Dekret. Tom 3 - Tom Clancy - ebook

Dekret. Tom 3 ebook

Tom Clancy

4,3

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Pilotowany przez samobójcę boening 747 uderza w gmach Kongresu Stanów Zjednoczonych. W zamachu giną kongresmeni, senatorowie oraz prezydent USA - najważniejsze osoby rządzące światowym mocarstwem. 
Jedynym ocalałym przedstawicielem najwyższych władz jest Jack Ryan, który zostaje powołany na stanowisko prezydenta kraju. Przed nim zadanie karkołomne i bez precedensu: sformułować nowy, skuteczny rząd z udziałem osób pozbawionych doświadczenia i kontaktów, a zarazem nieuwikłanych w układy. Ryan musi się zmierzyć z przeciwnikami zarzucającymi mu uzurpację władzy, z anarchistycznymi terrorystami oraz międzynarodowym lobby karierowiczów. 
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Jack Ryan, t. 9 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Gminna Bibliotek Publiczna im. Marii Dąbrowskiej w Komorowie 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 656

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Clancy

W serii:

Tom Clancy

• Centrum • Zwierciadło • Racja stanu • Casus belli • Patrioci • Polowanie na «Czerwony Październik»

• Kardynał z Kremla

• Stan zagrożenia

• Suma wszystkich strachów • Dług honorowy • Dekret • Bez skrupułów • Czerwony Sztorm Larry Bond • Znienacka • Kocioł • Wir • Czerwony Feniks o Dzień gniewu Stephen Coonts • Lot Intrudera • A-6 Intruder o Ostatnia misja o Minotaur • Szkarłatny jeździec • Oblężenie Timothy Rizzi • Nocny Łowca • Cobra Laurence Gough • Sandstorm James Adams • RD-74 Barnaby Williams • Rycerz Boskiego Wiatru • Żołnierze boga John Trenhaile

• Szpiedzy w Hongkongu P. T. Deutermann • Skorpion o Na krawędzi Mark Joseph • «Potiomkin»

• «Tajfun 1» O Mexico 21 Walter Wager

• Syn Ottona

• Kontrakt

A. J. Quinnell

• Najemnik

• Lockerbie

• Błękitny Kartel

• Czarny róg o Piekło

• Mahdi

• Cisza

• Reporter o Więzy krwi Brian Moore

• Oświadczenie Victor Ostrovsky

• Lew Judy

Michael Dimercurio

• «Seawolf»

Dale Brown

• Droga służbowa

o Kapitol

David Hagberg

• Ogień krzyżowy

• Masa nad krytyczna

David Mason

• Cień nad Babilonem

• Młodszy brat

Gerry Carroll

• S*A*R

Kent Harrington

• Brat szakali

Joe Weber

• Pojedynek

Bob Reiss

• Ostatni szpieg

Robert Ballard, Tony Chiu

• Rekin

Mike Mullane

• Niebo

William Goldman

• Bracia

William Kennedy

• Zielone Berety

Michael C. Togarth

• Cel

Lee Gruenfeld

o Kontrola zbliżania

Jeff Rovin

• Złamana strzała

R. J. Pineiro

• Pustynna Gwiazda o Błyskawica

Tom

Clancy

TŁUMACZYŁ KRZYSZTOF WAWRZYNIAK

Dekret

WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI

WARSZAWA 1997

Tytuł oryginału

Executive Orders

Copyright © 1996 by Jack Ryan Limited Partnership

Redaktor

Zbigniew Warzęcha

Skład i łamanie Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Andrzej Pytka

For the Polish edition

Copyright © 1997 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński

Wydanie pierwsze

ISBN 83-87454-04-4 Wydawnictwo Adamski i Bieliński Warszawa 1997 E-mail: [email protected] ark. wyd. 28; ark. druk. 26 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca SA w Krakowie, ul. Wadowicka 8 zam. 5833/97

TOM TRZECI

42

Predator* i ofiara

CIA miała oczywiście własne laboratorium fotograficzne. Film nakręcony przez Domingo Chaveza z okna samolotu został opisany niemal dokładnie tak jak w normalnym cywilnym zakładzie, a potem wywołany przy użyciu standardowego ekwipunku. Jednak w tym momencie zakończyły się działania rutynowe. Gruboziarnisty film ASA-120 dał bardzo marny obraz, którego w żaden sposób nie można było przekazać ludziom z siódmego piętra. Pracownicy laboratorium dobrze wiedzieli o redukcjach personelu, a w tej profesji, podobnie jak w każdej innej, ten najpewniej unikał zwolnienia, kto okazywał się niezastąpiony. Dlatego rolka wywołanego filmu została poddana obróbce komputerowej. Każdej klatce wystarczyło poświęcić trzy minuty, aby zdjęcia stały się tak wyraźne, jak gdyby wykonał je wysokiej klasy specjalista w atelier przy użyciu Hasselblada. Nie minęła godzina od dostarczenia filmu, a gotowe już były błyszczące zdjęcia formatu 8x10, na których widać było ajatollaha Mahmuda Hadżi Darjaeiego opuszczającego samolot, uchwycony tak wyraźnie, jak gdyby chodziło o wizerunek do prospektu reklamowego linii lotniczych. Umieszczony w kopercie film powędrował do specjalnego archiwum. Same zdjęcia zachowane zostały w formie cyfrowej, wszystkie zaś ich dane identyfikacyjne - dzień i godzina wykonania, miejsce, fotograf, temat - zasiliły odpowiednie bazy danych, dostępne dla ewentualnych zainteresowanych. Laborant od dawna przestał się dziwić temu, co widniało na wywoływanych zdjęciach, chociaż czasami powszechnie znane postacie utrwalone były w pozycjach nigdy nie oglądanych w wiadomościach TV. Jednak nie ten; z tego, co sły-

(ang.) drapieżnik [przyp. red.]. szał, Darjaei nie interesował się ani dziewczynami, ani chłopakami, za potwierdzenie czego można było uznać surowy wyraz jego twarzy. Trudno mu było natomiast odmówić gustu, jeśli chodzi o samoloty... Ten wyglądał na G-IV. Ciekawe, litery i cyfry na stateczniku pionowym przypominały kod szwajcarski, chociaż...

Zdjęcia powędrowały na górę, ale jeden zestaw został odłożony do zupełnie odmiennej analizy. Dokładnie przyjrzą im się lekarze. Niektóre choroby dają charakterystyczne zewnętrzne symptomy, a Firma zawsze interesowała się zdrowiem przywódców państw.

- Sekretarz stanu Adler wylatuje dziś rano do Pekinu - oznajmił dziennikarzom Ryan. Arnie nieustannie powtarzał, że jakkolwiek nieprzyjemne mogą być te publiczne wystąpienia, politycznie ma wielkie znaczenie to, aby telewizja pokazywała go w trakcie pełnienia prezydenckich funkcji, gdyż to oznaczało bardziej skuteczne działanie. Jack przypominał sobie konsekwentnie egzekwowaną opinię matki, że dentystę odwiedzać trzeba dwa razy do roku, a także lęk, jaki zapach gabinetu budził w dzieciach. Teraz podobnie zaczynał nienawidzić atmosfery tego pomieszczenia. Ściany były porysowane, niektóre okna przeciekały, a w ogóle ta część Zachodniego Skrzydła Białego Domu była równie schludna i zadbana, jak szatnia w liceum, czego widzowie nie mogli spostrzec na podstawie obrazu telewizyjnego. Chociaż stąd było blisko do jego gabinetu, mało kto troszczył się o solidne posprzątanie sali konferencyjnej. Współpracownicy prezydenta utrzymywali, że dziennikarze sami są takimi niech-lujami, że nie ma to większego znaczenia. Wyglądało zresztą, że istotnie im to nie przeszkadza.

- Czy dowiemy się czegoś więcej o niedawnym incydencie z Airbusem?

- Ustalono ostateczną liczbę ofiar. Odnaleziono zapis danych...

- Czy uzyskamy dostęp do czarnej skrzynki?

Dlaczego „czarną” nazywają skrzynkę, która jest naprawdę pomarańczowa? - zastanawiał się Jack, chociaż przypuszczał, że nigdy nie znajdzie sensownej odpowiedzi na to pytanie.

- Poprosiliśmy o to, a rząd Republiki Chińskiej zadeklarował gotowość pełnej współpracy. Nie było to konieczne, gdyż samolot zarejestrowany jest w Stanach Zjednoczonych, a wyprodukowany został w Europie, doceniamy jednak chęci i dobrą wolę. Mogę dodać, iż życie żadnego z Amerykanów, którzy przeżyli katastrofę nie jest zagrożone, chociaż niektóre z obrażeń są poważne.

- Kto zestrzelił samolot? - spytał inny z reporterów.

- Nadal analizujemy dane i...

- Panie prezydencie, w pobliżu miejsca incydentu znajdowały się dwie jednostki typu Aegis Marynarki, więc powinien pan dość dobrze się orientować, co tam zaszło.

Facet odrobił pracę domową.

- Nie chciałbym nic więcej mówić na ten temat. Sekretarz Adler postawi sprawę incydentu podczas rozmów z obydwiema stronami. Przede wszystkim chcemy być pewni, że nie będzie już dalszych ofiar.

- Panie prezydencie, chciałbym powrócić do mojego pytania. Musi pan wiedzieć więcej, niż nam pan mówi. W efekcie tego tragicznego wydarzenia zginęło czternastu obywateli amerykańskich i naród ma prawo otrzymać informacje.

Okropne było to, że facet miał rację, a jeszcze gorsze to, że Ryan musiał robić uniki.

- Nie wiemy jeszcze dokładnie, co się naprawdę wydarzyło. Do czasu, gdy będę dysponował taką wiedzą, nie wolno mi zajmować żadnego jednoznacznego stanowiska.

Z filozoficznego punktu widzenia, miał rację. Wiedział, kto odpalił rakietę, nie wiedział jednak, dlaczego. Wczoraj słusznie na to zwrócił uwagę Adler, doradzając dalsze utrzymywanie tajemnicy.

- Sekretarz stanu Adler powrócił wczoraj z jakiejś podróży. Dlaczego jej cel trzymany jest w tajemnicy?

Plumber drążył kwestię podniesioną poprzedniego dnia.

Zabiję w końcu Arnie’ego za to, że mnie nieustannie tak wystawia.

- John, sekretarz przeprowadzał bardzo ważne konsultacje i to wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat.

- Czy był na Bliskim Wschodzie?

- Następne pytanie, proszę?

- Panie prezydencie, Pentagon oznajmił, że lotniskowiec „Eisenhower” skierował się na Morze Pohidniowochińskie. Czy to pan wydał rozkaz?

- Tak Uważamy, że sytuacja wymaga bacznej uwagi z naszej strony, gdyż z regionem tym wiążą się nasze żywotne interesy. Podkreślam, że nie zajmujemy stanowiska w toczącym się konflikcie, a chcemy jedynie chronić swe interesy.

- Czy nasz lotniskowiec znajdzie się tam, aby ochłodzić atmosferę, czy też ją podgrzać?

- To chyba oczywiste, że nie chcemy zaogniać sytuacji, lecz ją polepszyć. Dla obu stron korzystne będzie cofnięcie się o krok i zastanowienie nad swymi posunięciami. Zginęli ludzie, a w ich liczbie znaleźli się Amerykanie. To sprawia, że nie możemy pozostać jedynie biernymi obserwatorami. Obowiązkiem rządu i sił zbrojnych jest ochrona amerykańskich interesów i obrona życia amerykańskich obywateli. Nasze jednostki, które zdążają w tamtą stronę, będą obserwowały zdarzenia i przeprowadzały rutynowe zajęcia szkoleniowe. To wszystko.

Żeng Han San spojrzał na zegarek i uznał, że to dobry koniec pracowitego dnia: patrzeć jak amerykański prezydent robi dokładnie to, czego się po nim spodziewał. Chiny wypełniły przyrzeczenie dane temu barbarzyńcy Darjaeiemu. Na Oceanie Indyjskim po raz pierwszy od dwudziestu lat nie było amerykańskiego lotniskowca. Amerykański minister spraw zagranicznych wyleci z Waszyngtonu za jakieś dwie godziny. Osiemnaście godzin podróży do Pekinu, potem wymiana frazesów, ale trochę innych od tych oczekiwanych. Zobaczymy, do jakich ustępstw uda się zmusić Amerykę i to marionetkowe państewko tajwańskie. Może do kilku całkiem sporych, skoro Stany Zjednoczone będą musiały zwrócić twarz w inną stronę...

Adler był u siebie w gabinecie. Spakowane torby znalazły się już w samochodzie, którym uda się do Białego Domu, skąd helikopter zabierze go do bazy Andrews, gdy tylko pożegna się z prezydentem i wygłosi krótkie oświadczenie, równie beztreściowe jak płatki owsiane. Nieco dramatyczny wyjazd dobrze będzie wyglądał na ekranach telewizyjnych, jego podróży przyda znamion powagi, a jeśli nawet spowoduje kilka więcej zmarszczek na garniturze, na pokładzie samolotu będzie czekało także i żelazko.

- Co wiemy? - spytał podsekretarza stanu Rutledge’a.

- Pocisk został wystrzelony przez samolot ChRL, co wyraźnie wynika z taśm dostarczonych przez Marynarkę. Nie wiemy, dlaczego tak się stało, ale admirał Jackson jest przekonany, że nie mógł to być przypadek.

- Jak poszło w Teheranie? - spytał jeden z asystentów.

- Trudno powiedzieć - odparł Adler. - Swoje obserwacje spisałem podczas lotu i przesłałem faksem.

Także Adler znajdował się pod presją czasu i nie miał chwili, by dłużej zastanowić się nad swym spotkaniem z Darjaeim.

- Musimy się z nimi zapoznać, jeśli mamy być w czymś przydatni przy opracowywaniu SOW - powiedział Rutledge.

Ten dokument był mu bardzo potrzebny. Przy jego użyciu Ed Kealty będzie mógł wykazać, że Ryan ciągle stosował stare sztuczki tajniackie, a w dodatku wciągał w to Scotta Adlera. Gdzieś tutaj krył się klucz do skompromitowania Ryana. Robił sprytne uniki, zręcznie ripostował, wszystko zapewne dzięki trenerskiej opiece

Amie’ego van Damma, ale po wczorajszej gafie w sprawie Chin zatrząsł się cały budynek. Podobnie jak wielu ludzi z Departamentu Stanu, Rutledge wołałby odpuścić Tajwan i nawiązać normalne stosunki z najmłodszym supermocarstwem światowym.

- Cliff, nie wszystko naraz.

Powrócili do kwestii chińskiej. Wszyscy uznali, że na kilka dni problemy związane ze ZR1 schodzą na drugi plan.

- Czy Biały Dom chciałby coś zmienić w dotychczasowej chińskiej polityce? - spytał Rutledge.

Adler pokręcił głową.

- Nie, prezydent jest z pewnością bardziej praktykiem niż dyplomatą; rzeczywiście, nie powinien był nazywać Chinami Republiki Chińskiej, z drugiej jednak strony, może dało to trochę do myślenia tym facetom w Pekinie, więc nie jestem pewien, czy to było takie najgorsze. Muszą zrozumieć, że nie można bezkarnie zabijać Amerykanów. Przekroczyli pewną granicę i muszę im dokładnie uzmysłowić, że my tę granicę traktujemy bardzo poważnie.

- Zawsze będą jakieś wypadki - mruknął ktoś.

- Marynarka powiada, że nie był to wypadek.

- Panie sekretarzu - obruszył się Rutledge. - Po jakiego diabła Chińczycy mieliby to robić?

- To właśnie musimy ustalić. Admirał Jackson bardzo dobrze skomentował tę sytuację. Jeśli jesteś policjantem i masz przed sobą uzbrojonego bandziora, to czy będziesz strzelał do starszej pani na końcu ulicy?

- To by potwierdzało tezę o wypadku - obstawał przy swoim Rutledge.

- Cliff, są wypadki i wypadki. Tutaj zginęli Amerykanie i nie wiem, czy trzeba komukolwiek w tym pokoju przypominać, że naszym obowiązkiem jest potraktować tę sprawę jak najpoważniej.

Była to reprymenda, której się nie spodziewali. Swoją drogą, co działo się z Adlerem? Zadaniem Departamentu Stanu było zabiegać o pokój, łagodzić konflikty, w których ludzie mogli ginąć tysiącami, a wypadki były tylko wypadkami. Owszem, czasami tragicznymi, ale równie niemożliwymi do całkowitego uniknięcia jak rak czy zawał serca. Państwo nie mogło koncentrować się na drobiazgach.

- Dziękuję, panie prezydencie.

Ryan opuścił podium, raz jeszcze wymknąwszy się dziennikarskim mackom. Spojrzał na zegarek. Niech to diabli. Znowu nie udało się wyprawić dzieci do szkoły ani pocałować Cathy na pożegnanie. Ciekawe, gdzie w konstytucji było zapisane, że prezy-dent USA, z chwilą objęcia swego urzędu, przestaje być normalnym człowiekiem?

W gabinecie przejrzał dzienny rozkład zajęć. Za godzinę zjawi się Adler przed wyjazdem do Chin. O dziesiątej Winston, aby przedyskutować zmiany w znajdującym się przez ulicę Departamencie Skarbu. O jedenastej omówienie z Amie’em i Callie wystąpień w przyszłym tygodniu. Obiad z Tonym Bretano. A po obiedzie z kim to spotkanie? Drużyna Mighty Ducks? Ryan pokręcił głową. Zdobyli Puchar Stanleya, okazja do wspólnej fotografii. Hmmm. Jack uśmiechnął się pod nosem. To powinien załatwić Ed Foley, który był fanatykiem hokeja...

- Spóźniłeś się - powiedział Don Russell, kiedy Pat O’Day pomagał wysiąść Megan.

Inspektor FBI przeszedł obok niego, podał Megan płaszczyk i kocyk, potem się odwrócił.

- W nocy była awaria światła i budzik się zresetował.

- Dzień pełen zajęć?

Pat pokręcił głową.

- Biurowa robota. Muszę zamknąć kilka spraw, wiesz, jak to jest.

Obydwaj wiedzieli. Najczęściej chodziło o sporządzanie i komentowanie raportów, zajęcia czysto urzędnicze, które w przypadku delikatnych spraw musieli wykonywać zaufani agenci.

- Słyszałem, że chciałbyś się spróbować - powiedział Russell.

- Podobno jesteś dobry.

- Chyba rzeczywiście niezły - przyznał agent.

- Ja też staram się trafiać w tarczę.

- Lubisz SigSauera?

Agent FBI pokręcił głową.

- Smith 1076.

- Dziesięć milimetrów.

- Robi większe dziury - zauważył O’Day.

- Mówiąc szczerze, dziewiątka zawsze mi wystarczała - powiedział Russell i obaj się roześmieli.

- Robimy zakład? - spytał agent FBI.

- Ostatni raz zakładałem się w liceum. Trzeba ustalić stawkę.

- Coś poważnego - podsunął O’Day.

- Skrzynka Samuela Adamsa? - rzucił Russell.

- To brzmi poważnie - zgodził się inspektor.

- Co powiesz na Beltsville? - Była to strzelnica Akademii Tajnych Służb. - Na wolnym powietrzu. Pod dachem to zawsze trochę sztuczne.

- Klasyczne zawody strzeleckie?

- Nie robiłem tego od lat. Moi szefowie wolą figurki.

- Jutro?

Dobra rozrywka sobotnia.

- Trochę krótki termin. Muszę sprawdzić, dam ci znać po południu.

- Umowa stoi, Don. 1 niech wygra lepszy.

Podali sobie dłonie.

- Z pewnością wygra lepszy, Pat.

Obaj wiedzieli, kto okaże się lepszy, chociaż jeden z nich mu-siał się mylić. Obaj wiedzieli także, że tego drugiego chcieliby mieć jako ubezpieczenie i że piwo po zawodach będzie dobrze smakować, niezależnie od wyniku.

Dostępne na rynku cywilnym karabiny nie mogły strzelać ogniem ciągłym. Sprawny rusznikarz potrafiłby temu zaradzić, ale uśpiony agent nie posiadał takich umiejętności. Gwiazdor i jego ludzie nie bardzo się tym przejęli. Byli strzelcami wyborowymi i wiedzieli, że jeśli nie masz naprzeciw całej armii, z broni maszynowej ważne są trzy pierwsze pociski z serii, potem dziurawisz niebo zamiast przeciwnika, który w tym czasie może trafić w ciebie. Nie będzie czasu ani miejsca na następną serię, ale byli obeznani z bronią, chińską wersją rosyjskiego Kałasznikowa. Naboje pośrednie kalibru 7,62 mm, po trzydzieści w jednym magazynku. Połączyli je po dwa, owijając taśmą, dla sprawdzenia kilkakrotnie wkładając i wyjmując z gniazda magazynku. Kiedy upewnili się co do broni, zajęli się samą akcją. Każdy znał swoje miejsce i swoje zadanie. Każdy wiedział też, na jakie niebezpieczeństwo się naraża, ale nad tym wiele nie myśleli. Gwiazdor widział, że nie bardzo się zastanawiają nad charakterem zadania. Przez lata funkcjonowania w ruchu terrorystycznym do tego stopnia wygasły w nich ludzkie uczucia, że, chociaż dla większości była to pierwsza prawdziwa akcja, myśleli tylko o tym, jak się w niej spiszą. Jak wypadnie ona sama, to było już mniej istotne.

- Poruszą bardzo wiele tematów - powiedział Adler.

- Tak myślisz? - spytał Jack.

- Idę o zakład. Klauzula najwyższego uprzywilejowania, prawa autorskie, co tylko zechcesz.

Prezydent się skrzywił. Wydawało mu się obrzydliwe to, że problem ochrony praw autorskich Barbary Streisand i jej ostatniej płyty, może być traktowany na równi z rozmyślnym mordowaniem ludzi, ale...

- Tak, tak, Jack. Oni inaczej podchodzą do tych spraw niż my.

- Czytasz w moich myślach?

- Nie zapominaj, że jestem dyplomatą. Myślisz, że zważam tylko na to, co ludzie mówią głośno? Uwierz mi, w ten sposób nigdy niczego nie wynegocjowalibyśmy. To jak długa rozgrywka karciana przy niskich stawkach; nudna, a zarazem wymagająca ciągłej uwagi.

- Myślałem o tych, którzy zginęli...

- Także i ja o nich myślę - zapewnił sekretarz stanu. - Nie można jednak tylko na tym się skoncentrować, gdyż dla ludzi Wschodu jest to oznaką słabości, ale z pewnością nie zapomnę o tym aspekcie całej sprawy.

Ryan się obruszył.

- Powiedz mi, Scott, dlaczego to my mamy zawsze respektować swoistość ich kultury, a nie odwrotnie? - spytał.

- Taka zawsze była postawa Departamentu Stanu.

- To nie jest żadna odpowiedź - upierał się Jack.

- Jeśli zbyt mocno będziemy podnosić sprawę zabitych, panie prezydencie, staniemy się swego rodzaju zakładnikami. Druga strona nabieże wtedy pewności, że wystarczy zagrozić życiu kilku ludzi, żeby wywrzeć na nas presję. W ten sposób zdobywają nad nami przewagę.

- Jeśli im na to pozwolimy. Jesteśmy potrzebni Chińczykom tak jak oni nam, a nawet bardziej, jeśli pamiętać o ich ujemnym bilansie handlowym. Morderstwo to ostry argument, ale my także potrafimy grać ostro. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego nigdy tego nie robimy.

Sekretarz stanu poprawił okulary.

- Zasadniczo zgadzam się, sir, ale wymaga to starannego namysłu, a na to nie mamy w tej chwili czasu. Mówi pan o zasadniczej zmianie w polityce amerykańskiej. Nie strzela się z biodra przy tak poważnej sprawie.

- Jak wrócisz, trzeba będzie podczas weekendu spotkać się z kilkoma osobami i zobaczyć, jakie są inne możliwości. To, co robimy, nie podoba mi się z przyczyn moralnych, ale także dlatego, że w ten sposób stajemy się nieco za bardzo przewidywalni.

- Dlaczego?

- Bardzo dobrze, kiedy przestrzega się reguł gry, ale tylko wtedy, jeśli przestrzegają ich wszyscy gracze. Stajemy się łatwym orzechem do zgryzienia, kiedy trzymamy się znanych wszystkim reguł, które jednak nie obowiązują innych. Z drugiej strony, jeśli w odpowiedzi na naruszenie zasad, postąpimy podobnie, wtedy druga strona ma nad czym myśleć. Zgoda, trzeba być przewidywalnym dla przyjaciół, ale jeśli chodzi o wrogów, pewni powinni być tylko tego, że jeśli z nami zadrą, skończy się to dla nich źle. Jak źle, to właśnie rzecz, o której my jedynie powinniśmy decydować.

- Całkiem słusznie, panie prezydencie. Bardzo dobry temat na weekendową rozmowę w Camp David. - Umilkli, gdyż do lądowiska podchodził śmigłowiec. - Czas już na mnie. Ma pan gotowe oświadczenie.

- Mhm. Dramatyczne jak prognoza pogody w słoneczny dzień.

- Na tym właśnie polega ta gra - pokiwał głową Adler, myśląc zarazem, że tej śpiewki Jack dość się już chyba nasłuchał, nic więc dziwnego, że denerwuje się na samą przygrywkę.

- Gdyby oni nie zmieniali reguł, także i ja bym się ich trzymał. Kiedy rzuca się piłkę facetowi z dobrym uderzeniem, gra zaraz się robi ciekawsza.

Mam nadzieję, myślał sekretarz w drodze do helikoptera, że nie zawiodę jego nadziei i okażę się facetem z dobrym uderzeniem.

Piętnaście minut później Ryan patrzył, jak śmigłowiec wzbija się w powietrze. Uścisnął przed kamerami rękę Adlerowi, wygłosił przed kamerami krótkie oświadczenie, patrzył w kamery wzrokiem poważnym i nieustępliwym. Na żywo nadawała to być może C-SPAN, ale chyba nikt więcej. W dzień kiedy niewiele było informacji - a taki najczęściej był piątek w Waszyngtonie - wydarzeniu być może zostanie poświęcone półtorej minuty w którychś z wieczornych wiadomości. Raczej jednak nie. Piątek był dniem podsumowania wydarzeń całego tygodnia, zainteresowania się jakąś osobą i jej poczynaniami, jeśli udało się to rozdąć do postaci samodzielnej wiadomości.

- Panie prezydencie!

Jack odwrócił się i zobaczył Kupca (tak ochrzciła go Tajna Służba), sekretarza skarbu, który zjawił się kilka minut przed umówioną porą.

- Cześć, George.

- Wiesz, ten tunel, który idzie ode mnie do Białego Domu...

- No, co z nim?

- Zajrzałem dzisiaj rano, straszny bałagan. Masz coś przeciwko temu, żeby tam posprzątać? - spytał Winston.

- George, to sprawa Tajnej Służby, a ty możesz im wydać polecenie, zapomniałeś?

- Nie, ale tunel kończy się u ciebie, więc wołałem zapytać. Dobra, zajmę się tym. Pożyteczne rozwiązanie, na przykład kiedy pada.

- Jak projekt ustawy podatkowej? - spytał Jack, podchodząc do drzwi, które otworzył przed nim agent. Takie zdarzenia ciągle wprawiały go w zakłopotanie; są rzeczy, które człowiek powinien robić sam.

- W następnym tygodniu będziemy mieli gotowy model komputerowy. Tym razem wszystko musi być naprawdę dopracowane bez zarzutu. Podatek proporcjonalny do dochodów, lżejszy dla biednych, uczciwy wobec bogatych, a poza tym zagoniłem swoich ludzi do maksymalnych oszczędności na administracji. Boże, Jack, jak ja niewiele o tym wiedziałem.

- O czym?

Minęli róg korytarza i skręcili do Gabinetu Owalnego.

- Myślałem, że jestem jedynym facetem, który wywala forsę na to, żeby obejść przepisy podatkowe. A tymczasem wszyscy tak robią, to ogromny przemysł. Kupa ludzi straci zajęcie...

- A ja mam się z tego cieszyć, tak?

- Każdy bez trudu znajdzie uczciwą pracę, z wyjątkiem może prawników. A my zaoszczędzimy podatnikom parę miliardów dolarów, dając im formularz podatkowy, który wypełni dzieciak z czwartej klasy. Panie prezydencie, rządowi nie zależy przecież na tym, żeby ludzie musieli sobie wynajmować rachmistrzów, prawda?

Ryan polecił sekretarce, aby wezwała Amie’ego. Potrzebował kilku politycznych porad, jeśli chodzi o wprowadzenie w życie planu George’a.

- Tak, generale?

- Prosił pan o informacje na temat grupy „Eisenhowera" - powiedział Jackson, podszedł do wielkiej mapy ściennej i zerknął na pasek papieru. - Są tutaj, mają dobrą szybkość. - Znienacka w kieszeni Robb/ego zaterkotał pager. Wyjął go, spojrzał na numer i zdumiony uniósł brwi. - Przepraszam, czy mogę?

- Oczywiście.

Sekretarz Bretano wskazał telefon w drugim końcu pokoju. Jackson wystukał pięciocyfrowy numer.

- J-3, słucham. Co? A gdzie są? W takim razie trzeba ich znaleźć, nieprawdaż, komandorze? Właśnie. - Robby odłożył słuchawkę. - To Dowództwo Operacji Morskich. Narodowe Biuro Rozpoznania informuje, że zniknęła gdzieś flota indyjska, to znaczy, mówiąc ściślej, dwa lotniskowce z eskortą.

- Co to ma znaczyć, admirale?

Jackson powrócił do mapy i przeciągnął dłonią po niebieskiej płachcie na zachód od subkontynentu.

- Minęło trzydzieści sześć godzin od czasu, gdy ostatni raz je widzieliśmy. Powiedzmy, trzy godziny na opuszczenie portu i uformowanie szyku... Dwadzieścia węzłów razy trzydzieści trzy, to daje sześćset sześćdziesiąt mil morskich, czyli ponad tysiąc kilometrów. Połowa odległości od macierzystego portu do Zatoki Adeńskiej. - Odwrócił się. - Panie sekretarzu, u nabrzeży nie ma dwóch lotniskowców, dziewięciu okrętów osłony oraz grupy tankowców. Brak tankowców oznacza, że planują dłuższy rejs. Wywiad nie uprzedzał nas o żadnym takim wydarzeniu.

Jak zwykle, dodał w duchu.

- Gdzie konkretnie są?

- W tym właśnie problem. Nie wiemy. W Diego Garcia stacjonuje kilka P-3 Orion, dwa wylecą na rekonesans. Wydamy odpowiednie polecenia zwiadowi satelitarnemu. Trzeba powiadomić o wszystkim Departament Stanu, może ambasada czegoś się dowie.

- Dobrze. Za kilka minut powiadomię prezydenta. Czy mamy się czego obawiać?

- Być może chodzi jedynie o rejs testowy po zakończeniu remontu? Jak pan pamięta, sprawiliśmy im niedawno spore lanie.

- W każdym razie jedyne dwa lotniskowce na Oceanie Indyjskim nie należą do nas, tak?

- Tak, sir.

A nasz najbliższy lotniskowiec zmierza w przeciwnym kierunku. Dobrze że przynajmniej sekretarz obrony zaczyna się niepokoić, pomyślał Jackson.

Adler wsiadł do dawnego Air Force One, starej, ale solidnej wersji czcigodnego 707-320B. Jego delegacja składała się z ośmiu osób; obsługiwało ich pięciu stewardów Sił Powietrznych. Spojrzał na zegarek, ocenił program lotu - paliwo mieli uzupełnić w bazie Elmendorf na Alasce - i postanowił, że zdrzemnie się trochę podczas drugiego etapu. Szkoda, pomyślał, że rząd, w przeciwieństwie do linii lotniczych, nie honoruje liczby wylatanych kilometrów. Wtedy już do końca życia mógłby podróżować za darmo. Na razie zaczął przeglądać notatki z Teheranu. Przymknął oczy, usiłując przypomnieć sobie każdy szczegół i każde wydarzenie, które na-^tapiło od przylotu do Mehrabadu do chwili wyjazdu. Co kilka Wmiwajwierał oczy, powracał do zapisków i robił uzupełniające komentarze. Przy odrobinie szczęścia zdąży przepisać je na maszynie i jjrełać faksem do Waszyngtonu.

- Ding, może otwiera się przed tobą droga jeszcze innej kariery - powiedziała Mary Pat, badając zdjęcie przez szkło powiększające. - Wygląda jak okaz zdrowia.

- Sądzisz, że skuiwysyństwo dobrze pływa na długowieczność? - spytał Clark.

- Musiał pracować dla pana, panie C - zażartował Chavez.

- 1 pomyśleć, że może będę musiał znosić takie uwagi przez następne trzydzieści lat.

- Ale jakich ślicznych wnuków się dochowasz, jefe. I na dodatek dwujęzycznych.

- Wracamy do roboty, dobrze? - ofuknęła ich Foley.

Piątek jeszcze się nie skończył.

To żadna przyjemność rozchorować się w samolocie. Może zjadł jakieś świństwo, a może coś złapał na targach komputerowych w San Francisco, tyle ludzi tam się tłoczyło. Był doświadczonym podróżnikiem i nigdzie nie ruszał się bez „podręcznej apteczki”. Obok maszynki do golenia znalazł pastylki Tylenolu. Popił dwie szklaneczką wina i uznał, że trzeba spróbować się zdrzemnąć. Jeśli będzie miał szczęście, to polepszy mu się do lądowania w Newark. Z pewnością nie chciałby w takim stanie jechać do domu samochodem. Opuścił oparcie fotela, zgasił światło i zamknął oczy.

Nadeszła pora. Wynajęte samochody wyjechały z farmy. Każdy kierowca znał drogę na miejsce akcji i trasę odwrotu. W samochodach nie było żadnych map ani notatek; jedynym dokumentem związanym z operacją były zdjęcia ofiary. Jeśli ktokolwiek z nich miał jakieś wątpliwości co do moralnego aspektu porwania małego dziecka, nie dali tego po sobie poznać. Broń, naładowana i zabezpieczona, spoczywała na wszelki wypadek na podłodze, przykryta kocami. Wszyscy w garniturach i pod krawatami, tak że mijający ich w wozie patrolowym policjanci zobaczyliby tylko trzech eleganckich mężczyzn, zapewne biznesmenów, w szykownych samochodach. Członkowie grupy uważali to za śmieszne. Sądzili, że tylko próżność każę Gwiazdorowi przywiązywać tak wielką wagę do wyglądu zewnętrznego.

Price przyglądała się przyjazdowi drużyny Mighty Ducks z niemałym rozbawieniem, chociaż nieraz już przecież widziała, jak najpoważniejsi i najznakomitsi ludzie po znalezieniu się w tym miejscu, zachowywali się jak dzieci. To, co dla niej i kolegów było tylko dekoracją i scenariuszem, dla innych było atrybutami najwyższej władzy. Musiała też przyznać się sama przed sobą, że to tamci mieli rację, a nie ona. Po odpowiedniej liczbie powtórek wszystko może spowszednieć, podczas gdy nowy gość, który na każdą rzecz spogląda świeżym okiem, wiele może widzieć wyraźniej. Rangę tej wizyty dodatkowo z pewnością podniosło w oczach zawodników to, że pod czujnym spojrzeniem mundurowej jednostki Tajnej Służby musieli przejść przez bramkę wykrywacza metali. Mieli okazję szybko rozejrzeć się po Białym Domu, gdyż przeciągało się spotkanie prezydenta z sekretarzem obrony. Hokeiści z upominkami dla prezydenta w rękach - kijami, krążkami, bluzą z jego nazwiskiem (przynieśli je dla wszystkich członków rodziny) - stłoczyli się przy Wschodnim Wejściu, by potem rozglądać się na lewo i prawo po dekoracjach na białych ścianach, i najwyraźniej to, co dla Andrei było normalnym miejscem pracy, dla nich jawiło się jako coś niezwykłego i wspaniałego. Jakżeż wszystko zależy od punktu widzenia, pomyślała, podchodząc do Jeffa Ra-mana.

- Pojadę obejrzeć, jak zorganizowana jest ochrona Foremki.

- Słyszałem, że Don trochę narzekał. Coś poważnego w Białym Domu?

Pokręciła głową.

- Szef nie ma żadnych specjalnych planów. Callie Weston trochę się spóźni. Wymieniali jej licznik. Poza tym wszystko jak zwykle.

- I bardzo dobrze - pokiwał głową Raman.

- Tutaj Price - powiedziała do mikrofonu. - Dajcie mi wolną drogę do Foremki.

- Zrozumiałem - padła odpowiedź ze stanowiska dowodzenia.

Szefowa Oddziału opuściła Biały Dom drzwiami, przez które weszła drużyna Mighty Ducks, i skręciła w lewo do swego Forda Crown Victoria. Samochód wyglądał zupełnie zwyczajnie, ale był to tylko pozór. Pod maską znajdował się najpotężniejszy z silników produkowanych seryjnie przez Forda. Na desce rozdzielczej umieszczono dwa telefony komórkowe oraz parę zabezpieczonych przed podsłuchem aparatów radiowych. Opony miały stalowe umocnienia, tak że nawet w przypadku przebicia, wóz mógł jechać dalej. Jak inni członkowie Tajnej Służby odbyła w Beltsville specjalny kurs prowadzania samochodu, który wszyscy zresztą uwielbiali. W torebce, obok zapasowej pary klipsów, szminki i kart kredytowych, spoczywał SigSauer 9 mm.

Price wyglądała bardzo zwyczajnie. Nie była tak urodziwa jak Helen D’Agostino... Ciężko westchnęła na samo wspomnienie. An-drea i Daga były bliskimi przyjaciółkami. Tamta pomogła jej dojść do siebie po rozwodzie, poznała ją z kilkoma chłopakami. Dobra przyjaciółka, dobra agentka, wraz z resztą poległa tamtego wieczoru na Wzgórzu. Daga - nikt nie nazywał jej Helen - została obdarzona nader zmysłowymi rysami śródziemnomorskimi, które okazały się znakomitym kamuflażem. Wydawało się, że mogła być wszystkim - asystentką prezydenta, sekretarką, może kochanką - tylko nie członkiem Oddziału. Andrea miała wygląd o wiele bardziej pospolity, wprowadziła więc ciemne okulary, na które przystali także pozostali członkowie Tajnej Służby. Konkretna, rzeczowa i bez złudzeń; może tylko odrobinę bardziej przenikliwa? Kiedyś wygłoszono o niej taką opinię, kiedy kobiety w Tajnej Służbie były jeszcze nowością. System oswoił się już z tą nowinką i teraz Andrea była traktowana przez kolegów jak kumpel i to do tego stopnia, że śmiała się z ich dowcipów i czasami dorzucała swoje. Wiedziała, że nominację tamtego wieczoru na szefa Oddziału zawdzięcza Ryanowi. Wydał telefoniczne polecenie, gdyż podobało mu się jej zachowanie. Gdyby nie jego decyzja, nigdy nie awansowałaby tak szybko. Oczywiście, miała instynkt. Jasne, dobrze znała personel. Tak, naprawdę lubiła swoją pracę. Była jednak za młoda na to stanowisko, a na dodatek - kobieta. Ale wydawało się, że prezydent się tym nie przejmuje. Nie dlatego ją wybrał, że była kobietą i mogło to dobrze wyglądać w oczach opinii publicznej. Wybrał ją, ponieważ wykonała zadanie w bardzo trudnych okolicznościach. A ponieważ zrobiła to dobrze, zyskała sobie zaufanie Miecznika. Nawet zasięgał jej rady w różnych sprawach, a to nie było często spotykane. Była niezamężna, bezdzietna i tak już miało chyba zostać na zawsze.

Andrea Price nie należała bynajmniej do tych, które szukają ucieczki przed swoją kobiecością w karierze zawodowej. Pragnęła jednego i drugiego, ale nie bardzo mogła sobie z tym poradzić. Praca była ważna (trudno jej było wyobrazić sobie coś, co miałoby większe znaczenie dla kraju), ale pochłaniała tyle czasu, że Andrea nie miała nawet okazji pomyśleć o tym, czego jej brak: mężczyzny, z którym dzieliłaby łóżko, dźwięcznego głosiku, który wołałby: „Mamusiu”.

- Nie jesteśmy tak do końca wyzwolone, prawda? - rzuciła pod adresem samochodowej szyby. Ale pensję dostawała nie za to, aby być wyzwoloną; dostawała ją za ochronę Pierwszej Rodziny kraju. Życie osobiste miało rozgrywać się w prywatnym czasie, tyle że służba nie zostawiała miejsca ani na jedno, ani na drugie.

* * *

Inspektor O’Day znalazł się już na autostradzie nr 50. Piątek był najpiękniejszym ze wszystkich dni tygodnia. Przed sobą miał kilkadziesiąt godzin wolnych od pracy; na siedzeniu obok leżał służbowy garnitur i krawat, zaś on sam odziany był znowu w skórzaną kurtkę lotniczą i czapkę baseballową Johna Deene’a, bez których nie wyobrażał sobie gry w golfa czy wyjazdu na polowanie. Tego weekendu miał wiele rzeczy do zrobienia wokół domu. Sporą pomocą będzie Megan. W przeciwieństwie do Pata, lubiła to robić. Może to instynkt, a może bardzo chciała dopomóc ojcu. W każdym razie tworzyli nierozłączną parę, a w domu opuszczała go tylko po to, aby położyć się spać, zawsze jednak wcześniej zarzuciała mu małe rączki na szyję i obdarzała czułym pocałunkiem.

- Ale ze mnie twardziel - powiedział O’Day i uśmiechnął się pod nosem.

Russell czuł się tak, jak gdyby został już dziadkiem: tyle dzieciarni dookoła. Maluchy znajdowały się teraz na zewnątrz; wszystkie w kurteczkach, przynajmniej połowa w kapturach nałożonych na głowy, gdyż z jakiegoś powodu bardzo im to odpowiadało. Zabawa szła na całego. Foremka bawiła się w piaskownicy z bardzo podobną do niej córką 0’Daya oraz dzieckiem Walkerów, sympatycznym chłopaczkiem tej wiedźmy, która jeździła Volvo. Na zewnątrz pełnił służbę także agent Hilton. O dziwo, na odkrytym powietrzu mogli się bardziej rozluźnić. Boisko znajdowało się po północnej stronie budynku Giant Steps, a po drugiej stronie ulicy zajmowała stanowisko grupa ubezpieczająca. Trzeci członek ich zespołu, kobieta, znajdowała się w budynku przy telefonie. Siedziała zwykle w pokoju na zapleczu, gdzie umieszczono monitory telewizyjne. Dzieci znały ją jako pannę Annę.

Za mało nas, myślał Russell, nawet wtedy, kiedy przyglądał się niewinnej zabawie dzieci. Nie można wykluczyć możliwości, że ktoś nadjedzie Ritchie Highway i ostrzela teren. Próba namówienia Ryanów, aby nie wysyłali córki do tego przedszkola, była z góry skazana na niepowodzenie. Pragnęli, oczywiście, aby była normalną dziewczynką, nie różniącą się od innych dzieci, ale...

Ale wszystko było jednak dosyć zwariowane. Przesłanką całego życia zawodowego Russella było założenie, że są ludzie, którzy nienawidzą prezydenta i jego najbliższego otoczenia. Niektórzy z nich byli szaleńcami, ale nie wszyscy. Studiował ich psychologię; musiał tak robić, gdyż dzięki temu wiedział, czego się strzec, ale wcale lepiej ich nie rozumiał. Chodziło przecież o dzieci. A z tego, co wiedział, nawet cholerna mafia zostawiała dzieci w spokoju.

Czasami zazdrościł agentom FBI tego, że z mocy ustawy zajmowali się aktami kidnapingu. Uratowanie dziecka i pojmanie takiego przestępcy musiało być czymś wspaniałym, chociaż czasami zastanawiał się, ile wysiłku potrzeba, aby zostawić zbira przy życiu, nie posyłając go przed oblicze Najwyższego, który odczytałby mu jego prawa. Uśmiechnął się na samą tę myśl. Może jednak lepiej, że jest tak jak jest. Kidnaperzy przeżywali w więzieniu ciężkie chwile. Nawet najbardziej zatwardziali bandyci nie mogli znieść tych, którzy krzywdzili dzieci, tak że ci w ramach amerykańskiego systemu penitencjarnego musieli zdobyć nową dla nich umiejętność: jak przeżyć.

- Russell? Tu stanowisko dowodzenia - usłyszał w słuchawce.

- Russell, słucham.

- Price, tak jak chciałeś, jedzie tutaj - z domu naprzeciwko poinformował agent Norm Jeffers. - Mówi, że będzie za czterdzieści minut.

- Dobra. Dziękuję.

- Widzę, że chłopak Walkerów rozwija talenty inżynierskie -ciągnął Jeffers.

- Na to wygląda. Później przyjdzie może kolej na most - zgodził się Don.

Kathie Ryan i Megan O’Day z zachwytem patrzyły, jak chłopak kończy drugie piętro swojego piaskowego zamku.

- Panie prezydencie - powiedział kapitan drużyny - mam nadzieję, że to się panu spodoba.

Ryan uśmiechnął się szeroko i zaprezentował bluzę przed kamerami. Zawodnicy skupili się wokół niego do zdjęcia.

- Dyrektor CIA jest wielkim kibicem hokeja - powiedział Jack.

- Tak? - spytał Bob Albertsen. Był bardzo agresywnym obrońcą o wadze stu dwudziestu kilogramów, który siał popłoch w lidze ze względu na grę przy bandzie, teraz jednak był łagodny jak baranek.

- Ma chłopaka, który jest bardzo dobry. Grał w lidze dziecięcej w Rosji.

- To może rzeczywiście czegoś się tam nauczył. Do jakiej szkoły chodzi?

- Nie wiem, do jakiego chcą go posłać koledżu. Mówili chyba, że Eddie chce zostać inżynierem.

O rany, jakie to przyjemne, pomyślał Jack, przynajmniej przez chwilę porozmawiać normalnie z normalnymi ludźmi.

- Niech mu pan poradzi, żeby wysłali chłopaka do Rensselaer. To dobra techniczna szkoła w Albany.

- Dlaczego tam?

- Te cholerne głąby od kilku lat z rzędu zdobywają mistrzostwo szkół wyższych. Ja chodziłem do Minnesoty i dowalili nam dwa razy. Niech pan da mi na niego namiary, a ja już dopilnuję, żeby dostał nasze koszulki z podpisami. Wyślemy, oczywiście, także ojcu.

- Nie zapomnę - obiecał Ryan.

Odległy o dwa metry agent Raman pokręcił tylko głową, słysząc tę rozmowę.

O’Day zajechał pod przedszkole w momencie, kiedy dzieci bocznym wejściem wracały do budynku, aby się umyć. Wiedział z doświadczenia, że to skomplikowane przedsięwzięcie. Zaparkował swoją półciężarówkę zaraz po czwartej. Przyglądał się, jak agenci Tajnej Służby zajmują stanowiska. Agent Russell pojawił się w drzwiach wejściowych, gdyż było to jego stałe miejsce, kiedy dzieci znajdowały się w środku.

- To co, jesteśmy umówieni na jutro?

Russell pokręcił głową.

- Nie da rady. Od jutra za dwa tygodnie, o drugiej po południu. Będziesz miał czas, żeby potrenować.

- A tobie się to nie przyda? - zapytał O’Day, przeciskając się w drzwiach.

Zobaczył, jak Megan, nie spostrzegłszy go, znika w łazience. To fajnie, pomyślał. Usiadł przy drzwiach, żeby ją zaskoczyć, kiedy będzie wychodziła.

Także i Gwiazdor zajął stanowisko na północno-wschodnim parkingu. Zdał sobie sprawę z tego, że gałęzie drzew zaczynają się zapełniać liśćmi, ale w tej chwili zupełnie go to nie interesowało. Nie zauważył niczego niezwykłego i od tej chwili wszystko spoczywało w rękach Allacha. Pomyślał, że używa imienia boskiego w związku z czynem zdecydowanie bezbożnym. W tym momencie na północ od budynku przedszkola wykręcił w prawo samochód numer 1. Pojedzie w dół ulicy, a potem zawróci. Samochodem numer 2 był biały Lincoln Town Car, dokładna kopia wozu, którego właściciele mieli tutaj dziecko. Obydwoje rodzice byli lekarzami, o czym żaden z terrorystów nie wiedział. Zaraz potem podjechał czerwony Chrysler, bliźniaczo podobny do tego, którym jeździła żona urzędnika bankowego. Gwiazdor patrzył, jak oba samochody zajęły na parkingu miejsca obok siebie, możliwie jak najbliżej autostrady.

* * *

Price wkrótce tu będzie. Russell przyglądał się zajeżdżającym samochodom, myśląc jednocześnie o argumentach, które przedstawi szefowej Oddziału. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w szybach wozów, ledwie pozwalając mu dostrzec sylwetki kierowców. Oba samochody zjawiły się trochę wcześniej, ale w końcu był piątek...

Numery rejestracyjne...?

Zmrużył lekko oczy i przekrzywił głowę, zastanawiając się, dlaczego wcześniej...

Ktoś inny jednak to zrobił. Jeffers podniósł lornetkę, przyglądając się samochodom, co należało do jego rutynowych obowiązków. Nawet nie wiedział o tym, że ma fotograficzną pamięć. Zapamiętywanie numerów było dla niego czymś tak naturalnym jak oddychanie. Myślał, że każdy to potrafi.

Zaraz, zaraz, coś jest nie tak... - Poderwał do ust mikrofon.

- Russell, to nie nasze auta!

Prawie zdążył.

Zgodnym płynnym ruchem obydwaj kierowcy otworzyli drzwiczki samochodów, wystawili nogi, jednocześnie podrywając z przednich foteli Kałasznikowy. Z tyłu każdego wozu wyskoczyło po dwóch mężczyzn, także uzbrojonych.

Prawa ręka Russella pomknęła w dół i do tyłu, po pistolet, podczas gdy lewa uruchomiła mikrofon umocowany pod szyją.

- Broń!

Wewnątrz budynku inspektor O’Day usłyszał coś, ale nie był pewien, co, obrócony zaś w inną stronę nie mógł zobaczyć, jak agentka Marcella Hilton odwraca się od dziecka, które właśnie ją o coś pytało, a w jej ręku pojawia się pistolet.

„Broń!” to najprostsze z możliwych haseł. W następnej chwili to samo słowo rozbrzmiałe w słuchawce, wykrzyknięte przez Norma Jeffersa na stanowisku dowodzenia. Ciemnoskóry agent nacisnął jeszcze inny guzik, uruchamiając połączenie z Waszyngtonem.

- Burza! Burza! Burza!

Jak większość policjantów, agent Don Russell nigdy nie strzelał do innego człowieka, ale lata treningu sprawiły, że każdy jego ruch był równie nieomylny jak siła ciężkości. Najpierw zobaczył uniesionego Kałasznikowa z charakterystycznym kształtem rury gazowej nad lufą. W tym momencie, jak gdyby pod działaniem przełącznika, z czujnego ochroniarza zmienił się w system sterowania bronią palną. SigSauer był już wydobyty, a lewa dłoń biegła ku prawej, aby ustabilizować chwyt broni. Cały tułów opadł jednocześnie na lewe kolano, zmniejszając w ten sposób pole trafienia i zapewniając większą stabilność. Umysł Russella zarejestrował chłodno, że facet z Kałasznikowem wystrzeli pierwszy, ale celuje za wysoko. Stało się tak istotnie z trzema pociskami, które przeleciały nad jego głową i głośnym staccato rozerwały framugę drzwi. Jednocześnie pokryta trytem muszka pistoletu nałożyła się na twarz. Russell ściągnął spust i z piętnastu metrów trafił przeciwnika w lewe oko.

Instynkt inspektora 0’Daya zaczął właśnie reagować w chwili, kiedy Megan wynurzyła się z łazienki, walcząc z zatrzaskami kombinezonu. W tym samym momencie, agentka znana dzieciom jako panna Annę wypadła z pokoju na zaplecze z pistoletem w złączonych dłoniach.

- Jezu! - zdążył wykrztusić inspektor FBI, gdy panna Annę przemknęła nad nim niczym futbolista NFL, rzucając go na ścianę.

Po drugiej stronie ulicy dwóch agentów wyskoczyło przed frontowe drzwi rezydencji z pistoletami maszynowymi Uzi w rękach, podczas gdy w środku Jeffers zajmował się łącznością. Zdążył już przesłać do centrali sygnał alarmowy, a następnie uruchomił bezpośrednie połączenie z komendą stanowej policji Maryland na Rowe Boulevard w Annapolis. Zapanował zgiełk i zamieszanie, ale agenci byli znakomicie wyszkoleni. Zadaniem Jeffersa było przekazanie alarmowych meldunków, potem miał ubezpieczać dwóch pozostałych członków swojej grupy, którzy gnali już przez trawnik...

...ale nigdy go nie pokonali. Z odległości pięćdziesięciu metrów strzelcy z pierwszego wozu położyli ich pojedynczymi strzałami. Jeffers widział, jak padają, kiedy kończył przekazywać informację policji stanowej. Nie było czasu na szok. Uzyskał potwierdzenie odbioru, chwycił karabin M-16 i skoczył do drzwi.

Russell przesunął pistolet w lewo. Błędem drugiego z napastników było to, że wciąż stał, by zapewnić sobie przegląd sytuacji. Dwa pociski, jeden tuż za drugim, rozniosły jego głowę niczym melon. Agent nie myślał, nie czuł, a jedynie zwracał się ku kolejnym celom tak szybko, jak mógł je zidentyfikować. Pociski nieprzyjaciół nadal pruły nad jego głową. Usłyszał krzyk, umysł poinformował, że to Marcella Hilton; coś ciężkiego zwaliło się agen-towi na plecy i przewróciło go na ziemię. To musiała być Marcella i właśnie jej ciało leżało na jego nogach. Kiedy się przeturlał na bok, zobaczył, że w jego kierunku biegnie czterech mężczyzn; miał ich dokładnie na linii strzału. Pierwsza kula trafiła jednego z nich w serce. Oczy mężczyzny rozszerzyły się w szoku, a następny pocisk rozerwał mu twarz. Wszystko toczyło się jak w jakimś śnie; broń idealnie spełniała zadania kolejno przed nią stawiane. Kątem oka zarejestrował ruch po lewej stronie - grupa ubezpieczająca nacierających, nie, to samochód jechał przez boisko, ale nie Suburban, jakiś inny. Nie zdążył jeszcze przenieść lufy na następną sylwetkę, gdy ta zwaliła się na ziemię, rzucona do tyłu trzema strzałami Anne Pemberton, która znalazła się w drzwiach za jego plecami. Pozostało dwóch - tylko dwóch, mieli szansę - ale w tym momencie Annę, trafiona w pierś, runęła na ziemię, i Russell wiedział, że został jako jedyna przeszkoda pomiędzy Foremką a tymi skurwielami.

Przetoczył się w prawo, umykając przed pociskami, które roz-orały ziemię po jego lewej stronie, a wystrzelone w tym czasie dwa pociski chybiły celu. Zamek pistoletu pozostał w tylnym położeniu - magazynek SigSauera był już pusty. Błyskawicznym ruchem zamienił go na pełny, ale w ułamku chwili, kiedy to trwało, poczuł uderzenie w pośladek, które targnęło ciałem niczym kopniak. Pół sekundy później druga kula ugodziła go w lewy bark, drążąc ranę przez całe ciało i wychodząc prawą nogą. Wystrzelił jeszcze raz, ale mięśnie nie całkiem go słuchały, nie uniósł więc lufy dostatecznie wysoko i trafił przeciwnika w kolano, zanim seria pocisków cisnęła go twarzą w piach.

W tej samej chwili, gdy O’Day usiłował się podnieść, w drzwiach stanęło dwóch mężczyzn uzbrojonych w Kałasznikowy. Obrzucił wzrokiem pomieszczenie, pełne umilkłych w przerażeniu dzieci. Cisza trwała przez moment, ale niemal natychmiast rozdarły ją przenikliwe piski. Noga jednego z mężczyzn krwawiła; przygryzał zęby z bólu i wściekłości.

Na zewnątrz trzech mężczyzn z samochodu numer 1 usiłowało ocenić dotychczasowe efekty ataku. Zobaczyli czterech swoich zabitych, mieli już jednak spokój z grupą osłaniającą...

...i na ziemię runął ten z nich, który stał przy tylnych prawych drzwiczkach. Pozostałych dwóch odwróciło się i zobaczyło przed sobą czarnoskórego mężczyznę w białej koszuli i z M-16 w rękach.

- Zdychaj, gnido!

W pamięci Normana Jeffersa nie miało zachować się wspomnienie słów, z jakimi trzema pociskami odstrzelił głowę drugiemu z mężczyzn. Trzeci z grupy, która zabiła dwóch towarzyszy Jeffersa, schronił się za maskę samochodu, ten jednak, stojący teraz na środku boiska, dawał osłonę tylko z jednej strony.

- No, Charlie, wystaw trochę główkę - wymruczał przez zaciśnięte zęby Jeffers...

...i rzeczywiście przeciwnik poderwał się z bronią na wysokości oczu, ale nie był dostatecznie szybki. Z oczyma szeroko rozwartymi i nieruchomymi jak u sowy, agent zobaczył, jak krew rozpryskuje się w powietrzu, a trafiony wróg znika za samochodem.

- Norm!!!

Koło niego znalazła się z bronią w dłoniach Paula Michaels ze sklepu 7-Eleven, w którym tego popołudnia pełniła dyżur. Oboje przyklęknęli za samochodem, którego pasażerów Jeffers przed chwilą zastrzelił. Ciężko dyszeli, serca im łomotały.

- Wiesz ilu?

- Co najmniej jeden dostał się do środka...

- Dwóch. Widziałam dwóch, jeden kulał. O, Boże! Don, Anne, Marcella...

- Daj spokój, Paula! W środku są dzieciaki! Kurwa mać!

Wszystko spieprzyli, pomyślał Gwiazdor. Niech to cholera! Przecież mówił im, że w domu po północnej stronie jest trzech ludzi Tajnej Służby. Dlaczego nie poczekali, żeby zastrzelić trzeciego? Gdyby tak zrobili, już teraz mieliby dzieciaka! Pokręcił głową. Od samego początku miał wątpliwości, czy akcja się powiedzie. Ostrzegał Badrajna, z tą też myślą dobrał sobie ludzi. Teraz pozostawało mu już tylko czekać, ale na co? Czy zastrzelą szcze-niarę? Takie dostali polecenie, gdyby porwanie okazało się niemożliwe. Mogą jednak zginąć, zanim wypełnią zadanie.

Price pozostało do przedszkola Giant Steps dziesięć kilometrów, kiedy przez radio dotarł do niej sygnał alarmowy. W dwie sekundy później pedał gazu wciśnięty był do oporu, a wóz gnał środkiem drogi przy akompaniamencie syreny i migającego światła. Skręcając na północ w Ritchie Highway, zobaczyła samochody blokujące ulicę. Błyskawicznie zjechała w lewo na pas zieleni; wóz lekko się ześlizgiwał po pochyłym zboczu. Na miejsce dotarła na kilka sekund przed oliwkowo-czarnym radiowozem policji stanowej.

- Price, to ty?

- Kto pyta?

- Norm Jeffers. Dwóch dostało się chyba do środka. Pięcioro naszych załatwionych. Za mną jest Michaels. Poślę ją, żeby kryła tyły.

- Za sekundę będę przy was.

- Uważaj, Andrea - ostrzegł Jeffers.

O’Day potrząsnął głową. W uszach mu dzwoniło, potylica bolała od uderzenia w ścianę. Swoim ciałem oddzielał córkę od dwóch terrorystów, którzy omiatali ruchami luf pomieszczenie pełne rozkrzyczanych dzieci. Pani Daggett stała pomiędzy napastnikami a Jej” dziećmi, instynktownie wyciągając przed siebie otwarte dłonie. Dookoła wszystkie maluchy kuliły się, wołając mamę. O dziwo, nikt nie wzywał taty, przemknęło przez myśl 0’Dayowi. Wiele spodenek pokryło się mokrymi plamami.

- Panie prezydencie? - wykrztusił Raman, wciskając słuchawkę do ucha. Co, do cholery?

W St. Mary’s przekazane przez radio hasło „Burza” podziałało na grupy Cień i Piłkarz niczym uderzenie pioruna. Agenci, którzy znajdowali się pod klasami, gdzie odbywały się lekcje Ryanów, wpadli do środka z wydobytą bronią, aby wywlec swych protegowanych na korytarz. Członkowie Oddziału nie odpowiadali na żadne pytania - działali zgodnie z opracowanym i przećwiczonym wcześniej planem. Wcisnęli swych podopiecznych do tego samego Chevroleta Suburban, który pojechał jednak nie w kierunku autostrady, lecz poprzez boisko ku budynkowi magazynowemu. Do szkoły prowadziła tylko jedna droga, a zamachowcy mogli już ją zablokować, przebrani za nie wiadomo kogo. W Waszyngtonie wystartował śmigłowiec, którego zadaniem było przetransportowanie dzieci prezydenta. Drugi Suburban zajął pozycję pośrodku boiska. Klasa, która miała właśnie lekcję wychowania fizycznego, zniknęła w szkole, agenci zaś schronili się za pokrytym kewlarem wozem i wypatrywali możliwych zagrożeń.

- Cathy!

Profesor Ryan spojrzała zdumiona od biurka. Roy nigdy dotąd tak się do niej nie zwracał, nigdy też w jej obecności nie wydobywał pistoletu, znając jej niechęć do broni. Zareagowała instynktownie; jej twarz zrobiła się śnieżnobiała.

- Jack czy...?

- Nie wiem nic więcej. Proszę ze mną, szybko.

- Nie! Nie! Znowu?!

Altman otoczył ramieniem Chirurga, aby wyprowadzić ją na korytarz, gdzie czekało już czterech agentów z bronią gotową do strzału i ze złowrogimi twarzami. Ochrona szpitala usunęła się z drogi, podczas gdy na zewnątrz budynek otoczyła policja miejska z Baltimore. Funkcjonariusze rozglądali się po ulicy, by wyglądać możliwych zagrożeń, i nie patrzyć na matkę, której dziecko znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Ryan oparł się o ścianę gabinetu, przygryzł wargi i spuścił wzrok.

- Co wiadomo, Jeff?

- Dwóch terrorystów jest w budynku, sir. Don Russell nie żyje, podobnie jak czwórka innych agentów. Cały teren otoczony. Nasi ludzie zrobią wszystko, co w ich mocy.

Raman dotknął lekko ramienia prezydenta.

- Dlaczego moje dzieci, Jeff? Przecież to o mnie chodzi. Kiedy ludzi ogarnia szaleństwo, powinni uderzać we mnie. Dlaczego podnoszą rękę na dzieci, powiedz mi?

- To obrzydliwy czyn, panie prezydencie, ohydny w oczach Boga i ludzi - powiedział Raman w chwili, gdy do Gabinetu Owalnego wchodziło trzech następnych agentów.

Co ja właściwie robię, zapytał w duchu spiskowiec. Dlaczego to powiedziałem?

Porozumiewali się w języku, którego nie rozumiał. O’Day pozostał na podłodze; trzymał w ramionach swoją córkę i usiłował wyglądać równie niepozornie jak ona. Mój Boże, tyle lat ćwiczeń, ale nigdy sytuacji, gdy znajdował się wewnątrz, a nie zewnątrz zagrożonego terenu. Gdyby był na zewnątrz, dobrze wiedziałby, co robić. Bez trudu mógł odgadnąć, co tam się może dziać. Prawdopodobnie jacyś ludzie z Tajnej Służby pozostali przy życiu; na pewno pozostali. Ktoś trzy lub cztery razy wystrzelił z M-16; O’Day dobrze znał dźwięk tej broni. W środku nie pojawił się żaden więcej terrorysta. Połączył oba fakty: na zewnątrz musieli być nasi. Otoczą cały teren kordonem, aby nie wpuścić ani nie wypuścić nikogo podejrzanego. Potem wezwą, kogo? Tajna Służba miała własną formację antyterrorystyczną, ale na pewno na miejscu znajdzie się także oddział odbijania zakładników FBI, który zostanie dostarczony tutaj helikopterem. Jak na zawołanie, nad budynkiem rozległ się warkot śmigłowca.

- Tu Traper Trzy, jesteśmy nad wami. Kto dowodzi?

- Tu agent Price, Tajna Służba Stanów Zjednoczonych. Jak długo możecie być na miejscu akcji? - spytała przez radio policyjne.

- Mamy paliwa na dziewięćdziesiąt minut, potem zmieni nas drugi śmigłowiec. Agentko Price, widzę jakąś osobę, chyba kobietę, schowaną po zachodniej stronie za pniem uschłego drzewa. Czy to ktoś od was?

- Michael, tu Price. Daj znak helikopterowi.

- Macha do nas - poinformował Traper Trzy.

- W porządku, to nasza, kryje tylne wyjście.

- Rozumiem. Poza tym żadnego ruchu wokół budynku; nikogo w promieniu stu metrów. Obserwujemy z góry i czekamy na rozkazy.

- Dobrze. Bez odbioru.

VH-60 piechoty morskiej wylądował na boisku. Ledwie Sally i Mały Jack zostali energicznie umieszczeni na pokładzie, pułkownik Goodman wzbił się w powietrze i wziął kurs na wschód, nad wodę. Przed chwilą otrzymał meldunek Straży Przybrzeżnej, że w pobliżu nie ma żadnych nie zidentyfikowanych jednostek. Black Hawk osiągnął zamierzony pułap i pomknął nad wodą. Po lewej Goodman dostrzegł policyjny helikopter francuskiej produkcji, który wisiał w powietrzu o kilka kilometrów na północ od Annapolis. Nietrudno było zgadnąć, jakie ma zadanie, a oczyma wyobraźni pułkownik zobaczył kilka oddziałów zwiadu piechoty morskiej, które lądują na miejscu akcji. Słyszał kiedyś, że przestępcy, którzy porywają dzieci, otrzymują potem w więzieniu twardą szkołę, ale nawet w połowie nie mogłoby to dorównać temu, co zrobiliby marines, gdyby mieli po temu okazję. Na tym marzenia się urwały. Pilot nawet nie zerknął przez ramię, jak ma się dwójka dzieciaków. Miał prowadzić maszynę; to było jego zadanie. Musiał ufać, że inni równie skrupulatnie wypełnią swoje obowiązki.

Stali teraz koło okna. Ranny opierał się on ścianę - chyba dostał w kolano, pomyślał O’Day, dobrze - drugi ostrożnie wyglądał na zewnątrz. Nietrudno było odgadnąć, co mogą widzieć. Syreny oznajmiały przybycie kolejnych wozów policyjnych; cały teren został już zapewne otoczony. Pani Daggett i jej trzy koleżanki zebrały dzieci w kącie, podczas gdy zamachowcy szybko przerzucali się słowami. Nieźle, pomyślał O’Day, nie są tacy dobrzy. Jeden z napastników przesunął wzrokiem po pokoju, ale...

Drugi sięgnął do kieszeni koszuli i wydobył z niej fotografię. Powiedział coś w niezrozumiałym języku, a wtedy jego kamrat opuścił żaluzje w oknach. Cholera. Teraz strzelcy wyborowi byli bezradni. Terroryści zorientowali się, że mogą zostać trafieni

z zewnątrz, skoro żadne dziecko nie było na tyle wysokie, aby sięgnąć parapetu.

Mężczyzna z fotografią podszedł do zbitej w kącie gromadki i wskazał dłonią.

- Ta.

O dziwo, wydawało się, że dopiero teraz dostrzegli 0’Daya. Ranny zamrugał oczyma i wycelował w niego Kałasznikowa. Inspektor oderwał ręce od córki i uniósł je w górę.

- Dosyć już padło ofiar - powiedział i nie musiał się bardzo starać, aby głos był drżący. Popełniłem błąd, sadzając tak Megan, pomyślał. Ten bandzior może strzelić w nią, żeby trafić mnie. Nagle poczuł skurcz mdłości. Powoli, ostrożnie uniósł dziewczynkę w powietrze i umieścił po swojej lewej stronie.

- Nie! - powiedziała rozpaczliwie Marlene Daggett.

- Dawaj ją tutaj! - powtórzył terrorysta.

Posłuchaj ich, błagał kierowniczkę przedszkola w myślach O’Day. Pozostaw sprzeciw na lepszą okazję. Teraz nie będzie z niego żadnego pożytku.

Kobieta nie mogła jednak usłyszeć jego myśli.

- Szybciej!!!

- Nieee!

Z odległości metra terrorysta strzelił pani Daggett w pierś.

- Co to było? - zapytała ostro Price. Ritchie Highway nadjeżdżały ambulanse, których pulsujący sygnał wyraźnie różnił się od monotonnego zawodzenia syren policyjnych. W dole po lewej, policja stanowa blokowała dojazd do zagrożonego miejsca. Ręce nerwowo zaciskały się na rękojeściach rewolwerów; funkcjonariusze woleliby teraz być w miejscu, gdzie rozgrywał się dramat. Ich pełne irytacji zachowanie nie uszło uwadze zdumionych kierowców.

Ci, którzy znajdowali się w bezpośrednim sąsiedztwie przedszkola Giant Steps, usłyszeli ponowny wybuch przerażonych pisków dziecięcych, ale mogli tylko zgadywać, co stało się ich przyczyną.

Kiedy siedział tak jak teraz, skórzana kurtka podjeżdżała do góry. O’Day wiedział, że z tyłu widać kaburę jego pistoletu. Nigdy dotąd nie oglądał z bliska morderstwa. Prowadził śledztwa w ich sprawie, ale widzieć jak ginie kobieta, która zajmowała się dziećmi... Jego twarz pełna była autentycznego przerażenia, jak twarz każdego człowieka, który patrzy, jak ktoś niewinny zostaje znienacka zabity. Mógł zrobić tylko jedno.

Spojrzał znowu na nieruchome ciało Marlene Daggett i pożałował, że nie może jej zapewnić, iż jej mordercy nie opuszczą żywi tego budynku.

Zakrawało na cud, ale żadne z dzieci nie zostało dotychczas ranne. Wszystkie pociski szybowały wysoko i O’Day zdał sobie sprawę z tego, że gdyby Annę go nie przewróciła, najprawdopodobniej leżałby teraz obok swojej córki martwy. Ścianę podziurawiły pociski, które przeleciały na wysokości torsu inspektora. Zerknął w dół i zobaczył, że ręce mu się trzęsą. Dobrze wiedziały, co powinny zrobić. Znały swe zadanie i nie rozumiały, dlaczego go nie wykonują, dlaczego kontrolujący je umysł nie daje na to pozwolenia. Musiały się jednak uzbroić w cierpliwość. Na razie główną pracę wykonywał umysł.

Terrorysta postawił Katie Ryan na nogi jednym szarpnięciem; dziewczynka krzyknęła z bólu, gdy wykręcił jej rękę. 0’Dayowi przypomniał się jego pierwszy zwierzchnik, który prowadził sprawę kidnapingu. Dom DiNapoli, wielki, twardy facet, płakał, zwracając dziecko rodzicom, a do swoich ludzi powiedział: - Pamiętajcie, wszystkie dzieci są nasze.

Równie dobrze mogliby wziąć Megan, która siedziała tak blisko. Ledwie przez głowę przemknęła mu ta myśl, gdy facet, który trzymał Foremkę, raz jeszcze spojrzał na zdjęcie, a potem na Pata 0’Daya.

- Coś ty za jeden? - warknął. Jego towarzysz jęknął z bólu.

- A o co chodzi? - zdenerwowanym głosem odpowiedział pytaniem na pytanie inspektor.

Udawaj wystraszonego głupka.

- Czyje to dziecko? - spytał terrorysta i wskazał Megan.

- Moje. Nie wiem, czyja jest tamta - skłamał inspektor.

- To córka prezydenta?

- A skąd mam wiedzieć? Zwykle żona odbiera Megan, nie ja. Róbcie, co macie robić i spieprzajcie stąd, dobra?

- Ej, wy w środku - zagrzmiał z zewnątrz kobiecy głos. -Tutaj Tajna Służba Stanów Zjednoczonych. Rozkazuję wam wyjść. Przynajmniej ocalicie życie. Nie możecie się wydostać. Wyjdźcie tak, żebyśmy widzieli, że nie macie broni, a nic wam się nie stanie.

- Dobra rada, bracie - powiedział Pat. - Nie wypuszczą was stąd.

- Co to za gówniara? Córka waszego prezydenta, Ryana, tak? W takim razie nie ośmielą się do nas strzelać! - warknął terrorysta. Mówił całkiem dobrze po angielsku, odnotował O’Day i zapytał:

- A co z innymi dzieciakami? Chodzi wam tylko o tą jedną, to czemu nie puścicie reszty, co?

Porywacz miał rację. Na zewnątrz nikt nie będzie chciał strzelać do jednego z napastników, w obawie, że drugi został w środku. I faktycznie stał teraz, mierząc w pierś Pata. Co gorsza, byli na tyle sprytni, że nigdy nie zbliżali się do siebie na więcej niż dwa metry. Strzelać do nich trzeba było oddzielnie.

Najbardziej przeraził 0’Daya spokój, z jakim mężczyzna zastrzelił Marlene Daggett. Bez żadnego wahania, z rozmysłem. Trudno było przewidzieć zachowanie terrorystów. Można było z nimi rozmawiać, aby ich uspokoić, odwrócić ich uwagę, ale naprawdę istniał tylko jeden sposób postępowania z ludźmi tego pokroju.

- Jak wypuścimy dzieciaki, dadzą nam auto?

- Jasne! Ja chcę tylko wieczorem spokojnie posiedzieć w domu z małą, dobra?

- Dobra. Siedź tam, gdzie siedzisz.

- Klawo.

O'Day poprawił się i przy tej okazji zbliżył dłonie do suwaka zamka. Kiedy go rozsunie, poły kurtki opadną i zakryją broń.

- Uwaga - rozbrzmią! ponownie kobiecy głos. - Chcemy z wami porozmawiać.

Cathy Ryan dołączyła do dzieci w helikopterze. Twarze agentów było grobowo poważne. Mijał pierwszy szok Sally i Jacka juniora, którzy zaczęli szlochać, szukając pociechy u matki, podczas gdy Black Hawk znowu poderwał się do lotu i poleciał na południowy zachód od Waszyngtonu, eskortowany przez drugi śmigłowiec. Zrozumiała, że pilot oddala się od miejsca, gdzie znajdowała się Katie.

- W środku jest O’Day - powiedział Jeffers.

- Jesteś pewien, Norm?

- Na parkingu stoi jego wóz i widziałem, jak wchodził do środka, zanim się wszystko zaczęło.

- Cholera! - zaklęła Price. - To dla niego pewnie był przeznaczony ten strzał, który usłyszeliśmy.

- Też tak myślę - ponuro pokiwał głową Jeffers.

Prezydent znajdował się w Sali Sytuacyjnej, najlepszym miejscu do śledzenia rozwoju wydarzeń. Nie mógł znieść widoku swojego gabinetu, a nie był prezydentem na tyle, aby udawać, że...

- Jack?

Do prezydenta podszedł Robby Jackson. Uścisnęli się.

- Byłeś już w tym pomieszczeniu, pamiętasz? Wtedy poszło dobrze, teraz też się uda.

- Rozpracowujemy numery rejestracyjne wozów na parkingu. Wszystkie wynajęte - powiedział agent Raman, wciskający słuchawkę w ucho. - Może uda się ich zidentyfikować.

Na ile mogą być inteligentni? - zastanawiał się O’Day. Musie-liby być kompletnymi durniami, żeby wierzyć, że uda im się z tego wykaraskać... Ale jeśli nie mieli na nic nadziei... wtedy nie mieli nic do stracenia, a zabicie człowieka nie było dla nich żadnym problemem. Raz już tak się zdarzyło, w Izraelu, przypomniał sobie Pat. Nie pamiętał nazwisk, ani dokładnej daty, wiedział jednak, że para terrorystów uwięziła grupkę dzieci, którą ostrzelała z odległości pięciu metrów, zanim komandosi zdążyli...

Uczył się rozwiązań taktycznych na każdą sytuację i byłby tego pewien jeszcze dwadzieścia minut temu, ale teraz... kiedy obok miał jedyną córkę...

Wszystkie dzieci są nasze, rozbrzmiał mu w uszach głos Dorna.

Terrorysta, stojący na lewo od rannego towarzysza, trzymał Katie Ryan za przedramię, a w prawej dłoni ściskał Kałasznikowa. Gdyby był to rewolwer lub pistolet, przytknąłby go do głowy swojej ofiary, ale karabin był na to za długi. Dziewczynka teraz już tylko pochlipywała i, wyczerpana poprzednimi krzykami, słaniała się niemal na nogach. Powolnym ruchem inspektor O’Day opuścił rękę i rozsunął suwak.

Dwójka zamachowców znowu zaczęła pośpiesznie wyrzucać z siebie niezrozumiałe zdania. Ranny był w coraz gorszym stanie. Najpierw działała przede wszystkim adrenalina, teraz napięcie odrobinę zelżało i osłabły mechanizmy blokujące dotąd uczucie bólu. Mówił teraz coś, ale O’Day nie mógł zrozumieć, co. Drugi gniewnie odpowiedział, wskazując z irytacją drzwi. Najgorsza będzie chwila decyzji. Mogą zacząć strzelać do dzieci. Na odgłos strzałów najprawdopodobniej nastąpi atak z zewnątrz. Uda im się może uratować niektóre z maluchów.

W myślach nazwał ich Rannym i Zdrowym. Byli podnieceni, ale niezdecydowani, chcieli żyć, zaczynało jednak do nich docierać, że to się nie uda...

- Ej, wy - zawołał Pat i poruszył podniesionymi dłońmi, aby odciągnąć ich uwagę od rozpiętego zamka. - Mogę coś powiedzieć?

- Co? - warknął Zdrowy, podczas gdy Ranny spojrzał na 0’Daya.

- Te dzieci tutaj... 1 tak trudno wam wszystkie je upilnować, nie? - spytał i wzruszeniem ramion usiłował wesprzeć swą sugestię. - A jak bym tak wyszedł za swoją dziewczynką i paroma innymi?

I znowu ożywiona wymiana zdań. Rannemu ta propozycja się spodobała, albo tak przynajmniej wyglądało to dla 0’Daya.

- Uwaga, tu Tajna Służba! - rozległo się z megafonu, a 0’Day-owi wydawało się, że rozpoznaje głos Price. Zdrowy spoglądał w kierunku drzwi, a wychylenie ciała sugerowało, że chce do nich podejść. Aby to zrobić, musiałby przejść obok Rannego.

- Ej, to co, dacie nam wyjść? - spytał błagalnym głosem O’Day. - Może ich namówię, żeby dali wam samochód albo co innego.

Zdrowy kiwnął Kałasznikowem w kierunku inspektora.

- Wstawaj! - rozkazał.

- Dobra, dobra, tylko spokojnie.

O’Day podniósł się powoli, trzymając ręce daleko od ciała. Czy zobaczą kaburę, kiedy się odwróci? Ludzie z Oddziału natychmiast ją dostrzegli, kiedy zjawił się pierwszy raz w przedszkolu, a gdyby teraz coś spartaczył, Megan... Nie mógł się odwrócić, po prostu nie mógł.

- Idź i powiedz im, żeby dali nam samochód, bo inaczej zastrzelimy tę gówniarę i całą resztę.

- Ale moją wezmę ze sobą, dobrze?

- Nie! - warknął Ranny.

Zdrowy powiedział coś do swojego wspólnika, lufę trzymając skierowaną do podłogi, podczas gdy tamten mierzył w pierś 0’Daya.

- Co macie do stracenia?

Można było pomyśleć, że Zdrowy powiedział to samo do drugiego z terrorystów, a następnie szarpnął Katie Ryan za ramię. Dziewczynka krzyknęła z bólu, kiedy, popychając ją przed sobą, mężczyzna ruszył przez pokój, przy czym zasłonił w ten sposób swoim ciałem Rannego. O’Day musiał czekać dwadzieścia minut, aby nadeszła taka chwila, a wykorzystać ją trzeba było w ciągu ułamka sekundy.

Ruchy agenta FBI były równie płynne i precyzyjne jak Dona Russella. Kiedy prawa ręką pomknęła pod kurtkę i wyrwała z zanadrza pistolet, ciało opadało jednocześnie do przyklęku. W chwili, kiedy Zdrowy odsłonił cel, Smith 1076 wypluł z siebie dwa pociski, które Rannego zamieniły w Trupa. Oczy Zdrowego zrobiły się okrągłe ze zdumienia, podczas gdy dzieci znowu wy-buchnęły krzykiem.

- Poddaj się! - wrzasnął O’Day.

Zdrowy instynktownie szarpnął Katie Ryan za rękę i jednocześnie poderwał broń, tak jakby trzymał w niej broń krótką, tyle że Kałasznikow był za ciężki na taki manewr. O’Day chciał wziąć terrorystę żywcem, ale nie mógł ryzykować. Prawy palec wskazujący raz za razem nacisnął na spust. Mężczyzna runął na twarz, na białej ścianie przedszkola Giant Steps pozostały czerwone bryzgi.

Inspektor O’Day rzucił się przez pokój i kopnął najpierw jeden, a potem drugi karabin jak najdalej od martwych rąk posiadaczy. Dopiero teraz serce znowu zaczęło bić, a przynajmniej tak się wydawało, gdyż jeszcze przed chwilą w piersiach czuł próżnię. Na krótką chwilę opuściły go siły, ale zaraz się zmobilizował i uklęknął obok Katie Ryan, która dla Tajnych Służb była Foremką, a dla ludzi, których przed chwilą zabił - tylko celem.

- Wszystko w porządku, kochanie? - spytał. Nic nie odpowiedziała, trzymała się tylko za rękę i szlochała, nigdzie jednak nie było widać krwi. - Chodź - powiedział łagodnie i otoczył ramieniem dziewczynkę, którą na zawsze już będzie po części jego córką. Potem ujął dłoń swojej Megan i podszedł do drzwi.

- Strzały w przedszkolu! - rozległo się z głośnika zamontowanego na blacie. Ryan zesztywniał; reszta osób zebranych w sali pochyliła się w napięciu.

- Brzmi jak pistolet. Czy mieli pistolety? - spytał ktoś na tym samym kanale.

- Do diabła! Patrz tylko!

- Kto to jest?!

- Wychodzą! Wychodzą! - zawołał ktoś.

- Nie strzelać! - krzyknęła przez megafon Price. Lufy dalej mierzyły w drzwi, ale palce odrobinkę się rozluźniły.

- O Boże!

Jeffers zerwał się na równe nogi i pognał do wejścia.

- Obaj terroryści nie żyją, także pani Daggett - oznajmił O’Day. - Wszystko w porządku, Norm. Wszystko w porządku.

- Daj, może ja...

- Nie!!! - krzyknęła przeraźliwie Katie Ryan.

Jeffers musiał się odsunąć. Pat spojrzał w dół i zobaczył zakrwawione ubrania trojga agentów z konkurencyjnej firmy. W ciele Dona Russella było co najmniej dziesięć pocisków, obok leżał pusty magazynek. Dalej znajdowały się zwłoki czterech bandytów. Przechodząc obok, zarejestrował, że dwóch zostało trafionych prosto w głowy. Zatrzymał się obok swojej półciężarówki. Kolana lekko pod nim drżały; nie wypuszczając rąk dziewczynek, przysiadł na zderzaku. Zbliżyła się do nich jedna z agentek. Pat, nie przyglądając się jej właściwie, wydobył Smitha z kabury i podał kobiecie.

- Jesteś ranny? - spytała Andrea Price.

Pokręcił głową; dopiero po chwili udało mu się przemówić.

- Za chwilę mogę dostać drżączki.

Inspektor spojrzał na swoje dwie dziewczynki.

Policjant wziął na ręce Katie Ryan, ale Megan nie dała się oderwać od ojca. Ten przygarnął do siebie córkę i dopiero teraz poczuł, że z oczu płyną mu łzy.

- Foremka jest bezpieczna - usłyszał głos Price. - Foremka jest bezpieczna i cała!

Andrea rozejrzała się. Posiłki Tajnej Służby nie dotarły jeszcze na miejsce, gdzie roiło się od funkcjonariuszy stanowej policji Marylandu w koszulach khaki. Dziesięciu z nich otoczyło Katie, jak gdyby mieli ją bronić przed lwami.

Zjawił się Jeffers. O’Day nigdy przedtem nie docenił w pełni tego, jak zwalnia się upływ czasu w takich chwilach. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył pozostałe dzieci wyprowadzane bocznymi drzwiami przedszkola. Dookoła zaroiło się od lekarzy, którzy przede wszystkim zajęli się maluchami.

- Masz.

Czarnoskóry agent podał mu chusteczkę.

- Dzięki, Norm. - O’Day otarł oczy i nos, a potem wstał. -Przepraszam, chłopaki.

- Nie wygłupiaj się, Pat, zrobiłeś...

- Byłoby lepiej, gdybym tego drugiego wziął żywcem, ale nie mogłem ryzykować. - Udało mu się wstać, bez wypuszczania ręki Megan. - Niech to szlag - dodał i pokręcił głową.

- Zbierajmy się stąd - rzekła Price. - Potem przyjdzie czas na dokładne sprawozdania.

- Pić mi się chce - mruknął O’Day. Znowu pokręcił głową. -Nigdy nie spodziewałem się czegoś takiego, Andrea. Dzieciaki dookoła. Tak być nie powinno, prawda?

Dlaczego drży mi głos? - pomyślał inspektor.

- Chodź, Pat. Świetnie się spisałeś.

- Chwileczkę.

Inspektor FBI przetarł twarz wielkimi dłońmi, głęboko odetchnął, a potem rozejrzał się dookoła. Chryste, ale jatka. Trzy trupy po tej stronie boiska. Pewnie załatwił ich Jeffers ze swojego M-16. Nieźle. Ale było jeszcze coś. Przy każdym z samochodów napastników leżało jedno ciało, oba trafione w głowę. Podobnie wyglądały inne zwłoki, jeden pocisk w pierś, drugi w głowę. Nie był pewien, kto trafił czwartego z napastników. Pewnie jedna z dziewczyn. Wiedział, że balistycy bezbłędnie ustalą, która. O’Day podszedł do drzwi wejściowych, gdzie leżało ciało agenta Dona Russella. Tutaj okręcił się i ocenił teren przed sobą. Nieraz już był na miejscu przestępstwa; potrafił rozpoznawać znaki, odtworzyć to, co się działo. Żadnego ostrzeżenia, co najwyżej podejrzenie w ostatnim ułamku sekundy, nic więcej, a potem stajesz naprzeciw sześciu uzbrojonych przeciwników i kładziesz trupem trzech. Inspektor O’Day ukląkł obok martwego ciała. Podał Price Siga wyciągniętego z ręki Russella, a potem długą chwilę trzymał ją w swojej dłoni.

- Do zobaczenia, mistrzu - szepnął O’Day i wyprostował się.