Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gaby Cane została wychowana przez rodzinę zastępczą, państwo McCayde. Chociaż była otoczona miłością i niczego jej nie brakowało, za sprawą przyrodniego brata, Bowie’ego, nigdy nie poczuła się w nowym domu jak u siebie.
Po śmierci państwa McCayde Gaby wyjeżdża i rozpoczyna samodzielne życie. Zatrudnia się w lokalnej gazecie jako reporterka. Konsekwentnie rozwija swoją karierę, nie boi się trudnych tematów i jest bezkompromisowa w zdobywaniu informacji. W życiu prywatnym jest jednak zupełnie inną osobą. Niepewna siebie i nieśmiała, z trudem nawiązuje przyjaźnie, nie wspominając o relacjach z mężczyznami.
Pewnego dnia Bowie kontaktuje się z Gaby i prosi ją o pomoc w ratowaniu rodzinnego rancza. Gaby zgadza się, choć wie, że powrót do domu, obudzi demony przeszłości…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 184
Tłumaczenie:Wanda Jaworska
Gdy Gaby Cane uznała, że gorzej być nie może, zaczęło padać. Zaklęła pod nosem, ale osłoniwszy obiektyw aparatu brzegiem płaszcza przeciwdeszczowego, nie przestawała fotografować.
– Oszalałaś? – Stojący obok chudy mężczyzna gwałtownie odsunął Gaby na bok, ponieważ tuż przy nich świsnął pocisk. – Oszalałaś?! – powtórzył z naciskiem.
– Zamknij się i notuj, Fred – rzuciła Gaby, skupiona na wykonaniu kolejnego zdjęcia.
Trzask migawki zagłuszyła ponowna seria wystrzałów najprawdopodobniej pochodząca z broni automatycznej. Wiadomo było, że dysponuje nią uzbrojony napastnik, który zabarykadował się w sklepie spożywczym. Zabił już kierownika sklepu, a negocjacje skończyły się, zanim się na dobre zaczęły.
– Zakładniczką jest kobieta w ciąży – wyjaśniła. – Sprawdź, czy uda się ustalić jej nazwisko.
– Przestaniesz wreszcie wydawać mi rozkazy? – zirytował się Fred Harrington. – Znam się na swojej robocie.
O tak, na pewno, pomyślała z ironią Gaby, o ile uczestniczysz w konferencji prasowej albo siedzisz w dobrej restauracji. Żałowała, że w redakcji zastała tylko Harringtona wtedy, kiedy pilnie potrzebowała fotografa. Jak tylko na ulicy zaczęła się strzelanina, przyssał się do radiowozu i ani myślał ruszyć. Gaby nie miała innego wyjścia, jak wręczyć mu swój notatnik i przejąć obowiązki fotoreportera.
Odgarnęła do tyłu długie czarne włosy i założyła osłonę obiektywu. Była przemoknięta do suchej nitki, dżinsy i różowa bawełniana bluza przykleiły się jej do ciała, mimo że miała na sobie płaszcz przeciwdeszczowy. Potrafiła posługiwać się aparatem fotograficznym, ale oczywiście Harrington zrobiłby lepsze zdjęcia, gdyby tylko talent szedł u niego w parze z odwagą. Był fotoreporterem, ale od czasu do czasu przeprowadzał wywiady w zastępstwie kolegów dziennikarzy. Natomiast nie cierpiał fotografować na miejscu przestępstwa.
– Nie powinienem był ulec Johnny’emu i wyrazić zgodę na towarzyszenie ci w tym przypadku, ty wariatko – orzekł Fred, patrząc na Gaby zza grubych szkieł upstrzonych kroplami deszczu.
– Gdyby był ze mną Johnny, znajdowałby się teraz tam, gdzie ten gość z „Biuletynu” – odparowała, ruchem głowy wskazując tyczkowatego mężczyznę w workowatych dżinsach, z włosami ściągniętymi w kitkę i w okularach, który poruszał się na linii ognia. – Na litość boską, Wilson, spływaj stamtąd! – zawołała do niego, nieco wychylając się zza radiowozu.
Wilson skierował wzrok w jej stronę i podniósł rękę w przyjacielskim pozdrowieniu.
– To ty, Cane? – spytał z szerokim uśmiechem, ale w tej samej chwili jeden z policjantów chwycił go za ramiona i pociągnął w dół.
– Bardzo dobrze, oficerze! – zawołał Fred.
– Zdrajca. – Gaby dała mu kuksańca w bok.
– Idiotów należy wdeptywać w ziemię – stwierdził Fred. – Dureń! Szaleniec! – zawołał pod adresem rywala w fotoreporterskim fachu.
– Też cię kocham, Harrington! – zrewanżował się Wilson, którego policjant spokojnie, acz zdecydowanie usunął z linii strzału. – Hej, Cane, przetelefonujesz za mnie tekst do mojej redakcji?
– Powieś się, Wilson! – zawołała wesoło.
– Jesteś szalona – stwierdził Fred, który po raz pierwszy znalazł się w tak niebezpiecznej sytuacji.
Specjalizował się w fotografii prasowej, potrafił też wymyślać dobre podpisy pod zdjęcia czy przeprowadzać ciekawe wywiady. Natomiast Gaby zajmowała się na co dzień tematyką polityczną i wylądowała tu tylko dlatego, że zachorował kolega, któremu podlegały sprawy kryminalne i utrzymywanie kontaktu z policją. Kątem oka dostrzegła ruch i gdy uważniej spojrzała w tamtą stronę, zobaczyła umundurowanego mężczyznę z karabinem w ręku, biegnącego przez ulicę do budynku, w którym znajdował się sklep.
– Coś się dzieje – zwróciła się do Freda. – Możesz podejść nieco bliżej do komendanta Jonesa i się dowiedzieć, co zamierzają ci z jednostki specjalnej.
– Dlaczego sama tego nie zrobisz? – Fred rzucił jej ponure spojrzenie. – Przecież mogę fotografować.
– Umowa stoi. – Gaby wręczyła mu aparat i zanim ruszyła w stronę komendanta Teddy’ego Jonesa, zdjęła osłonę z obiektywu. – W ten sposób to lepiej działa – rzuciła z przekąsem i podeszła do komendanta.
– Cześć, Teddy – przywitała się cicho. – O co chodzi?
– Chodzą słuchy, że o akcje przedsiębiorstw użyteczności publicznej.
– Do diabła, Teddy, na żarty ci się zebrało. Wysłano mnie tu w zastępstwie. Miałam inne plany, mianowicie przyjęcie zaręczynowe.
– Zaręczasz się? – spytał komendant. – To istny cud.
– Nie ja, tylko Mary, z którą razem studiowałam na wydziale dziennikarstwa.
– Mogłem się domyślić. – Spojrzenie Jonsona powędrowało w stronę dachu budynku usytuowanego po drugiej stronie ulicy, gdzie ulokował się snajper, o czym świadczył słaby blask metalu.
– Dobra robota – szepnęła Gaby, spoglądając na dach piwnymi oczami. – Bandyta wyprowadzi zakładniczkę, jeśli policja nie postąpi w sposób drastyczny.
– Wiesz, że nie lubimy takich metod, tyle że on już zabił jedną osobę, a zakładniczka jest w ciąży. Próbowaliśmy negocjować, ale napastnik nie chce z nami rozmawiać.
W trakcie trzech lat pracy w „Phoenix Advertiser” Gaby zdążyła się sporo dowiedzieć o taktyce działań policji. Stała w milczeniu obok Jonesa, zdając sobie sprawę, że padnie strzał, który powali uzbrojonego napastnika. Było to niczym czekanie na śmierć, ponieważ najprawdopodobniej snajper będzie celował w głowę. Zadumała się nad bezsensem zbrodni i jej okrutnymi kosztami dla ofiar, społeczeństwa i policji, a także sprawców, i wtedy usłyszała strzał. Poniósł się echem przez panującą wokół ciemność ze straszliwą nieodwracalnością. Gaby skuliła się w sobie.
– Trafiłem go! – zawołał z góry snajper.
– Okej, wchodzimy. – Jones zwrócił się do podwładnych.
– Mogę iść z wami? – spytała Gaby.
– Jasne, że możesz – komendant spojrzał na nią z mieszaniną irytacji i szacunku – ale ostrzegam: będziesz miała złe sny.
– I tak śnią mi się koszmary. – Gaby wzruszyła ramionami i zwróciła się do Freda: – Zrób parę zdjęć i wywołaj je jak najszybciej, tak żeby można je umieścić w porannym wydaniu.
– Zdjęć? Czego? – spytał.
– Oczywiście bandyty.
– Chcesz, żebym fotografował martwe ciało?
Gaby wzięła aparat od Freda i bez słowa ruszyła za komendantem w stronę budynku. Właśnie wyprowadzano z niego drobną kobietę w widocznej ciąży, bladą i szlochająca. Po wejściu do wnętrza sklepu ujrzała rozciągniętego na podłodze napastnika z głową zakrytą marynarką. Sfotografowała ciało, ale nie zrobiła zdjęć zakładniczki. Może Johnny będzie się wściekał, nie zamierzała jednak zbijać kapitału zawodowego na przerażeniu ciężarnej kobiety. Później zadzwoni do szpitala, żeby zasięgnąć informacji o jej stanie. Rozejrzawszy się po pomieszczeniu, zauważyła torbę ze zrabowanymi pieniędzmi. Podniósł ją jeden z policjantów i pozwolił Gaby zajrzeć do środka.
– Zaledwie dwadzieścia dolarów – wyjaśnił policjant – a kosztowało życie dwóch osób.
– Był zawodowcem? – spytała Gaby.
– Raczej nie. Świadek widział, jak napastnik cały się trząsł, a broń, którą zabił właściciela sklepu, wypaliła przypadkowo w czasie próby ucieczki.
Gaby notowała policyjne informacje.
– Miał rodzinę? – spytała.
– Taak. Jest najmłodszym z sześciorga rodzeństwa. Starszy brat handluje narkotykami, matka od czasu do czasu idzie na ulicę, żeby dorobić do zasiłku z opieki społecznej. Złe miejsce do życia dla dzieci, prawda?
– Owszem – zgodziła się Gaby.
Zarzuciła na ramię uchwyt aparatu fotograficznego i wróciła do Jonesa, który właśnie skończył przesłuchiwać zakładniczkę. Gaby zadała mu parę niezbędnych pytań i wraz z Harringtonem wsiadła do należącego do niej białego kabrioletu marki Volkswagen, aby pojechać do siedziby gazety.
– Jak dorobiłaś się takiego samochodu? – spytał Fred.
– Mam zamożnych krewnych – odparła z uśmiechem.
Cóż, była to częściowa prawda. McCayde’owie z Lassiter w Arizonie rzeczywiście są bogaci, jednak nie łączą ją z nimi więzy krwi. Prowadząc auto, z przyjemnością obserwowała mijane ulice. W jej ocenie, Phoenix jest miastem fascynującym, otoczonym przez wysokie, poszarpane szczyty wysuniętych najdalej na południe Gór Skalistych. Kiedy pierwszy raz się tutaj znalazła, majestat tych gór wręcz ją zafascynował.
Zresztą, wciąż pozostawała pod dużym wrażeniem Arizony. Różniąc się od innych stanów, przy pierwszym zetknięciu wydawała się jałowa i nieprzyjazna, ale po bliższym poznaniu dostrzegało się jej zdumiewającą urodę. Różnorodność terenu i kultur tworzyła pewną harmonię. Gaby pokochała cały stan, od zamożnego, prosperującego i ruchliwego Phoenix po spokojne i pustynne Casa Rio, liczące jakieś dwadzieścia tysięcy akrów ranczo, należące do McCayde’ów.
– Czy nie jeden z twoich krewnych jest właścicielem znanej firmy budowlanej w Tucson? – Harrington przerwał jej rozmyślania. – McCayde… Bowie McCayde?
– On nie jest moim krewnym – sprostowała Gaby. – Jego rodzice wzięli mnie do siebie, jak byłam nastolatką. Tak, odziedziczył firmę po zmarłym ojcu.
– Ma też ranczo, prawda?
– O tak. – Gaby uśmiechnęła się na myśl o miejscu, gdzie znalazła prawdziwy dom. – Casa Rio, Dom nad Rzeką. Powstało w dziesięć lat po wojnie secesyjnej. – Zerknęła na Harringtona. – Wiedziałeś, że większa część terytorium Arizony południowo-wschodniej została zasiedlona przez przybyszów z południa i że podczas wojny secesyjnej nad Tucson przez krótki czas powiewała flaga konfederacka?
– Żartujesz.
– Nie, wcale. To prawda. Rodzina Bowiego pochodzi z południowo-zachodniej Georgii. Pierwszy osadnik ożenił się z Meksykanką. W jego rodowodzie jest nawet pewien Papago, przepraszam, Tohono O’odham – skorygowała, używając nazwy, którą nadali sobie Papago, Indianie północnoamerykańscy zamieszkujący Arizonę i północny Meksyk. Wywodząca się z języka hiszpańskiego nazwa „Papago” to w języku Indian Zuni „Jedzący fasolę”, więc Papago zmienili je na słowo we własnym języku, nazywając siebie „Ludźmi pustyni”.
– Długie – mruknął Harrington, kręcąc się na siedzeniu.
– Uważam, że jest ładne. Czy wiedziałeś, że Apacz oznacza w języku Zuni wroga? I że w nazwie Navajo występuje litera „v”, choć nie ma jej w języku Navajo? Jeszcze do niedawna mało kto o tym wiedział, a przecież…
– Stop! – zaprotestował Harrington. – Nie chcę dowiedzieć się wszystkiego o południowym zachodzie w czasie jednej lekcji.
– Mnie bardzo to interesuje – stwierdziła Gaby. – Kocham tych ludzi, ich języki i historię. Żałuję, że się tutaj nie urodziłam.
– A skąd pochodzisz? – zainteresował się Harrington.
Było to niewinne pytanie, ale Gaby szybko zmieniła temat:
– Zastanawiam się, co policja zrobi z Wilsonem.
– To idiota! – orzekł Fred
Gaby nie skomentowała tej uwagi. Dzisiejszy deszczowy wieczór przywołał wspomnienie pierwszego dnia pobytu w Casa Rio. Wówczas poznała Bowiego. Nie sposób było nazwać go bratem, ponieważ nigdy nie została adoptowana przez McCayde’ów. Była dzieckiem, które przyjęli pod swój dach, gotowi ponosić za nią odpowiedzialność, ale w charakterze opiekunów. Gdyby zdecydowali się na adopcję, mogliby zacząć zgłębiać jej przeszłość, a tego nie chciała. Wymyśliła sobie wiarygodną historię, według której co tydzień przeprowadzała się z ojcem w inne miejsce, i z tego powodu nie miała stałego adresu.
Bowiego ujrzała po raz pierwszy, kiedy wieczorem trzęsąc się z zimna, schroniła w stajni na ranczu. Wszedł do środka i zapalił lampę. Jak się później dowiedziała, wówczas skończył dwadzieścia siedem lat. Gęste jasne włosy były ostrzyżone konwencjonalnie z przedziałkiem z boku, starannie przyczesane mimo późnej pory. W wyrazistej twarzy o wręcz idealnym profilu zwracały uwagę prosty nos, oczy głęboko osadzone pod gęstymi brwiami oraz zmysłowe usta. Gaby starała się nie zauważać zmysłowości – bała się mężczyzn.
Temu wysokiemu blondynowi o surowych rysach twarzy i ponurej minie niejeden kowboj z westernu mógłby pozazdrościć wysokiej i umięśnionej sylwetki. Wkrótce, z ulgą przyjmując gościnę u McCayde’ów, Gaby się przekonała, że Bowie bardzo rzadko się uśmiecha. Dowiedziała się również, że jego imponująca męska uroda mogła wprowadzać w błąd, bowiem nie był kobieciarzem. Ten spokojny, introwertyczny mężczyzna, miłośnik Bacha, starych filmów wojennych, nade wszystko kochał region, w którym znajdowało się ranczo. Był ekologiem działającym na rzecz ochrony przyrody, co zakrawało na ironię w przypadku przedsiębiorcy budowlanego, ale Bowie był pełen sprzeczności. Teraz, po latach, Gaby nie znała go dużo lepiej, ponieważ sprawiał wrażenie, jakby jej celowo unikał. Na ogół go nie zastawała go w Casa Rio, ilekroć przyjeżdżała odwiedzić jego owdowiałą matkę.
Wtedy, przed laty, miał na sobie doskonale uszyty czarny garnitur, który idealnie przylegał do ciała, podkreślając sylwetkę – szeroką klatkę piersiową, długie muskularne nogi, wąskie biodra, potężne ramiona. Pochylił głowę, żeby zapalić papierosa i wtedy zauważyła, jak oświetlona delikatnym płomieniem opalona twarz zalśniła miedzianą barwą.
Najprawdopodobniej poruszyła się, bo błyskawicznie się do niej odwrócił.
– Kto tu, u diabła, jest? – spytał niskim, głębokim głosem, bez charakterystycznego akcentu, a jednak lekko przeciągając samogłoski.
Gaby zawahała się, ale ruszył w jej stronę, tam, gdzie ukryła się w świeżym sianie, więc wstała i się zbliżyła.
– Nie jestem włamywaczką ani nikim w tym rodzaju – powiedziała, próbując się uśmiechnąć. – Bardzo przepraszam, ale jest tak zimno, że musiałam się schronić przed deszczem. – Kichnęła głośno.
Przez chwilę Bowie wpatrywał się w nią czarnymi jak węgiel oczami.
– Skąd jesteś?
Nie spodziewała się tego pytania, a nie przywykła do kłamstw. Ojciec, który był diakonem, od małego wpajał jej zasady moralności, uczciwości i przyzwoitości. Trudno przychodziło jej ukrywanie prawdy. Spuściła wzrok.
– Jestem sierotą – wyznała. – Szukałam kuzyna, Sandersa, ale sąsiad powiedział, że cała jego rodzina już dawno się stąd wyprowadziła. – Przynajmniej to było prawdą. – Nie mam dokąd pójść… – Urwała, żeby się nie rozpłakać.
Do dziś Gaby pamiętała, że wówczas bała się tego postawnego mężczyzny, ciążyło jej także brzemię przeżyć, które stały się jej udziałem po śmierci ojca. Na nieznajomego patrzyła błagalnie dużymi oczami o piwnej barwie, przeświadczona, że on jej tu nie chce. Domyśliła się, że chęć okazania dobrej woli czy pomocy walczy z typową w tej sytuacji podejrzliwością.
– Cóż – odezwał się po dłuższej chwili – zaprowadzę cię do domu. Przypuszczam, że moja matka nie będzie miała nic przeciwko zajęciu się tobą, ponieważ nie doczekała się wymarzonej córki.
Słysząc te słowa, Gaby westchnęła z ulgą.
Wciąż nie zapomniała, jak wówczas opłakanie wyglądała: potargane długie czarne włosy, okalające wynędzniałą bladą twarz, wyblakłe dżinsy i sztruksowa kurtka tak sfatygowane, że w kilku miejscach przetarte na wylot. W kieszeni kurtki miała portmonetkę, a w niej tylko banknot jednodolarowy i parę monet oraz chusteczkę do nosa. Nie posiadała dokumentów: ani tymczasowego prawa jazdy, ani karty kredytowej, niczego, czym mogłaby się wylegitymować, a co pomogłoby w ustaleniu jej tożsamości i pochodzenia.
– Jak się nazywasz? – spytał wówczas Bowie, górując nad nią imponującym wzrostem.
– Gabrielle – bąknęła. – Gabrielle… Cane. – Imię było prawdziwe, przy nazwisku się zawahała, przez co mogło powstać wrażenie, że jest ono fałszywe. – Mówią na mnie Gaby – dodała, obrzucając wzrokiem czystą stajnię z szerokim przejściem między boksami. – Gdzie ja jestem? – spytała.
– W Casa Rio. Kiedyś było stąd widać rzekę, ale przez lata jej bieg się zmienił. Teraz rzeki nie sposób dostrzec, a przez większą część roku brakuje wody. Rancho należy do moich rodziców. Jestem Bowie McCayde.
– Pana rodzice przebywają tu na stałe? – spytała Gaby.
– Tak. Ja mam mieszkanie w Tucson. Ojciec jest przedsiębiorcą budowlanym.
Bowie wyciągnął rękę i Gaby natychmiast się cofnęła. Z wielu powodów nie lubiła, żeby jej dotykano, ale on się nie rozgniewał. Najwyraźniej zaakceptował jej powściągliwość, bo powiedział:
– Nie chcesz, żeby cię dotykać. W porządku, będę pamiętał.
W tamtym okresie największą niespodzianką okazało się poznanie Aggie McCayde. Matka zmarła, kiedy Gaby była w wieku przedszkolnym, a ojciec nie związał się z żadną kobietą, przebywała więc wyłącznie w jego towarzystwie. Tymczasem Aggie wystarczyło rzucić okiem na zziębniętą i kichającą piętnastolatkę, by z miejsca się o nią zatroszczyć. Copeland McCayde, mąż Aggie, powitał Gaby równie serdecznie, tylko Bowie trzymał się na dystans.
Jak się później dowiedziała, wyjechał do Tucson dzień wcześniej, niż początkowo zamierzał. Później jego wizyty w domu stawały się coraz rzadsze i krótsze. Sprawiał wrażenie, jakby miał trudności w porozumieniu się z rodzicami. Zresztą, w przeciwieństwie do Gaby. Szybko nawiązała bliski i serdeczny kontakt McCayde’ami, którzy z otwartymi ramionami przyjęli ją pod swój dach.
Po raz pierwszy w jej dotychczasowym życiu ktoś jej dogadzał i się o nią troszczył. Pani McCayde zabierała ją ze sobą, gdy wybierała się po zakupy, czuwała przy niej, kiedy miała koszmarne sny i budziła się z krzykiem, oblana zimnym potem. Zawsze była gotowa jej wysłuchać i doradzić. Gdy jesienią Gaby przyjęto do miejscowego liceum, Aggie pomagała jej pokonać brak pewności siebie, utrudniającą adaptację w nowym środowisku. Gaby była chuda, nieśmiała, trochę niezdarna i nerwowa. Aggie na każdym kroku okazywała Gaby akceptację, troskę i macierzyńskie uczucie, podobnie postępował jej mąż. Najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że traktują Gaby jak swoje dziecko, a co więcej, bardziej się nią interesują niż własnym synem, co nie spodobało się Bowiemu. Niestety, Gaby za późno to sobie uświadomiła. Zło się dokonało; Bowie nabrał do niej niechęci, czego przed nią nie ukrywał.
Wiedziała, że zawsze będzie żywił do niej urazę i między innymi z tego powodu wybrała college w Phoenix. Okazało się, że staroświecki sposób bycia i niechęć do nawiązywania bliższych kontaktów utrudniły jej odnalezienie się w studenckim środowisku. Z czasem się zaaklimatyzowała, raz czy dwa umówiła na randkę, ale jeszcze długo po tym, jak koszmary nocne ustały, a rany przeszłości zaczęły się zabliźniać, bała się, że straci samokontrolę i że zostanie zdominowana.
Raz obudziła się w niej namiętność, ale, o dziwno, w odniesieniu do Bowiego. Aggie tak długo nalegała, aby razem się gdzieś wybrali, aż w końcu zabrał ją na tańce organizowane na terenie college’u. Zauważyła, iż był wyraźnie zirytowany zachwyconymi spojrzeniami, które rzucały w jego stronę obecne na tańcach studentki. Niewątpliwie bardzo męski przystojny, przyciągał ich uwagę. Trzymał ją w objęciach tylko na parkiecie, i to bardzo poprawnie. Już wcześniej pomiędzy nimi iskrzyło, ale tamtego wieczoru inaczej, bardziej zmysłowo. Gaby ujrzała Bowiego w innym świetle i musiały minąć miesiące, zanim odważyła się pojechać do Casa Rio. Zaczęła bardziej koncentrować się na nauce, a po zajęciach na uczelni była zajęta współpracą z redakcją „Phoenix Advertiser”. Na życie osobiste nie pozostawało jej czasu.
W tak dużym mieście jak Phoenix zawsze coś się działo. Kiedy Gaby zaczęła pracować w redakcji w pełnym wymiarze godzin, wydawało się jej, że wszystkie tematy są interesujące. Była tak pełna energii jak nigdy wcześniej, poświęcała się pracy bez reszty. Z czasem uprawiane z satysfakcją dziennikarstwo przestało jej wystarczać, podobnie jak puste mieszkanie i samotność. Zrodziły się w niej inne potrzeby.
Miała dwadzieścia cztery lata i zapragnęła ustabilizowanego życia, założenia rodziny i przyjścia na świat dzieci. To byłoby również z korzyścią dla Aggie, pomyślała, która po śmierci męża przed ośmiu laty boleśnie odczuwała samotność. Gaby pomogła jej uporać się ze stratą ukochanej osoby, co Bowie miał jej za złe, wściekły, że matka zwróciła się o wsparcie do przygarniętego dziecka zamiast do biologicznego.
Niedawno Aggie zaczęła podróżować po świecie i choć Gaby spędzała od czasu do czasu weekend w Casa Rio, tęskniła za tą drobną ciemnooką kobietą, której serdeczność i otwarta natura pozwoliły przerażonej nastolatce uwolnić się od brzemienia przeszłości, wyzwolić z koszmarów nocnych i mocno stanąć na nogi.
Gaby, z pozoru pełna energii, zdecydowana i kontaktowa, w głębi duszy pozostała nieśmiała i niepewna siebie. Nie potrafiła zaakceptować mężczyzn, którzy szukali modnych niezobowiązujących przygód. Według zasad, w jakich wychował ją ojciec, seks był dopuszczalny po ślubie, pomiędzy małżonkami, a ona przejęła tę zasadę. Chciała wyjść za mąż i założyć rodzinę, a nie rozmieniać się na drobne, przeżywając kolejne nic nieznaczące przygody. W przestrzeganiu tej zasady niewątpliwie dużą rolę odgrywał fakt, że jedynie Bowie pociągał ją jako mężczyzna.
Gaby przerwała rozmyślania, ponieważ dojechała przed biurowiec, w którym mieściła się siedziba redakcji. Żywiła nadzieję, że nie będzie musiała przygotować w ostatniej chwili następnego artykułu na pierwszą stronę. Była wykończona i jedyne, na co miała ochotę, to znaleźć się we własnym mieszkaniu i przespać z godzinę, a potem przygotować coś do jedzenia. W tym momencie przypomniała sobie o przyjęciu zaręczynowym Mary. Może znajdzie wymówkę, żeby w nim nie uczestniczyć? Nie przepadała za spotkaniami towarzyskimi. Lubiła Mary, ale nawet dla niej wolałaby nie czynić wyjątku.
Zaparkowała samochód i weszli z Fredem do budynku, pozdrawiając gestem recepcjonistkę Trisę. Udali się prosto do działu informacyjnego. Gaby była tak zmęczona, że z westchnieniem ulgi ciężko usiadła na stojącym przy biurku krześle. W pokoju zgromadził się prawie cały zespół redakcyjny. Z gabinetu wyszedł redaktor Johnny Blake, świecąc łysiną. Ściągnął gęste brwi, słuchając relacji Freda z przebiegu wydarzeń.
– Tak się to przedstawia, Cane? – zwrócił się do Gaby.
Kiedy uniosła brwi, Fred oznajmił, że musi zanieść negatywy do ciemni, i szybko się ulotnił.
Johnny patrzył na Gaby.
– Wyjdzie z tego coś ciekawego? – spytał.
– Mniej więcej – bąknęła.
– Mniej więcej? – powtórzył z przekąsem Johnny.
– To twoja wina – rzuciła Gaby. – Ani Harrington, ani ja nie specjalizujemy się w sprawach kryminalnych i policyjnych, a kazałeś nam tam pojechać. Mimo to zebraliśmy trochę materiałów – dodała na pocieszenie. – Sfotografowałam napastnika i policjantów okrążających w deszczu budynek.
– Jedno zdjęcie zakładniczki byłoby warte pięćdziesięciu zdjęć policjantów w deszczu! – wściekł się Johnny. – Ty i twoje miękkie serce!
– Wilson z „Biuletynu” zrobił całą masę zdjęć, w tym także zakładniczce.
– Nienawidzę cię – syknął Johnny.
– Policjant wyrwał mu aparat i prawdopodobnie prześwietlił całą kliszę.
– Kocham cię – zmienił zdanie Johnny.
– Następnym razem nie posyłaj ze mną Harringtona, dobrze? Pozwól mi jechać samej.
– Wykluczone! – orzekł Johnny. – Wciąż przebiega mi dreszcz po plecach na wspomnienie napadu na bank, który miałaś relacjonować.
– To była tylko powierzchowna rana – przypomniała mu Gaby.
– A mogła być śmiertelna. Może ty nie obawiasz się konsekwencji gniewu Bowiego McCayde’a, ale wydawca jak najbardziej. Dostał za swoje.
Gaby mocno zaskoczyła interwencja Bowiego. Uznała, że Aggie wysłała syna do wydawcy, pana Smythe’a, choć nie wspomniała jej o tym.
– Cóż, McCayde nie dowie się o dzisiejszym incydencie, nie ma się czym martwić. Na co się tak gapisz? spytała.
– O wilku mowa – mruknął Johnny.
Gaby podążyła za jego spojrzeniem i ujrzała w drzwiach Bowiego we własnej osobie. Miał na sobie elegancki szary garnitur, w palcach trzymał papierosa. Nie wydawał się w dobrym humorze. Serce podeszło jej do gardła. Co on robi w Phoenix? Nie widziała go od dwóch miesięcy, od czasu przyjęcia urodzinowego Aggie, urządzonego w Casa Rio. Wówczas Bowie patrzył na nią tak, że wzbudził jej niepokój.
Teraz stało się podobnie. Pod wpływem bacznego spojrzenia czarnych oczu jej oddech przyspieszył, poczuła się niezręcznie i niepewnie. Za każdym razem była opanowana i spokojna, dopóki nie znalazła się w odległości półtora metra od Bowiego, bo wtedy odnowiła wrażenie, że ogarnia ją lęk. Tyle że nie chwytał za gardło czy nie przyprawiał o mdłości, a raczej ekscytował.
– Witaj – powiedziała z zakłopotaniem Gaby.
Bowie skinął głową Johnny’emu, nie odwracając od niej wzroku.
– Zabieram cię na kolację – oznajmił bez powitania, nie zważając na jej przemoczone ubranie i potargane włosy. – Musimy porozmawiać.
Gaby zastanawiała się, czy dobrze go zrozumiała, i spytała:
– Stało się coś złego?
– Złego? – Machnął ręką. – Złego?! Mój Boże.
– Chodzi o Aggie? – spytała zaniepokojona Gaby.
Bowie przeniósł wzrok na Johnny’ego i nie odwrócił go, dopóki redaktor nie wycofał się do gabinetu. On tak działa na wielu ludzi, pomyślała z lekkim rozbawieniem Gaby. Nie musi rozkazywać, podnosić głosu. Wystarczy, że w milczeniu, pozostając nieruchomym, patrzy przenikliwie czarnymi oczami. Jeden z jego współpracowników w kontekście Bowiego wspomniał o spotkaniu z kobrą.
– Tak, chodzi o Aggie – potwierdził.
Gaby nagle zrobiło się słabo.
Tytuł oryginału
Fire Brand
Pierwsze wydanie
Harlequin Books,
Redaktor serii
Dominik Osuch
Opracowanie redakcyjne
Barbara Syczewska-Olszewska
© 1989 by Diana Palmer
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Gwiazdy Romansu są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788327645289
Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.