lat, daleko mu do czterdziestki. Twarz Pasztuna wyrażała zupełny szok. Próbował się otrząsnąć, ale nie miał szans. Mocny cios kolbą pozbawił go przytomności i powalił na ziemię.
Kątem oka chorąży dostrzegł jakiś ruch. Skulona sylwetka przesuwała się wzdłuż ściany – nie ku nim, lecz w przeciwną stronę. Schował berettę do kabury, nasunął gogle z powrotem i wymierzył M4 w tamtego. Jeszcze jeden turban z długą brodą. Driscoll miał go na muszce, ale wstrzymał się od strzału, zaciekawiony. Trzy metry za Afgańcem stał oparty o ścianę kałach. Czyżby gość chciał się ostrzeliwać? Sam wodził za nim lufą, szukając wzrokiem ewentualnego drugiego wyjścia z komory. .. Jest!... Nie, to tylko półtorametrowa nisza w ścianie.
Nagle dostrzegł w dłoni tamtego granat – czterdziestomilimetrowy pocisk do RPG-7. Tubylcy lubią je przerabiać na wersję ręczną. Nie tak ostro, siostro... Driscoll wycelował w głowę i nacisnął spust, kiedy Pasztun brał zamach. Kula roztrzaskała skroń tuż przy oku, ale granat koziołkował już w powietrzu – na szczęście w stronę owej niszy.
– Granat! – krzyknął Sam, by ostrzec podwładnych, i padł na ziemię. Huk, błysk, dym.
– Wszyscy okay?
– Okay – potwierdził Tait, po nim Young i następni, którzy szli za nimi.
Eksplozja wybiła w podłożu u wejścia do niszy krater wielkości piłki plażowej. Driscoll zdjął gogle i włączywszy latarkę, szybko omiótł pieczarę silnym strumieniem światła. Tu musiał być ich sztab. Podłoże przykryte dużym dywanem, przy ścianie pokaźna biblioteczka. Większość Afgańczyków, których dotąd spotkali, ledwo umiała pisać i czytać, tu jednak półki uginały się pod książkami i stertami magazynów ilustrowanych, w tym także anglojęzycznych. Na jednej stało kilka oprawnych w skórę tomów. Szczególnie zainteresował chorążego jeden z zielonymi okładkami i złotym liternictwem. Otworzył go i przerzucił kilkadziesiąt stronic. Był to iluminowany arabski manuskrypt, spisany różnokolorowym atramentem przez jakiegoś skrybę sprzed wieków. Sam domyślił się, że ma w ręku bardzo stary egzemplarz Koranu. Przyda się, pomyślał. Szpiony w sztabie zechcą go obejrzeć, a na pewno będzie to nie lada gratka dla paru saudyjskich wyższych oficerów, przydzielonych do kabulskiej kwatery batalionu w charakterze konsultantów.
– W porządku, chłopaki. Zadanie wykonane. Peterson, zaszyfruj to i nadaj – zwrócił się do radiowca. – Cel zabezpieczony, dziewięciu Tango6 wyeliminowanych, dwóch wziętych do niewoli. Starty własne zero.
6 Tango – litera T w międzynarodowym systemie literowania. Obecnie w armii amerykańskiej określa się tak cel (od target) lub terrorystę.
– Ale nic pod choinką, Święty Mikołaju – mruknął sierżant Young. – Cholera, a tak się ładnie zapowiadało! Miałem przeczucie, że trafiamy w dziesiątkę.
Jeszcze jedna wyschnięta studnia zamiast wodopoju informacji. Tyle ich już mieli na koncie – ale tak to już jest z operacjami specjalnymi.
– Ja też. – Driscoll wzruszył ramionami i zwracając się do jeńca, spytał: – Jak się nazywasz, turbanie?
Afgańczyk nawet nie podniósł nań wzroku, wciąż oszołomiony wybuchem. Jeszcze nie rozumiał, że mogło to się dla niego skończyć znacznie gorzej. I że jeszcze tak się skończy, kiedy wezmą go w obroty spece od przesłuchań...
– Dobra, chłopaki, pora posprzątać. Szukamy komputera i wszelkich urządzeń elektronicznych. Cokolwiek wyda się wam choć trochę interesujące, pakować. Dwóch niech wyprowadzi naszego nowego przyjaciela.
Chinook czekał w pogotowiu na sygnał, by zabrać ich do bazy. Najdalej za godzinę będą na pokładzie. Jezu, ale bym teraz chlapnął kufel sama adamsa w kasynie w Fort Benning, pomyślał. Na to jednak przyjdzie poczekać jeszcze co najmniej kilka dni.
Podczas gdy reszta drużyny zajęła pozycje obronne wokół wejścia do jaskini, Driscoll z Youngiem i Taitem metodycznie przeszukiwali cały tunel. Znaleźli parę drobiazgów – mapy, notatki – ale nic, co by można nazwać cennym łupem. Cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz przyszło się obejść smakiem. Kurwa szkoda, że najważniejszego turbana nie zastali w domu, ale trzeba wyciągnąć z tego, ile się da. Te gogusie z wywiadu potrafią przyrządzić obiad z fistaszka: czasem wystarczy im jeden skrawek papieru, zapisek na marginesie Koranu czy nabazgrana kredką niezdarna figurka, żeby wyczarować coś, co ostatecznie doprowadzi do większego sukcesu. Dlatego Driscoll nie chciał niczego przeoczyć. Nie znał się na niuansach szpiegowskiego fachu – nie jego działka i nie za to mu płacą – ale swoje zrobić trzeba, a o resztę niech się martwią inni.
Dlaczego ten turban chciał rzucić granatem nie w nich, a w tę niszę? Chorąży stanął przed niszą i oświetlił ją latarką. Miała rozmiar dużej garderoby, choć strop był dość niski. Pochylił się i wsunął do środka.
– Co tam znalazłeś? – spytał Young, podchodząc bliżej.
– Skrzynkę na amunicję i chyba jakąś makietę.
Na prowizorycznym stole ze sklejki osiemnastki o wymiarach dwa na dwa metry ktoś starannie wymodelował z klejonego piasku i papier mache fragment górskiego krajobrazu z rozrzuconymi gdzieniegdzie kostkami zabudowań. Wyglądało to jak rekwizyt ze starego filmu o II wojnie światowej albo diorama wykonana przez uczniów gimnazjum. Sam przyjrzał się jej uważnie, ale nie rozpoznał przedstawionej okolicy. Musiał przyznać, że robota była fachowa, nie na odwal się, jak to u Afgańców, którym za całe przygotowanie akcji wystarcza na ogół wyrysowany patykiem na piasku szkic i parę ich muzułmańskich zdrowasiek, czy jak to oni tam nazywają.
Makieta mogła wyobrażać dowolne miejsce na globie, ale teren był na tyle dziki i górzysty, że automatycznie nasuwał skojarzenie z Afganistanem. Żadnych wyróżniających się cech topografii, żadnych dróg, budynków jak na lekarstwo. Chorąży uniósł róg stołu. Był piekielnie ciężki, co rozwiązało jeden z jego dylematów – nie ma mowy, żeby to cholerstwo taszczyć stąd w dolinę. W całości się nie da, a tnąc płytę na wygodniejsze do transportu kawałki mogliby zniszczyć jakiś istotny szczegół.
– Dobra, pomierz to ustrojstwo i weź parę próbek, a potem ściągnij Smitha, jeżeli już skończył fotografować truposzczaków. Niech narobi zdjęć, ile wlezie – polecił sierżantowi. – Ile mamy kart SD?
– Sześć po cztery giga. Wystarczy.
– W porządku. Wielokrotne ujęcia ze wszystkich stron, zbliżenia, najwyższa rozdzielczość. Zorganizujcie dodatkowe oświetlenie i niech Smith nie zapomni położyć czegoś dla zobrazowania skali.
– Reno ma nawet miarkę.
– Świetnie. No to trzaskajcie. I obejrzyj całość dokładnie, czy nie ma jakichś znaków lub zapisków.
Nigdy nie wiadomo, co może się okazać ważne. Wiele będzie zależało od skali modelu. Jeżeli wykonawca utrzymał rzeczywiste proporcje, agenci będą mogli wczytać pomiary do komputera i jakoś zlokalizować tę okolicę. Niewykluczone, że sam materiał okaże się cennym tropem – gdyby na przykład masę papierową o takim składzie wyrabiano tylko, dajmy na to, w jakimś warsztaciku w Kandaharze. Dziwniejsze rzeczy się zdarzały, a poza tym warto coś mieć na otarcie łez dla dowództwa, które i tak będzie wściekłe na wiadomość, że główny cel im się wywinął. Niby nie jego, Driscolla, wina – za dane wywiadowcze nie odpowiadał – ale nie darmo w wojsku się mówi, że gówno spływa z góry na dół. W tym fachu zawsze ktoś stoi wyżej od ciebie, gotów zepchnąć całą lawinę.
– Zrobi się, szefie – odpowiedział Young.
– Rozwalcie to, jak skończycie. Ostatnią wolę nieboszczyka wypada spełnić...
Chorąży zwrócił uwagę na skrzynkę amunicyjną. Wyciągnął ją z niszy i wyniósł na środek komory. Wewnątrz znalazł gruby na kilka centymetrów plik liniowanych arkuszy, w większości pokrytych arabskim pismem, tu i ówdzie z rysunkami i obliczeniami, oraz dwustronną mapę. Była to amerykańska sztabówka przedstawiająca pogranicze afgańsko-pakistańskie, do której na odwrocie przyklejono wyrwany z przewodnika plan Peszawaru.
4
Panowie, witamy w amerykańskiej przestrzeni powietrznej – zaanonsował drugi pilot.
Wlatywali właśnie nad Montanę, krainę łosi, lśniących gór i wielkiego nieba, a także wielu opuszczonych strategicznych baz rakietowych. Paliwa będzie teraz ubywało znacznie szybciej, komputer wszystko jednak dokładnie zliczał, a zapas mieli znacznie większy niż parę godzin wcześniej nad Atlantykiem. Kapitan włączył HUD7 sprzężony z kamerą noktowizyjną zamieniającą nocną ciemność w zielono-biały obraz przestrzeni przed samolotem, z łańcuchem górskim Grand Teton majaczącym na prawo od ich kursu. Autopilot był zaprogramowany na utrzymywanie wysokości względnej trzystu metrów z łagodnymi korektami – dla wygody bogatych pasażerów, których warto zachęcać do ponownego skorzystania z ich usług.
7 HUD (ang. Head-up display) – tzw. wyświetlacz przezierny prezentujący informacje na przedniej szybie lub umieszczonym za nią specjalnym przezroczystym ekranie, bez zasłaniania widoku pilotowi lub kierowcy.
Dassault powoli wspiął się na pułap trzech tysięcy metrów. Przelatywali nad otoczonym górami płaskowyżem Parku Narodowego Yellowstone, niewidocznym w tę bezksiężycową noc. Ekran radaru był pusty; w najbliższej okolicy nie kręcił się żaden inny samolot. Baza lotnicza Mountain Home została już setki kilometrów za nimi, a zresztą młode pistolety z 366. Eskadry US Air Force o tej porze na ogól śpią snem sprawiedliwych.
– Szkoda, że nie da się zmienić kąta ustawienia kamery HUD – zauważył kapitan. – Przy odrobinie szczęścia moglibyśmy nawet zobaczyć bizony. Czytałem, że jest ich tu coraz więcej.
– Podobnie jak wilków – dodał drugi pilot.
Przyroda lubi równowagę, jak powtarzają dokumentaliści z kanału Discovery. Gdy jest za mało bizonów, wymierają wilki; gdy brakuje drapieżników, rogacizna rozmnaża się ponad możliwości pastwisk...
Po minięciu granicy między Wyoming i Utah górzysty początkowo teren stopniowo opadał, by wreszcie rozlać się w pofałdowaną równinę Wielkiej Kotliny. Zboczyli trochę na wschód, żeby ominąć z daleka Salt Lake City i radar jego międzynarodowego lotniska.
Trzydzieści lat temu taki numer nie byłby możliwy. Lecąc z Kanady, musieliby przeciąć Pinetree Line, jeden z najstarszych łańcuchów stacji radarowych Sieci Wczesnego Ostrzegania, co zaalarmowałoby centralę NORAD (Dowództwa Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej) wkopaną głęboko w masyw góry Cheyenne. Po upadku radzieckiego „imperium zła” instalacje te jednak zdemontowano, co zdecydowanie ułatwiało działanie przewoźników lotniczych w rodzaju tej dyskretnej szwajcarskiej firmy.
Do celu pozostało pół godziny. Lot był spokojniejszy, niż się spodziewali. Za dnia silne prądy konwekcyjne nad rozgrzaną pustynią wytrzęsłyby ich solidnie, nocą jednak leciało się nad tą bezludną, ciemną jak morze płaszczyzną zupełnie gładko.
– Obudzimy pasażerów? – spytał drugi pilot.
– Dobry pomysł. – Kapitan podniósł mikrofon i włączył nagłośnienie kabiny. – Proszę o uwagę. Za trzydzieści minut lądujemy. Jeżeli mają panowie jakieś życzenia, prosimy dać nam znać. Dziękuję za wybór naszej firmy i gorąco polecamy nasze usługi w przyszłości.
Nie dodał, że dziękuje też za interesujący profil lotu. Obydwaj zachodzili w głowę, kim mogą być ich tajemniczy pasażerowie – zwłaszcza jeden, z twarzą ukrytą pod bandażem – ale naturalnie o nic ich nie zapytali. Zachowanie anonimowości klientów należało do najważniejszych zasad w ich fachu, a choć to, co dla nich zrobili, było nielegalne według amerykańskiego prawa, to wyrzuty sumienia ich nie nękały. W końcu nie chodziło o przemyt narkotyków, broni czy czegokolwiek prawnie zabronionego.
– Jeszcze sto sześćdziesiąt kilometrów. Mam nadzieję, że pas startowy jest rzeczywiście taki długi jak w opisie.
– Z mapy wynika, że tak. Dwa tysiące sześćset metrów. Wkrótce sami się przekonamy.
Lotnisko właściwie nie zasługiwało na swoją dumną nazwę. Powstało jako zwykłe lądowisko połowę w 1943 roku, zbudowane przez batalion inżynieryjny w ramach ćwiczeń praktycznych według podręcznika, jak wiele podobnych wojennych instalacji: pasy startowe ułożone w trójkąt równoramienny o niewielkich kątach przy podstawie. Szwajcarzy zamierzali posadzić maszynę na pasie z numerem dwa-siedem, co w przekładzie na ludzką mowę oznacza kurs dwieście siedemdziesiąt stopni, czyli podejście od wschodu pod przeważające w danej okolicy wiatry. Kiedyś były tam nawet światła, ale okablowanie dawno przerdzewiało, podobnie jak pozostawiona na łasce żywiołów prądnica na ropę. W tym suchym klimacie ząb czasu nie zdołał jednak nadgryźć samych pasów z trzydziestocentymetrowej grubości żelbetonu.
– Popatrz!
– Tak, widzę.
Ktoś na ziemi uaktywnił właśnie zielone światła chemiczne, znacząc nimi brzegi pasa, a po chwili zapaliły się też reflektory samochodowe, oświetlające jego bliższy skraj. Piloci domyślili się, że ktoś z pasażerów musiał zadzwonić z komórki do oczekujących na nich ludzi.
– Uwaga, zaczynamy podchodzenie do lądowania – rzucił komendę kapitan, cofając nieco manetki. – Klapy na pełną długość!
Prędkość szybko zmalała, wskazówka wariometru kręciła się w lewo jak fryga, aż wreszcie koła dassaulta dotknęły betonu. W oddali parokrotnie zamrugały lampy samochodu na znak, że tam powinni podkołować. Pilot posłusznie doprowadził maszynę na koniec pasa, zatrzymał i wyszedł z kokpitu do kabiny.
– Panowie, wylądowaliśmy u celu podróży – oznajmił pasażerom. – Witamy w Ameryce.
– To była długa podróż, ale leciało się dobrze – odpowiedział szef grupy. – Dziękujemy. Pieniądze są już przelane na pańskie konto.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Kapitan skłonił się lekko. – Proszę dać mi znać, gdy będą nas panowie znowu potrzebowali.
– Nie omieszkamy. Skontaktuję się z panem za dwa, może trzy tygodnie.
Głos mówiącego nie zdradzał żadnych emocji, a twarzy praktycznie nie było widać spod bandaża. Pilot uznał, że gość najprawdopodobniej jest rekonwalescentem po operacji plastycznej; być może miał wypadek samochodowy.
– Zauważył pan pewnie cysternę – ciągnął tajemniczy klient. – Moi ludzie dopilnują uzupełnienia paliwa. Kiedy odlatujecie na Hawaje?
– Natychmiast po zatankowaniu.
Pasażerowie przeciągali się, prostowali kości i kolejno ruszali do wyjścia. Ostatni zatrzymał się u drzwi.
– Jeszcze chwileczkę – powiedział i wrócił do tylnej części kabiny.
Znajdowała się tam toaleta, on jednak wszedł do sąsiadującego z nią przedziału bagażowego. Celowo zostawił tam wcześniej turystyczną torbę; teraz odpiął suwak i włączył elektroniczne urządzenie zegarowe, ustawiając je na dwie i pół godziny, po czym wsunął bagaż w kąt dolnej półki i ruszył do wyjścia.
– Przepraszam za zwłokę – powiedział żegnającemu go pilotowi. – Dziękuję za przyjemny lot.
– Miło nam było gościć panów na pokładzie. Życzę udanego pobytu w Stanach.
Drugi pilot był już na płycie i nadzorował tankowanie. Spóźnialski pasażer dołączył do swego szefa i obaj wsiedli do podstawionej limuzyny, która natychmiast odjechała. Pobieranie paliwa zajęło raptem pięć minut. Szwajcar trochę się zdziwił, skąd tamci na tym pustkowiu wytrzasnęli cysternę wyglądającą na oficjalny pojazd jakiegoś portu lotniczego, ale uznał, że tacy dziani goście muszą mieć swoje układy – poza tym tak naprawdę niewiele go to obchodziło. Najważniejsze, że zaraz wystartują i za kilka godzin będą już w hawajskim raju.
Trzydzieści trzy minuty po wylądowaniu dassault odkołował na wschodni skraj pasa i kapitan pchnął manetki do oporu, rozpędzając maszynę do startu na trzeci już tego długiego dnia odcinek trasy. Niespełna godzinę później przecięli linię brzegową Kalifornii nad Venturą i znaleźli się nad Pacyfikiem, lecąc z prędkością 0,83 macha na pułapie dwunastu i pół tysiąca metrów. Tym razem włączony był właściwy, fabrycznie zamontowany transponder, który w odpowiedzi na sygnały z ziemi nadawał prawdziwe dane identyfikacyjne samolotu. To, że zjawili się niezapowiedziani na radarze kontroli lotów w San Francisco, nie miało już znaczenia; plany lotów nie są przechowywane w żadnym centralnym systemie i dopóki pilot nie robi niczego wbrew zasadom, nie wzbudza specjalnego zainteresowania. Od Honolulu dzieliło ich cztery tysiące kilometrów i cztery godziny lotu. Dwaj Szwajcarzy siedzieli rozluźnieni, zadowoleni z udanej transakcji i bogatsi o okrągłą sumkę w euro. Żaden nie wiedział, że w przedziale bagażowym cyfrowy zegar odmierza ostatnie minuty ich życia.
Tysiąc kilometrów od amerykańskiego wybrzeża upłynęła ostatnia sekunda ze stu pięćdziesięciu minut – okresu wyznaczonego przez niedawnego klienta. Impuls elektryczny uaktywnił detonator i cztery kilogramy mieszaniny pentrytu, heksogenu oraz substancji wiążących i uplastyczniających, znanej pod nazwą semteksu, eksplodowały z niszczycielską siłą, odrywając od kadłuba cały ogon wraz z trzema silnikami. Paliwo tłoczone pod ciśnieniem ze zbiorników zapaliło się, na moment tworząc za mknącym wciąż z prędkością poddźwiękową samolotem ognisty warkocz.
Nagły huk i wstrząs, zwariowana dyskoteka alarmowych sygnałów i lampek w kokpicie, bezwładne stery – totalna awaria! Dopiero po paru sekundach do świadomości Szwajcarów dotarło, że są zgubieni. Piloci są szkoleni, by radzić sobie w takich sytuacjach. Wieloletnie doświadczenie i niezliczone godziny treningu na symulatorach zaszczepiły im odpowiednie odruchy. Obydwaj gorączkowo usiłowali zapanować nad maszyną, stosując wszystkie zapamiętane procedury, ale samolot – a właściwie już tylko wrak – nieubłaganie spadał ku czarnej powierzchni oceanu. Nie mieli nawet dość czasu, by odnotować kompletny brak reakcji na ich wysiłki; na tej wysokości utrata ciśnienia w rozerwanym kadłubie w mig doprowadziła do niedotlenienia i zaburzeń pracy ich mózgów.
Od wybuchu upłynęła niecała minuta, kiedy koziołkujący bezwładnie kadłub uderzył w wodę z prędkością około czterystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pasażerowie zdążyli już tymczasem dotrzeć do celu podróży i nawet nie pomyśleli o losie swych uprzejmych i sprawnych przewoźników.
5
Jakby na znak od Allaha, że jest na właściwej drodze, do uszu Dirara al-Karima dobiegły modulowane, gardłowe słowa adhan. wezwania do modlitwy wyśpiewywanego przez muezinów z niezliczonych minaretów Trypolisu. Wiedział, że to nie jest zbieg okoliczności. Siedział nad słodką jak ulepek herbatą w jednej z licznych kafejek, tak zaabsorbowany planem operacji, nieustannie powtarzanym w myślach, że nie zauważył, jak słońce zaczyna się chować za horyzontem. Nieważne. Allah z pewnością mu wybaczy przeoczenie nakazanej modlitwy – zwłaszcza jeśli akcja zakończy się sukcesem; a czyja to będzie zasługa, jak nie jego? To, że przełożeni nie potrafili dostrzec prawdziwej wartości tej misji, było pożałowania godnym marnotrawstwem, ale Dirar tym się nie przejmował. Inicjatywa, byle tylko była zgodna z wolą Najwyższego i prawem islamu, sama w sobie jest błogosławieństwem, i dotrze to w końcu do ich tępych głów, kiedy zadanie będzie wykonane. Czy on sam przeżyje, aby usłyszeć od nich słowa podziwu i pochwały, o tym już zadecyduje Bóg, ale nagrody Dirar był pewien. Jak nie w tym życiu, to w przyszłym. Z tej myśli czerpał pociechę i ukojenie dla starganych nerwów.
Do niedawna odgrywał w dżihadzie głównie rolę pomocniczą: załatwiał transport, zdobywał informacje, gościł w domu bojowników i od czasu do czasu wykonywał drobne zadania o charakterze zwiadowczym. Znał się naturalnie na broni, ale ku swemu wielkiemu wstydowi dotąd ani razu nie użył jej przeciwko nieprzyjacielowi. To się jednak miało wreszcie zmienić – i to jeszcze tej nocy. Nie zapomniał też lekcji wbitej mu do głowy podczas pobytu w obozie szkoleniowym: biegłość w posługiwaniu się orężem to tylko mała cząstka operacji wojskowej. W tym jego nauczyciele przyznawali rację Amerykanom – rezultat większości bitew jest przesądzony, zanim jeszcze pierwszy żołnierz naciśnie spust. Akcja musi być przemyślana, drobiazgowo zaplanowana, a plan wielokrotnie sprawdzony. Błędy, a w konsekwencji straty i porażki, wynikają z kiepskiego przygotowania.
Cel, który wybrał, okazał się nie do ruszenia – nie tylko z powodu ograniczonej liczby ludzi, jakimi dysponował, ale także przez samą swoją lokalizację. Był to jeden z nowszych hoteli w Trypolisie, który miał tyle wejść, kondygnacji i nieznanych dróg ewakuacji, że obstawienie wszystkich wymagałoby nie mniej niż dwudziestu kilku bojowników – a przecież trzeba też wziąć pod uwagę ochronę, złożoną z nowocześnie uzbrojonych byłych żołnierzy i policjantów, oraz doskonały system monitoringu. Gdyby dano mu dość czasu i środków, Dirar bez wątpienia poradziłby sobie z takim zadaniem, ale rzeczywistość była niestety inna. Może jeszcze kiedyś się uda, ale na razie musiał zrezygnować i zadowolić się celem zastępczym, już wcześniej proponowanym przez inną grupę – podejrzewał, że tych z Bengazi – ale odrzuconym przez szefostwo. Powodu odmowy nie podano, nie podsunięto też alternatywy, ale Dirar, podobnie jak wielu jego rodaków, dość już miał czekania w bezczynności, podczas gdy Zachód bezkarnie kontynuował swoją krucjatę. Bez trudu znalazł wśród członków swojej grupy takich, którzy czuli i myśleli tak samo jak on. Prowadząc jednak rekrutację, nie czuł się bezpiecznie, nie mógł bowiem wiedzieć, czy jego plan nie dotrze do niepowołanych uszu, czy to w łonie organizacji, czy poza nią. W ciągu ostatniego roku tajnej służbie Kaddafiego, Hajat amn al-Dżamahirijja, udało się przeniknąć do kilku komórek, z których jedną kierował przyjaciel Dirara z dzieciństwa. Dziewięciu ludzi, dobrych bojowników i prawowiernych muzułmanów, trafiło do więzienia na terenie koszar Bab al-Azizia i żaden już stamtąd nie wyszedł żywy.
Cel zastępczy był oczywiście łatwiejszy, ale tylko marginalnie odpowiedzialny za to, za co miała go spotkać kara. Dirar był jednak przekonany, że w razie sukcesu przesianie będzie czytelne: żołnierze Allaha mają długą pamięć i jeszcze dłuższe ręce. Zabijcie jednego z nas, a my wyrżniemy stu waszych. Nie spodziewał się co prawda aż trzycyfrowej liczby ofiar, ale wszak nie o to idzie, prawda?
Jak kilku innych gości, Dirar wstał od stolika, podszedł do wbudowanej w ścianę półki i wziął zwinięty w rulon dywanik modlitewny. Rozłożył go na podłodze, kierując szczytem w stronę Mekki, po czym wyprostowany zaczął sałat od słów iqamy, osobistego wezwania do modlitwy. Natychmiast poczuł, jak opuszcza go napięcie i ogarnia błogosławiony spokój. W radosnym uniesieniu dopełnił siedmiu nakazanych części sałat, kończąc błagalnym saławat:
Boże, błogosław naszego Proroka Mahometa i lud jego.
Tyś jest pełen chwały.
Bądź miłosierny dła Mahometa i ludu jego, jak byłeś dla Abrahama i ludu jego, Panie wieczny i wspaniały...
Na koniec Dirar spojrzał za siebie przez lewe i prawe ramię – aby pozdrowić anioły, które zapisują dobre i złe uczynki wiernych – po czym przetarł dłońmi twarz jak przy ablucji. Odetchnął głęboko, chwaląc w duchu mądrość Boga, który nakazał odprawiać sałat co najmniej pięciokrotnie w ciągu dnia: przed świtem, w południe, po południu, o zachodzie słońca i przed nocnym spoczynkiem. Jak większość muzułmanów, Dirar traktował modlitwę nie tylko jak hołd dla boskiej mocy i bożego miłosierdzia, lecz także jak drogę do wewnętrznej równowagi. Nigdy o tym nie mówił z innymi, gdyż bał się, że to bluźniercze myśli, wątpił jednak, aby Allah mógł go za nie potępić.
Spojrzał na zegarek. Pora iść. Nie wiedział, czy dożyje ostatniej modlitwy w tym dniu – ale to już było w ręku Najwyższego.
Sam Driscoll nie uważał tego marszu przez Hindukusz za jakiś wyczyn alpinistyczny, niemniej przypominało mu się stare powiedzenie związane z Everestem: „Gdy wejdziesz na szczyt, pokonałeś dopiero połowę góry”. Prawdziwym wyzwaniem często bywa bezpieczny powrót na dół. Dotyczyło to zwłaszcza jego oddziału. Alpiniści przynajmniej wracają tą samą drogą, oni zaś nie mogli sobie na taki luksus pozwolić w obawie przed zasadzką. Sprawę komplikowała jeszcze obecność dwóch jeńców. Na razie obaj szli posłusznie jak baranki, ale mogło się to w każdej chwili zmienić.
Dotarłszy na płaski odcinek szlaku, przystanął między dwoma głazami i dał pozostałym znak, by się zatrzymali. Rozejrzał się i ocenił, że są sto pięćdziesiąt metrów nad dnem doliny. Jeszcze ze trzy kwadranse, potem dwa kilometry po w miarę równym terenie i podejście do SL, strefy lądowania. Rzut oka na zegarek: tempo utrzymali niezłe.
Tait przysunął się do dowódcy i podał mu kawałek suszonego mięsa.
– Jeńcy zaczynają powłóczyć nogami – zameldował.
– Taa... Zycie jest wredne...
– A potem się umiera – dokończył sierżant.
Z jeńcami zawsze jest kłopot, a w takim terenie jeszcze większy. Gdyby któryś zwichnął nogę albo po prostu usiadł i odmówił dalszego marszu, były trzy wyjścia: zostawić go, nieść albo zastrzelić. Sztuka polegała na tym, by wmówić delikwentowi, że czeka go to trzecie. Tym razem byłaby to prawda, pomyślał chorąży. Nie ma mowy, żebym pozwolił tym turbanom wrócić do obiegu.
– Odpoczynek – zarządził. – Przekaż dalej, że ruszamy za pięć minut.
Usiana głazami stromizna z wolna przechodziła w kamienistą, pokrytą grubym żwirem równinę. Sto metrów powyżej dna doliny Driscoll znów przerwał marsz i dokładnie przyjrzał się przez noktowizor leżącemu w przedzie terenowi, wypatrując jakiegokolwiek ruchu i zatrzymując wzrok na dłużej wszędzie, gdzie mogliby się ukryć ludzie. Dolina wciśnięta między strome skalne ściany miała nie więcej niż dwieście metrów szerokości. Idealne miejsce na zasadzkę... W Hindukuszu to raczej reguła niż wyjątek, o czym boleśnie przekonał się niejeden agresor – od Aleksandra Wielkiego po Sowietów – a teraz tę samą lekcję pobierali Amerykanie. Driscoll i kapitan Wilson zaplanowali tę akcję drobiazgowo, szukając jak najlepszej drogi odwrotu, nie znaleźli jednak stosownej alternatywy. Jedyny dogodniejszy szlak wymagałby nadłożenia co najmniej dziesięciu kilometrów, lecz to przesunęłoby ewakuację na godziny dzienne.
Sam odwrócił się i szybko sprawdził stan oddziału: piętnastu plus dwóch. W porządku. Wycofywanie się w tym samym składzie, w którym wyruszyli na misję, samo w sobie było zwycięstwem. Dał znak Taitowi, który przekazał go innym – „Naprzód!” – i poprowadził ich dalej. Po dziesięciu minutach byli o rzut kamieniem od dna doliny.
Chorąży zatrzymał się, by sprawdzić, czy grupa zanadto się nie ścieśniła podczas zejścia, ruszył znów przed siebie – i znów przystanął. Coś było nie tak... Nie od razu sobie uzmysłowił, co go zaniepokoiło: jeden z jeńców, idący z Petersonem jako czwarty w kolumnie, już nie wyglądał na zmęczonego. Szedł wyprostowany, rozglądając się nerwowo na boki. Bal się? Kogo? Driscoll zarządził kolejny postój i nakazał ludziom przypaść do ziemi. Tait w mig znalazł się przy nim.
– Co jest, szefie?
– Afganiec Petersona czymś się wyraźnie martwi, popatrz.
Chorąży przez długą chwilę omiatał szlak noktowizorem, ale nie widział niczego podejrzanego. Droga była czysta, niemal wolna od głazów, i wyglądała na bezludną. Żadnego ruchu ani odgłosu poza słabym poszumem wiatru – ale instynkt rangersa dzwonił na alarm.
– Widać coś? – spytał szeptem sierżant.
– Ni cholery... Ale coś szarpie naszemu kolesiowi nerwy. Bierz Collinsa, Smitha i Gomeza, cofnijcie się jakieś pięćdziesiąt metrów i wyleźcie trochę wyżej na zbocze. Niech Peterson i Flaherty przycisną jeńców do ziemi i ani mru-mru.
– Roger – potwierdził Tait i zniknął, zabierając po drodze wyznaczonych żołnierzy.
Driscoll odprowadzał ich uzbrojonym w PVS-17 wzrokiem, patrząc, jak wspinają się kilkanaście metrów wyżej i suną naprzód od głazu do głazu.
Zimmer podczołgał się do niego i zajął pozycję tuż obok.
– Anioł stróż coś ci podpowiada, Mikołaju?
– Scenicznym szeptem i z dobrą dykcją. – Sam kiwnął głową.
Minęło piętnaście minut. Zielonkawa sylwetka Taita nagle znieruchomiała, a w słuchawce rozległ się jego głos.
– Szefie, przed nami, za skalną szczeliną, jest otwarta przestrzeń. Widzę czubek namiotu.
No, to sprawa jasna, pomyślał Driscoll. Turban wiedział, że idziemy prosto na ich obóz.
– Jakieś oznaki życia? – spytał.
– Słychać stłumioną rozmowę. Pięciu, może sześciu ludzi.
– Dobra. Na razie się nie ru...
Z prawej strony, około pięćdziesięciu metrów od niego, zapłonęły reflektory samochodu. Chorąży odwrócił się błyskawicznie i ujrzał wypadającą zza załomu rosyjską terenówkę UAZ-469, których pełno zostało w Afganistanie od czasów sowieckiej inwazji i które teraz dobrze służyły nowym panom. Ta była w wersji bez dachu, wyposażona w inną wartościową pamiątkę po Ruskach: zamontowany na obrotowym wsporniku wielkokalibrowy karabin maszynowy NSW. Sam rozpoznał go na pierwszy rzut oka. Trzynaście pocisków na sekundę, kaliber 12,7 mm, zasięg skuteczny półtora kilometra... Ledwo przywołał z pamięci te dane, lufa NSW plunęła ogniem. Pociski biły w kamienie i ziemię, wzbijając chmurki odłamków i pyłu. Także przed nimi, na urwisku naprzeciwko pozycji patrolu Taita, pojawiły się błyski wystrzałów. Jeniec Petersona zerwał się na nogi i zaczął coś wrzeszczeć po arabsku, z czego Sam nie zrozumiał ani słowa, ale ton zachęty dla towarzyszy był oczywisty. Peterson rąbnął go kolbą w skroń i Afgańczyk, a może Arab, upadł bezwładnie, zwinięty w nienaturalny sposób.
Tait i jego ludzie odpowiedzieli ogniem. Kanonada wypełniła dolinę tysięcznym echem. Reszta oddziału przypadła, gdzie kto mógł, i zasypywała gradem kul UAZ-a, który znieruchomiał o dwadzieścia metrów od nich, a Afgańczyk obsługujący karabin maszynowy ostrzeliwał stok długimi seriami.
– Tait, granatami w te namioty! – rozkazał chorąży, przetaczając się w lewo i strzelając do terenówki.
– Robi się! – odkrzyknął sierżant.
Wysoko nad ścieżką Barnes znalazł niszę między dwoma głazami i zaczął ostrzeliwać pojazd z erkaemu M249 SAW. Kierowca UAZ-a wrzucił wsteczny bieg i zaczął się wycofywać. Od strony, gdzie działał Tait, dobiegły kolejno cztery eksplozje. Podniosła się wrzawa, jakieś arabskie okrzyki, ktoś wrzeszczał przeraźliwie. Do Driscolla dotarto, że głos dobiega zza jego pleców. Odwrócił się jak oparzony z M4 gotowym do strzału.
Piętnaście metrów od niego jeniec skakał i wymachiwał rękami, drąc się wniebogłosy. Sam rozpoznał dwa słowa: „Zastrzelcie mnie!” – i nagle głowa Araba eksplodowała krwią, a ciało zwaliło się martwe na ziemię.
– Barnes, zatrzymaj to draństwo! – krzyknął Sam.
W odpowiedzi smugi pocisków z erkaemu przesunęły się z kabiny UAZ-a na maskę i blok silnika. Po chwili spod maski strzelił gejzer pary. Drzwiczki kierowcy otworzyły się i z wozu wyskoczyła ciemna sylwetka, ale natychmiast rzuciły ją na burtę uderzenia kul. Zginął też zapewne strzelec, gdyż NSW umilkł, ale w następnej chwili dopadł go następny z przeciwników i gorączkowo przeładował. Chorąży odwrócił się, by dać sygnał Petersonowi i Deaconsowi, ale ci sami wiedzieli, co robić: jednocześnie cisnęli granaty. Pierwszy przeleciał za daleko i eksplodował nieszkodliwie za łazikiem, drugi jednak wylądował tuż przy tylnym kole. Wybuch uniósł tył pojazdu w powietrze, a mężczyzna obsługujący NSW wypadł na ziemię i legł nieruchomo.
Chorąży przeniósł wzrok na zajęte przez Afgańczyków zbocze. Było ich tam sześciu; wszyscy leżeli na odkrytym terenie, ostrzeliwując pozycję Taita.
– Rozwalić tych sukinsynów! – krzyknął.
Jedenaście karabinków szturmowych sypnęło pociskami po stoku. Pół minuty później było po wszystkim.
– Przerwać ogień! Tait, jak tam, nie odstrzelili wam jeszcze tyłków?
– Melduję cztery tyłki na swoich miejscach, szefie. Trochę podrapane odłamkami, ale całe.
– Dobra, rozejrzyj się po tym obozie i w razie czego posprzątaj.
– Się robi.
Driscoll przeszedł się wzdłuż pozycji, sprawdzając stan oddziału. Ku niezmiernej uldze ujrzał tylko drobne draśnięcia, głównie od odprysków kamieni.
– Barnes, sprawdźcie z Deaconsem tamte...
– Mikołaju, dostałeś!
– Co?
– Dostałeś w ramię. Siadaj, Sam, natychmiast! Sanitariusz!
Dopiero teraz Driscoll poczuł, że prawą rękę ma bezwładną. Potulnie pozwolił Barnesowi posadzić się na kamieniu. Collins, drugi z sanitariuszy w drużynie, podbiegi z otwartą apteczką. Razem zdjęli dowódcy plecak, po czym Collins zapalił latarkę i obejrzał ranę.
– Masz w łapie kawał kamienia – oznajmił. – Drzazga wielkości kciuka.
– Szlag by to... Dobra, Barnes, bierz Deaconsa i obejrzyjcie ten wóz.
Dwaj rangersi podbiegli do UAZ-a.
– Dwa trupy, szefie! – krzyknął Deacons.
– Przeszukać ich! – wydusił chorąży przez zaciśnięte zęby. Odrętwienie ustępowało, wypierane przez dotkliwy, palący ból.
– Krwawisz jak cholera – mruknął sanitariusz, rozdzierając opakowanie jałowego opatrunku polowego.
– Też byś krwawił. Zawiąż to, jak się da.
– Mikołaju, mamy czterech zabitych i dwóch ciężko rannych – zameldował Tait przez radio. – Obaj długo nie pociągną.
– I dobrze. Poszukajcie prezentów dla szpionów i wracajcie.
– Wezwę śmigłowiec – zasugerował Collins.
– Jasne, a my tu będziemy czekać, aż dolina się zaroi od turbanów. Spieprzamy stąd. Pomóż mi wstać.
6