Tęcza Sześć. Tom 2 - Tom Clancy - ebook

Tęcza Sześć. Tom 2 ebook

Tom Clancy

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Terroryzm to najpoważniejsze zagrożenie współczesnego świata. Aby je zwalczyć, zostaje powołana do życia supertajna międzynarodowa jednostka antyterrorystyczna o nazwie Tęcza, w skład której wchodzą przedstawiciele jednostek specjalnych państw NATO. Głównym dowódcą zostaje John Clark, znany z wcześniejszych książek Toma Clancy’ego, doskonały agent i wykwalifikowany komandos. Dowódcą jednej z grup szturmowych jest Domingo Chavez, w cywilu zięć Clarka. 
Tuż po uformowaniu oddziałów Tęczy światem wstrząsa seria krwawych zamachów. Czy to seria przypadkowych działań, czy zaplanowany atak na demokrację? Komu może zależeć na wytworzeniu atmosfery paniki? 
Okazuje się, że z pozoru przypadkowe akty terroru są wyreżyserowane, a stawką w grze jest życie całej planety. Niebywały plan ma na celu unicestwienie milionów istnień ludzkich. Przeludniona planeta odetchnie, odrodzą się zanikające gatunki zwierząt, na amerykańskich preriach na nowo pojawią się bizony. Witajcie w utopii szalonych ekologów – o ile przeżyjecie atak Sziwy. 
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Jack Ryan, t. 10 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Gminna Bibliotek Publiczna im. Marii Dąbrowskiej w Komorowie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (3)  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 652

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zbych012

Nie oderwiesz się od lektury

super extra trzyma cały czas w napieciu
00
kar_pul

Nie oderwiesz się od lektury

lierówki to zmora
00

Popularność




Tęcza Sześć

TOM II

 

Tytuł oryginału

Rainbow Six

 

Copyright © 1998 by Rubicon, Inc.

 

Redaktor

Zbigniew Warzęcha

 

Konsultant

Janusz Muś

 

Skład i łamanieWydawnictwo Adamski i Bieliński,

 

For the Polish edition

Copyright © 1998 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński

 

ISBN 83-87454-25-7

 

Wydawnictwo Adamski i Bieliński

Warszawa 1998

E-mail: [email protected]

 

ark. wyd. 30; ark. druk. 26

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca SA w Krakowie, ul. Wadowicka 8

zam. 936/98

 

 

 

Tom Clancy

Tęcza Sześć

TOM II

tłumaczyliKrzysztof Sokołowski i Andrzej Zieliński

WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI

WARSZAWA 1998

19. Kuracja

Tego dnia zmarli trzej pijaczkowie, wszyscy na skutek wewnętrznych krwotoków w górnych partiach przewodu pokarmowego. Killgore zbadał ich osobiście. Dwóch zmarło w ciągu jednej godziny, trzeci pięć godzin później. Morfina pomogła im odejść w stanie błogiej nieświadomości. Pozostało pięciu z początkowej dziesiątki. Żaden z nich nie miał doczekać przyszłego tygodnia. Śmiertelność Sziwy przekroczyła najśmielsze oczekiwania, zaś zaraźliwość wirusa okazała się zgodna z prognozami Maggie. System przenoszenia choroby zadziałał. Udowodniła to Mary Bannister, Obiekt K4, która właśnie zgłosiła się do centrum diagnostycznego z oczywistymi objawami choroby. Do tej chwili Projekt jawił się jako nieprzerwane pasmo sukcesów. Rzeczywistość w pełni odpowiadała założeniom testu i prognozom z eksperymentów.

– Bardzo boli? – spytał skazaną na śmierć pacjentkę doktor Killgore.

– Bardzo. Bolą mnie mięśnie i stawy. Zupełnie jak przy grypie albo jeszcze bardziej.

– Cóż, masz nieco podwyższoną temperaturę. Wiesz może, gdzie się zaraziłaś? Pojawiła się nowa odmiana grypy z Hongkongu, i wygląda na to, że ją właśnie złapałaś.

– Może w pracy, nim przeniosłam się do was? Nie pamiętam. Wyzdrowieję, prawda? – Mimo Valium, które codziennie dostawała w jedzeniu, dziewczyna była wyraźnie zaniepokojona.

– Jasne. – Killgore uśmiechnął się pod chirurgiczną maską. – Ta odmiana grypy jest zagrożeniem wyłącznie dla dzieci i osób starszych, co przecież nie dotyczy ciebie.

– No... nie. – Pacjentka odpowiedziała mu uśmiechem. Lekarz był dobrej myśli, a to zawsze uspokajało pacjentów.

– Doskonale. Założymy kroplówkę, by nie dopuścić do odwodnienia. A tę odrobinę bólu z pewnością zwalczy kropla morfiny. Zgoda?

– To pan jest lekarzem.

– No właśnie. A teraz ramię nieruchomo proszę, może zaboleć... już. I jak tam?

– Można wytrzymać.

– Świetnie. – Killgore włączył kilka przycisków na dozowniku kroplówki. Morfina błyskawicznie dotarła do krwiobiegu.

– Oooch, ooo... tak... – jęknęła z błogością dziewczyna. Sam Killgore nie znał tego uczucia, miał jednak wrażenie, że jest ono niemal seksualne – narkotyk obmywający i uspokajający ciało. Napięcie mięśni znikło w jednej chwili, widać było, jak ciało się odpręża. Największa zmiana zaszła w ustach, zaciśniętych w jednej chwili, a w następnej rozchylonych niczym we śnie. Szkoda jej. K4 nie była piękna, ale mogła się podobać i, sądząc z tego, co widział na monitorach, potrafiła zaspokoić partnerów, choć może tylko w wyniku podawanych jej środków uspokajających. Dobra w łóżku czy nie, miała jednak umrzeć w ciągu pięciu do siedmiu dni, mimo najlepszej opieki lekarskiej, którą zamierzał ją otoczyć. Miała, między innymi, otrzymywać Interleuken-3a, wyprodukowany niedawno przez znakomity zespół naukowców ze SmithKline jako środek do stosowania w leczeniu raka. Oferował on także pewne szanse w kuracjach infekcji wirusowych, co było wyjątkiem w świecie medycyny. W jakiś sposób wzmacniał system odpornościowy organizmu poprzez mechanizm nie w pełni jeszcze zrozumiały. Należało przyjąć, że to on zostanie zastosowany w chwili, gdy Sziwa przejdzie w stadium epidemii, należało więc potwierdzić jego nieskuteczność. Nieskuteczny był w przypadku alkoholików, ale teraz trzeba było jeszcze przebadać go na pacjentach zdrowych, mężczyznach i kobietach, tak dla pewności. Przykre to, pomyślał Killgore, przecież ta dziewczyna jest nie tylko numerem, ma twarz, ma nazwisko. Ale to samo przytrafi się milionom... nie, miliardom innych. Z nimi będzie już łatwiej. Ich twarze obserwować będzie na ekranie telewizyjnym, a to, co pokazują w telewizji nie ma przecież nic wspólnego z rzeczywistością, prawda? Telewizja to tylko plamki na fosforyzującym ekranie.

Sam pomysł był wyjątkowo prosty. Szczur, Świnia, pies, chłopiec – czy też, w tym przypadku, dziewczyna. Wszyscy mieli jednakowe prawo do życia. Wyczerpujące testy Sziwy przeprowadzono na małpach, wobec których okazał się on niemal stuprocentowo śmiertelny. Killgore obserwował wszystkie te testy, czuł ból niemalże inteligentnych obiektów równie rzeczywisty jak ból K4, choć w przypadku małp nie można było zastosować morfiny. Nienawidził tego etapu badań, nienawidził zadawania bólu niewinnym stworzeniom, z którymi nie był w stanie rozmawiać, którym nic nie można było wytłumaczyć. W sensie ogólnym było to, oczywiście, wytłumaczalne – małpy ocalały miliony, być może miliardy żywych stworzeń przed zniszczeniem przez ludzi – ale dla niego i jego kolegów cierpienie zwierząt było czymś nieznośnym, bo przecież wszyscy oni rozumieli wszystkie stworzenia wielkie i małe, a zwłaszcza małe, niewinne, zdane na łaskę wielkiego dwunoga, dla którego nie znaczyły dosłownie nic. Nie znaczyły zapewne nic i dla K4, choć nigdy jej o to nie zapytał. Bo i po co zaciemniać obraz? Jeszcze raz spojrzał na dziewczynę. Pod wpływem narkotyku straciła kontakt z rzeczywistością. W odróżnieniu od małp nie cierpiała. Akt miłosierdzia, prawda?

– O jaką tajną operację chodzi? – spytał przez bezpieczną linię telefoniczną oficer dyżurny.

– Nie mam pojęcia, ale pamiętajcie, że to poważny człowiek. Pułkownik Innostrannowo Uprawlenija, jeśli pamiętacie, Czwarty Zarząd, Departament S.

– A tak, znam go. Spędzał sporo czasu w Fensterwalde i w Karlovych Varach. Zredukowano go z wieloma innymi dobrymi ludźmi. Co porabia teraz?

– Nie wiem, ale oferuje nam informacje o tym Clarku w zamian za to, co mu dostarczymy. Wasiliju Borysowiczu, rekomenduję zawarcie układu.

– Clark? Znamy go. Spotkał się osobiście z Siergiejem Nikołajewiczem – powiedział do rezydenta oficer dyżurny Centrali. – Starszy oficer terenowy, typ wojskowy, ale także wykładowca w Akademii CIA w Wirginii. Wiemy, że jest blisko z Mary Patricią Folejewą i jej mężem. Mówią również, że słucha go prezydent. Tak, sądzę, że bylibyśmy zainteresowani jego obecnym zajęciem.

Telefon, przez który rozmawiali, był rosyjską wersją amerykańskiego STU-3, skradzionego przez zespół pracujący dla Wydziału Technicznego Pierwszego Głównego Zarządu. Dokładnie skopiowany mikroprocesor kodował sygnały przychodzące i wychodzące w 128-bitowym systemie kodowania, którego klucz zmieniał się co godzinę, zmienny był także kod użytkownika, zapisany na używanej przez niego plastikowej karcie. System STU okazał się odporny na wszelkie próby złamania go, nawet przy pełnej znajomości składającego się nań sprzętu, Rosjanie założyli więc, że Amerykanie będą z tym mieli te same problemy. W końcu przecież przez stulecia Rosja dawała światu najlepszych matematyków, lecz nawet najlepsi z najlepszych nie byli w stanie opracować teoretycznego modelu złamania systemu kodującego.

Dzięki rewolucyjnemu zastosowaniu teorii kwantowej w systemie zabezpieczenia komunikacji, Ameryka dysponowała systemem szyfrującym tak skomplikowanym, że rozumiała go zaledwie garstka ludzi z Sekcji Łączności Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Lecz nie w tym przecież rzecz, by zrozumieć jego działanie. Prawdziwą pracę wykonywały najpotężniejsze na świecie superkomputery. Znajdowały się one w podziemiach wielkiego budynku kwatery głównej

ABN, przypominających lochy starego zamku, których strop podtrzymywały nagie stalowe podpory. Pomieszczenia te przygotowano specjalnie z myślą o komputerach. Największym z nich był Super-Connector, wyprodukowany przez firmę Thinking Machines Inc z Cambridge w stanie Massachussets. Zaprojektowana specjalnie dla potrzeb NASA maszyna przez sześć lat praktycznie nie była używana, ponieważ nikt nie umiał jej odpowiednio oprogramować, ale nadejście teorii kwantowej zmieniło także i to, i teraz potwór ten pracował radośnie pełną parą, podczas gdy jego operatorzy skrobali się po głowach niepewni, czy znajdzie się ktoś gotów zaprojektować następną generację tego typu superkomputerów.

W Fort Meade odbierano przeróżne sygnały z całego świata. Ich źródłem był także GCHQ, brytyjski Zarząd łączności Rządowej w Cheltenham, siostrzana służba ABN w Europie. Brytyjczycy wiedzieli, komu przypisane były poszczególne numery w ambasadzie Rosji w Londynie – nawet upadek ZSRR nie spowodował ich zmiany – a ta informacja pochodziła od rezydenta. Jakość dźwięku pozostawiała wiele do życzenia i nie pozwalała na identyfikację głosu – rosyjska wersja STU gorzej od amerykańskiej przetwarzała sygnał na cyfrowy – ale po dekryptażu słowa można było zrozumieć z łatwością. Odcyfrowany sygnał załadowano do kolejnego komputera, który z bardzo niewielkim marginesem błędu przełożył rozmowę z rosyjskiego na angielski. Ponieważ wyszła od londyńskiego rezydenta do Moskwy, przeskoczyła w kolejce na sam początek. Odkodowano ją, przetłumaczono i wydrukowano w niespełna godzinę. Następnie bez zwłoki przesłano ją do Cheltenham, a w Fort Meade skierowano do oficera łącznościowego, którego zadaniem było przekazać ją do wszystkich zainteresowanych. W tym wypadku zainteresowanym był niewątpliwie dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej oraz, ponieważ dotyczyła jednego z agentów terenowych, także zastępca dyrektora do spraw operacyjnych. Pierwszy z nich był bardziej zajęty niż drugi, nie miało to jednak szczególnego znaczenia, ponieważ byli małżeństwem.

– Ed? – rozległ się w telefonie głos żony Eda Foleya.

– Tak, kochanie? – odparł Ed.

– Ktoś w Wielkiej Brytanii interesuje się Johnem Clarkiem. Edowi opadła szczęka.

– Naprawdę? Kto?

– Szef londyńskiej rezydentury rozmawiał ze swym przełożonym w Moskwie. Przechwyciliśmy ich rozmowę. Powinieneś mieć tę wiadomość na biurku.

– Dobra. – Ed Foley przerzucił spory plik papierów. – Tak, mam. Ciekawe – powiedział do telefonu. – 0 informacje prosił Dmitrij Arkadijewicz Popow, były pułkownik w... Facet od terrorystów! A ja myślałem, że ich wszystkich zredukowano... Aha, zredukowano, przynajmniej jego.

– Eddie, rosyjski specjalista od terroryzmu interesuje się Tęczą Sześć. Nie wydaje ci się to zastanawiające?

– A owszem, wydaje. Wysłać to Johnowi?

– Jasne – odparła natychmiast pani dyrektor do spraw operacyjnych.

– Wiemy coś o Popowie?

– Sprawdziłam w komputerze. Nic. Zakładam mu nowy plik Może Angole coś mają.

– Mam zadzwonić w tej sprawie do Basila?

– Sprawdźmy najpierw, co się z tego wykluje. Ale wyślij zaraz faks do Johna.

– Jak tylko przygotuję wstępną notatkę – obiecała Mary Pat Foley.

– Pamiętaj o meczu. – W lidze hokeja Washington Capitals mieli coraz większą szansę na playoff. Tego wieczora grali decydujący mecz z Flyersami.

– Nie zapomniałem. Do zobaczenia, robaczku.

– Bill – czterdzieści minut później powiedział do słuchawki John. – Możesz przyjść do mnie?

– Już idę, John. – Bill pojawił się w drzwiach po niespełna dwóch minutach. – Co się dzieje?

– Zerknij na to, przyjacielu. – Clark podał mu kartkę z tłumaczeniem rozmowy.

– O, cholera – westchnął Anglik, czytając drugą stronę. – Popow, Dmitrij Arkadijewicz. Nic mi to nie mówi... Aha, w Langley też go nie znają. Cóż, nikt nie zna ich wszystkich. Mam zadzwonić w tej sprawie do Century House?

– Sądzę, że i tak porównamy nasze akta z waszymi, ale telefon nie zaszkodzi. Okazuje się, że Ding mógł mieć rację. O ile chcesz się założyć, że to nasz facet? Kto jest twoim najlepszym przyjacielem w Służbie Bezpieczeństwa?

– Cyril Holt – odparł bez wahania Tawney. – Zastępca dyrektora. Znam go z Rugby. Był o rok niżej. Niezwykły facet. – Nie musiał wyjaśniać Clarkowi, że więzi szkolne były wciąż bardzo istotnym czynnikiem kształtującym brytyjskie społeczeństwo.

– Chcesz go w to wciągnąć?

– No pewnie!

– Dobra, dzwoń do faceta. Jeśli mamy się ujawnić, chcę, żebyśmy to my podjęli tę decyzję, a nie cholerni Rosjanie.

– Więc znają twoje nazwisko?

– I nie tylko. Spotkałem się z przewodniczącym Gołowką. To on w zeszłym roku pomógł mi i Dingowi dostać się do Teheranu. Prowadziłem z Ruskami kilka wspólnych operacji, Bill. Wiedzą o mnie wszystko, łącznie z rozmiarem fiuta.

Tawney nie zareagował. Nauczył się już jak obrazowo wysławiają się czasem Amerykanie. Momentami było to bardzo zabawne.

– Wiesz, John, nie powinniśmy przesadnie podniecać się tą informacją – powiedział tylko.

– Bill, spędziłeś w terenie tyle czasu co ja, a może i więcej. Jeśli coś ci tu nie śmierdzi, lepiej każ sobie przeczyścić zatoki. – Clark przerwał na chwilę. – Mamy tu kogoś – mówił dalej – kto zna mnie z nazwiska i sugeruje Rosjanom, że może im powiedzieć, co robię teraz. On musi wiedzieć, człowieku. Wybrał sobie na powiernika rezydenta w Londynie, nie w Caracas. Facet od terroryzmu, facet, który zapewne zna nazwiska i numery telefonów, a my od chwili powstania mieliśmy trzy ataki terrorystów. Zgodziliśmy się, że to sporo jak na tak krótki czas, a teraz ten facet pojawił się w okolicy, węsząc wokół mnie. Bill, najwyższy czas, żeby się przesadnie podniecić.

– Masz rację, John. Zadzwonię do Cyrila. – Z tymi słowami Tawney wyszedł z pokoju.

– O, kurwa! – westchnął John Clark, gdy tylko został sam. Tak wyglądała sprawa z „czarnymi” operacjami. Prędzej czy później jakiś palant włączy światło i najczęściej będzie to ktoś, z kim wcale nie chcesz siedzeć w jednym pokoju. Skąd, u diabła, wziął się przeciek w tej sprawie? Opuścił wzrok na biurko, twarz mu stężała. Ludzie, którzy go znali wiedzieli, że w tym momencie jest to człowiek bardzo niebezpieczny.

– Niech to szlag – powiedział siedzący za biurkiem w kwaterze głównej FBI dyrektor Murray.

– Słusznie, Dan. To najwłaściwsze podsumowanie sytuacji – zgodził się z nim Ed Foley, przemawiający z wysokości swego gabinetu na szóstym piętrze w Langley. – Skąd się wziął ten przeciek?

– A skąd ja mam, do cholery, wiedzieć? Masz o tym Popowie coś, czego nie wiem?

– Sprawdzę z wydziałami wywiadu i terroryzmu, i przekażę ci wszystko, co znajdziemy. Co z Angolami?

– Jak znam Johna, już telefonuje do Piątki i Szóstki. Od wywiadu ma Billa Tawneya, a Bill to facet z górnej półki. Znasz go?

– Nazwisko owszem, ale nie mogę dopasować do niego twarzy. Co sądzi o nim Basil?

– Twierdzi, że to jeden z jego najlepszych analityków, i że był doskonałym agentem terenowym. Ten rozdział kariery skończył kilka lat temu. Podobno ma dobrego nosa.

– Jak poważne jest zagrożenie?

– Na razie nie umiem powiedzieć. Rosjanie dobrze znają Johna, z Tokio i Teheranu. Gołowko poznał go osobiście, dzwonił do mnie specjalnie, żeby podziękować mu za robotę, którą odstawili w Iranie z Chavezem. Wygląda na to, że dobrze im się razem pracowało, ale to w końcu biznes, nic osobistego, rozumiesz?

– Rozumiem, Don Corleone. No dobrze, czego ode mnie chcesz?

– Gdzieś jest przeciek. W tej chwili nie mam pojęcia gdzie. O Tęczy rozmawiali przy mnie wyłącznie ludzie, którzy mieli prawo znać tę nazwę. Podobno potrafią trzymać gębę na kłódkę.

– Pewnie – prychnął Murray. Taki przeciek mogli przecież puścić wyłącznie ludzie zaufani, ludzie, którzy przeszli przez sito badań prowadzonych przez agentów FBI. Tylko osoba zaufana i sprawdzona może naprawdę zdradzić swój kraj, a FBI na nieszczęście nie znalazła jeszcze sposobu na prześwietlenie ludziom mózgu i serca. A jeśli przeciek był nieświadomy? Nawet podczas przesłuchania człowiek nieostrożny nie byłby w stanie powiedzieć, co się stało. Bezpieczeństwo i kontrwywiad to dwa największe problemy stojące przed agencjami wywiadowczymi całego świata. Dzięki Bogu, pomodlił się w sercu, za kryptografów ABN, zawsze najlepszych i najbardziej godnych zaufania ludzi w służbach kontrwywiadowczych Ameryki.

– Bill, nasz dwuosobowy zespół siedzi na Kirilience niemal bez przerwy. Właśnie sfotografowali go, kiedy w swym ulubionym pubie pił piwko z jakimś facetem – poinformował kolegę z Szóstki CyriI Holt.

– To może być nasz człowiek – stwierdził Tawney.

– Całkiem prawdopodobne. Chcę zobaczyć, co przechwyciliście. Mam przyjechać?

– Przyjedź. Tak szybko jak się da.

– W porządku. Będę za dwie godziny. Mam jeszcze na biurku parę spraw.

– Doskonale.

Jedno było pocieszające: nie wątpili, że telefon jest bezpieczny, a to z dwóch powodów. System STU-4 można było złamać, ale tylko za pomocą techniki, którą dysponowali wyłącznie Amerykanie... A w każdym razie tak sądził. Co więcej, linie telefoniczne generowane były komputerowo. Ponieważ brytyjski system telefoniczny był w całości państwowy, komputery central mogły losowo przerzucać rozmowy na różne linie uniemożliwiając ich podsłuchanie, chyba żeby ktoś podłączył się do aparatów rozmówców. By temu zapobiec, technicy sprawdzali linię raz w miesiącu... A jeśli któryś z techników pracuje dla drugiej strony? – pomyślał Tawney. Nie sposób zabezpieczyć się przed wszystkim i choć utrzymanie ciszy telefonicznej uniemożliwiłoby potencjalnym przeciwnikom zdobycie informacji, powodowałoby także zatrzymanie przepływu informacji w obrębie rządu i cała maszyna administracyjna zatrzymałaby się natychmiast z piskiem opon.

– No dobra, gadaj – powiedział Clark do Chaveza.

– Spokojnie, panie C, nie przewidziałem zwycięzcy kolejnej World Series. To przecież było całkiem oczywiste.

– Może i oczywiste, Domingo, ale w końcu ty powiedziałeś to pierwszy.

Chavez skinął głową.

– Problem w tym, co mamy, do cholery, zrobić. John, jeśli gość zna nazwisko albo już wie, albo z łatwością dowie się, gdzie stacjonujesz, a to już dotyczy nas. Jezu, potrzebny mu wyłącznie kumpel w firmie telefonicznej i już ma nas namierzonych. Pewnie ma też twoje zdjęcie i opis. Zdobędzie numer rejestracyjny i już może cię śledzić.

– Na tyle szczęścia nie możemy liczyć. Potrafię wykryć ogon i zawsze mam ze sobą telefon komórkowy. Bardzo bym chciał, żeby ktoś czegoś spróbował. Wziąłbyś paru chłopaków i dorwał frajera, z którym moglibyśmy później przeprowadzić przyjacielską rozmowę.

Chavez uśmiechnął się chłodno. John Clark wiedział, jak wyciągać z przesłuchiwanego informacje, choć jego techniki nie odpowiadały zasadom propagowanym w policyjnych podręcznikach.

– Pewnie, John – powiedział. – Ale na razie nie możemy zrobić nic. Musimy uważać i czekać, aż ktoś coś nam dostarczy.

– Nie podoba mi się to.

– Rozumiem cię, człowieku, ale świat, w którym żyjemy, nie jest doskonały. Co mówi Bill Tawney?

– Jeszcze dziś ma przyjechać do niego facet z Piątki.

– Pracują nad tym zawodowcy z Dover. Niech robią co do nich należy – stwierdził Ding. Była to dobra rada, tak naprawdę jedyna w tej sytuacji. Z drugiej strony wiedział, że Clark też o tym wie i wiedział, że John jest wściekły. Szef lubił załatwiać sprawy po swojemu, a nie czekać, aż ktoś je za niego załatwi. Jeśli miał jakąś słabość, to właśnie tę. Potrafił być cierpliwy w robocie, ale nie umiał czekać, aż zdarzy się coś, na co nie ma wpływu. Cóż, nie ma ludzi doskonałych.

– Dobra, wiem. A jak tam twoi ludzie?

– Surfują na wysokiej fali, człowieku, a czekają na jeszcze większą. John, nigdy nie widziałem tak wspaniałego morale. Robota w Parku Światowym cholernie ich rozochociła. Moim zdaniem moglibyśmy podbić świat, gdyby tylko źli faceci odpowiednio się ustawili.

– Orzeł nieźle wygląda w klubie, nie?

– Jak cholera, panie C. Po tej robocie nikt nie ma koszmarów... Chociaż, ta dziewczynka... Niemiło było na to patrzyć, choć i tak umierała. Ale dorwaliśmy sukinsynów, a towarzysz Carlos wciąż siedzi w pierdlu. Nie sądzę, by komuś jeszcze zachciało się ryzykować dla tego dupka.

– Francuzi poinformowali mnie, że on o tym wie.

– Doskonale. – Chavez wstał. – Muszę wracać. Informuj mnie na bieżąco, dobrze?

– Jasne, Domingo – obiecał Tęcza Sześć.

– No więc, co pan właściwie robi? – spytał hydraulik.

– Sprzedaję narzędzia hydrauliczne – odparł Popow. – Klucze i tak dalej, hurtowo, dystrybutorom i odbiorcom indywidualnym.

– Naprawdę? Ma pan coś dobrego?

– Klucze hydrauliczne Rigid. Ze Stanów. Najlepsze na świecie, sprzedajemy je z wieczną gwarancją. Jeśli któryś pęknie, wymieniamy go za darmo, nawet po dwudziestu latach. Mam jeszcze trochę innego towaru, ale klucze Rigid są najlepsze.

– Tak? Słyszałem o nich, ale nigdy ich nie używałem.

– Mechanizm zaciskowy jest nieco stabilniejszy niż w angielskich kluczach Stillson, ale poza tym największa różnica jest w gwarancji. Bo wie pan, sprzedaję ten towar od... no, dobrych czternastu lat i na tysiące sprzedanych kluczy złamał się jeden.

– Tak? Bo ja złamałem klucz w zeszłym roku – przyznał hydraulik

– A jest coś dziwnego w tej pracy w bazie?

– Tak naprawdę to nie. Hydraulik jest hydraulikiem. Niektóre urządzenia są dość stare... na przykład chłodziarki do wody. Cholernie trudno dostać części, a oni nie mogą się zdecydować na kupienie nowych. Cholerni rządowi biurokraci. Tygodniowo na amunicję do cholernych karabinów maszynowych wydają chyba tysiące, ale żeby kupić chłodziarki do wody, którą ci faceci piją litrami? Mowy nie ma! – Hydraulik uśmiał się serdecznie i pociągnął łyk piwa.

– A jacy oni właściwie są?

– SAS? Fajni i piekielnie grzeczni. W ogóle nie sprawiają kłopotów, ani mnie, ani moim kumplom.

– A Amerykanie? – spytał Popow. – Nigdy tak naprawdę żadnego nie poznałem, ale słyszy się różne opowieści, jak to lubią robić rzeczy po swojemu...

– Nic o tym nie wiem. No, to znaczy, pojawili się w bazie zupełnie niedawno, ale tych paru z którymi pracowałem, są zupełnie jak nasi tylko... Mówiłem już panu, chcą dawać napiwki! Cholerni Jankesi! Ale bardzo przyjacielscy. Większość z nich ma dzieci. Uczą się teraz, jak grać w prawdziwą piłkę nożną, a nie ten tam ich futbol, przynajmniej niektóre. A pan... Co pan tutaj robi?

– Spotykam się z właścicielami sklepów, próbuję namówić ich, żeby sprzedawali moje narzędzia. No i z miejscową hurtownią.

– Lee and Dopkin? – Hydraulik tylko pokręcił głową. – Dwa stare pierniki, już się nie zmienią. Przykro mi, ale lepiej chyba pójdzie panu z małymi sklepikami niż z nimi.

– A pana warsztat? Może panu uda mi się sprzedać moje narzędzia?

– Forsy nie mam za dużo... Ale dobrze, przyjrzę się im.

– To kiedy mogę przyjechać?

– Baza jest raczej dobrze zabezpieczona. Nie wiem, czy pozwolą mi wprowadzić pana do środka... No dobrze, wjedzie pan ze mną. Jutro po południu będzie w porządku?

– Oczywiście. Gdzie się spotkamy?

– Może być tutaj?

– Oczywiście – ucieszył się Popow. – Doskonale.

– No to świetnie. Zjemy sobie lunch i pojedziemy moim samochodem.

– Czekam w południe. Z narzędziami.

Cyril Holt przekroczył już pięćdziesiątkę. Wyraz zmęczenia na twarzy, doskonale skrojony, elegancki garnitur oraz drogi krawat – Clark zdążył się już zorientować, że ubrania w tym kraju są doskonałej jakości, za którą słono się płaci – sprawiały, że wyglądał jak typowy wyższy urzędnik państwowy.

– No więc – powiedział – zdaje się, że mamy problem?

– Czytał pan to, co przechwyciliśmy?

– Owszem. – Brytyjczyk skinął głową. – Wasi ludzie z ABN zrobili dobrą robotę. – Nie musiał dodawać, że jego ludzie też się popisali, identyfikując linię używaną przez rezydenta.

– Niech mi pan opowie o Kirilience – poprosił Clark.

– Kompetentny facet. Ma pod sobą jedenastu agentów terenowych i pewnie paru okazjonalnych pomocników do odbierania przesyłek i tak dalej. Wszyscy jego ludzie są „legalni”, to znaczy mają przykrywkę dyplomatyczną. Oczywiście, prowadzi też paru „nielegalnych”. Znamy dwóch z nich, są biznesmenami robiącymi prawdziwe interesy jako przykrywkę. Zbieramy na nich materiały już od jakiegoś czasu. W każdym razie Wania jest kompetentny i zdolny. Jego przykrywka to trzeci sekretarz ambasady, a swoje obowiązki wypełnia jak prawdziwy dyplomata. Lubiany przez ludzi, którzy go dobrze znają. Bystry, dowcipny, fajnie pije się z nim piwo. Niech pan sobie wyobrazi, woli piwo od wódki. Chyba bardzo podoba mu się w Londynie. Żonaty, dwójka dzieci, o ile mogliśmy stwierdzić, żadnych kompromitujących nałogów. Żona nie pracuje, ale z jej strony nie stwierdziliśmy niczego szczególnego. Z tego co wiemy, normalna gospodyni domowa. Społeczność dyplomatyczna lubi ją także. – Holt wyjął fotografię obydwojga. – No więc – ciągnął – dokładnie wczoraj nasz przyjaciel popijał piwo w swym ulubionym pubie. Kilka przecznic od ambasady w Kensington, w pobliżu pałacu, tę ambasadę mają od czasu carów, podobnie ma się sprawa z naszą ambasadą w Waszyngtonie. Oto zdjęcia faceta, z którym popijał.

Zebrani przyjrzeli się kolejnemu zdjęciu. Twarz, na co przede wszystkim zwrócili uwagę Clark i Tawney, była do obrzydzenia zwyczajna. Szatyn, piwne oczy, regularne rysy – widok równie niezwykły jak pojemnik na śmieci przy kuchennym wyjściu z ogródka. Na zdjęciu mężczyzna był w garniturze i krawacie. Wyraz twarzy obojętny: mógł dyskutować z rezydentem na temat piłki nożnej, pogody, kolejnego zaplanowanego morderstwa... Wszystko było możliwe.

– Przypuszczam, że ma stałe miejsce? – zauważył Tawney.

– Nie. Zazwyczaj pije przy barze, a jeśli już siada przy stoliku, to nigdy dwa razy z rzędu przy tym samym. Myśleliśmy o założeniu podsłuchu – wyjaśnił Holt – ale technicznie jest to trudne, no i knajpiarz wiedziałby, oczywiście, że coś się dzieje. Bardzo wątpię czy podsłuch przyniósłby jakieś pozytywne rezultaty. Aha, przy okazji, doskonale mówi po angielsku. Właściciel ma go za rodowitego Brytyjczyka z północy.

– Wie,że za nim chodzicie? – spytał Tawney, nim Clark zdążył zadać to imanie.

Holt wzruszył ramionami.

– Trudno powiedzieć, ale uważamy, że nie. Zespoły zmieniają się często, a to są moi najlepsi ludzie. Chodzą do pubu regularnie, nawet jeśli faceta w nim nie ma, na wypadek, gdyby nasz klient miał tam kogoś kryjącego mu tyły. Rozmieszczenie budynków w okolicy jest takie, że łatwo tropić go za pomocą kamery. Widzieliśmy kilka możliwości przekazania materiałów „na mijankę”, ale wszyscy przecież wiecie, jak to naprawdę wygląda. Na zatłoczonym chodniku wszyscy od czasu do czasu wpadamy na innych ludzi, chociaż niczego im nie przekazujemy. Dlatego uczymy tej techniki agentów terenowych. Kiedy na ulicy jest tłok, można celować w faceta z kilku kamer, a i tak niczego się nie zauważy.

Clark i Tawney skinęli głowami. Metoda przekazywania materiałów „na mijankę” istniała prawdopodobnie od początków szpiegostwa. Idziemy ulicą i mamy tylko udać, że się o kogoś przypadkowo ocieramy. Ktoś w tym momencie wręcza nam coś do ręki albo wrzuca do kieszeni. Wystarczyło minimum praktyki, by niezauważenie przeprowadzić wymianę. Była to najprostsza umiejętność agenta terenowego i przekleństwo wszystkich kontrwywiadów świata.

Jeśli Kirilienko przekazał coś temu Popowowi, mieli przynajmniej zdjęcie sukinsyna. Być może sukinsyna. Nikt nie mógł im przecież zagwarantować, że Kirilienko pił z „ich” facetem. Może był wystarczająco bystry, by w pubie pogadać z przypadkowym nieznajomym, tylko po to, żeby zainteresować ludzi z Piątki i zmusić ich do sprawdzania kogoś przypadkowego. Sprawdzenie wymagało ludzi i czasu, a Służba Bezpieczeństwa ani jednego, ani drugiego nie miała w nadmiarze. Wywiad i kontrwywiad pozostawały najbardziej zagmatwaną grą w mieście, grą, podczas której nawet sami gracze nie wiedzieli często, kto wygrał.

– Dacie dodatkowych ludzi na Kirilienkę? – upewnił się Tawney.

Holt skinął głową.

– Owszem. Ale pamiętajcie, że to sprytny gość. Niczego nie gwarantuję.

– Zdaję sobie z tego sprawę – powiedział Clark – Pracowałem w terenie i Drugi Główny Zarząd KGB mnie nie zwinął. Macie coś na tego Popowa?

Oficer Służby Bezpieczeństwa pokręcił głową.

– Tego nazwiska nie ma w aktach. Zakładam, że możemy go mieć pod innym. Być może kontaktował się z naszymi przyjaciółmi z PIRA. To całkiem możliwe, jeśli rzeczywiście jest specjalistą od terroryzmu. Mamy tam swoich informatorów. Zastanawiam się, czy warto pokazać im to zdjęcie. Ale trzeba zrobić to bardzo ostrożnie. Niektórzy z nich pracują na obie strony. Pamiętajcie, że Irlandczycy prowadzą własne operacje kontrwywiadowcze.

– Nigdy nie pracowałem bezpośrednio przeciw nim. Dobrzy są? – zainteresował się John.

– Bardzo dobrzy. – Holt kątem oka zauważył skinienie głowy Billa Tawneya. – Pełni poświęcenia, doskonale zorganizowani, ale teraz organizacja jakby trochę im się rozpadała. Najwyraźniej niektórzy z nich wcale nie chcą pokoju. Nasz dobry przyjaciel Geny Adams jest z zawodu właścicielem pubu. Gdyby skończyły się zamieszki, a jego nie wybrano by na wysoki urząd publiczny, musiałby podjąć pracę zdecydowanie mniej prestiżową niż dotychczasowa. Większość jednak uważa najwyraźniej, że pora zakończyć wojnę, ogłosić zwycięstwo i spróbować, co to takiego ten pokój. Do pewnego stopnia pomogło nam to w rekrutacji informatorów, ale w P1RA są ludzie dziś nastawieni znacznie bardziej wojowniczo niż dziesięć lat temu. I to nas niepokoi.

– Ten sam mechanizm co w dolinie Bekaa – przytaknął Clark. Są ludzie, którzy nie potrafią przestać zwalczać grzechu, nawet jeśli miałoby to oznaczać popełnienie grzechu, bo dla nich to przecież koszta prowadzenia interesu, nie? – Po prostu nie potrafią odpuścić.

– I w tym właśnie problem. Nie muszę wam przecież mówić, że jeden z ulubionych celów PIRA stacjonuje w waszej bazie. SAS nie jest przez nich szczególnie kochana.

Także to nie było niczym nieoczekiwanym. Komandosi z brytyjskiej Special Air Service systematycznie działali w terenie, wyłapując tych członków IRA, którym zdarzyło się popełnić dwa podstawowe błędy: nie dość, że złamali prawo, to jeszcze dali się na tym przyłapać. John Clark uważał prywatnie, że to błąd angażować żołnierzy w sytuacji, kiedy tak naprawdę potrzebna była policja, musiał jednak przyznać, że Tęcza wyznaczona została przecież do pełnienia podobnych funkcji. Prawdziwy problem polegał na tym, że żołnierze SAS popełniali czyny dające się zakwalifikować jako morderstwo. Choć Anglia pod wieloma względami przypominała Amerykę, w wielu dziedzinach życia różniła się przecież od niej prawem i zasadami. Hereford było więc dobrze zabezpieczone, ponieważ pewnego dnia w bazie mogło pojawić się kilkunastu złych facetów uzbrojonych w Kałasznikowy i mających niezłe pojęcie co do pewnych spraw. Jego ludzie, podobnie jak wielu żołnierzy SAS, mieli rodziny, a terroryści przecież nie szanowali praw cywili... Co więcej, podnieśli tę umiejętność do rangi sztuki.

* * *

W instytucji mieszczącej się na Łubiance decyzja podjęta została z niezwykłą szybkością. Kurier był już w drodze. Kirilienkę zdumiała ta niezwykła sprawność. Kurier leciał Aerofłotem na Heathrow, wyposażony w torbę zawierającą przesyłki dyplomatyczne, nietykalną, pod warunkiem, że stale będzie ją miał przy sobie. W niektórych krajach torby kradziono ze względu na ich zawartość, najczęściej niekodowaną, kurierzy doskonale o tym wiedzieli i grali według bardzo ściśle ustalonych reguł: jeśli ja muszę iść do ubikacji, torba musi iść także. Dzięki paszportom dyplomatycznym gładko przechodzili kontrolę graniczną i celną, po czym udawali się do zawsze czekających na nich samochodów, obciążeni, jak zwykle, płóciennymi torbami pełnymi wartościowych tajemnic, śledzeni oczami ludzi, którzy za te tajemnice oddaliby dziewictwo własnej córki.

Tak samo było i tym razem. Kurier przyleciał popołudniowym rejsem z moskiewskiego Szeremietiewo, bez problemu przeszedł kontrolę i wskoczył do samochodu prowadzonego przez przedstawiciela ambasady. Mimo korków odległość dzielącą ich od Kensington pokonali w czterdzieści minut. Dodatkową minutę zajęło kurierowi dotarcie do gabinetu Kirilienki. Duża koperta zapieczętowana została woskiem celem upewnienia się, że nikt po drodze nie pozna jej zawartości. Rezydent podziękował kurierowi za tę i jeszcze dwie przesyłki, po czym zabrał się do roboty. Było już tak późno, że musiał, niestety, pożegnać się z wieczorną pintą bittera. Niezbyt go to ucieszyło. Bardzo lubił atmosferę swego pubu. W Moskwie nie istniało nic podobnego, podobnie jak w krajach, w których służył poprzednio.

A jednak trzymał w tej chwili w rękach kompletne dossier Johna T. Clarka, starszego terenowego oficera CIA. Dwadzieścia stron gęstego druku z pojedynczym odstępem plus trzy fotografie. Zapoznawał się z tymi materiałami bez pośpiechu. Imponujące. Zgodnie z zawartymi w nich danymi, podczas jedynego, jak do tej pory, spotkania z przewodniczącym Gołowko, ten Clark przyznał się do przemycenia z Rosji żony i córki poprzedniego szefa KGB, Gierasimowa. I to okrętem podwodnym! A więc historia, którą poznał dzięki zachodnim gazetom, była jednak prawdziwa! Scenariusz niczym z Hollywood. Później operował w Rumunii mniej więcej w tym samym czasie, w którym upadł reżim Ceaucescu. Potem w porozumieniu z rezydenturą KGB w Tokio uratował japońskiego premiera, po czym, znów przy współpracy Rosjan, bezpośrednio przyczynił się do wyeliminowania Daryeiego. „Naszym zdaniem prezydent USA bardzo liczy się z jego opinią” – kończyła się analiza. No bo i powinien, pomyślał Kirilienko. Sam Siergiej Nikołajewicz Gołowko własnoręcznie przyczynił się do powstania tej analizy. Niezwykle kompetentny oficer terenowy, człowiek niezależnie myślący, znany z przejmowania na własną rękę inicjatywy podczas prowadzonych przez siebie operacji, podobno nigdy nie popełnił poważniejszego błędu. Wykładowca w Akademii CIA w Yorktown, w Wirginii, podobno osobiście szkolił Edwarda i Mary Patricię Foley, czyli – odpowiednio – dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej i zastępcę dyrektora do spraw operacyjnych. Prawdziwy zawodowiec. Zrobił wrażenie na samym Gotowce, a tylko bardzo niewielu Rosjanom udało się tego dokonać.

A więc ten człowiek był teraz gdzieś w Anglii, wykonując jakieś tajne zadanie, a jego macierzysta agencja chciała wiedzieć, co to za zadanie, ponieważ warto było napracować się, choćby ciężko, by nie stracić z oczu kogoś takiego. Rezydent wyjął z portfela kawałek papieru. Zapisane na nim cyfry wyglądały jak numer telefonu komórkowego. W szufladach biurka miał kilkanaście telefonów komórkowych, wszystkie sklonowane z istniejących aktywacji – zatrudniało to jego specjalistów od łączności, ambasady nie kosztowało nic i gwarantowało bezpieczeństwo połączenia. Bardzo trudno byłoby podłączyć się do znanego numeru telefonu komórkowego, gdy jednak odjęło się z niego elektroniczne kody, sygnał połączenia był tylko jednym z wielu w mieście, w którym powietrze dosłownie grzało się od połączeń.

Dmitrij Arkadijewicz miał podobny, sklonowany telefon. W każdym mieście świata istnieją ludzie klonujący telefony komórkowe i sprzedający je nielegalnie na ulicach. Londyn nie był pod tym względem żadnym wyjątkiem.

– Tak? – powiedział niewyraźny głos w słuchawce.

– Dmitrij, tu Wania.

– Tak?

– Mam towar, o który ci chodziło. Wymagam płatności według uzgodnionych warunków.

– Załatwione. Kiedy możemy dokonać wymiany?

To było łatwe. Kirilienko zaproponował czas, miejsce i metodę.

– Zgoda – powiedział Popow, przerywając połączenie. Rozmawiali zaledwie siedemdziesiąt sekund. Może i Popowa wyrzucili z KGB, ale facet przynajmniej wiedział, co to dyscyplina łączności.

20. Kontakty

Zdawała sobie sprawę z tego, że choruje. Nie była pewna jak ciężko, ale widziała, że czuje się bardzo źle. Mimo podawanych jej środków uśmierzających ból, Mary Bannister była jeszcze na tyle przytomna, by się bać, że ciężko choruje. W szpitalu była do tej pory tylko raz, kiedy zwichnęła kostkę i ojciec obawiał się, że może być złamana, a teraz leżała w szpitalnym łóżku z kroplówką przy boku, w jej prawym ramieniu tkwiła igła łącząca ciało z kroplówką i sam ten widok ją przeraził, choć narkotyki niemal całkowicie ją otumaniały. Nie wiedziała, jakie środki jej podają. Doktor Killgore powiedział, że otrzymuje płyny celem niedopuszczenia do odwodnienia organizmu i coś jeszcze, tak powiedział, prawda? Potrząsnęła głową, bardzo chciała odzyskać przytomność umysłu, wszystko sobie przypomnieć. Opuściła nogi na podłogę po prawej stronie łóżka i wstała chwiejnie. Drżała na całym ciele. Pochyliła się, by sprawdzić, co wisi na urządzeniu do podawania kroplówki. Miała kłopoty ze skupieniem wzroku, zbliżyła twarz do tych różnych woreczków i stwierdziła, że opisane są nazwami, których nie potrafi zrozumieć. Wyprostowała się, próbowała skrzywić twarz w namyśle, ale nie do końca się jej to udało. Rozejrzała się po sali. Drugie łóżko oddzielone było czymś, co przypominało wysoką na półtora metra ceglaną ściankę i stało puste. Dostrzegła umieszczony na przeciwległej ścianie telewizor, w tej chwili wyłączony. Kafelkowa podłoga chłodziła jej bose stopy. Drewniane drzwi zamykały się nie na klamkę, lecz na zamek – były to zwykłe szpitalne drzwi, ale tego, oczywiście, nie wiedziała. Nie dostrzegła ani śladu telefonu. Czy w szpitalnych salach znajdują się telefony? Czy jest w szpitalu? Wyglądało to jak szpital, sprawiało wrażenie szpitala, ale dziewczyna zdawała sobie sprawę z tego, że myśli wolniej niż zazwyczaj. Czuła się zupełnie tak, jakby za dużo wypiła – nie tylko fizycznie źle; nie panowała też nad ciałem i miała wrażenie, że coś jej zagraża. Wiedziała, że musi coś zrobić, choć nie miała pojęcia, co. Przez chwilę stała nieruchomo, rozważając ten problem, po czym ujęła uchwyt urządzenia kroplówki i ruszyła w stronę drzwi. Na szczęście mechanizm kroplówki zasilany był z baterii, a nie z gniazdka. Stelaż toczył się gładko na gumowych kołach.

Drzwi, jak się okazało, nie były zamknięte. Otworzyła je i dyskretnie rozejrzała się po korytarzu. Nie dostrzegła nikogo. Ruszyła przed siebie, ciągnąc kroplówkę. Ani po jednej, ani po drugiej stronie korytarza nie znalazła stanowisk pielęgniarek, ale specjalnie jej to nie zmartwiło. Skręciła w prawo, pchając kroplówkę przed sobą. Szukała czegoś, choć na dobrą sprawę nie wiedziała nawet, czego. Skupiła wzrok i próbowała kolejnych drzwi. Znajdowała wyłącznie ciemne pokoje, śmierdzące środkami dezynfekującymi. Dotarła do końca korytarza. Te drzwi oznaczone były symbolem T-9, a w pokoju, do którego prowadziły nie było łóżek, lecz biurko i komputer. Monitor świecił, co oznaczało, że komputer jest włączony. Podeszła bliżej i obejrzała go sobie dokładnie. Pecet, a ona wiedziała, jak pracować na pececie. Dostrzegła modem. A więc może... co właściwie?

Przez dobrych kilka minut stała nieruchomo, pogrążona w myślach. Wreszcie uświadomiła sobie, że może przecież wysłać wiadomość ojcu.

Piętnaście metrów i jedno piętro dalej Ben Farmer najpierw odwiedził toaletę, potem nalał sobie kawy, a teraz opadł na kręcone krzesło i wrócił do lektury „Bio-Watch”. O trzeciej nad ranem w budynku panował, oczywiście, święty spokój.

 

Tato, nie wiem gdze właściwie jestem. Mówią, że podpisałam zezwolenie na jakieś testy medyczne, nowe lekarstwo czy coś, ale teraz czuję się bardzo kiepsko i właściwie nie wiem, dlaczego.

Podłączyli mni do czegoś, igła w ramieniu i czuję się kiepsko i...

 

Farmer skończył lekturę artykułu na temat efektu cieplarnianego i zabrał się do sprawdzania podopiecznych. Komputer przerzucał na monitor obrazy z kolejnych włączonych kamer, wszyscy chorzy grzecznie leżeli w łóżkach, zaraz...

...Nie wszyscy.

Co jest? – zdumiał się, czekając na kolejny przegląd kamer. Nie wychwycił kodu nieobecnego pacjenta. Trwało to około minuty i już wiedział... o cholera, sala T-4 była pusta. To dziewczyna, prawda? Obiekt K4, Mary Jakaśtam. Gdzie ją poniosło, do diabła? Włączył obserwację bezpośrednią i przejrzał korytarze. Nikogo nie znalazł. Nikt nie próbował przedrzeć się przez drzwi do reszty kompleksu. Oba przejścia zostały zamknięte i były wyposażone w alarm. Gdzie, do cholery, są ci lekarze? Na stanowisku była teraz jakaś baba, Lani Cośtam, nikt jej nie lubił, cholerna suka. Killgore też za nią nie przepadał, inaczej nie miałaby raz za razem nocnego dyżuru. Palacheck, tak się baba nazywała. Ciekawe skąd pochodzi? Czeszka?

Podniósł do ust mikrofon.

– Doktor Palacheck, doktor Palacheck, proszę skontaktować się z ochroną – nadał przez głośniki kompleksu. W trzy minuty później zadzwonił telefon.

– Doktor Palacheck. Co się dzieje?

– Obiekt K4 wybrała się na spacer. Nie mam jej na kamerach.

– Już idę. Proszę zawiadomić doktora Killgore’a.

– Tak jest. – Strażnik wystukał odpowiedni numer z pamięci.

– O co chodzi? – usłyszał w słuchawce znajomy głos.

– Mówi Ben Farmer. K4 znikła z sali. Właśnie jej szukamy.

– Dobra, zadzwońcie kiedy ją znajdziecie. – Połączenie zostało przerwane. Killgore najwyraźniej nie przejął się zniknięciem tej Mary. Jeśli spróbuje wyjść z budynku, ktoś z pewnością ją zauważy.

Na ulicach Londynu nadal było tłoczno. Iwan Pietrowicz Kirilienko mieszkał blisko ambasady, do pracy chodził więc piechotą. Chodniki wypełniali śpieszący się przechodnie – Brytyjczycy są z reguły ludźmi uprzejmymi, londyńczycy wydają się jednak pędzić gdzieś bezustannie.

Na uzgodnionym rogu znalazł się dokładnie o ósmej dwadzieścia. Zatrzymał się, czekając na zmianę świateł. W lewej dłoni trzymał konserwatywny dziennik „Daily Telegraph”.

Podmiany dokonali płynnie. Nie padło ani słowo, dwukrotne stuknięcie w łokieć powiedziało mu, że ma rozluźnić palce, by pozwolić na wymianę jednego egzemplarza gazety na drugi. Odbyło się to nisko, poniżej poziomu talii, dzięki czemu nikt z przechodniów nie mógł niczego zauważyć. Tłum osłonił ich też przed kamerami, które mogły zostać rozmieszczone na dachach domów stojących przy tym ruchliwym skrzyżowaniu. Rezydent z trudem powstrzymywał uśmiech. Praca w terenie zawsze sprawiała mu przyjemność. Mimo zajmowanej obecnie wysokiej pozycji nadal lubił codzienną pracę szpiega. Udowadniał samemu sobie, że nadal jest równie dobry jak ci młodzi, którzy dziś dla niego pracowali. Po kilku sekundach zmieniło się światło i mężczyzna w ciemnym płaszczu oddalił się szybko, trzymając w dłoni gazetę.

Od ambasady Kirilienkę dzieliły jeszcze dwie przecznice. Przeszedł przez żelazną bramę, wszedł do budynku, ominął stanowisko strażnika i udał się prosto do swego gabinetu na pierwszym piętrze. Powiesił płaszcz na umocowanym na drzwiach wieszaku i natychmiast otworzył leżącą na biurku gazetę.

Dmitrij Arkadijewicz, jak się okazało, potrafił dotrzymać słowa. W gazecie znajdowały się dwie gęsto zapisane kartki. Agent terenowy

CIA, John Clark, przebywał obecnie w Hereford w Anglii, dowodząc nową międzynarodową jednostką antyterrorystyczną o nazwie Tęcza, w skład której wchodziło od dziesięciu do dwudziestu żołnierzy: Anglików, Amerykanów i przedstawicieli innych narodowości. Fakt jej istnienia był tajny, znany tylko garstce najwyżej postawionych członków rządów. Żona Clarka pracowała jako pielęgniarka w miejscowym szpitalu ogólnym. Wśród społeczności Hereford, zwłaszcza ludzi pracujących w bazie SAS, jego oddział cieszył się bardzo dobrą opinią. Tęcza zaliczyła trzy operacje: w Bemie, pod Wiedniem i hiszpańskim Parku Światowym. W ramach każdej z nich miała do czynienia z terrorystami – Kirilienko zwrócił uwagę na fakt, że Popow zarzucił obowiązujący niegdyś termin „elementy postępowe” – i za każdym razem poradziła sobie z nimi równie błyskawicznie co skutecznie, działając pod przykrywką miejscowych jednostek policyjnych. Oddział miał dostęp do amerykańskiego sprzętu, który użyty został w Hiszpanii, co zostało zarejestrowane przez dziennikarzy i pokazane w telewizji. Popow rekomendował zdobycie tych materiałów, najlepiej chyba przez attache wojskowego.

Raport był zwięzły, zawierał mnóstwo użytecznych informacji i mógł okazać się bardzo przydatny. Dobra zapłata za informacje, których dostarczył w zamian.

– No i jak, zdarzyło się coś dziś rano? – spytał dowódcę grupy obserwacyjnej Cyril Holt.

– Nie – odpowiedział inny funkcjonariusz Piątki. – Niósł gazetę, którą zawsze nosi i to w tej samej ręce. Chodnik był jednak bardzo zatłoczony. Do wymiany mogło dojść, ale jeśli doszło, to myśmy jej nie widzieli. Mamy do czynienia z zawodowcem, proszę pana – przypomniał dowódca grupy operacyjnej zastępcy dyrektora Służby Bezpieczeństwa.

Popow siedział w pociągu jadącym do Hereford. Kapelusz z szerokim rondem położył na kolanach. Mogło się wydawać, że czyta gazetę, lecz w rzeczywistości przerzucał kopie napisanego z pojedynczym odstępem dokumentu, który właśnie dostał z Moskwy. Z przyjemnością stwierdził, że Kirilienko potrafił dotrzymać słowa. Każdy dobry rezydent dotrzymywał słowa. Tak więc teraz, siedząc samotnie w wagonie pierwszej klasy pociągu Intercity odchodzącego ze stacji Paddington, Popow poznawał życiorys Johna Clarka, a był to życiorys niewątpliwie imponujący. Jego byli pracodawcy w Moskwie niewątpliwie poświęcili mu sporo uwagi. Wśród otrzymanych od Kirilienki materiałów znajdowały się trzy zdjęcia, jedno z nich całkiem dobrej jakości, najwyraźniej zrobione w Moskwie, w gabinecie samego przewodniczącego KGB. Nie żałowano też czasu na rozpracowanie jego rodziny. Dwie córki, jedna w szkole w Stanach Zjednoczonych, druga, z zawodu lekarka, wyszła za mąż za Domingo Chaveza, innego terenowego agenta CIA. Niespełna trzydziestoletni Domingo Estebanowicz również spotkał się z Gołowką i najwyraźniej był stałym partnerem Clarka. Dwaj byli żołnierze jednostek specjalnych... Czy Chavez też przyjechał do Anglii? Lekarka... Łatwo będzie sprawdzić.

Clark i jego partner zostali określeni jako znakomici, doświadczeni terenowi agenci wywiadu. Obaj płynnie władali rosyjskim – niewątpliwie kończyli wojskową szkołę językową w Monterey, w Kalifornii. Według raportu Chavez ukończył studia i zdobył magisterium na wydziale stosunków międzynarodowych Uniwersytetu George’a Masona w Waszyngtonie – studia niewątpliwie opłaciła mu CIA. Obaj nie są więc zwykłymi agentami, to wykształceni ludzie. I młodszy jest mężem lekarki!

Przeprowadzone przez nich, znane operacje... atliczno, pomyślał Popow. Dwie znakomite operacje przeprowadzone przy pomocy Rosjan. A także, przed dziesięciu laty, wyciągnięcie żony i córki Gierasimowa z ZSRR, plus kilka akcji, w których Clark brał pewnie udział, ale nie sposób było to potwierdzić wyśmienity” – to słowo powtarzało się regularnie. Sam Popow przez przeszło dwadzieścia lat był agentem terenowym, więc doskonale wiedział, co mu imponuje. Clark był niewątpliwie gwiazdą w Langley i niewątpliwie protegował tego Chaveza, który najwyraźniej zdecydował się pójść wygodną, szeroką ścieżką wykarczowaną przez teścia? Interesujące.

Znaleźli ją za dwadzieścia czwarta, piszącą coś na komputerze, powoli i niezdarnie. Drzwi otworzył Bob Farmer. Najpierw dostrzegł stelaż kroplówki, a potem ramiona opięte szpitalną piżamą.

– O, dzień dobry – powiedział nie bez współczucia. – Poszliśmy sobie na spacer, prawda?

– Chciałam powiedzieć tacie, gdzie jestem – wyjaśniła Mary Bannister.

– Naprawdę? E-mailem?

– Oczywiście. – Dziewczyna uśmiechnęła się.

– Świetnie, ale teraz już wrócimy do pokoju, dobrze?

– Jasne. – Mary była najwyraźniej zmęczona. Farmer pomógł jej wstać. Wyszli na korytarz. Podtrzymywał ją w talii, inaczej by się przewróciła. Na szczęście nie musieli iść daleko. Położył ją na łóżko w sali numer 4 i przykrył kocem. Wyłączył większość świateł, pozostawiając pokój w niemal całkowitej ciemności, po czym odszukał wędrującą korytarzami doktor Palacheck.

– Możemy mieć kłopoty – powiedział.

– O co chodzi? – spytała.

– Znalazłem ją przy komputerze w T-9. Twierdzi, że wysłała e-mail do ojca.

– Co? – Lekarka wyraźnie się zaniepokoiła.

– Tak przynajmniej twierdzi.

O, cholera! – zaklęła w myślach Palacheck.

– Co wie? – spytała.

– Zapewne niewiele. W każdym razie nikt z naszych pacjentów nie ma pojęcia o lokalizacji obiektu. – Przez okno widać było wyłącznie porośnięte lasem wzgórza. Przy budynku nie było nawet parkingu. Numery rejestracyjne samochodów mogłyby dostarczyć interesujących informacji. Tę część operacji zaplanowano bardzo uważnie.

– Jest jakiś sposób na wycofanie listu, który wysłała?

– Mógłby być, gdybyśmy znali jej hasło i serwer, w który się wlogowała – powiedział Farmer. Doskonale posługiwał się komputerem. Wszyscy w firmie doskonale posługiwali się komputerami. – Spróbuję, kiedy się obudzi... Powiedzmy, za cztery godziny?

– Możemy odwołać polecenie wysyłki?

Strażnik pokręcił głową.

– Bardzo wątpię. Niewiele programów pocztowych na to pozwala. Nie instalowaliśmy oprogramowania AOL, wyłącznie Eudorę. Kiedy w Eudorze wyda się komendę „wysłać natychmiast”, list zostaje wysłany. Idzie wprost na sieć, a na sieci... Nie ma nawet o czym mówić.

– Killgore dostanie szału.

– Tak, proszę pani – przytaknął były marinę. – Może dobrze byłoby zabezpieczyć dostęp do komputerów hasłem. – Nie miał zamiaru wyjaśniać, że na chwilę odszedł od monitorów, i że to wszystko jego wina. Cóż, nie przygotowano go na taką możliwość i dlaczego, cholera, nie zamykają pokoi, do których pacjenci nie powinni wchodzić? A w ogóle to dlaczego nie zamykają pacjentów w ich pokojach? Widać rozpuścili ich pijacy z pierwszej grupy testowej. Żaden z tych włóczęgów nie wiedział nawet, jak obchodzić się z komputerem, w ogóle nie zamierzali robić nic i nikomu nie przyszło do głowy, że nowa grupa zwierząt doświadczalnych może wykazać więcej inicjatywy. No cóż, nie takie już błędy widział w swej bogatej karierze. Dobrze przynajmniej, że nikt z nich nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, nie znali nawet nazwy firmy, do której należał teren i budynki. W końcu co K4 mogła komukolwiek powiedzieć? Nic, Farmer nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

Ale ta Palacheck pod jednym przynajmniej względem miała niewątpliwą rację. Doktor Killgore wkurzy się jak cholera.

Wiejski lunch jest w Anglii instytucją narodową. Składa się z Chleba, sera, sałaty, małych pomidorów, sosu chutney i kawałków mięsa – w tym przypadku indyka – oczywiście z dodatkiem piwa. Popow polubił go już podczas pierwszego pobytu w Wielkiej Brytanii.

Po drodze pozbył się krawata i przebrał, by móc uchodzić za przedstawiciela klasy pracującej.

– A, dzień dobry! – Hydraulik z uśmiechem dosiadł się do stolika. Nazywał się Edward Miles. Był wysoki, potężnie zbudowany, ramiona miał wytatuowane. Popow wiedział, że to taki brytyjski zwyczaj, popularny zwłaszcza wśród żołnierzy. – Widzę, że zaczął pan beze mnie?

– Co słychać?

– Nic nadzwyczajnego. Naprawiłem termę w jednym z domów. Dla Francuza, z tych nowych. Żonę ma, że tylko pozazdrościć. Widziałem jego zdjęcie. Sierżant chyba.

– Naprawdę? – Popow ugryzł kanapkę.

– Aha. Jeszcze nie skończyłem. Po południu muszę też zrobić coś z chłodziarką do wody w ich sztabie. Cholera, one mają chyba z pięćdziesiąt lat. Pewnie będę musiał własnoręcznie dorobić części, żeby naprawić ten złom. Nie można ich kupić. Producent zbankrutował całe lata temu. – Miles zabrał się do lunchu, zręcznie oddzielając składniki i formując z nich zgrabne kanapki.

– Biurokracja rządowa wszędzie jest taka sama – zauważył Popow.

– Racja. A w dodatku mój pomocnik zadzwonił, że jest chory. Łże jak pies. Cholera, kiedy człowiek wreszcie odpocznie?

– Cóż, może moje narzędzia pomogą – pocieszył Milesa Rosjanin. Przez chwilę gawędzili o sporcie, skończyli lunch i hydraulik zaprowadził go do swojego samochodu, małej niebieskiej furgonetki na rządowych numerach rejestracyjnych. Narzędzia Popowa powędrowały do tyłu. Samochód pojechał w stronę głównej bramy bazy w Hereford. Wartownik przepuścił go, nie zwracając uwagi na pasażerów.

– No i widzisz, żeby dostać się do środka, musisz tylko znać właściwego faceta. – Anglik jak dziecko cieszył się z tego zwycięstwa nad systemem bezpieczeństwa bazy, który, według wojskowych oznaczeń, znajdował się w stanie „czarnym”, czyli na najniższym poziomie alarmu. – Zdaje się, że faceci z 1RA drzemią przy kominku. No i rzeczywiście nie powinni zaczynać z facetami z bazy. Nie opłaca się ciągnąć lwa za ogon.

– Chyba rzeczywiście. O SAS wiem tylko to, co zobaczyłem w telewizji. Nie da się zaprzeczyć, że wyglądają groźnie.

– Wystarczy tylko na nich popatrzyć, jak chodzą i w ogóle. Oni wiedzą, że są lwami. A ci nowi są dokładnie tacy sami, niektórzy mówią nawet, że lepsi. Zaliczyli trzy akcje, telewizja ich pokazywała. Tych palantów w Parku Światowym załatwili jak trzeba, nie?

Budynek administracji cywilnej bazy był tak typowy, że nie różnił się chyba nawet od swoich odpowiedników w Rosji. Ze ścian schodziła farba, beton parkingu był nierówny i spękany. Podwójne drzwi wejściowe od tyłu zamykały się na zamek z gatunku tych, które dziecko bez problemu otworzyłoby spinką do włosów. Najgroźniejszą bronią znajdującą się w środku był pewnie śrubokręt.

Miles zatrzymał samochód i gestem zaprosił gościa, by wszedł za nim do środka. Pokój hydraulika także wyglądał typowo: tanie biurko do odwalania papierkowej roboty, zniszczone krzesło obrotowe z siedzeniem wytartym tak, że przez popękany plastik wyłaziła gąbka oraz stelaż, na którym wisiały narzędzia. Sądząc po wytartej farbie i porysowanej stali najnowsze z nich liczyły sobie dobre pięć lat.

– Pozwalają panu samemu kupować sobie narzędzia? – spytał Popow, by nie wypaść z roli.

– Muszę przedstawić szefowi zaopatrzenia zapotrzebowanie z uzasadnieniem. Na ogół przyzwoity z niego facet, a ja nie proszę o nic, czego naprawdę nie potrzebuję. – Miles podniósł leżącą na biurku karteczkę. – Chcą, żebym jeszcze dziś zreperował im tę chłodziarkę. Nie mogą pić Coca-Coli? – Zastanawiał się przez chwilę. – To co, idzie pan ze mną? – zaproponował.

– Czemu nie? – Popow wstał i ruszył w kierunku drzwi.

W pięć minut później żałował podjętej decyzji. Przy wejściu do sztabu stał uzbrojony żołnierz. Kwatera Tęczy była dobrze strzeżona, a w środku może przecież trafić na samego Iwana Timofiejewicza Clarka.

Miles zatrzymał samochód. Z budy wyjął narzędzia.

– Potrzebuję małego francuza – powiedział. Popow otworzył płócienną torbę i wyjął z niej nowiutki dwunastocalowy klucz Rigid.

– Dobry będzie? – spytał.

– Doskonały. – Anglik gestem zaprosił go do środka. – Dzień dobry, kapralu – powiedział do strażnika, który odpowiedział mu uprzejmym skinieniem głowy, ale się nie odezwał.

Popow był autentycznie zdumiony. W Rosji zabezpieczenie byłoby znacznie bardziej szczelne. No, ale przecież to Anglia i strażnik z całą pewnością doskonale znał hydraulika. W każdym razie udało mu się dostać do środka. Całym wysiłkiem woli zmuszał się, by nie rozglądać się dookoła i nie sprawiać wrażenia zdenerwowanego. Miles natychmiast przystąpił do pracy. Odkręcił płytę czołową, odstawił ją i w skupieniu zaczął studiować wnętrze chłodziarki do wody. Wyciągnął rękę po klucz i Rosjanin natychmiast mu go podał.

– Żadnych luzów... Ale jest nowiutki, więc należało się tego spodziewać – stwierdził. Zacisnął klucz na rurce, przekręcił, wyciągnął odcinek rurki i przyjrzał mu się pod światło.

– A tak, to potrafię naprawić. Cholerny cud – stwierdził. Opadł na kolana i zaczął szukać czegoś w torbie z narzędziami. – Po prostu się zatkała – wyjaśnił. – Zobacz pan, to osad z ostatnich trzydziestu lat.

Popow posłusznie zajrzał do środka. Nic nie dostrzegł, rurka rzeczywiście była zatkana. Miles przeczyścił ją wkładając śrubokręt z jednej, a potem z drugiej strony i wciskając go mocno do środka.

– Zdaje się, że wreszcie będziemy mieli czystą wodę na kawę – powiedział jakiś głos.

– Mam nadzieję, że rzeczywiście, proszę pana.

Popow podniósł wzrok i serce omal nie stanęło mu w piersi. Zobaczył Iwana Timofiejewicza Clarka we własnej osobie, jakby żywcem wyjętego z akt KGB. Wysoki, pięćdziesiąt parę lat, uśmiechnięty, w garniturze i krawacie, który z jakiegoś powodu wydawał się do niego nie pasować. Skinął Amerykaninowi uprzejmie głową, opuścił wzrok na narzędzia i w duchu modlił się: „Spadaj, cholero”.

– Dobrze. To powinno wystarczyć. – Miles zamocował odcinek rurki z powrotem, używając do tego klucza, który podał mu Popow. Wstał i przełożył plastikową dźwignię. Popłynęła brudna woda. – Wystarczy poczekać jakieś pięć minut, proszę pana – powiedział do Clarka – to rura się przeczyści.

– Doskonale – ucieszył się Amerykanin i odszedł.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – I, zwracając się do Popowa dodał: – To był ich szef, pan Clark.

– Naprawdę? Bardzo uprzejmy.

– Rzeczywiście, fajny facet. – Hydraulik odczekał kilka minut i rzeczywiście, z chłodziarki popłynęła czysta woda. – No, ta robota załatwiona. Dobry klucz – stwierdził, oddając go Popowowi. – Ile kosztują te pańskie narzędzia?

– Klucz w prezencie od firmy.

– Naprawdę? Dziękuję, przyjacielu. – Kiedy wracali do samochodu, po drodze mijając wartownika, hydraulik nie przestawał się uśmiechać.

Następnie przejechali się po bazie. Popow spytał, gdzie mieszka Clark i Anglik posłusznie skręcił w lewo, wjeżdżając do części bazy, gdzie mieściły się kwatery oficerskie.

– Niezły dom, prawda? – spytał.

– Rzeczywiście, na oko bardzo wygodny. – Dom miał jakieś sto metrów kwadratowych powierzchni, zbudowany z brązowej cegły z dachem z dachówki. Z tyłu znajdował się ogród.

– Kiedy go remontowali, sam robiłem hydraulikę – pochwalił się Miles. – Aha, jest i pani domu.

Popow dostrzegł wysoką kobietę w stroju pielęgniarki, wsiadającą do samochodu. Zapamiętał rysy jej twarzy.

– Mają córkę, która pracuje jako lekarka w tym samym szpitalu, w którym ona jest pielęgniarką – ciągnął Anglik. – Jest w ciąży. Zdaje się, że to żona jednego z oficerów. Bardzo podobna do matki: wysoka, jasnowłosa, ładna... Nawet bardzo ładna.

– Gdzie mieszkają?

– Gdzieś tam... Chyba. – Miles machnął ręką na zachód. – Dom oficerski, taki jak ten, tylko trochę mniejszy.

– A więc co ma pan nam do zaoferowania? – spytał nadinspektor policji.

Bill Henriksen lubił Australijczyków. Zawsze zmierzali wprost do celu. Rozmowa toczyła się w stolicy Australii, Canberze. Brali w niej udział najwyżsi rangą oficerowie policji i oddziałów specjalnych.

– No więc, po pierwsze, wszyscy panowie wiecie, skąd się wziąłem. – Upewnił się wcześniej czy jego służba w FBI i opinie o firmie są dobrze znane. – Wiecie, że współpracuję z FBI, a czasami nawet z Deltą w Fort Bragg. Mam więc kontakty, dobre kontakty, w niektórych przypadkach zapewne lepsze od waszych – pochwalił się, uznając, że to niewielkie ryzyko.

– Nasz SAS jest znakomity – zauważył jeden z dowódców.

– Wiem. – Henriksen skinął głową i uśmiechnął się. – Kilkakrotnie miałem przyjemność z nimi pracować, kiedy byłem jeszcze w ZOZ. Dwukrotnie w Perth, raz w Quantico i raz w Fort Bragg. Ich szefem był wówczas brygadier Philip Stocker. Przy okazji, co u niego słychać?

– Trzy lata temu przeszedł na emeryturę.

– W każdym razie Phil mnie zna. To dobry fachowiec, jeden z najlepszych w swej dziedzinie. – Bill Henriksen położył na te słowa szczególny nacisk. – Wracając do sprawy: czym mogę się wam przysłużyć? Współpracuję z wszystkimi ważniejszymi dostawcami sprzętu. Mogę skontaktować was z wytwórcą w sprawie tego nowego MPI0, który nasi ludzie bardzo polubili. Opracowano go dla potrzeb FBI, bo zdecydowaliśmy, że dziewięć milimetrów to za mało. Nowa dziesięciomilimetrowa amunicja to zupełnie nowy rozdział w historii H&K. Ale... broń dla was może w końcu ściągnąć każdy. Ja robię także interesy z E-Systems, Collinsem, Fredericks-Anders, Micro-Systems, Halliday Inc i innymi wielkimi firmami elektronicznymi. Wiem, co się dzieje w dziedzinie sprzętu komunikacyjnego i inwigilacyjnego. Mogę wam pomóc i mogę załatwić sprzęt po dobrych cenach. Moi ludzie pomogą wam także w zapoznaniu się z nim samym i z jego obsługą. Służyli w Delcie i ZOZ, głównie podoficerowie. Jest wśród nich starszy sierżant z Ośrodka Treningowego Operacji Specjalnych w Fort Bragg, Dick Voss. W swojej dziedzinie nie ma równych sobie na świecie i teraz pracuje dla mnie.

– Spotkałem go – skinął głową major australijskiego SAS. – Rzeczywiście, jest bardzo dobry.

– Wracając do tego, co mogę dla was zrobić: Jak wszyscy wiecie, w Europie terroryści ostatnio się uaktywnili. To zagrożenie musicie potraktować poważnie w związku z waszą olimpiadą. Wasi ludzie z SAS nie potrzebują rad ani ode mnie, ani od nikogo innego, przynajmniej w kwestii taktyki, ale moja firma może dostarczyć wam najnowocześniejszy elektroniczny sprzęt komunikacyjny i inwigilacyjny. Znam ludzi, którzy dostosowują standardowe wyroby do naszych potrzeb i z całą pewnością chcielibyście mieć coś takiego. Mogę dopilnować, żebyście dostali to, co wam potrzebne i przeszkolić waszych ludzi. Na świecie nie ma drugiej firmy z naszym doświadczeniem.

Odpowiedziała mu cisza, ale Henriksen bez problemu czytał w myślach tych ludzi. Działania terrorystów, które – jak wszyscy – mogli obserwować w telewizji, z pewnością dały im do myślenia. Musiały. Pracującym w tym zawodzie ludziom płacono za myślenie z wyprzedzeniem i za wyszukiwanie zagrożeń, rzeczywistych, a choćby i urojonych. Przyznanie prawa do organizacji olimpiady było wielkim sukcesem ich państwa, sama zaś olimpiada stanowiła najbardziej prestiżowy cel ataków terrorystycznych, o czym dobitnie przekonali się Niemcy w Monachium, w 1972 roku. Atak Palestyńczyków z Czarnego Września rozpoczął terrorystyczny mecz na serio i spowodował, że reprezentacja Izraela zawsze strzeżona była odrobinę lepiej niż wszystkie inne, nie licząc już własnych komandosów udających, powiedzmy, zapaśników. Nikt nie pragnął powtórzenia się historii z Monachium.

Najnowsze terrorystyczne akcje w Europie wzmogły świadomość zagrożenia na całym świecie, nigdzie jednak nie była ona tak żywa jak w Australii, w kraju wyjątkowo wrażliwym na punkcie przestępczości. Całkiem niedawno właśnie tu szaleniec zastrzelił kilkunastu niewinnych ludzi, w tym dzieci, co spowodowało, że parlament australijski wydał prawo zakazujące posiadania broni.

– Co wie pan o tych zdarzeniach w Europie? – spytał oficer SAS. Henriksen znacząco zerknął na rozmówcę.

– Większość z tego, co wiem, jest, pan przecież rozumie, tajna.

– Wszyscy obecni zostali dopuszczeni do materiałów tajnych – odparł policjant.

– Dobrze, zgoda, ale... jakby to powiedzieć, ja sam nie mam oficjalnego dostępu... A co tam, do diabła. Ten oddział do walki z terrorystami nazywa się Tęcza. Operacja jest tajna, żołnierze to głównie Amerykanie i Brytyjczycy, ale jest kilku z innych państw NATO. Stacjonują w Zjednoczonym Królestwie, w Hereford. Dowodzi nimi Amerykanin z CIA, nazywa się John Clark. To poważny gość i jego ludzi też nie wolno lekceważyć. Trzy przeprowadzone operacje poszły im jak złoto. Mają dostęp do amerykańskiego sprzętu, helikopterów i tak dalej, oraz dysponują najwyraźniej dyplomatycznym pozwoleniem na działanie w całej Europie, na zaproszenie tych krajów, które akurat popadły w kłopoty. Czy wasz rząd rozmawiał z kimś na ich temat?

– Wiemy o ich istnieniu – przyznał dowódca policji. – To, co pan powiedział, jest prawdziwe we wszystkich szczegółach. Szczerze przyznam, że nie znałem nazwiska dowódcy. Może pan powiedzieć nam coś więcej o tym człowieku?

– Nigdy nie spotkałem się z nim osobiście, wiem tylko, jaką opinią się cieszy. To doświadczony agent terenowy, pracuje bezpośrednio z dyrektorem CIA. Z tego co wiem, zna go osobiście także prezydent. Można więc oczekiwać, że będzie dysponował doskonałym wywiadem, a jego personel operacyjny... trzeba przyznać, że pokazali co potrafią, prawda?

– Jak cholera – nie wytrzymał major. – Nie widziałem roboty tak wykończonej jak ta w Parku Światowym. Poradzili sobie lepiej, niż ludzie odbijający przed laty ambasadę irańską w Londynie.

– Wy poradzilibyście sobie równie dobrze – stwierdził Henriksen i nie był to bynajmniej czczy komplement Australijski SAS oparty był na wzorach brytyjskich. Choć nie miał wielu okazji pokazać co potrafi, wspólne ćwiczenia w Fort Bragg udowodniły klasę jego żołnierzy.

– Który dywizjon, majorze?

– „Szable” – odpowiedział oficer.

– Pamiętam majora Boba Fremonta i...

– Jest teraz naszym pułkownikiem.

– Doprawdy? Nie wiedziałem. Powinienem lepiej się orientować. Facet jest naprawdę ostry. Doskonale dogadywali się z Gusem Wernerem. – Henriksen zamilkł na chwilę. – No, w każdym razie wiecie, z czym do was przychodzę, panowie. I ja, i moi ludzie wiemy, o co toczy się gra. Mamy kontakty potrzebne zarówno w kwestiach operacyjnych, jak i wyposażenia. Mamy dostęp do najnowocześniejszego sprzętu. I możemy pojawić się w trzy do czterech dni od otrzymania zaproszenia.

– Dziękujemy, że zdecydował się pan nas odwiedzić – powiedział policjant wstając. Rzeczywiście, trudno było nie lubić Australijczyków, a ich kraj zachował się praktycznie w stanie dziewiczym. W większości był przecież pustynią, gdzie hodowano nawet wielbłądy, które czuły się dobrze wyłącznie tu i w krajach arabskich. Henriksen przeczytał kiedyś, że – cud nad cuda – Jefferson Davies próbował hodować wielbłądy na amerykańskim południowym zachodzie, ale nic z tego nie wyszło, być może dlatego, że ich początkowe stado było za małe. Nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nazwać to pechem, czy nie. Wielbłądy nie żyły w obu tych krajach w stanie naturalnym, a w dzieło natury nie należało się w zasadzie wtrącać. Z drugiej strony konie i osły też nie żyły w Ameryce w stanie naturalnym, a jemu bardzo podobała się myśl o stadach mustangów galopujących po prerii, pod warunkiem, oczywiście, że ich populację kontrolowałyby drapieżniki.

Nie, uświadomił sobie Henriksen, Australia nie była krajem prawdziwie dziewiczym. Psy dingo, tutejsi drapieżcy, pojawiły się wraz z człowiekiem i wymordowały lub wyparły torbacze. Na myśl o tym poczuł nieokreślony smutek. Na tym kontynencie żyło stosunkowo niewielu ludzi, lecz mimo to udało im się jednak zaburzyć jego ekosystem. Być może to kolejny dowód twierdzenia, że ludziom po prostu nie sposób ufać, nawet jeśli rozproszyli się na wielkim terytorium. Projekt jest więc potrzebny także tu.

Bill Henriksen żałował także, że nie może pozostać w Australii jeszcze kilka dni. Był zapalonym płetwonurkiem, a nigdy jeszcze nie widział Wielkiej Rafy Koralowej, jednego z najwspanialszych na święcie przykładów naturalnego piękna. Cóż, być może za parę lat... – pomyślał, patrząc na otaczających go ludzi. Czy może ich traktować jak równych sobie? Uznał, że nie. Byli konkurentami, rywalami w dążeniu do opanowania planety, lecz – w odróżnieniu od niego samego – nie zamierzali jej służyć. No, być może nie wszyscy. Może i niektórzy kochali naturę tak jak on, ale, niestety, nie było już czasu na ich zidentyfikowanie, trzeba więc było automatycznie zakwalifikować ich jako wrogów i zmusić do zapłacenia ceny.

Wielka szkoda.

Skip Bannister niepokoił się od ładnych kilku tygodni. Zawsze sprzeciwiał się, by córka jechała do Nowego Jorku. Nowy Jork zbyt był odległy od Gary w Indianie. Jasne, prasa donosiła, że w tym strasznym mieście nad Hudsonem ilość przestępstw zdecydowanie się zmniejsza, ale pozostawało ono nadal zbyt cholernie wielkie i zbyt cholernie anonimowe, by mieli w nim mieszkać zwykli ludzie, a zwłaszcza samotne dziewczyny. Dla niego Mary na zawsze pozostać miała małą dziewczynką, różową, zasmarkaną, hałaśliwą istotką, pamiątką po żonie, która osierociła sześcioletnie dziecko. Mary na zawsze pozostać miała dziewczynką, której trzeba było budować domki dla lalek, składać kolejne coraz większe rowerki, kupować kolejne coraz większe ubranka, płacić za kolejne coraz droższe szkoły, aż wreszcie ten mały radosny ptaszek rozwinął skrzydła i wyleciał z gniazda, kierując się wprost do Nowego Jorku, okropnego hałaśliwego miejsca, aż kipiącego od okropnych, hałaśliwych ludzi. Skip nie histeryzował jednak, podobnie jak nie histeryzował, kiedy jego córeczka umawiała się z chłopakami, którzy wcale mu się nie podobali. Po prostu myślała po swojemu, jak wszystkie dziewczyny w jej wieku.

I nagle znikła. Skip Bannister nie miał pojęcia co robić. Zaczęło się od tego, że nie telefonowała przez pięć pełnych dni. No więc on zadzwonił do niej, na nowojorski numer. Nikt nie podnosił słuchawki. No cóż, może poszła na randkę, może pracowała dłużej? Zadzwoniłby do niej do pracy, ale jakoś nigdy nie dała mu numeru. Zawsze jej ustępował. Pewnie źle robił, ale z drugiej strony, kto wie? Podobno postępowali tak wszyscy samotni ojcowie.

A teraz jego córka znikła. Wydzwaniał do niej o każdej porze dnia i nocy, ale nikt nie podnosił słuchawki. Po kolejnym tygodniu poważnie się zaniepokoił. Odczekał jeszcze parę dni i zadzwonił na policję, by zgłosić zaginięcie.

Było to doprawdy przykre przeżycie. Funkcjonariusz, z którym wreszcie udało mu się porozmawiać, zadawał mu bardzo nieprzyjemne pytania dotyczące prowadzenia się córki, by po jakiś dwudziestu minutach wyjaśnić, że „wie pan, młode kobiety właściwie zawsze się tak zachowują i właściwie to zawsze odnajdują się w końcu, bezpieczne, bo wie pan, na tym właśnie polega proces dojrzewania, chcą same sobie udowodnić, że są niezależne”. Stanęło na tym, że gdzieś tam w Nowym Jorku, w jakiejś teczce lub w postaci pliku komputerowego zapisano: Bannister, Mary Eileen, płeć żeńska, zaginiona. Nowojorska policja nie uznała tej sprawy za na tyle ważną, by wysłać kogoś do jej mieszkania w Upper West Side, żeby się chociaż rozejrzał. Skip Bannister zrobił to osobiście. Spotkał się wyłącznie z dozorcą, który spytał go bez wstępów, czy ma zamiar zabrać rzeczy córki, której nie widział od dawna, a wkrótce trzeba będzie zapłacić czynsz za kolejny kwartał.

W tym momencie Skip – właściwie James Thomas – Bannister spanikował, udał się na najbliższy komisariat policji, by osobiście zgłosić zaginięcie córki i zażądać podjęcia jakiś działań. Poinformowano go, że, niestety, trafił pod niewłaściwy adres, ale owszem, protokół zaginięcia da się spisać, czemu nie? Następnie pięćdziesięcioparoletni detektyw powtórzył mu niemal słowo w słowo lekcję, której udzielono mu już przez telefon. Proszę pana, przecież minęło zaledwie parę tygodni. Nie mamy raportu o znalezieniu zwłok kobiety podobnej do pańskiej córki, więc prawdopodobnie żyje i dobrze się ma, w końcu w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach wypadków mamy do czynienia z dziewczętami pragnącymi rozwinąć skrzydła, zakosztować swobody. Pan rozumie, o czym mówię?

James T. „Skip” Bannister odparł, oczywiście: „Nie moja Mary”, ale policjant nie udawał nawet, że mu wierzy. „Proszę pana, wszyscy tak mówią, ale w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków – nie, źle mówię, statystyka jest jeszcze bardziej korzystna – tak to się właśnie kończy i strasznie mi przykro, ale nie mamy ludzi, żeby sprawdzać każde takie doniesienie. Niestety, tak to wygląda, proszę pana. Niech pan wraca do domu i czeka na telefon”.

Skip zastosował się do tej rady. Wracał do Gary wściekły gniewem, który rodzi się z paniki. Kiedy wszedł do domu, na automatycznej sekretarce miał sześć wiadomości. Odtworzył je jak najszybciej się dało, ale żadna nie pochodziła od Mary.

Jak większość Amerykanów dysponował komputerem osobistym. Kupił go wprawdzie powodowany bardziej kaprysem niż rzeczywistą potrzebą i rzadko używał. Tego dnia, jak co dzień, włączył go jednak i wyszedł na Internet, sprawdzić, czy nie ma nowej poczty elektronicznej. Tego ranka, wreszcie, znalazł list od córki. Kliknął myszą i zobaczył go na kolorowym monitorze...

...i dopiero wtedy naprawdę się przestraszył.

Mary nie wiedziała, gdzie jest? Eksperymenty medyczne? Najgorsze wydawało mu się jednak to, że list napisany był chaotycznie i z błędami. A przecież jego córka dostawała w szkole dobre stopnie. Odręcznie pisała ładnie i czytelnie. Jej listy czytało się jak teksty z porannej gazety – przepełnione uczuciem, oczywiście, ale zwarte, logiczne i czytelne. A ten list mogła napisać zdolna trzylatka. I te literówki... a przecież na kursach maszynopisania Mary miała same piątki.

I co teraz? Jego dziewczynka znikła... Z listu wynika, że może być w niebezpieczeństwie. Żołądek ścisnął mu się w małą gorącą kulę, serce biło tak mocno i szybko, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Czuł, że się poci. Zamknął oczy, skupił się jak jeszcze nigdy w życiu. Wziął książkę telefoniczną. Na pierwszej stronie znalazł numery alarmowe. Wykręcił jeden z nich.

– FBI – powiedział kobiecy głos. – Czym mogę służyć?

21. Rozwój