Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Tylko nieliczni wiedzą o jego istnieniu. Działa ponad prawem. Kiedy stawką jest życie milionów Amerykanów, nikt nie może zastąpić Sama Fishera, agenta supertajnego wydziału Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Jego specjalność to straceńcze misje – zbyt ryzykowne dla CIA i FBI.
Tym razem Fisher musi przechwycić zmierzający ku wybrzeżu Stanów Zjednoczonych frachtowiec ze śmiercionośnym ładunkiem na pokładzie. Ma tylko dwa wyjścia: zatrzymać statek lub zginąć w akcji.
[Opis okładkowy]
Seria: Splinter Cell (Tom Clancy), t. 3
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (4)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2)
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SPLINTER
SZACH-MAT
Powieści Toma Clancy’ego
BEZ SKRUPUŁÓW CZAS PATRIOTÓW CZAS ZDRADY CZERWONY KRÓLIK CZERWONY SZTORM DZIEL I ZDOBYWAJ KARDYNAŁ Z KREMLA LINIA KONTROLI MISJA HONORU MORZE OGNIA
OPERACJA „BARAKUDA” POLOWANIE NA „CZERWONY PAŹDZIERNIK STAN ZAGROŻENIA TĘCZA SZEŚĆ WOJNA ORŁÓW
ZĘBY TYGRYSA
SPLINTER
SZACH-MAT
Przekład
PAWEŁ MARTIN
AMBER
Redakcja stylistyczna Elżbieta Novak
Redakcja techniczna
Andrzej Witkowski
Korekta
Jolanta Kucharska
Elżbieta Steglińska
Ilustracja na okładce
AXB Group/Greg Horn
Opracowanie graficzne okładki
Wydawnictwo Amber
Skład
Wydawnictwo Amber
Druk
Opolgraf SA, Opole
Tytuł oryginału
Splinter Cell: Checkmate
Copyright © 2006 by Rubicon, Inc.
Splinter Cell, Sam Fisher, Ubisoft and the Ubisoft logo are trademarks of Ubisoft in the U.S. and other countries. Tom Clancy’s Splinter Cell © 2004 Ubisoft Entertainment S.A.
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2007 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-2819-8
Warszawa 2007. Wydanie I www. wydawn ictwoamber.pl
Szanghaj, Chiny, 2003
Patrząc wstecz, uznał to za niezwykły sposób wszczęcia wojny.
Ale z drugiej strony, to nie on ją rozpętał.
Spotkanie, jak i informacje dzięki niemu ujawnione zawdzięczał jedynie przypadkowi. Czy też synchroniczności, jak by to nazwał szwajcarski psychiatra Carl Jung. Zbiegowi pozornie niezwiązanych ze sobą wydarzeń, które miały jednak swoje znaczenie, choć widoczne tylko dla najbardziej wnikliwych. To skomplikowane pojęcie, zwłaszcza dla zachodniego umysłu, pomyślał Kuan-Yin Zhao.
Jego życie pełne było związków przyczynowo-skutkowych. Chińska gra w xiangqi, jedna z jego pasji, stała się dla niego ćwiczeniem w manipulowaniu synchronicznością. Xiangqi, tak jak jej młodsza siostra - szachy - polegała na odkrywaniu tajnych schematów przeciwnika i tworzeniu własnych, których przeciwnik nie odkryje, a jeśli je odkryje, będzie za późno. Pojedynczy ruch pao, figury na planszy, w umyśle mistrza łączy się z miriadami ruchów możliwych do wykonania przez przeciwnika, na które z kolei mistrz musi znaleźć odpowiedź... i tak aż do zwycięstwa lub porażki.
Miło było pomyśleć, że xiangqi może podsunąć rozwiązanie dylematu, ale nic w tym zaskakującego. Potrzebował tylko dobrego otwarcia. Teraz jego umysł może już objąć swoim panowaniem całą planszę... a w tym przypadku - całe narody.
Gdyby nie ojciec jednego z jego podwładnych, który trzydzieści lat temu wyjechał z Chin w poszukiwaniu lepszego życia, plan nigdy nie ujrzałby światła dziennego. A on, jak reszta świata, uwierzyłby w wersję
historii przeznaczoną dla ogółu. Sfabrykowaną przez rząd - a rządy nie słynęły z prawdomówności, zwłaszcza rosyjski. Dwulicowi Rosjanie ustępowali jedynie pekińskim politykom.
Zawala się kopalnia węgla w okolicach Krasnojarska, giną setki ludzi, a świat o niczym się nie dowiaduje. Rosyjska łódź podwodna idzie na dno Morza Karskiego wraz z załogą i tak po prostu przestaje istnieć. Rosyjski szwadron śmierci przenika na terytorium Chin, wpada do domu jakiegoś człowieka, zabija go na oczach jego dzieci, a mówi się o ofiarach wojny.
Dlaczego z tą tajemnicą miałoby być inaczej? To nawet lepiej, stwierdził Zhao.
Czy istnieje lepszy sposób na rozpoczęcie życiowej rozgrywki niż ruch, o którym nikt nigdy się nie dowie?
- Mówię panu, to tam - oznajmił staruszek.
- Jesteś pewien? Widziałeś to na własne oczy?
- Byłem tam, z łopatą, jak inni. - Dopił herbatę i niepewnie podsunął kubek po dolewkę. - To przeklęte miejsce, mówię panu.
- Niby dlaczego?
- Jest nawiedzone. Widziałem takie rzeczy...
Zhao z trudem powstrzymywał uśmiech. Staruszkowi brakowało piątej klepki, ale nie kłamał. Sprawdzili go. Był tym, za kogo się podawał.
- Trudno je znaleźć?
-Nie trudniej niż własne stopy. No, może trochę trudniej. Trzeba tam jeszcze dotrzeć.
- Powiedz mi, jak długo tam byłeś?
- Mieszkałem tam dwadzieścia lat. - Podrapał się po głowie. - Kiedy zachorowałem, chciałem wrócić do domu, żeby pochowali mnie w chińskiej ziemi, nie na tamtym śmietniku.
- Dlaczego zapamiętałeś ten jeden szczegół? Ze wszystkiego, przez co przeszedłeś, dlaczego to?
- Przyglądałem się, jak to robią, i myślałem sobie, jacy muszą być głupi. Ja jestem prosty człowiek, nie żaden tam mądrala, a i tak nie mogłem uwierzyć, co oni robią.
- Kto jeszcze o tym wie?
Starzec ściągnął usta w głębokim namyśle.
- Chyba wielu, ale też wielu nie żyje. Ci, co pamiętają, pewnie starają się zapomnieć. Poza tym, kto by tego chciał?
Właśnie, kto? - pomyślał Zhao.
- Komu powiedziałeś?
- Nikomu! - Starzec zesztywniał na krześle. - Synowi, nikomu innemu.
- To nie do końca prawda, zgadza się, dziadku? Mnie też powiedziałeś.
- To co innego. Moja wnuczka, pan rozumie...
- Tak, tak... ciężko chora... to też mi mówiłeś.
- Jest dla mnie wszystkim. Namówiłem ją, żeby do mnie przyjechała. Chciałem, żeby się uczyła, żeby do czegoś doszła. Zamiast tego... Coś jej zrobili. Narkotyki, mężczyźni. Nie może się od nich uwolnić.
Pewnie, że nie, pomyślał. Nastoletnie prostytutki to zawsze dochodowy interes. Na takiej filigranowej Chineczce można zarobić mnóstwo forsy. Naćpana czy nie, klientów to nie obchodzi. Zresztą po narkotykach są łatwiejsze.
- Słyszałem, że porządny z pana człowiek - zaryzykował starzec. - Nie wierzę w to, co inni mówią. Tak, przyzwoity. Może pan jej pomóc.
-1 pomogę - mówiąc to, nalał herbaty do kubka staruszka. - Odzyskasz wnuczkę w ciągu miesiąca. Najpierw jednak narysujesz mi mapę, prawda?
Starzec energicznie pokiwał głową.
39°OO’ szerokości północnej, 74°0l ’ długości zachodniej
Dziewięćdziesiąt sześć kilometrów od Waszyngtonu i na wysokości dziewięciu kilometrów MC-1 ЗОН „Szpon” kołował już drugą godzinę po nocnym niebie. Samolot zaprojektowano specjalnie z myślą o potajemnym dostarczaniu agentów operacyjnych na terytorium wroga. Mógł latać w deszczu i śniegu, przy porywistym wietrze, w całkowitych ciemnościach i pod obstrzałem radarów.
Siedzący w luku samotny mężczyzna w czarnym kombinezonie z nomeksu się tym nie przejmował. Dziesiątki razy latał „Szponem” - czasem jako pilot - i skakał z niego w dziesiątki punktów zapalnych. Zawsze pomyślnie dostarczano go na miejsce, czyli w praktyce zrzucano na zapomniany przez Boga i ludzi teren, pełen uzbrojonych po zęby facetów, którzy z przyjemnością wpakowaliby mu kulkę w łeb. Taka praca.
Jednak tej nocy Sam Fisher najbardziej obawiał się, że umrze z nudów.
Poprawił się na ławeczce, próbując znaleźć taką pozycję, w której nie drętwiałyby mu nogi ani tyłek. Zastanawiał się, czy konstruktorzy „Szpona” celowo starali się zaprojektować jak najmniej wygodne miejsca do siedzenia. Jeśli tak, to odnieśli pełny sukces.
Uroki operacji specjalnych, pomyślał, prostując stopę i naprężając mięśnie łydki.
W przerwie między misjami, nie chcąc wyjść z wprawy, zgłosił się na ochotnika, by przetestować jeden z najnowszych gadżetów DARPA, Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych Obrony. Tym razem była to niewidoczna dla radarów paralotnia dalekiego zasięgu typu HAHO1 o nazwie kodowej „Jastrząb”. DARPA była nie tylko ściśle tajnym militarnym ośrodkiem badawczym Pentagonu, ale również instytucją zaopatrującą Wydział Trzeci w większość gadżetów i broni ułatwiających Fisherowi pracę - i zwiększających jego szanse na przeżycie. Kiedy ta paralotnia wejdzie wreszcie do użytku, będzie przynajmniej wiedział, że na sprzęcie można polegać. Chyba że wcześniej zostanie zabity.
Musiał czekać dwie godziny, bo nie działała stacja radarowa na Rhode Island, skąd NORAD, Dowództwo Północnoamerykańskiej Obrony Powietrznej, miało śledzić - miej my nadzieję, że bez powodzenia - lot Fishera na „Jastrzębiu”. Jeśli testy przebiegną pomyślnie, „Jastrząb” wejdzie do produkcji jako pierwszy spadochron niewidoczny dla radarów, umożliwiający żołnierzom skoki z dwudziestu czterech kilometrów nad celem i szybowanie do niego bez możliwości namierzenia.
A Wydział Trzeci dostanie najpewniej pierwszy egzemplarz.
Wydział Trzeci, w istocie oddział NSA, Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, wykonywał tajne misje zbyt delikatne lub zbyt ryzykowne dla tradycyjnych jednostek, takich jak CIA czy standardowe siły specjalne. Tak jak wszyscy agenci Wydziału Trzeciego, Fisher znany był jako Splinter Celi - niezależny agent działający w pojedynkę. Nie wiedział, ilu jest takich jak on, i nie chciał wiedzieć. Istotą pracy Wydziału Trzeciego była niewidzialność. Zaprzeczanie jego istnieniu. Niezosta-wianie śladów. Jedynie garstka ludzi znała lokalizację i przydział zadań agentów Splinter Celi.
- Rozmowa przychodząca, panie majorze - zatrzeszczał głos w implancie Fishera.
Dla załogi „Szpona” Fisher był majorem w 3. Batalionie 75. Regimentu Rangersów z Fort Benning w Georgii. Niespecjalnie ją to obchodziło. Zważywszy na to, jaką mieli robotę, piloci „Szponów” nauczyli się nie zadawać pytań.
- Przełącz.
- Tak jest. Na kanale piątym.
Komunikator Fishera zdecydowanie różnił się od tradycyjnego zestawu słuchawkowego, z jakiego korzystał, nim zaczął pracować w Wydziale Trzecim. System składał się z dwóch elementów. Odbiornik wielkości monety wszczepiono pod skórę za uchem Fishera. Implant skracał drogę falom dźwiękowym. Pozwalając im ominąć ucho zewnętrzne i błonę bębenkową, przesyłał wibracje bezpośrednio do kosteczek słuchowych: młoteczka, kowadełka i strzemiączka, które z kolei przekazywały sygnały do mózgu.
Do komunikacji zwrotnej służył motylkowaty plasterek znany jako SVT, przekaźnik akustyczny, umiejscowiony tuż nad jabłkiem Adama. Korzystanie z niego wymagało umiejętności, którą Fisher uważał za coś pośredniego między szeptem a brzuchomówstwem.
Oba te elementy składały się na praktycznie bezgłośny system komunikacyjny.
Fisher postukał palcem w implant, zmieniając kanały.
- Zgłaszam się na piątym - odezwał się wreszcie.
- Czekaj na Xerxesa - wyszeptał głosik w jego uchu, po czym nastąpiło kilka sekund klikania i buczenia świadczącego o szyfrowaniu rozmowy.
Xerxes, to znaczy pułkownik Irving Lambert, szef i od dawna przyjaciel Fishera, był koordynatorem Wydziału Trzeciego.
- Zmiana planów, Sam - odezwał się Lambert.
- Niech zgadnę. Będziemy tak latać w kółko, aż nam skrzydła od-padną.
- Od teraz jesteś w misji.
Jakby na komendę, „Szpon” przechylił się ostro na prawo. Pomruk silników narastał - samolot przyśpieszył.
- Masz aktualizację OPSAT-u2.
Fisher podwinął mankiet kombinezonu i przycisnął kciuk do ekranu OPSAT-u; w ten sposób go uruchomił:
//... SKANOWANIE BIOMETRYCZNE ROZPOCZĘTE...
.. .SKANUJĘ ODCISK PALCA...
...TOŻSAMOŚĆ POTWIERDZONA... //
Ekran rozbłysł szumem i wyłonił się zielonkawoszary obraz z satelity. Opcja skanowania biometrycznego była najnowszym ulepszeniem OPSAT-u. Wprowadzono ją nie tylko po to, by ustrzec urządzenie przed niepowołanym wzrokiem, ale i po to, by zapobiec przełączaniu trybów po przypadkowym uderzeniu w ekran dotykowy. Podczas swojej ostatniej misji, uciekając przed pościgiem, Fisher odkrył naraz, że przygląda się planowi Kioto, zamiast stoczni Nampo, skąd starał się wydostać.
- Co to niby jest? - zapytał.
Odpowiedziała mu Anna Grimsdottir, guru techniczny Lamberta.
- Przekaz w czasie rzeczywistym z satelity zwiadowczego, KH-12. Patrzysz teraz na Ocean Atlantycki, jakieś sześć mil na wschód od przylądka Hatteras w Karolinie Północnej. Widzisz ten podświetlony punkt? - mówiła o pulsującym maleńkim wrzecionie w prawym górnym rogu.
- Widzę. Frachtowiec. No i co?
- Patrz na obraz w podczerwieni.
Ekran OPSAT-u zamigotał, po czym ukazał się na nim frachtowiec pulsujący czerwienią i kolorem pomarańczowym.
- Cieplutki - stwierdził Fisher. - Ktoś zapomniał wymienić płyn w chłodnicach?
-Dobrze by było - odparł Lambert. - Podpis radiometryczny wskazuje, że źródło ma pochodzenie nuklearne. Coś na tym statku jest radioaktywne. Próbujemy ustalić co, ale tymczasem zmierza ku naszemu wybrzeżu.
- Nawiązaliście kontakt radiowy?
-Nie odpowiada na wywołania. Utrzymując obecną prędkość i kurs, zacumuje za dwadzieścia dwie minuty.
Przy minimalnym wyposażeniu do skoku treningowego, nieobej-mującym uzbrojenia, Fisher musiał improwizować. Przeszedł do kok-pitu. Okazało się, że załoga otrzymała już rozkazy Lamberta. Pilot wręczył Fisherowi swoją berettę 92F kaliber 9 milimetrów wraz z dodatkowym magazynkiem.
- Daleko jeszcze? - spytał Fisher. Od otrzymania wiadomości od Lamberta minęły dwie minuty.
- Czterdzieści osiem kilometrów. Zrzucę pana przy ośmiu.
- Na styk.
- W tym jesteś najlepszy, Sam - włączył się nasłuchujący Lambert.
- Jak zwykle mi kadzisz.
- Zmierzają tam dwa kutry straży przybrzeżnej i niszczyciel marynarki wojennej, ale ty będziesz pierwszy. Z Homestead startują dwa F-16. Powinny znaleźć się nad tobą, kiedy wylądujesz.
O ile trafię w pokład, pomyślał Fisher. Skok na spadochronie na pokład statku w absolutnej ciemności był ryzykowny. Jeśli ominie cel - samobójczy.
- Kto tak zdecydował? - chciał wiedzieć.
- Sekretarz obrony. Jeśli nie uda ci się zatrzymać statku, rozkaże F-16 go zatopić.
- Jeśli jest na nim to, co sądzimy...
- To będziemy mieć ekologiczny koszmar. No to powodzenia.
- Wielkie dzięki. Odezwę się.
- Dwie minuty do zrzutu, panie majorze - oznajmił pilot.
I co dalej? - przemknęło Fisherowi przez głowę. Co znajdzie na pokładzie?
Ramionami zapierając się o krawędzie otwartego luku, stojąc na szeroko rozstawionych i ugiętych nogach, Fisher wpatrywał się w czerwoną lampkę nad głową; czekał na sygnał. Wiatr podmuchami wdzierał się do środka, targał uprzężami w ładowni i pobrzękiwał sprzączkami mocowań. Silniki C-130, które wcześniej ledwo słyszalnie pomrukiwały, teraz ryczały ogłuszająco, przeszywając ciało wibracjami. Przez maskę tlenową z sykiem sączył się zimny życiodajny gaz o metalicznym posmaku. Wokół widać było tylko czerń, znaczoną co kilka sekund rozbłyskami świateł nawigacyjnych samolotu.
Jak zawsze przed misją, w wyobraźni zobaczył twarz córki, Sarah. Zacisnął powieki, by wrócić do rzeczywistości.
Skoncentruj się na tym, co cię czeka, napomniał się.
Lampka nad głową zamrugała, rozbłysła żółcią, zgasła, po czym rozświetliła się zielenią.
Skoczył.
Natychmiast wpadł w strumień zaśmigłowy. Ledwo zdążył dojrzeć przemykający obok kadłub samolotu. Policzył do trzech i pociągnął za linkę. Paralotnia rozłożyła się z łopotem. Poczuł, jak podrywa go do góry. Żołądek podszedł mu do gardła.
Potem zapadła cisza. Szybowanie w ciemności, bez punktów orientacyjnych, przypominało bezruch. Poza samym skokiem to nagłe zawieszenie w przestrzeni kosztowało spadochroniarzy najwięcej nerwów. W jednej chwili twoim ciałem targa huraganowy wiatr, w następnej unosisz się w martwej ciszy. Przykre uczucie.
Zerknął w górę na paralotnię. Rozłożyła się bez najmniejszych problemów, tworząc klinowaty cień na tle mrocznego nieba. Ale przecież gdyby czasza się nie otworzyła, nie byłoby po co sprawdzać. Niekontrolowany upadek ku powierzchni oceanu z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę to pierwszy znak, że znalazł się w tarapatach.
Uniósł nadgarstek ku wizjerowi maski i przyjrzał się ekranowi OPSAT-u. Kolisty obraz z radaru nałożył się na bladą siatkę współrzędnych. W południowo-zachodnim rogu ekranu, daleko, daleko pod nim widniała wolno pulsująca czerwona plamka frachtowca. Liczby na krawędziach ekranu oznaczały prędkość wiatru, wysokość, prędkość opadania, kąt zejścia i czas pozostały do osiągnięcia celu.
Nieznacznie przeniósł ciężar ciała. Dzięki wrażliwej na ruch uprzęży mógł w ten sposób sterować „Jastrzębiem”. Skręcił delikatnie na zachód, zrównując lot z kursem frachtowca.
W implancie usłyszał trzask, a potem głos.
- Sam, jesteś tam? - to był Lambert.
- Jestem.
- Zakładam, że „Jastrząb” działa zgodnie ze specyfikacjami.
- Skoro tu jestem, znaczy, że wciąż żyję.
- Sam, sprawdź OPSAT - włączyła się Grimsdottir. - Mamy informacje o tym frachtowcu.
Fisher włączył ekran. Pojawił się na nim model statku wraz ze schematami pokładów oraz szczegółowymi informacjami:
NAZWA/OZNACZENIE STATKU: „TREGO’7DROBNICO-WIEC
DŁUGOŚĆ/POKŁADNIK: 481/62
LICZEBNOŚĆ ZAŁOGI: 10
BANDERA: LIBERIA
PORT DOCELOWY: BALTIMORE
- Tuż obok Waszyngtonu - mruknął Fisher. - Jak dogodnie!
- Bogu dzięki za te małe cuda - powiedział Lambert.
Wszystko jest względne, pomyślał Fisher. Jeśli „Trego” dobije do brzegu, to ci, którzy zetkną się z jego ładunkiem, nie nazwą tego cu-dem. Fisher na własne oczy widział skutki choroby popromiennej. I nie potrafił o tym zapomnieć.
- Przewidywane miejsce dobicia do brzegu to False Cape Landing, na południe od Virginia Beach - zakomunikowała Grimsdottir. - Masz czternaście minut.
- Jakieś ślady życia na pokładzie?
- Brak. Odczyt z podczerwieni wariuje. Nie potrafimy stwierdzić, czy są tam jakieś obiekty o temperaturze ludzkiego ciała.
- Najlepiej założyć, że są, Sam - wtrącił Lambert. - Kiedy osiągniesz cel?
- Za dziewięć minut.
-Niewiele. F-16 mają rozpocząć ostrzał w cztery minuty po tym, jak wylądujesz.
- No to lepiej się pospieszę - rzucił Fisher i się rozłączył.
Zsunął na oczy potrójne gogle, przełączył się na noktowizję i obrócił w powietrzu, głową w dół, a rozłożonymi nogami do góry. „Jastrząb” błyskawicznie zanurkował ku powierzchni oceanu.
Sam nie spuszczał oczu z wysokościomierza OPSAT-u.
Sześćset metrów... 450... 300... 150... 90.
Wygiął się i podciągnął kolana. „Jastrząb” zadygotał. Przez szarozielone gogle noktowizyjne Fisher ujrzał zbliżającą się ku niemu czarną powierzchnię wody. Już prawie przesłoniła mu cały widok.
No, dalej...
„Jastrząb” rozpostarł się i wyrównał lot. Sam zobaczył horyzont.
Test połowy w warunkach ekstremalnych, stwierdził, dziękując w duchu konstruktorom paralotni.
Sprawdził OPSAT. Od frachtowca dzieliły go trzy kilometry. Skorygował lot, skręcając lekko na wschód, i zszedł na trzydzieści metrów.
Dźgnął palcem opcję „zbliż” na ekranie OPSAT-u. Obraz zmienił się, pokazując trójwymiarowy model szkieletowy „Trego” między parą migających ukośnych linii. Przełączył gogle w tryb lornetki. Zbliżenie. Wreszcie na tle nocnego nieba dostrzegł niewyraźny zarys nadbudówki statku. Żadnego ruchu na pokładzie. Jedynie kilwater rozpościerał się pienistym białym wachlarzem na sterburcie. Statek pogrążony był w mroku, świeciły tylko światła pozycyjne.
Zbliżenie. Dwie mile za dziobem frachtowca wypatrzył ciemną linię wybrzeża, a jeszcze dalej mrugające światełka Virginia Beach.
Pół miliona mieszkańców, pomyślał.
Dopasował kąt zejścia do odczytu z OPSAT-u. Trzydzieści metrów do sterburty. Wygiął się w kabłąk, unosząc dziób „Jastrzębia”. Gdy przelatywał już nad relingiem rufowym, gwałtowny podmuch wiatru zepchnął go do morza. Obrócił się w powietrzu i „Jastrząb” posłusznie skręcił w prawo. Fisher zgiął kolana, by zamortyzować uderzenie, ale okazało się zaskakująco łagodne.
Jednym płynnym ruchem sięgnął w górę, pociągnął za drążek, złożył paralotnię, odpiął uprząż, po czym umocował je do knagi.
Nagłe z prawej strony dobiegł go ryk silników. Uniósł głowę - w samą porę, by zobaczyć przelatującego F-16. Światła pozycyjne zamrugały w ciemności, samolot wzbił się i odleciał.
Ostrzega mnie czy życzy powodzenia? - zastanawiał się Sam.
Rozejrzał się, po czym postukał palcem w implant.
- Jestem na pokładzie - zameldował. Wyciągnął berettę i pognał ku najbliższej drabince.
(Idy dotarł na szczyt drabiny, natychmiast przykucnął, kryjąc się za M skrzynią. Nasłuchiwał w bezruchu. Cisza. Słychać było tylko rytmiczny warkot silników „Trego” i wiatr targający olinowaniem.
Na ekranie OPSAT-u wyświetlił plany statku. Znajdował się na głównym pokładzie. Mostek był na dziobie, w odległości jakichś stu dwudziestu metrów. Aby tam dotrzeć, mógł albo skryć się pod pokładem i podkraść się cichaczem, albo puścić się biegiem przez otwartą przestrzeń. Wołałby to pierwsze, ale nie było na to czasu.
Włączył implant.
- Powiedz mi, Grimsdottir, jak gorący jest ten statek?
- Chodzi ci o to, jak długo możesz przebywać na pokładzie, zanim zaczniesz świecić?
-Taa.
- Trudno powiedzieć, ale na twoim miejscu nie byłabym tam dłużej niż piętnaście minut.
- No to już wiem. Bez odbioru.
Wziął głęboki oddech i ruszył biegiem.
W poszarzałym świecie widzianym przez noktowizor pokład wyglądał jak spłaszczona powierzchnia Księżyca, której monotonię naruszały jedynie spiętrzone tu i ówdzie skrzynie. Czuł się nagi, na widoku. Choć nie miał wyboru, sprint przez otwartą przestrzeń był wbrew jego instynktowi przetrwania. Nie myśl tyle, tylko biegnij, napomniał się.
W połowie drogi na mostek podniósł głowę i spostrzegł na trapie stojącą w cieniu postać. Odwróciła się na pięcie i pędem ruszyła przez luk na mostek.
- Mam towarzystwo - poinformował Lamberta. - Ktoś jest na mostku.
- Zapewne nie sam.
Może tak, może nie, pomyślał Fisher. Statek mógł być zautomatyzowany. W takim przypadku człowiek, którego ujrzał, pewnie tylko czuwał, czy wszystko przebiega zgodnie z planem.
- Ile jeszcze czasu, Grim? - zapytał.
- Cztery minuty. F-16 gotowe do odpalenia pocisków. Czekają tylko na rozkaz.
Dotarł do nadbudówki, rozpłaszczył się przy grodzi i przesunął do podnóża trapu.
Zerknął do góry przez ażurowe schodki, wypatrując jakiegoś ruchu. Nic nie dostrzegł. Wspiął się bezszelestnie, przeskakując po dwa stopnie. Przy samym szczycie padł na brzuch, czołgając się, pokonał ostatnie trzy stopnie i wychylił głowę z luku na mostek.
Ujrzał człowieka zgarbionego nad konsoletą sterową, z twarzą skąpaną w mlecznobiałym blasku ekranu laptopa. Jego wygląd wskazywał, że pochodzi z Bliskiego Wschodu. Nagle uderzył dłonią w klawiaturę komputera. Chyba zaklął. Szum wiatru zagłuszał słowa.
Mężczyzna podszedł do koła sterowego i pochylił się nad nim, stękając z wysiłku.
Fisher podniósł się z berettą w dłoni i wszedł przez luk.
-Ani kroku dalej, koleś - zawołał.
Mężczyzna odwrócił gwałtownie głowę. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
- Mrugniesz i jesteś trupem.
Tamten wyprostował się i stanął z Samem twarzą w twarz.
- Odsuń się od.- zaczął Fisher.
Mężczyzna rzucił się do laptopa.
Fisher strzelił tylko raz. Pocisk trafił dokładnie tam, gdzie Sam chciał - w prawe biodro przeciwnika. Siła odrzutu zakręciła nim niczym bączkiem. Padając, zdołał jednak wyciągnąć rękę i pociągnąć za sobą laptop, który z łoskotem wylądował na podłodze. Jęcząc z bólu, mężczyzna przetoczył się na bok i znów sięgnął po komputer.
Co on takiego...
Nagle zrozumiał. Z boku laptopa wystawała karta do komunikacji z siecią bezprzewodową. Komputer był z czymś połączony. Czymś sterował.
- Nie ruszaj się - rozkazał Fisher.
Mężczyzny sięgnął ręką ku klawiaturze.
Strzał. Tak jak za pierwszym razem celny. Kula wbiła się w prawą łopatkę. Przeciwnik jęknął i osunął się bezwładnie na pokład.
Prawie bezwładnie. Prawa dłoń dotknęła komputera. Palec zadrżał spazmatycznie i nacisnął klawisz „enter”.
Dźwięk silników „Trego” naraz gwałtownie się zmienił. Pokład zadrżał Samowi pod stopami.
W uchu zabrzmiał mu zaniepokojony głos Grimsdottir.
- Fisher, statek właśnie...
- Przyśpieszył. Tak, wiem.
Nie było czasu do namysłu. Błyskawicznie podjął decyzję. Frustracja mężczyzny nad konsoletą sterową dowodziła, że ster był zablokowany. Pozostawała tylko jedna możliwość.
Zaczął biec.
- Grim, biegnę trapem rufowym. Odliczaj czas i podawaj na bieżąco drogę do maszynowni.
- Trzy pokłady w dół, w prawo do bakburty, potem prosto ku rufie.
Korytarze „Trego” pogrążone były w ciemnościach. Rozjaśniał je tylko czerwonawy blask oświetlenia awaryjnego. Biegnąc, kątem oka dostrzegał rury i przewody. Przeskoczył przez luk.
- Jestem w mesie - poinformował, nie zatrzymując się.
- Jeszcze dwa pokłady i dotrzesz do krzyżówki - mówiła Grimsdottir. - Idź w lewo. Maszynownia jest na śródokrę&iu, na rufo.-wym końcu korytarza. *
- Jak z czasem?
- Minuta i dwadzieścia sekund.
Dotarł do korytarza prowadzącego do maszynowni i zatrzymał się z poślizgiem. Miał już plan, ale czy zadziała? Nie wiedział. Jak to zwykle na statkach pomieszczenia zajmowane przez silniki są najbardziej zagrożone pożarem, bez kłopotu więc znalazł szafkę ze zwiniętym wężem przeciwpożarowym. Z rozmachem otworzył drzwiczki i walnął w dźwignię blokady. Zwinięty wąż upadł na pokład.
-Minuta, Fisher - odezwał się Lambert. - F-16 będą celować w maszynownię.
Co do tego Fisher nie miał wątpliwości. Nie to miejsce, nie ten czas, ale innego wyjścia nie było.
Każdy F-16 wystrzeli parę pocisków AGM-65 Maverick. Zabójczo celne i szybkie, uzbrojone były w ciężkie głowice. Nie ma szans, żeby w jakiś sposób nie zatrzymały „Trego” - uszkadzając go albo zatapiając.
Przynajmniej nic nie poczuję, pocieszył się Fisher.
Wyciągnął nóż, naprężył wąż i odciął go ze szpuli. Jedną ręką trzymając końcówkę, drugą otworzył właz maszynowni. Kopnął drzwi i wbiegł do środka.
Uderzyła go fala potwornego gorąca, ogłuszył łoskot pracujących silników. Sam zmrużył oczy, pochylił głowę i ruszył do przodu przez unoszące się wokół kłęby pary. Przed nim rozciągała się plątanina barierek, pomostów i rur.
- Czterdzieści pięć sekund, Fisher.
- Pracuję nad tym - warknął przez zaciśnięte zęby.
Na całe szczęście rozkładem maszynowni „Trego” nie różnił się od większości statków. Kiedy Sam dotarł na jej środek, rozejrzał się za największą konstrukcją. Była nią para elementów wielkości samochodu, rozmieszczonych po obu stronach głównego pomostu. Silniki. Nie spuszczając wzroku z pomostu pod stopami, wbiegł sprintem pomiędzy silniki. Rozglądał się za ruchomymi częściami. Wreszcie dojrzał błysk wirującego metalu. Tutaj. Upadł na kolana.
- Trzydzieści sekund...
Zerwał kratkę pomostu i zobaczył przekładnię redukcyjną - czyli wałwpęoc^w statku, przenoszący napęd z silników na śruby na rufie. P&cująca^ttffcj wyższych obrotach przekładnia była teraz rozmytym \wrej3$trybówję
Jeśli to zadziała, skutek będzie natychmiastowy. Co do tego Fisher nie miał wątpliwości. A jeśli nie...
Zebrał zwoje węża i wepchnął go przez otwór po kratce.
Fort Meade, Maryland
Siedziba NSA znajduje się osiem kilometrów od miasteczka Lau-rel w Marylandzie, w obrębie posterunku wojskowego nazwanego tak na cześć generała z czasów wojny secesyjnej George’a Gordona Meade’a. Niegdyś obóz szkoleniowy, a jeniecki w czasie drugiej wojny światowej, Fort Meade od lat pięćdziesiątych zeszłego wieku zasłynął jako kwatera najbardziej tajemniczej organizacji wywiadowczej na świecie.
NSA, agencja, której głównym zadaniem było prowadzenie wywiadu sygnałowego we wszystkich jego odmianach, przechwytywała i analizowała każdą znaną człowiekowi formę komunikacji, od rozmów przez sieci komórkowe i e-maili po emisje mikrofalowe i impulsy na niskich częstotliwościach pochodzące z zanurzonych łodzi podwodnych.
Chcąc zlikwidować przepaść między zbieraniem informacji wywiadowczych i działaniem na ich podstawie, kilka lat temu na mocy specjalnego dekretu prezydenta NSA utworzyła Wydział Trzeci - własną wewnętrzną jednostkę operacyjną.
Agentów Wydziału Trzeciego - komórki Splinter Celi - rekrutowano z sił specjalnych marynarki, wojsk lądowych, marines i lotnictwa. Działali niezawodnie nie tylko w pojedynkę we wrogim otoczeniu, ale, co więcej, robili to bez pozostawiania jakichkolwiek śladów.
Piętnaście metrów węża przeciwpożarowego wrzuconego do komory przekładni redukcyjnej „Trego” w mgnieniu oka zniknęło w otworze. Towarzyszył temu efekt dźwiękowy przypominający zgrzyt gigantycznego zamka błyskawicznego, a zarazem odgłos strzelającego bata. Fisher rzucił się do tyłu, zwijając się w kłębek.
W silnikach metal zazgrzytał o metal. Pomost zadrżał, gdy przekładnia redukcyjna rozerwała się na kawałki. Przez kratkę buchnęły kłęby czarnego dymu, po czym nastąpiła trzydziestosekundowa kanonada: odłamki metalu ze świstem rykoszetowały po całej maszynowni, odbijając się od grodzi i barierek i dziurawiąc rury. Włączyły się syreny alarmowe.
Nagle wszystko ucichło. Przez z wolna rozwiewający się dym Sam widział dopalające się resztki węża owinięte wokół pokiereszowanego wału. Usłyszał cichy głos z implantu. Lambert.
- ...Fisher ...Fisher, odezwij się...
- Jestem.
- Cokolwiek zrobiłeś, podziałało. „Trego” zwalnia. Zaraz się zatrzyma.
- Mam, kurde, taką nadzieję. Odwołajcie tych pilotów, zanim zarobię wielką kulkę.
Cztery godziny później Fisher siedział w sali dowodzenia Wydziału Trzeciego w przyćmionym świetle podsufitowych reflektorków przy stole konferencyjnym z pokrytego politurą drewna tekowego. Poprawił się na krześle, starając się nie uciskać licznych siniaków, skutków akcji na pokładzie „Trego”. Solidna dawka ibuprofenu i będzie jak nowo narodzony. Poza tym, zważywszy na alternatywę lepszy siniak od oberwania odłamkiem metalu lub płonącym kawałkiem węża przeciwpożarowego. Starość nie radość, ale też śmierć nie wesele.
Lambert kazał mu zaraz po opuszczeniu „Trego” stawić się na wojskowym oddziale CCCD, na terenie ośrodka doświadczalnego Aber-deen w Marylandzie. CCCD - Wydział Wojskowego Instytutu Badań Medycznych - specjalizował się w dekontaminacji i leczeniu skutków działania substancji biologicznych, chemicznych i promieniotwórczych. Fishera poddano kilku kąpielom odkażającym i został dokładnie przebadany przez lekarzy w skafandrach kosmicznych, którzy w końcu stwierdzili, że nie jest skażony.
- Gdzie zabierają „Trego”? - zapytał Lamberta.
- Odholują go do strzeżonej stoczni w Norfolk.
Lambert wycelował pilot w jeden z kilku ekranów plazmowych na ścianach sali dowodzenia; ukazał się satelitarny obraz przystani w Norfolk.
„Trego” trudno było nie zauważyć. Płynący za portowym holownikiem frachtowiec eskortowały trzy fregaty marynarki wojennej oraz niszczyciel klasy Arleigh Burkę.
- W tej chwili przygotowują dok na przyjęcie ekipy z NEST -oznajmił Lambert, mając na myśli Zespół Szybkiego Reagowania do spraw Zagrożeń Nuklearnych z Departamentu Energii.
Zanim agenci dochodzeniowi FBI będą mogli wejść na pokład „Trego”, NEST musi ustalić źródło i poziom radioaktywności na statku. Na szczęście, dotąd żadna niebezpieczna substancja najprawdopodobniej nie wyciekła z kadłuba - co stałoby się z pewnością, gdyby statek osiadł na mieliźnie.
- A co z naszym więźniem i jego laptopem?
Nim wsiadł na pokład wysłanego po niego przez Lamberta śmigłowca Blackhawk, Fisher zdążył złapać laptop i zarzucić sobie na ramię jedynego załoganta „Trego”. Czasem jeniec lepszy jest niż trup.
- Grim biedzi się nad laptopem. Nie mam pojęcia, co za klawisz nacisnął ten facet, nie tylko jednak przyśpieszył pracę silników, ale i zaszyfrował twardy dysk.
- Faktycznie, wyglądał na nieźle zdeterminowanego. Jest u łapi-duchów?
- Wyjdzie z tego - uspokoił go Lambert.
-1 dobrze. - Fisher upił łyk kawy. Skrzywił się i popatrzył krytycznie na kubek. - Kto robił kawę?
-Cieszę się, że ci smakuje. Starałem się - dobiegł go głos od drzwi.
Stanął w nich William Redding, zwiadowca i łącznik terenowy Fishera. W okularach z rogowymi oprawkami i pulowerku z klapkami na kieszeniach Redding wyglądał dokładnie na tego, kim był, czyli szczególnie ciężkim przypadkiem mola książkowego, zafiksowanego na drobiazgowym planowaniu. Choć jego fanatyczne przywiązanie do najdrobniejszych detali bywało irytujące, Fisher nie wyobrażał sobie wyruszenia w akcję bez Reddinga.
- A tak przy okazji... dzwoniły te nerdy3 z DARPA - burknął Redding. - Chcą widzieć, co zrobiłeś z ich „Jastrzębiem”.
- Chyba się przesłyszałem - odparł Fisher. - Ty nazywasz ludzi z DARPA nerdami?
Lambert zdusił śmiech. Redding nie słynął z poczucia humoru.
- Jestem geekiem, Sam. Oni to nerdy. To zasadnicza różnica.
- No to przepraszam.
- Jak tam „Jastrząb”?
- Zabezpieczony razem z resztą sprzętu.
-Ale w jakim stanie?
- Trudno ocenić na podstawie tego, co z niego zostało.
Oczy Reddinga zwęziły się gwałtownie.
- Że co proszę?
- Pożar był...
- Że co, proszę?
- To taki żart. Spoko, jest jak spod igły.
Redding ruszył do wyjścia. W drzwiach zatrzymał się i niepewnie odwrócił do Fishera.
- Sam?
-Taa?
- Cieszę się, że jesteś cały i zdrowy.
Grimsdottir przyszła dwadzieścia minut później. Islandka z pochodzenia, wysoka i zgrabna, miała kości policzkowe jak u modelki i krótko obcięte kasztanowe włosy, pewnie ze względów praktycznych niż dla hołdowania modzie. Praktyczność była jej znakiem rozpoznawczym. Nie przywiązywała większej wagi do fryzury, właściwie to w ogóle się o nią nie martwiła.
- Witaj w domu, Sam. Nie widzę, żeby coś świeciło...
- Nie chwal dnia przed zachodem słońca.
- Rozmawiałam z lekarzami z Aberdeen. Potwierdzili, że cokolwiek było na pokładzie „Trego”, nie otrzymałeś dawki, którą można by się przejmować.
Mówiąc to, podeszła do komputerowej stacji roboczej i nacisnęła kilka klawiszy. Na ekranie pojawił się trójwymiarowy elipsoidalny kształt. Zapewne twardy dysk laptopa z „Trego”, pomyślał Fisher. Dysk podzielony był na różnej wielkości części zaznaczone kolorami czerwonym, zielonym i żółtym.
- Najpierw dobra czy zła wiadomość? - zapytała Grimsdottir.
- Zła - zdecydował Lambert.
- Wszystkie sektory danych zaznaczone na czerwono zostały wyczyszczone przez program do autodestrukcji. Już po nich. Koniec, kropka. Nie można ich odtworzyć.
- Dużo tu tej czerwieni - zauważył Fisher.
- Jakieś osiemdziesiąt procent. Zielone najpewniej da się odtworzyć, co do żółtych nie mam takiej pewności.
- No a ta dobra wiadomość? - dopytywał się Lambert.
- Być może potrafię stwierdzić, kto napisał ten program do auto-destrukcji.
-A to niby jak?
- Większość programistów zostawia swoisty podpis, sposób, w jaki zestawiają kod, składnia, komentarze... takie tam szczegóły. Czasami to równie specyficzne jak charakter pisma. I powiem wam jedno: ktokolwiek napisał ten program, jest wyjątkowo wyrafinowany. Jego podpis jest absolutnie unikatowy. Mogę co prawda potrzebować kilku...
Nagle z głośników dobiegł przyciszony dźwięk alarmu. Wszystkie monitory jednocześnie zaczęły wyświetlać ogromny migający czerwony wykrzyknik.
- O Boże - wymamrotała Grimsdottir, gapiąc się na ekran.
- Co jest? - zaniepokoił się Lambert. - Co się dzieje?
-Wirus przedostał się przez naszego firewalla. Atakuje main-frame’a!
WAf yłącz te alarmy, Anno - rozkazał Lambert.
11 W sali zapadła cisza.
- Jak to możliwe? - chciał wiedzieć Lambert. - Na miłość boską, to NSA, nie eBay. Jak coś mogło przedostać się przez firewalla?
- Laptop - mruknął Fisher.
Grimsdottir potaknęła, nie spuszczając oczu z ekranu.
-Nie inaczej. Pułkowniku, w jednym z sektorów twardego dysku ukryto wirusa. Robaka, który ożył, kiedy tylko wykrył połączenie z jednym z portów laptopa. Wystarczyło, że podłączyłam go do diagnostyki.
- Możesz go powstrzymać?
- Pracuję nad tym. Szybko się rozprzestrzenia. Próbuję uratować przed nim resztę mainframe’a... zastawić pułapkę antywirusową. Może uda mi się skierować go na nieużywany serwer. Szybki jest, drań!
Przez następnych piętnaście minut Fisher i Lambert obserwowali w milczeniu, jak pracuje. Przez ciemny ekran przelatywały kolumny zielonego kodu. Dłonie Grimsdottir śmigały po klawiaturze szybciej, niż wzrok mógł nadążyć. Stopniowo kod zaczął wytracać prędkość, wyświetlać się tylko fragmentarycznie i z błędami. Wreszcie informatyczka odchyliła się na krześle i odetchnęła z ulgą. Jej twarz lśniła od potu. Ręce drżały.
- Mam go - sapnęła. - Zamknęłam go w pustym serwerze archiwalnym.
- Dużo szkód wyrządził? - zapytał Lambert.
- Sporo, ale nie dotarł do kopii zapasowych. Uda nam się odtworzyć większość danych z mainframe’a.
- A laptop? - dodał Fisher.
- Już po nim. Martwy i pogrzebany. Ale mam dobrą wiadomość: na całym świecie jest tylko garstka hakerów, którzy potrafiliby napisać tak złośliwego wirusa. Dajcie mi dzień, a podam wam imię i nazwisko.
- Do roboty - rozkazał Lambert.
Kiedy wyszła, Fisher zwrócił się do Lamberta.
- Przyszła mi do głowy taka myśl o „Trego”...
- Zamieniam się w słuch.
-Nie kupuję tej liberyjskiej bandery.
-Ani ja.
- Statek można zamaskować na wiele sposobów, ale jednej rzeczy ukryć się nie da: numerów seryjnych silnika. Wybitych numerów nie zmyjesz. FBI kiedyś w końcu znajdzie te numery, a informacje w końcu przeciekną do nas...
- Nie cierpię słów „w końcu” - krzywo uśmiechnął się Lambert.
Fakt, w tym przypadku mogło to oznaczać całe tygodnie walki z biurokracją. Fisher odpowiedział uśmiechem na grymas Lamberta.
-Ani ja.
Znał swego przełożonego od niemal dwudziestu lat. Najpierw służył z nim w Delta Force, potem obu wyznaczono do eksperymentalnego programu, w którego ramach żołnierzy sił specjalnych z każdej formacji wojskowej przenoszono do odpowiednika macierzystej jednostki. Rangersi przeszli do Delty; członkowie Delty do Marinę Force Recon, a Fishera i Lamberta z Delty przeniesiono do Komanda Foki, elitarnych sił specjalnych amerykańskiej marynarki. Ideą przewodnią eksperymentu było stworzenie agentów idealnych, wyszkolenie elity wojskowych sił specjalnych.
- Tak się szczęśliwie składa, że już to omówiłem z prezydentem - oznajmił Lambert. - Nadzór nad dochodzeniem przejmuje FBI, ale zezwolono nam na równoczesne prowadzenie własnego niezależnego śledztwa.
Fisher w lot zrozumiał rozkaz. Choć czuł awersję do polityki i starał się trzymać od niej z daleka, wiedział, co powoduje prezydentem: sytuacja w Iraku. Ktoś przypuścił atak na Stany Zjednoczone. Atak, który mógł spowodować śmierć tysięcy ludzi i skazić promieniotwórczo tę część wybrzeża Wirginii na dziesiątki, jeśli nie setki lat. Jak dotąd jedynym podejrzanym był samotny mężczyzna z pokładu „Trego”. Jeśli Ameryka zmierzała ku kolejnej wojnie na Bliskim Wschodzie, to prezydentowi nie było potrzebne kolejne fiasko wywiadowcze. Kraj jeszcze nie odzyskał wiarygodności straconej w Iraku. Wydział Trzeci musi dopilnować, żeby nad każdym „i” postawiono kropkę.
- Ograniczenia? - upewnił się Fisher.
- Żadnych - odparł Lambert. - Zrobimy to po naszemu, bez białych rękawiczek.
- Inaczej nie ma zabawy.
- Amen. Teraz idź się przespać. Jutro w nocy włamujesz się do amerykańskiej bazy marynarki wojennej.
Fisher mieszkał w Germantown w Marylandzie, jakieś pół godziny drogi na północny zachód od Waszyngtonu, na małej farmie otoczonej dwoma akrami czerwonych klonów i sosen. Kiedyś próbował wieść normalne kawalerskie życie: dom w mieście, znajomi sąsiedzi, wspólne nasiadówy nad basenem... Szybko jednak musiał przyznać rację głosowi, który od dawna brzmiał w jego głowie: nie należysz do osób towarzyskich. Nie żeby nie lubił ludzi jako takich, ale nie bardzo tolerował większości z nich.
Ryzyko zawodowe. Mieć do czynienia z najgorszymi spośród ludzi w najgorszych sytuacjach - to musiało człowieka zmieniać. Przebywając wśród ludzi, Fisher przyłapał się na drobiazgowym analizowaniu i rozkładaniu na czynniki pierwsze zarówno swoich sąsiadów, jak i najbliższego otoczenia: szukał ewentualnych zagrożeń, możliwych zasadzek, dogodnych stanowisk strzeleckich... Życie na krawędzi, choć ekscytujące, nie pozostawiało czasu na nic innego. Nie przeżyjesz długo w świecie operacji specjalnych, jeśli nie zanurzysz się w nim po uszy. Bardzo szybko doszedł do wniosku, że potrzebuje domu, w którym będzie mógł sobie pozwolić na mniejszą czujność i dokonać mentalnej dekompresji.
Najbliższy sąsiad mieszkał osiemset metrów od jego farmy. Fisher mógł przesiadywać wieczorami na ganku i słuchać tylko cykad i rechotu żab. Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że życie na łonie przyrody ma działanie terapeutyczne. Nabył tę posiadłość po bardzo okazyjnej cenie od poprzedniego właściciela, który doprowadzi ją do ruiny. Wiele czasu musiał poświęcić zagospodarowaniu otoczenia i odbudowie farmy. Nie miała okien, pokrycia dachu ani hydrauliki. Jednak taka praca sprawiała Fisherowi przyjemność, dawała wytchnienie. Nawet same tylko noclegi na farmie pozwalały mu doładować baterie między jedną misją a drugą.
Nim dotarł do domu, niemal już świtało. Nastawił pranie, wziął prysznic, sprawdził pocztę elektroniczną i wyciągnął się na sofie. Znalazł pilota i włączył telewizor na CNN.
„...nie ma zbyt wielu naocznych świadków, jednak słyszeliśmy o dziesiątkach ludzi padających, jak stali, czy osuwających się na stół podczas posiłku...”
Od razu czujnie się wyprostował. Pogłośnił odbiornik.
„Rzecznik biura gubernatora wydał oświadczenie; poinformował, że ekipa dochodzeniowa jest w drodze do miasteczka Slipstone, a sam gubernator poprowadzi konferencję prasową w późnych godzinach rannych. Tymczasem nie ustają spekulacje co do przyczyny tajemniczych nagłych zgonów w odległym Slipstone, w Nowym Meksyku”.
Fisher poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Rozdzwoniła się jego komórka.
Czterdzieści minut później był już z powrotem w sali dowodzenia. Lambert stał za stołem konferencyjnym i oglądał raport MSNBC. Grimsdottir i Redding siedzieli przy stacjach roboczych po obu jego stronach. Gdzieś w tle dało się słyszeć szum zakłóceń radiowych, przerywany kobiecym głosem:
„Slipstone, 911, proszę czekać... Slipstone, 911, proszę czekać... Slipstone, 911, proszę czekać...”
Lambert zerknął przez ramię na Fishera.
-Dwieście zgłoszeń... a ich liczba nadal rośnie. O ile dobrze się orientujemy, ofiar są setki. Trupy są na ulicach, w domach, za kierownicami samochodów...
- Wielki Boże - wymamrotał Sam.
- Mam, pułkowniku - zawołała Grimsdottir.
- Daj na wizję.
Główny monitor wypełnił obraz termowizyjny z satelity. Slipstone, pomyślał Fisher.
- Wyświetl schemat, Anno.
Grimsdottir nacisnęła kilka klawiszy i obraz zmienił się w labirynt żółtych i pomarańczowych linii, upstrzonych tu i ówdzie czerwonymi kropkami. Wygląda to dziwnie znajomo, stwierdził Fisher. Choć wydawało mu się, że zna już odpowiedź, mimo to spytał:
- Co to jest, pułkowniku?
- Sieć wodociągowa Slipstone.
- Fakt, niewiele jest sposobów, by uśmiercić tak szybko tak wiele osób. Najlepiej skazić wodę lub powietrze.
Lambert pokiwał ponuro głową, nie odrywając oczu od monitora.
- Ile jeszcze czasu, Anno?
- Już prawie mam, pułkowniku - odparła. Chwilę potem dodała:
- Potwierdzam, to taki sam podpis, jak w przypadku „Trego”.
Fisher poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Odwrócił się od ekranu i wziął głęboki oddech. Casus „Trego” był tylko przygrywką. Tak naprawdę to o to chodziło.
Ktoś właśnie otruł całe amerykańskie miasto.
Stocznia Marynarki Wojennej Norfolk, Hampton Roads, Wirginia
1 fisher płynął przed siebie, zanurzając się coraz bardziej. Gdy głę-bokościomierz wskazał dziewięć metrów, przestał schodzić głębiej i sprawdził OPSAT. W porządku, był prawie na środku rzeki Elizabeth. Jeszcze czterysta metrów. W uszach słyszał cichy syk akwalungu. Dźwięk jak zwykle przypominał mu łagodniejszą wersję Dartha Vadera.
Jego maskę wyposażono w wyświetlacz HUD. Zielonkawa powłoka na szkle, podobna do projekcji na szybie kokpitu nowoczesnego myśliwca, wyświetlała właściwie wszystkie potrzebne mu informacje o otoczeniu, w tym mapę rzeki i stoczni, obecną pozycję, głębokość i temperaturę wody. Odległość i położenie następnego punktu orientacyjnego wskazywała żółta strzałka przy górnej krawędzi maski, która przesuwała się i zmieniała długość w zależności od jego pozycji. Podążaj za żółtą strzałką.
Opracowanie najlepszego planu penetracji południowego basenu stoczni, jednej z najlepiej strzeżonych rei na Wschodnim Wybrzeżu, było najłatwiejszą częścią misji. Ze względu na wysoki poziom zabezpieczeń podejście tam lądem było z góry skazane na niepowodzenie. Pozostawała tylko jedna opcja - woda. Fishera to ucieszyło. Służba w Fokach nauczyła go zaufania do wody. Woda to bezpieczeństwo. Woda to kamuflaż. Woda to anonimowość.
Stocznia marynarki wojennej Norfolk należy w kraju do najbardziej obłożonych pracą. Każdego dnia cumuje tam około piętnastu procent floty wojennej Stanów Zjednoczonych. Siedem tysięcy pracowników, pięćset akrów powierzchni i sześćdziesiąt dziewięć hal produkcyjnych - stocznia robi wrażenie. Potęguje je lokalizacja - trzynaście kilometrów na południe od bazy wojskowej, w południowej odnodze dość spokojnej rzeki Elizabeth.
Godzinę wcześniej Fisher zostawił samochód na leśnym parkingu na wschodnim brzegu. Odczekał, aż para nastolatków zrobi swoje i od-jedzie zaparowanym fordem escortem. Wyjął z bagażnika swój worek marynarski i ruszył przez las. Kilkaset metrów dalej, na brzegu, przebrał się w kombinezon płetwonurka, włożył akwalung, maskę i płetwy i wśliznął się do wody.
Teraz wyciągał szyję, sprawdzając, czy na powierzchni nie ma łodzi. Była druga nad ranem. Żadnego ruchu, tylko nieliczne cywilne motorówki wracały późno z połowów w zatoce Chesapeake. Podpłynął w górę rzeki i wynurzył się, uważając przy tym, by nie wystawić nad wodę więcej niż połowę maski. Na moście Jordana dojrzał światła samochodu.
Czterysta metrów dalej, dokładnie naprzeciw niego, znajdował się jasno oświetlony lampami sodowymi południowy basen stoczni. Fisher policzył: dziesięć łodzi różnej wielkości, od żaglowców po stat-ki-chłodnie. Gdzieniegdzie sypały się iskry ze spawarek. Zaskrzeczały głośniki. Słowa były zbyt zniekształcone, by mógł coś zrozumieć. O ile komunikat nie brzmiał: „Intruz w wodzie”, nie obchodziło go to.
Na południe od głównej linii pomostów leżało pięć sztucznych zatoczek, przykrytych przypominającymi hangary konstrukcjami.
Wyposażone w masywne drzwi, konstrukcje te mogły pomieścić okręty wojenne wielkości krążownika. Powstały tak chronione doki, nazywane też hangarami, ponumerowane od jednego do pięciu. „Trego” stał w hangarze numer 4, w przedostatnim rzędzie.
Żeby się do niego dostać, Fisher musiał najpierw pokonać długie trzystumetrowe pływające ogrodzenie, które strzegło wejścia do basenu. Jego górną krawędź znaczyły oświetlone na niebiesko boje połączone pływającymi aluminiowymi rurami.
Oczywiście to nie ogrodzenie martwiło Fishera, ale wyposażony w szperacze wojskowy ślizgacz, nieustannie patrolujący je na całej długości.
Agent rozpoznał kilka punktów orientacyjnych, które wyszukał na mapie przed misją, sprawdził ich pozycję na wyświetlaczu, zrobił przewrót i zanurkował.
Dziesięć minut później podpłynął do brzegu. Zatrzymał się. Ustawił kompensator tak, że mógł bez ruchu utrzymywać się na wybranej głębokości. Gdyby nie poświata jego HUD-a, otaczałaby go absolutna ciemność. Nocne nurkowanie to ćwiczenie dla umysłu. Bez żadnych punktów odniesienia łatwo jest szybko ulec dezorientacji przypominającej zawrót głowy. Fisher widział, jak najodważniejsi nurkowie, którzy mieli za sobą setki godzin pod wodą, panikowali, dryfując bezwładnie w ciemnej głębinie. Nawet on czuł, jak rośnie w nim pragnienie natychmiastowego wydostania się na powierzchnię. Stłumił je i skupił się na wyświetlaczu. Zielonkawa poświata dodawała otuchy. Jeśli nawigacja była prawidłowa, pływające ogrodzenie rozciągało się dokładnie nad nim.
Z prawej strony dobiegł go stłumiony warkot silnika. Pięćdziesiąt metrów dalej opływowy kadłub szarej łodzi patrolowej pruł taflę wzdłuż ogrodzenia. Ciągnący się za nią wachlarzem kilwater odbijał się od blokady i z wolna opadał. Snop światła przebijał powierzchnię, nadając wodzie turkusowy odcień.
Fisher odczekał, aż motorówka przetnie mu drogę, i ruszył naprzód. Do powrotu łodzi patrolowej miał dwie minuty. Ogrodzenie wyłaniało się z mroku - stalowa siatka rozciągnięta od kotwiczek w dnie do połączonych ze sobą bojek na powierzchni. Patrząc na siatkę, Fisher cicho podziękował Agencji Ochrony Środowiska za to, że przed kilkoma laty nakazała marynarce powiększenie rozmiaru oczek, tak aby żyjące tam
ryby mogły się swobodnie przemieszczać. Oczka były duże, co bardzo ułatwiało mu zadanie.
Gdy sprawdzał czas na wyświetlaczu w prawym górnym rogu maski, dobiegł go hałas ślizgacza. Okręcił się i wodząc ręką po ogrodzeniu, zszedł pionowo do samego dna. Motorówka przepłynęła nad nim. Światło szperacza załamywało się w wodzie i pobłyskiwało na siatce. Gdy łódź się oddaliła, wypłynął trzy metry wyżej i zabrał się do pracy.
Z uprzęży wyjął „ognisty węzeł” - dwadzieścia centymetrów magnezowego lontu. Zapalony magnez, spalając się, przepala praktycznie wszystko, przechodzi przez dowolny materiał niczym nóż przez masło.
Zawiązał lont wokół pręta. Paznokciem nacisnął chemiczny detonator i się cofnął. Rozbłysk oślepiającego białego światła trwał pół sekundy - i siatka zniknęła w chmurze bąbelków. Gdy się rozproszyły, Fisher podpłynął bliżej. Pręt został zgrabnie przecięty na pół, a szeroki na trzydzieści centymetrów otwór powiększył się dwukrotnie. Zanim przepłynął przez dziurę, zdjął i przełożył przez nią akwalung.
Kolejnych dziesięć minut później zatrzymał się przed stalowymi drzwiami hangaru. Wykonano je z blachy falistej i pomalowano na okrętowy popiel. Obrócił się głową w dół i zanurkował głębiej. Włączył latarkę.
Gdy przed szkłem maski ukazało się błotniste dno, odbił w prawo. Minął prawą krawędź drzwi i nagle znalazł to, czego szukał: osadzony w ścianie okrągły właz. Wyciągnął rękę i spróbował przekręcić przypominający kierownicę zawór. Mógł się tego spodziewać: wejście było zablokowane. Według Grimsdottir zabezpieczono je dodatkowo alarmem. Gdyby zaczął przy nim manipulować, łodzie patrolowe otoczyłyby go, nim zdążyłby odpłynąć choćby sto metrów.
- Jest tam kto? - odezwał się przez radio.
- Zgłaszam się, Sam - odpowiedziała Grimsdottir.
- Jestem przy włazie.
- Dobrze. Daj mi trzydzieści sekund. Włamałam się do pokoju kontrolnego hangaru, ale alarmy są zabezpieczone ośmiocyfrowym szyfrem z kluczem publicznym...
- To miło, Anno, ale moglibyśmy sobie darować ten techniczny bełkot?
- Tak, przepraszam. Nie rozłączaj się. - Odezwała się po minucie. - Dobra, zamki i alarmy są rozbrojone.
- Wchodzę - zameldował Fisher.
Pokrętło było dobrze nasmarowane i łatwo się obracało. Kręcił, dopóki nie usłyszał cichego szczęku metalu. Gdy pociągnął delikatnie za koło, właz się otworzył. Wysunął ręce przed siebie i wpłynął do środka.
Ledwie jego płetwy zniknęły w otworze, usłyszał stłumione wycie syren alarmowych. Z oddali dobiegły go zniekształcone przez wodę słowa z głośnika: Uwaga, intruz... Uwaga, intruz... Grupa interwencyjna do zbrojowni. To nie są ćwiczenia! Powtarzam: To nie są ćwiczenia...
WAf tej samej chwili w jego uchu rozbrzmiał przerażony głos fi Grimsdottir.
- Sam, ja...
Fisher nacisnął nadajnik dwa razy, potem raz, nadając w ten sposób Lambertowi i Grimsdottir komunikat: Cisza w eterze. Czekajcie na kontakt.
Wóz albo przewóz, pomyślał. Jeśli wyjdzie teraz, dok zostanie zamknięty i straci jedyną szansę. Jeśli zdecyduje się kontynuować misję, będzie musiał stawić czoło poszukującym intruza służbom interwencyjnym. To była łatwa decyzja. Wybrał drugą możliwość.
Szybko zamknął właz i odepchnął się od ściany. Wyciągnął ręce przed siebie i popłynął w głębinę. Gdy dotknął szorstkiego betonowego dna doku, odbił w prawo i płynął dalej. Miał jedną, jedyną szansę. Hangar przedzielał główny trakt wodny, obudowany z obu stron pomostami. Gdyby udało mu się znaleźć kryjówkę między przęsłami, mógłby przeczekać obławę.
Woda nad nim nagle zmieniła kolor z ciemnozielonego na turkusowy, gdy awaryjne oświetlenie hangaru zalało jego wnętrze jasnym światłem. Usłyszał stłumiony tupot butów i nawołujące się głosy.
Palcami dotknął drewna: pale. Objął przęsło ramieniem i wciągnął się pod pomost. Woda znów pociemniała. Włączył własne oświetlenie; otoczyło go mętnym, czerwonym światłem. Płynął dalej, klucząc między przęsłami. Pokryte szarymi cętkowanymi skorupiakami, przypominały mu nogi słonia.
Gdzieś z tyłu usłyszał stłumione odgłosy skoków do wody. Nurkowie w wodzie, pomyślał. Stoczniowa grupa interwencyjna była dobrze wyszkolona i działała szybko. Nie zatrzymuj się.
Przed oczami wyrosła mu wewnętrzna ściana doku. Spojrzał w górę. Nad głową widział tylko dół pomostu, labirynt przecinających się dźwigarów i łączników.
Opłynął podpory przy samej ścianie, wyłączył oświetlenie i się wynurzył. Zdjął płetwy i przypiął je do pasa. Teraz trudniejsza część, pomyślał. Przydadzą się te wszystkie godziny mozolnych ćwiczeń, mających utrzymać jego niemłode już ciało w formie. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Rękami i nogami zaparty o przęsła, zaczął się wspinać. Mógł polegać tylko na własnych mięśniach. Manewr, znany w świecie wspinaczy jako wejście kominem, wymagał najwyższej koncentracji. Fisher poczuł, jak pod kombinezonem pot spływa mu po plecach. Zacisnął zęby i wspinał się dalej.
Od strony szlaku wodnego usłyszał plusk kolejnych skoków. Ujrzał, jak głowa człowieka w kombinezonie wynurza się na powierzchnię. Światło latarki skakało po przęsłach. Fisher zamarł. Światło minęło go, zatrzymało się na moment, pozostało tak jeszcze przez chwilę i wreszcie przesunęło się dalej. Nurek odwrócił się i odpłynął.
Fisher wspiął się kilka metrów wyżej i spojrzał w górę. Szkielet pomostu miał już w zasięgu ręki. Wyciągnął dłonie, chwycił rurę i podkurczył nogi.
Gdzieś w pobliżu zaskrzeczała krótkofalówka:
- Szefie, tu nurek dwa-jeden. Zbliżam się do ściany północnej, sekcja dziewiąta. Wchodzę między przęsła. Chyba coś widziałem.
- Przyjąłem, dwa-jeden.
Nurek zawrócił. Wisząc zupełnie bez ruchu, Fisher patrzył w lewo. Nurek był coraz bliżej. Z głową na powierzchni płynął w jego kierunku. Światło latarki odbijało się od wody, gdy przepływał między przęsłami.
Cicho i szybko, Sam. Teraz.
Napiął mięśnie brzucha, podciągnął kolana do klatki piersiowej i objął rurę stopami. Ugiął ręce i przywarł do niej całym ciałem. Spojrzał w dół. Nurek był niemal dokładnie pod nim.
Jedną ręką oparł się o sąsiedni dźwigar i przetoczył się na rurę. Leżał nieruchomo na brzuchu. Latarka nurka znów się pojawiła, tym razem jeszcze bliżej. Odbicia jej światła tańczyły z cieniami na elementach konstrukcji.
Fisher zamknął oczy i marzył, aby stać się niewidzialny.
Nic tu nie ma, stary. Same rury, przekonywał go w myślach. Płyń sobie dalej.
Choć minęło mniej niż dwadzieścia sekund, miał wrażenie, że trwało to długie minuty. Wreszcie nurek wyłączył latarkę i odpłynął. Fisher z ulgą wypuścił powietrze.
Do wydania rozkazu wycofania i zakończenia obławy nie miał co robić. Musiał zdecydować, czy tkwić tu i czekać, czy zbadać teren. Wybrał to drugie.
Rzut oka na OPSAT potwierdził jego przypuszczenia: dolna konstrukcja pomostu nie była ujęta w planach doku. Dla pewności raz jeszcze przejrzał schematy. Nic.
Do roboty.
Czołgał się przez labirynt rur, aż natknął się na ażurowy chodnik techniczny. Wokół słyszał bulgotanie wody w rurach, syk pary i niski pomruk transformatorów. Wilgotny sufit ledwie nieco ponad metr nad chodnikiem pokrywały miniaturowe stalaktyty z osadów mineralnych. Z oddali dobiegał szum palników acetylenowych.
Nacisnął implant.
- Zgłaszam się.
- Dzięki Bogu - odpowiedziała Grimsdottir - martwiłam się.
- Nie wiedziałem, że cię obchodzę.
- Głupek. Sam, nie wiem, co poszło nie tak. Byłam pewna, że wyłączyłam awaryjne systemy alarmowe.
- Uroki nowoczesnej technologii. Nic się nie stało.
- Wycofałeś się czy zostałeś? - spytał Lambert. - Głupie pytanie. Cofam to. Co robisz?
- Bawię się w grotołaza, dopóki nie skończą obławy.
-Dobrze...
Odezwał się radiowęzeł.
-Zaczekaj - powiedział Fisher do Lamberta. Zamienił się w słuch.
- Do wszystkich. Koniec alarmu. Grupa interwencyjna zgłosi się do raportu.
- Słyszałem. Uważaj na siebie i bądź w kontakcie - nakazał Lambert.
Fisher się rozłączył.
Skulony, od czasu do czasu prześlizgując się pod węzłami zaworów i plątaninami rur, posuwał się chodnikiem. Co kilka sekund przystawał, żeby przełączyć potrójne gogle na podczerwień i szybko zlustrować teren z przodu. W obłokach pary noktowizor okazał się jednak bezużyteczny. Sam nie widział nic oprócz czerwonych i żółtych plam ciepła na łącznikach.
Szczur wielkości małego kota z piskiem przebiegł mu drogę i pomknął chodnikiem. Fisher uświadomił sobie, że trzyma pistolet. Schował go do kabury. Świetny refleks - skutek nieustannego treningu -sprawiał, że szczury musiały się go bać.
Jeszcze półtora metra i dotarł do rozwidlenia. Włączył podczerwień. Pusto. Chodnik przed nim biegł nie wiadomo dokąd. Szczyt drabiny, którą zauważył po prawej stronie, ginął w mroku.
Bogu dzięki za studzienki.
Drabina miała tylko kilka szczebli i kończyła się przy otworze w stropie. Rzeczywiście przypominał właz studzienki. Sam wyjął kamerę na elastycznym wysięgniku, podłączył przewód do OPSAT-u, odczekał, aż obraz pojawi się na wyświetlaczu, i wysunął kamerę przez jeden z otworów w pokrywie.
Chwilę trwało, nim zrozumiał, co widzi. But. Czarny, skórzany but. Zamarł. Typowa wojskowa Chukka, rozmiar 12. Znał ten model aż za dobrze. Znosił trzy pary podczas BUD/S, sześciomiesięcznego obozu wojskowego dla rekrutów Komanda Foki.
Bardzo powoli wysunął kamerę z otworu.
Do właściciela buta dołączył drugi marynarz. Fisher poczuł gryzącą woń dymu papierosowego.
- Znaleźli coś? - spytał pierwszy.
- Gdzie tam. Wiesz, jak to jest. Zawsze mówią, że to nie ćwiczenia, ale prawie zawsze kantują.
-No... Ale o co biega z tym statkiem? Co to za goście w skafandrach kosmicznych?
- To kombinezony ochronne, idioto. Chronią przed skażeniem biologicznym. Bosman mówi, że to ćwiczenia, aleja tego nie kupuję. Coś chyba...
- Wy dwaj! - przerwał im zachrypnięty głos. - Widzę, że nie macie co robić. Za mną. Coś wam znajdę.
- Pan da spokój, szefie, to tylko chwilunia przerwy.
- Koniec przerwy, chłopaki. Do roboty.
Fisher policzył do trzydziestu i ponownie wsunął kamerę w otwór. Buty zniknęły. Przełączył na podczerwień i zlustrował otoczenie, obracając kamerę o trzysta sześćdziesiąt stopni. Nic. Żadnych ludzi, żadnego ruchu.
Ostrożnie uniósł pokrywę czubkami palców, przesunął ją na bok i wyczołgał się ze studzienki.
Przesunął pokrywę na miejsce, na czworakach przeszedł cztery kroki w prawo i przykucnął za paletą skrzynek. Po obławie w hangarze przywrócono normalne oświetlenie robocze. Zawieszone na belkach pod stropem lampy sodowe zalewały dok matowym światłem. Dalej, między dźwigami portowymi, grupa marynarzy układała skrzynki na ręcznym wózku. Spawarki sypały iskrami wśród siarkowych oparów acetylenu.
Po prawej stronie ujrzał znajomy statek: „Trego”. Przycumowano go dziobem skierowanym ku drzwiom doku. Włazy, iluminatory i okna zasłonięto żółtą folią i zaklejono czerwoną taśmą. Na głównym włazie postawiono namiot - komorę odkażania, jak się domyślał. Wyszło z niej dwoje ludzi z NEST w białych kombinezonach ochronnych. Czekająca na nich trójka tak samo ubranych postaci zaczęła ich spłukiwać spienioną cieczą.
Fisher poczuł skurcz w żołądku. Grimsdottir zapewniała go, że poziom promieniowania na pokładzie „Trego” nie jest niebezpieczny, jednak widok procedury odkażania wzbudził w nim obawy. Na szczęście do uprzęży miał podczepiony kieszonkowy dozymetr kwarcowy, podłączony do implantu i OPSAT-u, który odpowiednio wcześnie ostrzegłby go o ewentualnym niebezpieczeństwie napromieniowania. Przynajmniej teoretycznie.
Dlatego płacą ci grubą forsę, Sam, uspokajał się.
Zlustrował dok i „Trego” przez noktowizor i w podczerwieni. Kiedy upewnił się, że zna już pozycje całego personelu NEST, wybrał najlepszą drogę.
Nie wychodząc z cienia, ruszył ku rufie. Gdy tam dotarł, pod-kradł się do krawędzi doku, chwycił oburącz cumę i, kołysząc się nad wodą, zaczął się wspinać. Dwukrotnie musiał się zatrzymać, gdy postacie w kombinezonach pojawiały się na pokładzie i obok komory odkażania. Wreszcie dotknął barierki, przeskoczył ją i w kucki opadł na pokład.
Zrobił dwa szybkie kroki ku nadbudówce i po drabinie ruszył w górę.
Zdążył pokonać dziesięć szczebli, gdy usłyszał szuranie butów.
Zamarł i spojrzał w dół.
Poniżej przy barierce zatrzymał się pracownik NEST. Zdjął kaptur, odchylił głowę do tyłu i wdychał świeże powietrze.
- Len, gdzie jesteś? - zapytał metaliczny głos.
Facet odpiął od paska krótkofalówkę.
- Na głównym pokładzie - odparł. - Wyszedłem odetchnąć.
- Podejdź za chwilę do sterburty. Czas na zmianę. Trzeba spłukać wychodzących.
- Już idę - naciągnął kaptur i odszedł.
Fisher wspinał się dalej.
Znalezienie właściwego włazu na nadbudówce zajęło mu dwie minuty. Choć droga do maszynowni przez główny pokład byłaby prostsza, musiałby zerwać plomby. Nie dość, że wzbudziłoby to podejrzenia, to jeszcze sprowokowało kolejną obławę.
Wybrany przez niego właz również był zapieczętowany, ale taśma łatwo odrywała się od chropowatego pokładu. Przekręcił koło i uniósł pokrywę. Noktowizorem i w podczerwieni szybko zlustrował wnętrze. Nic. Wsunął do otworu najpierw nogi, potem resztę ciała. Zamknął za sobą klapę i zeskoczył na podłogę.
- Jestem w środku - zameldował.
- Według przechwyconych przez nas przekazów - odpowiedział Lambert - większość personelu NEST pracuje w przedniej części statku. Czymkolwiek jest ta radioaktywna substancja, wygląda na to, że znajduje się gdzieś w zbiorniku balastowym na dziobie. Grim uaktualniła ci OPSAT; wskaźniki zaprowadzą cię do maszynowni.
- Już tu kiedyś byłem.
- Obejrzałem strefy uczęszczane przez pracowników doku - wtrąciła się Grimsdottir. - Moja trasa omija te miejsca.
Fisher sprawdził OPSAT. Na obracalny trójwymiarowy schemat statku nałożona była kropkowana bursztynowa linia. Biegła od jego obecnej pozycji, zaznaczonej niebieskim kwadratem, do maszynowni „Trego”, oznaczonej kwadratem różowym.
- Widzę - odparł Fisher. - Grim, tak dla jasności...
- Masz moje słowo, Sam. Inspektorzy muszą nosić te kombinezony. Przepisy rządowe. Do diabła, przecież jak nikt inny wiesz, jak upierdliwe potrafią być władze. Obliczałam na wszystkie sposoby. Jeśli wyjdziesz stamtąd w ciągu godziny, nic ci nie będzie.
A w ciągu sześćdziesięciu jeden minut? - pomyślał.
Przez lata służby stawał twarzą w twarz z wszystkimi koszmarami, jakie może sobie wyobrazić agent. Jednak promieniowanie wzbudzało w jego sercu szczególny rodzaj mrocznego lęku - jak zresztą u większości ludzi. Niewidoczna radiacja powodowała mutację już na poziomie komórkowym. Nie było przed nią ucieczki. Widział to z bliska i na własne oczy. Okropna śmierć.
Myślami natychmiast przeniósł się do Slipstone. Gdyby rzeczywiście miejskie ujęcie wody zostało skażone jakąś radioaktywną substancją, nie chciał nawet myśleć, przez co przechodziliby ci, co przeżyli: nudności, wymioty, oparzenia skóry, utrata włosów, płyn zbierający się w płucach, przyspieszony rozwój guzów...
Skup się na pracy, Sam. Zajmij się tym, co jest teraz.
Co tu dużo mówić, całkowicie ufał Grimsdottir i Lambertowi. Już dziesiątki razy powierzał im swoje życie. Teraz też tak zrobi.
- Okej - zgodził się - ruszam.
Aby uniknąć zakłóceń, ekipa NEST wyłączyła generatory „Trego” i podłączyła statek do stoczniowego zasilania. Korytarz tonął w mroku, rozświetlanym tylko czerwonymi lampkami na ścianach.
Obserwował OPSAT, a jednocześnie rejestrował każdy ruch w otoczeniu. Przejście kończyło się rozwidleniem. Prawy korytarz prowadził na rufę, lewy na dziób. Poszedł w lewo. Maszynownię miał dwa i pół metra przed i trzy pokłady pod sobą. Żeby się tam dostać, będzie musiał skorzystać z pięciu drabin i dwóch przejść między pokładami.
Gdy schodził po drabinie przy kolejnym rozwidleniu, wyświetlacz OPSAT-u zamigotał. Zamiast „Trego” zaczęły pojawiać się przypadkowe piksele. Przywarł do ściany grodziowej i włączył komunikator.
- Kto zapomniał zapłacić za kablówkę? Mój OPSAT gubi sygnał.
- Grim się tego obawiała - odparł Lambert. - NEST rozmagneso-wuje kadłub.
Statki o stalowym kadłubie z czasem zbierają ładunek magnetyczny, który może zakłócać systemy radiowe i nawigacyjne. W tym przypadku utrudniał on inspektorom NEST rozpoznanie podpisu radiometrycznego substancji ukrytej w zbiornikach balastowych „Trego”. Aby temu zaradzić, użyli emiterów rozmagnesowujących.
- Przełącz na tryb lokalny - poradziła Grimsdottir. - Nadal będziesz miał schemat, ale bez mojej nakładki.
- Spoko. Będę improwizował.
Wrócił na szczyt drabiny. Z kabury na plecach wyciągnął pistolet.
Lekki, kompaktowy SC-20 prócz tego, że strzelał standardowąNATO--wską amunicją bull-pup4 5,56 milimetra i wyposażony był w tłumik redukujący dźwięk i błysk wystrzału, w niczym nie przypominał innych pistoletów. Wyrzutnia nasadkowa umożliwiała wystrzeliwanie najróżniejszych pocisków i urządzeń, jak granaty gazowe, oszałamiające czy zakłócające radarki. Obsługiwała też nieśmiercionośną broń, taką jak gumowe kule czy przylepne paralizatory, jak również elektromagnetyczne głowice z laserowym mikrofonem kierunkowym, urządzenia zakłócające, laserowy skaner komputerowych portów do przechwytywania transmisji z użyciem podczerwieni czy pociski szpiegowskie, jak samoprzylepna kamera bezprzewodowa, wreszcie ASE, miniaturową kamerę z malutkim spadochronem z aerożelu - gadżet, który Fisher nazywał „kulą szpiegulą”.
Aerożel składał się w dziewięćdziesięciu procentach z powietrza, wytrzymywał obciążenie cztery tysiące razy większe niż jego własna masa i miał niewiarygodną powierzchnię krycia: dwadzieścia pięć milimetrów sześciennych żelu mogło pokryć boisko futbolowe od jednego pola karnego do drugiego. Zastosowany w urządzeniu samowyzwala-jący się aerożelowy spadochron wielkości dłoni przez blisko dziewięćdziesiąt sekund utrzymywał w powietrzu kamerę wysokiej rozdzielczości, dzięki czemu Fisher mógł z lotu ptaka obserwować obszar około półtora kilometra kwadratowego.
Dziś raczej nie będzie potrzebował ASE. Miał nadzieję, że amunicji bull-pup SC-20 również nie, ale gumowe kule i przylepne paralizatory mogą okazać się przydatne w razie kłopotów, które napotka na pokładzie „Trego”.
Spojrzał na noktowizor i usłyszał cichy elektroniczny gwizd towarzyszący jego rozruchowi. Zlustrował spowity w mroku pokład poniżej. Nic.
- Schodzę pod pokład - zameldował przez radio.
Z bronią gotową do strzału Fisher zakradł się na następny pokład, skręcił za róg i podążył w stronę rufy. W połowie korytarza nagle zamarł. Przesadnie powoli ukucnął i oparł się na rękach. Przesunął się w lewo i przywarł do grodzi.
Dziewięć metrów dalej widział czerwoną kropkę wielkości ziarnka grochu.
Czujnik, pomyślał. Ale jaki? Ciepła? Ruchu?...
Kropka się przesunęła. To nie czujnik. To tylko żar papierosa. Za drążkiem ktoś stał oparty o ścianę i po kryjomu korzystał z przerwy na papierosa. Czy to ktoś z NEST, czy strażnik, tego Sam nie wiedział. Zaczął się ostrożnie wycofywać, krok za krokiem.
Postać poruszyła się i wyszła zza drążka.
Fisher uniósł SC-20 i przyłożył oko do celownika.
Mężczyzna nasunął na czoło kaptur białego kombinezonu. U pasa miał automatyczny kolt 45 model 1911 - standardowe uzbrojenie personelu wachtowego.
W drugą stronę, marynarzu. Odwróć się w drugą stronę.
Facet ruszył w stronę Fishera. Nagle zatrzymał się i zesztywniał. Przekrzywił głowę. Najwyraźniej zauważył coś w słabym świetle, ale nie był pewien, co to takiego. Sięgnął do kabury.
Fisher strzelił. SC-20 wydał z siebie ledwie słyszalny świst.
Gumowy pocisk uderzył marynarza w mostek. Mężczyzna zgiął się wpół i padł nieprzytomny na pokład. Fisher podbiegł i uklęknął obok niego. Zbadał puls. Był silny i regularny. Chociaż gumowy pocisk zaklasyfikowano jako broń LTL, jego uderzenie było bardzo mocne. Fisher widział ludzi umierających od takiego strzału, zwykle wskutek zakrzepu krwi w płucach.
Wziął kolta strażnika, wyjął magazynek, schował go w wiązce rur pod sufitem i włożył pistolet z powrotem do kabury. Gdyby coś poszło nie tak, będzie do niego strzelała jedna spluwa mniej.
Znalazł ciemny kąt. Zaciągnął tam strażnika, przykrył go kilkoma kawałkami kartonu i nasunął mu kaptur na twarz. Nie sądził, że będzie potrzebował więcej niż dwie godziny - tak długo mężczyzna będzie nieprzytomny - ale dla pewności posłał mu strzałkę w udo.
Dotarł do korytarza prowadzącego do maszynowni i ukucnął przed włazem. Przełączył gogle na podczerwień i podniósł się, żeby spojrzeć przez iluminator. Zatrzymana osiemnaście godzin temu maszynownia była granatową plamą zmąconą tylko żółcią jeszcze ciepłych rur i niebieskimi zarysami silników. Nie zauważył żadnego ruchu.
Sprawdził odczyt dozymetru. Zielono. Jak to mówili o tych zaba-weczkach? To tak jak ze światłami, dowcipkował w myślach. Zielone - dobrze. Czerwone - właśnie rozjechała cię ciężarówka.
Uchylił właz i wśliznął się do środka.
Pomost między silnikami wciąż był wyważony ze wsporników i odrzucony na bok. Fisher zobaczył wąż przeciwpożarowy - którego użył do zatrzymania „Trego” - splątaną zwęgloną masę, owiniętą wokół przekładni redukcyjnej. Ciszę mąciło tylko tykanie stygnących rur i czasem syk pary.
Usłyszał metaliczny szczęk otwieranego włazu. Przełączył gogle na noktowizję i się odwrócił. Do maszynowni weszły dwie osoby w skafandrach.
- Mówiłem ci: nie wiem dlaczego - wyjaśniał jeden z mężczyzn. Głos był stłumiony przez kaptur. - Szef chce jeszcze jeden odczyt, więc robimy jeszcze jeden odczyt. - Uniósł licznik Geigera i wodził nim w powietrzu. Miernik regularnie, rzadko cykał.
- Taja... To miejsce przyprawia mnie o dreszcze.
- Witaj w klubie. Pośpiesz się, chcę to już mieć za sobą.
Ruszyli chodnikiem zakręcającym za grodzią. Fisher odczekał, aż znikną z pola widzenia, wyprostował ręce, podciągnął się na rurze, zaczepiając się stopami, po czym koniuszkami palców chwycił krawędź szyny pod sufitem. Przetoczył się na brzuch, tak aby klatka piersiowa i uda leżały na łącznikach.
Niżej słyszał odgłos kroków.
Licznik Geigera zabrzmiał donośniej.
Fisher wyjął broń. Odbezpieczył ją i przesunął przełącznik w położenie „strzałka”.
Kątem oka przez plątaninę rur dojrzał zbliżające się postacie w skafandrach ochronnych. Dwaj mężczyźni pojawili się na końcu chodnika i przeszli pod Fisherem. Przystanęli przy kratownicy.
- Masz jakieś pojęcie, o co tu chodzi? - zapytał jeden.
- Obiło mi się coś o uszy. Komuś bardzo zależało, żeby zatrzymać tę łajbę.
- Można powiedzieć, że mu się udało jak cholera. Nie ma mowy, żeby to ruszyło. Przekładnia jest usmażona na dobre.
-Nie nasz problem. - Mężczyzna przesunął licznik Geigera najpierw nad silnikami, potem nad kratownicą. Uklęknął i obejrzał wąż przeciwpożarowy. Dźwięk miernika się nie zmienił.
- Nic nie ma. Kontrola? Tu Peterson.
- Melduj.
- Drugie badanie maszynowni wykonane. Czysto.
- Dobrze. Wychodźcie na górny pokład. Czas na zmianę.
Gdy odeszli, Fisher opadł na pokład i stopami naprzód prześliznął się przez kratownicę. Stał po kostki w mieszance piany gaśniczej i wody zęzowej. Ogień to największy wróg statku, zwłaszcza gdy przewozi się niebezpieczne materiały. By zdusić ogień w zarodku, pianę wpompował tam niszczyciel marynarki - pierwszy statek ratunkowy na miejscu zdarzenia.
Tak jak przedstawiały to schematy, wysokoprężne silniki „Trego” były zamocowane na masywnych amortyzatorach. Każdą ze sprężyn wielkości hydrantu przytwierdzono do pokładu śrubami grubości nadgarstka i długości przedramienia.
Jego obawy się potwierdziły, ciasno upakowane sprężyny uniemożliwiały wejście pod silniki. Wyjął kamerkę, przypiął teleskopowy wysięgnik i wsunął całość między sprężyny. Włączył reflektorek kamery. Na wyświetlaczu OPSAT-u pojawił się szorstki metal obudowy silnika. Fisher starannie oglądał jej powierzchnię, centymetr po centymetrze.
Minęły trzy minuty, zanim tabliczka z numerem seryjnym pojawiła się wreszcie na wizji. Fisher ustabilizował obraz i nacisnął migawkę. Wyciągnął i schował kamerę. Zastukał w implant. Odpowiedziała mu cisza w eterze. Spojrzał w górę. Za dużo stali nad głową.
Wyczołgał się z powrotem na chodnik i tą samą drogą wrócił do przejścia. Ponownie zastukał w implant.
- Wyszedłem. Mam numery.
- Dobra robota - zgłosił się Lambert. - Zmiana planów. Udaj się do punktu Bravo.
Punkt Bravo był wyznaczonym miejscem awaryjnej ewakuacji.
- Co się dzieje? - spytał Fisher.
- Chyba wiemy, co się stało z pozostałymi członkami załogi „Trego”.
Sala dowodzenia Wydziału Trzeciego
Przekaz został przechwycony przez NSA z komercyjnego satelity LANDSAT, obraz był więc mocno nachylony, a kolory przyblakłe. Nie było jednak wątpliwości co do samotnego statku na środku plazmowego ekranu.
- „Trego”? - zgadywał Fisher.
- Zgadza się - odparł Lambert. - Dwieście mil od wybrzeża Wirginii, o poranku w przeddzień twojej przygody na pokładzie.
Obraz zmienił się, gdy siedząca na drugim końcu stołu konferencyjnego Grimsdottir postukała w klawisze laptopa. W lewym górnym rogu ekranu pojawił się drugi statek, wyraźnie mniejszy od „Trego”.
-Przenosimy się w czasie. Jest trzydzieści minut później. Zwróć uwagę, że kilwater „Trego” zniknął. Statek nie płynie. - Ponownie postukała w klawiaturę. - Czterdzieści minut później.
„Trego” i druga jednostka stały obok siebie.
- Dwanaście minut później. Zoom.
Ekran zamigotał. Anna przybliżała obraz, dopóki dwa statki nie wypełniły całego ekranu. W wodzie między nimi Fisher dojrzał coś, co przypominało pneumatyczną łódkę typu Zodiak.
- Cała operacja trwa dwadzieścia dwie minuty - wyjaśnił Lambert. - Zodiak płynie do „Trego” z jednym człowiekiem na pokładzie. Dziewiętnaście minut później wraca z dziewięcioma osobami.
- Załoga „Trego” minus jeden - zauważył Fisher.
- Zgadza się. Domyślamy się, że ustawili już automatykę.
-1 ciągnęli słomki, kto zostaje. A właśnie, jak tam nasz jeniec?
- Nadal milczy - odparł Lambert.
Krótko po tym, jak mężczyzna obudził się przykuty do łóżka w izbie chorych Wydziału Trzeciego, Redding zaczął go przesłuchiwać.
Kolejna ciekawa rzecz, której Fisher nie wiedział o Reddingu: w piechocie morskiej przeszedł szkolenie z przesłuchań.
- Przekazujemy go federalnym. Niech oni nad nim popracują. Wracając do „Trego”, oto co wiemy: dziesięć minut po tym, jak załoga weszła na pokład tajemniczego statku, obie jednostki odpłynęły. „Trego” popłynął na zachód, w kierunku wybrzeża, ten drugi - na południe.
- Powiedz proszę, że wiemy coś jeszcze.
Grimsdottir ponownie postukała w klawisze. Pojawiło się inne zdjęcie satelitarne.
- Witamy we Freeport City na Bahamach. Spójrzcie na prawą stronę ekranu. Mamy tu nasz tajemniczy statek, jacht pełnomorski „Duroc”. Zacumował tam wczoraj. Pracuję nad jego danymi rejestracyjnymi.
Fisher kilka sekund przyglądał się łodzi, po czym zwrócił się do Lamberta.
- Kiedy wyruszam?
Wydział Trzeci posiadał prywatne lądowisko trzynaście kilometrów na północny wschód od kwatery głównej NSA. Było tuż po pierwszej w nocy, gdy Fisher zatrzymał samochód na asfaltówce obok boeinga V-22 osprey.
Ospreya Wydział Trzeci używał do misji desantowych i ewakuacyjnych. Zaklasyfikowany jako półhelikopter, półodrzutowiec, został wyposażony w dwa silniki zainstalowane w ruchomych gondolach na końcach skrzydeł. Zachowując zalety śmigłowca - zwrotność i możliwość pionowego startu - mógł latać na pułapach dostępnych tylko samolotom.
Rotory ospreya już pracowały na biegu jałowym. Przez okno oświetlonego kokpitu Fisher widział pilota Birda i drugą pilot Sandy, przygotowujących się do lotu. Bird był typowym chłopakiem z Południa, zarówno pod względem śpiewnego akcentu, jak i wrodzonej beztroski, Sandy - profesjonalistką w każdym calu, jedną z pierwszych kobiet, które przebiły się do tradycyjnie zdominowanych przez samców sił specjalnych.
Fisher wyjął z bagażnika swój worek i podszedł do tylnych schodków. Zdziwił się na widok stojącego przy nich Reddinga.
- Nie wiedziałem, że będę miał towarzystwo - mruknął.
-Nie szło mi z naszym jeńcem, więc pomyślałem, że pomogę ci nie wpakować się w tarapaty.
- Will, ja żyję z ładowania się w tarapaty.
- Jak miło. Mam dla ciebie trochę nowego sprzętu. Wskakuj, przed nami kawał drogi.
Gdy już wystartowali i skierowali się na południe, ze schowka nad głową Redding wyjął czarny worek marynarski i rzucił go na podłogę między fotele. Standardowe wyposażenie operacyjne Fishera przechowywano w kilku miejscach, między innymi w ospreyu. Sam domyślał się, że w worku są same nowinki. Redding rozpiął go i wyciągnął znajomy przedmiot: kombinezon bojowy Fishera - jednoczęściowy czarny skafander z przeróżnymi kieszeniami, kieszonkami i uprzężą niezbędną do zamocowania całego sprzętu. Fisher od razu jednak zauważył, że ten egzemplarz jest inny.
-Pierwsza i najważniejsza rzecz - zaczął Redding - słyszałeś o smoczej łusce?
Fisher słyszał. Wynaleziony przez firmę Pinnacle Armor produkt o nazwie Dragon Skin - czyli właśnie smocza łuska - był pierwszą na świecie odzieżą pancerną dopasowującą się do ruchów użytkownika. Lekkie i elastyczne tworzywo Dragon Skin chroniło nawet przed pociskami z kałasznikowa kaliber 7,62 milimetra. Przez lata w DARPA pracowano nad zbliżonymi do smoczej łuski kompozytami dla agentów specjalnych, ale nie udało się obniżyć wagi na tyle, by można je było zastosować.
- DARPA wreszcie to rozpracowała - westchnął Fisher.
Redding skinął głową.
- Oto kombinezon bojowy Mark V, zwany Rhino-Plate. Waga: kilogram osiemset gramów bez wyposażenia. Grubość: osiem milimetrów. Zewnętrzna powłoka jest z kevlaru; podstawowy materiał: Rhino-Plate; wewnętrzna powłoka to goreteks siódmej generacji.
- Charakterystyka?
- Zatrzymuje odłamki z odległości trzech i sześć dziesiątych metra, pociski karabinowe z czterech i pół metra, kule z pistoletu i ze strzelby - z dwóch i pół. Testy wykazały, że dzięki goreteksowi można utrzymać stałą ciepłotę ciała przy temperaturze zewnętrznej od minus dziewięciu i pół - jeśli włoży się kaptur - do około czterdziestu trzech stopni Celsjusza. Możesz przejść od Alaski po Saharę i ani specjalnie nie zmarzniesz, ani się za bardzo nie spocisz.
- Jest też innego koloru.