Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem miłość każe na siebie długo czekać, po drodze łamiąc nam serce…
J.C. Calhoun, ochroniarz i były policjant, prowadzi ranczo w Wyoming, z dala od cywilizacji. Stracił zaufanie do ludzi, kiedy przed laty dowiedział się, że narzeczona zaszła w ciążę z innym.
Za rozstaniem J.C. z Colie stało jednak coś innego niż zdrada, a J.C. został celowo wprowadzony w błąd. Kiedy brat Colie wpadł w złe towarzystwo, stała się ona świadkiem zdarzenia, które mogło pogrążyć szefa miejscowego gangu. Colie wybrała ucieczkę, żeby chronić siebie i bliskich, lecz od tamtej pory nieustannie grozi jej niebezpieczeństwo.
Pewnego dnia J.C. spotyka zagubioną dziewczynkę, która twierdzi, że jej matkę zabito. Okazuje się, że kobietą jest… Colie, Czy J.C. pozna w końcu całą prawdę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Tłumaczenie:Ewelina Grychtoł
Drodzy Czytelnicy!
Czasami książki powstają pod wpływem niezwykłego impulsu. Ta, którą teraz trzymasz w ręku, jest jedną z nich. Od jakiegoś czasu nie dawała mi spokoju scena rozgrywająca się na tle zimowego krajobrazu. Śnieg, mężczyzna i zagubiona, zapłakana dziewczynka w pokrwawionej kurtce.
Ta scena zainspirowała mnie do napisania całej książki. Tym razem skupiłam się na pogłębionej charakterystyce postaci. Losy dwojga głównych bohaterów pochłonęły mnie do tego stopnia, że od pewnego momentu zaczęłam im współczuć. Ich historię pisałam z pasją i przyjemnością, chociaż chwilami stanowiło to dla mnie prawdziwe wyzwanie.
Powieść dedykuję Betty, mojej zmarłej niedawno kuzynce, która, podobnie jak jej córka Amanda, była zapaloną czytelniczką moich książek. Pamiętam dobrze nasze pierwsze spotkanie. Przyjechała do nas pewnego poranka z ojcem, nieżyjącym już Bobbym. Przedtem pływali w rzece i długie ciemne włosy Betty były całkowicie mokre. Na zawsze zachowam w pamięci właśnie taki obraz Betty – jako pięknej młodej dziewczyny. Dla mnie nigdy się nie zestarzała. Była miłą, uroczą i wyrozumiałą kobietą, kochaną przez całą rodzinę. Będzie nam jej bardzo brakowało.
Diana Palmer
Pamięci Betty Patton Hansen (1956-2017), ukochanej kuzynki. Zostawiła córkę Amandę i syna Johnny’ego, a także siostrę Gail Davis oraz sześcioro wnucząt. Była miłą i życzliwą osobą, wszyscy ją kochaliśmy. Będzie nam jej brakowało.
Colie Thompson wpadła w lekką panikę. Jej brat Rodney zaprosił na obiad swojego przyjaciela J.C. Calhouna. J.C. miał trzydzieści dwa lata i niedługo kończył służbę w wojsku. Poznali się przed czterema laty na misji w Iraku, a gdy się okazało, że pochodzą z tego samego miasta, zbliżyli się do siebie.
J.C. szybko zaskarbił sobie szacunek i podziw Rodneya. W odróżnieniu od młodszego kolegi służył w wojsku niemal całe dorosłe życie. Pierwsze dwa lata zawodowej kariery przepracował w policji, a od dwunastu lat był żołnierzem.
Rod wrócił do domu przed oficjalnym zakończeniem misji. Nikomu nie powiedział, dlaczego dowódcy wcześniej zwolnili go ze służby. J.C. dołączył do niego kilka miesięcy później; na początku często odwiedzał dom Thompsonów, ale odkąd Rodney znalazł nową pracę, widywali się coraz rzadziej. Pewnego razu przyszedł na urodziny Colie i podarował jej kota. Była zaskoczona takim prezentem, a zarazem uradowana. Nazwała wielkiego syjamskiego kocura Tomem i pozwoliła, żeby spał w jej łóżku.
Choć J.C. rzadko ich odwiedzał, Colie widywała go w Catelow. Było to małe i bardzo zżyte miasteczko, nieopodal którego mieszkali. Colie, która naprawdę nazywała się Colleen, pracowała jako recepcjonistka i sekretarka w miejscowej kancelarii prawniczej.
Choć był przystojny i nieżonaty, J.C. zwykle unikał kobiecego towarzystwa, co prowokowało plotkarzy do działania, jednak za każdym razem, kiedy widział Colie, zatrzymywał się, żeby z nią porozmawiać. Był uprzejmy i sympatyczny, niekiedy nawet pozwalał sobie na delikatny flirt. Raz, kiedy był u nich w domu, a Colie musiała wyjąć listy ze skrzynki, pomógł jej założyć kurtkę. Niespodziewanie jego dotyk okazał się przyjemny i ekscytujący. Od tej pory Colie tym bardziej go pragnęła, im częściej się spotykali.
Rodney kilkukrotnie zapraszał J.C. na obiad, ale dopiero teraz zgodził się przyjść. Było to niedługo po ich ostatnim spotkaniu. Colie właśnie szła do pracy, kiedy rozpętała się śnieżyca. J.C., który akurat przejeżdżał, zaproponował, że ją podwiezie. Siedząc z nim w dobrze ogrzanym i przytulnym wielkim czarnym SUV-ie, Colie marzyła, by droga trwała jak najdłużej. Rozmawiali o nadchodzących wyborach prezydenckich, o sytuacji w kraju i o tym, jak pięknie Catelow wygląda zimą. J.C. zauważył, że w taką pogodę Colie powinna nosić kozaki zamiast szpilek. W odpowiedzi zwróciła uwagę, że kozaki nie wyglądałyby zbyt ładnie z jej elegancką garsonką. Wówczas rzucił jej znaczące spojrzenie i oznajmił, że wyglądałaby ładnie we wszystkim. Zakłopotana i rozpromieniona jednocześnie, z niechęcią wysiadła z samochodu i weszła do biura.
J.C. mieszkał na ranczu niedaleko Catelow, ale od czasu do czasu wyjeżdżał, by prowadzić w Iraku szkolenia dla policjantów. Za kilka miesięcy miał tam wrócić, by przeszkolić nową grupę. Na co dzień pracował jako szef ochrony dla Rena Coltera, miejscowego hodowcy bydła.
Wydawanie rozkazów było tym, na czym J.C. znał się najlepiej. Był przystojnym, władczym mężczyzną; miał krótkie, czarne włosy i szare oczy, tak jasne, że w słońcu wydawały się srebrne. Szczupły i umięśniony, wyglądał jak ktoś, kto spędził całe życie na ciężkiej fizycznej pracy. Colie uwielbiała na niego patrzeć, zwłaszcza że nigdy nie poznała mężczyzny, który by go przypominał. Nic dziwnego, bo nieczęsto można spotkać dziecko rdzennego kanadyjskiego Indianina i rudowłosej Irlandki. Colie dowiedziała się o jego pochodzeniu od Rodneya, ponieważ sam J.C. nigdy rozmawiał na ten temat.
Colie bardzo chciała założyć rodzinę. Dwa lata temu jej matka zmarła na raka kości. Choć miała bolesną świadomość, że choruje na nieuleczalną chorobę, do samego końca zachowała optymizm i pogodę ducha. Ojciec Colie był pastorem; kochali go wszyscy w miasteczku, nie tylko jego parafianie. Kochali też matkę Colie. Ta drobna kobieta, która nazywała się Beth Louise, ale wszyscy mówili na nią Ludie, zawsze była pierwsza do pomocy. Opiekowała się chorymi, dziećmi, a nawet psami i kotami z lokalnego schroniska, które czekały na adopcję.
Razem z nią wszystko to minęło. Ich dom stał się cichy i pusty. Jared Thompson, ojciec Colie, po śmierci żony pogrążył się w bezdennej rozpaczy. Tylko wiara pozwoliła mu przetrwać. Jakiś czas po pogrzebie powiedział Colie, że nie należy opłakiwać kogoś, kto żył pełnią życia, a po śmierci odszedł do lepszego świata. Dla ludzi wiary śmierć nie oznacza końca. Trzeba pogodzić się z tym, że Bóg niekiedy odbiera tych, których kochamy, z powodów, które nie zawsze są dla nas do odgadnięcia.
Colie i Rodney równie ciężko przeżyli śmierć matki. Rodney spędził na służbie prawie cztery lata, w trakcie których tylko kilka razy pojawił się w domu. Zanim wyjechał, był miłym, posłusznym chłopcem. Wrócił odmieniony. Wpadł w obsesję na punkcie drogich samochodów i markowych ubrań, choć ze swoim skromnym budżetem nie mógł sobie pozwolić ani na jedno, ani na drugie. Nic go nie zadowalało, wciąż chciał więcej i więcej.
Jednak najbardziej martwiło ją to, że brat przez większość czasu wydawał się trochę nieprzytomny. Miał przekrwione oczy, czasami się zataczał. Obawiała się, że podczas służby został ranny i zataił to przed nimi. Wiedziała, że przyczyną nie jest alkohol, bo Rodney nigdy nie brał go do ust. Cała ta sprawa wydawała się coraz bardziej podejrzana.
Jeszcze w Iraku, kiedy Rodney dostawał przepustkę, lubił wychodzić z J.C. na miasto. W jednym z listów do siostry napomknął, że J.C. nie tyka mocnych alkoholi. Wypijał najwyżej jedno piwo, podobnie jak Rodney. Ale brat, który z nią żartował, przynosił jej kwiaty i oglądał z nią telewizję, zniknął. Mężczyzna, który wrócił z wojska, był kimś innym. Stał się człowiekiem, w którym czaił się mrok, i który pragnął tylko rzeczy, materialnych rzeczy.
Często krytykował dom, w którym mieszkał z siostrą i ojcem. Twierdził, że meble i sprzęty są przestarzałe, a budynek błaga o remont, choć zdaniem Colie niczego tu nie brakowało. Kanapa była przykryta nową, wiśniową narzutą, tak jak i fotel ojca. Na czystych drewnianych parkietach leżały porządnie wytrzepane dywany. Salon ozdabiał marmurowy stolik, który ojciec kiedyś wypatrzył w sklepie z antykami, a w kominku wesoło palił się ogień.
Colie też nie wyglądała najgorzej. Miała falujące czekoladowe włosy do ramion i duże zielone oczy. Miękkie rysy twarzy może nie były piękne, ale z pewnością przyjemne dla oka, a krągłe biodra i długie nogi dobrze wyglądały w ulubionych błękitnych dżinsach. Do pracy ubierała sukienki lub garsonki, w domu najlepiej czuła się jednak w spodniach i swetrach. Ten, który włożyła tego dnia, miał ładny odcień butelkowej zieleni i dekolt w serek, który podkreślał małe jędrne piersi, nie przekraczając przy tym granic dobrego smaku. Nigdy nie ubierała się wyzywająco; ostatecznie jej ojciec był pastorem. Nie robiła niczego, co mogłoby go zawstydzić przed parafianami, nawet nie przeklinała.
Rodney przeklinał. Ostatnio ciągle musiała go za to upominać.
Właśnie kiedy o tym myślała, Rodney stanął w drzwiach, wpuszczając do środka lodowaty wiatr i tuman śniegu. Otrzepał buty na ławce przed wejściem i zamknął drzwi za sobą.
– Kuźwa, jaki ziąb! – wysapał, ściągając rękawiczki.
– Czy nie mógłbyś się trochę pohamować? Tata jest pastorem!
Rodney miał takie same zielone oczy jak Colie, ale jego włosy były proste i jaśniejsze. Był wysoki, przystojny, a z jego twarzy nie schodził łobuzerski uśmiech. Będąc w liceum, wiecznie pakował się w jakieś kłopoty. W wojsku najwyraźniej zachowywał się nieco lepiej, skoro został wcześniej zwolniony ze służby.
– Tata też przeklina – odgryzł się. – Nie słyszałaś?
– Tak, Rodney. Mówi „do diaska”. Ty, kiedy stracisz nad sobą panowanie, używasz trochę innych słów. – Co ostatnio zdarzało się często.
Wzruszył ramionami.
– Wiem, że mam z tym problem. Pracuję nad nim. Musisz pamiętać, że spędziłem kilka lat wśród żołnierzy.
– Staram się brać to pod uwagę – odparła Colie. – Ale czy nie mógłbyś się choć trochę pohamować? Dla taty?
Przewrócił oczami.
– Wiesz, ciężko sprostać twoim wymaganiom. – Westchnął ciężko. – Nigdy nie zrobiłaś nic złego. Nie dostałaś mandatu za złe parkowanie, przekroczenie prędkości, nawet nie przeszłaś na czerwonym świetle. Cóż za wzór do naśladowania!
– Staram się zachowywać tak, jak nauczyła mnie mama. – Wspomnienie o matce sprawiło, że Colie posmutniała. – Nie tęsknisz za nią?
– Oczywiście, że tęsknię. Była najwspanialszą kobietą, jaką znałem. No, oprócz ciebie. – Rodney uśmiechnął się i uścisnął ją mocno. Przez kilka sekund znów był jej ukochanym starszym bratem. – Jesteś najlepsza, siostrzyczko.
– Ja też cię kocham… – Zmarszczyła nos. – Co to za zapach, Rodney?
Puścił ją i odwrócił wzrok.
– To tylko papierosy. Takie specjalne, importowane. Mam znajomego, który mi je dostarcza.
– Nie J.C. On nie pali – zauważyła Colie.
– Masz rację, to nie on. Dostaję je od jednego faceta z Jackson Hole. Trochę się kumplujemy.
– Och. – Colie się uśmiechnęła. – Myślałam, że to marihuana.
Rodney uniósł brwi.
– Nie wiesz, że gdybym palił marychę w tym domu, tata zadzwoniłby po szeryfa Banksa i raz dwa zamknęliby mnie w areszcie?
– Masz rację. – Nie dodała, że wielu młodych ludzi paliło w ukryciu przed rodzicami. Jedna z jej koleżanek w liceum otwarcie się tym chwaliła.
Sama Colie nigdy nie próbowała żadnych narkotyków, zwłaszcza takich, które trzeba palić. Miała słabe płuca. Nie paliła, koniec kropka.
– Wspominałeś, że J.C. przyjdzie na kolację, prawda? – zapytała po chwili, skrywając ekscytację.
– Owszem – odparł Rodney, zaciskając z dezaprobatą usta. W jego siostrze można było czytać jak w otwartej księdze. – Będzie tu za kilka minut. Musiał coś załatwić dla Rena.
– Okej, mam jeszcze trochę indyka ze Święta Dziękczynienia, purée ziemniaczane i sałatę. Na deser mogę podać szarlotkę. Mam nadzieję, że J.C. lubi indyka? – zapytała z niepokojem.
– Nie jest zbyt wybredny, jeśli chodzi o jedzenie. – Rodney wyszczerzył zęby. – Powiedział mi kiedyś, że wąż nie jest taki zły, jeśli ma się czym go posolić…
– Fuj! – wyrwało się Colie.
– Był kiedyś w jednostce specjalnej – kontynuował Rodney. – Ci goście mogą zjeść wszystko. Robaki, węże, co tylko uda im się znaleźć. Jeden facet z jego oddziału ugotował starego kota, bo nie było nic innego.
– To okrutne! – Colie się wzdrygnęła.
– To był bardzo stary kot – odparł Rodney. – A oni umierali z głodu. – Zawahał się. – Podobno smakował okropnie i wszyscy się pochorowali.
– I bardzo dobrze!
Rodney roześmiał się i znowu ją przytulił.
– Ależ ty jesteś wrażliwa. Całkiem jak mama. Kochała wszystkie zwierzęta. – Rozejrzał się dookoła. – Gdzie jest Tom?
– Na zewnątrz, gania króliki – odparła Colie. Jej wielki syjamski kocur uwielbiał polować. Tylko na noc wracał do domu, kryjąc się przed większymi drapieżnikami – lisami, wilkami i niedźwiedziami. Dom Thompsonów stał na uboczu, w sosnowym lesie niedaleko Catelow. Ich jedynym sąsiadem był Ren Colter.
– Zabawne – powiedział nagle Rodney.
– Co jest zabawne?
– To, że J.C. dał ci kota.
Ten niezwykły prezent naprawdę wzruszył Colie. J.C. znalazł kocura, który błąkał się po lesie niedaleko jego domu. Zabrał go do weterynarza, który go zbadał, wykąpał i zaszczepił, a następnie przywiózł go Colie. Okazało się, że Tom wcześniej mieszkał już w domu, korzystał z kuwety i drapaka, nie rozrabiał i nie niszczył mebli. Często dotrzymywał Colie towarzystwa.
– To bardzo miły kot – oznajmiła.
Rodney parsknął śmiechem.
– J.C. lubi zwierzęta, ale nie tak bardzo jak ty. Dobrze radzi sobie z bydłem. Nawet wilk Willisa pozwala mu się głaskać. To spory wyczyn, uwierz mi. Ta pieprzona bestia prawie odgryzła mi rękę…
– Rodney!
– Kuźwa…
– Rodney!
– Postaw w kuchni słoik. – Westchnął z rezygnacją. – Za każdym razem, kiedy się zapomnę, wrzucę do niego piątaka.
– Jeśli to zrobię, za miesiąc uzbieramy na wakacje w Dubaju – parsknęła Colie.
– No wiesz!
– Znajdę duży słoik, a ty będziesz wrzucał ćwierćdolarówki. Za każdym razem.
Rodney się uśmiechnął.
– Dobrze, Joanno d’Arc.
Colie odwzajemniła uśmiech, po czym poszła do kuchni, żeby wyjąć szarlotkę z piekarnika.
J.C. wyglądał niesamowicie seksownie w kożuchu, dżinsach, wysokich skórzanych butach i z włosami przyprószonymi śniegiem.
– Nigdy nie nosisz czapki – zwróciła uwagę Colie, lekko drżącymi rękami biorąc od niego kożuch.
– Nie cierpię czapek – oświadczył J.C.
Kiedy Colie odwróciła się, żeby powiesić kożuch, pozwolił sobie rzucić okiem na jej szczupłe, krągłe ciało. Zgadywał, że ma dwadzieścia kilka lat. Rodney wspominał, że niedawno skończyła szkołę, ale musiało mu chodzić o studia. Wiedział o niej niewiele, tylko tyle, ile powiedział mu Rodney.
– Zauważyłam – odparła, odwracając się z uśmiechem.
Mimowolnie spojrzał na jej małe, jędrne piersi. Ich widok natychmiast obudził w nim pożądanie. Miewał już kobiety, ale ta z jakiegoś powodu wydawała mu się szczególnie pociągająca. Zmarszczył brwi, przez chwilę zastanawiając się nad tym fenomenem.
– To nie była krytyka – dodała szybko.
J.C. wzruszył ramionami.
– Nic się nie stało. Co będzie na obiad?
– Indyk w sosie żurawinowym, purée ziemniaczane, zielona sałata i szarlotka na deser. – Colie się zawahała. – Lubisz?
Uśmiechnął się szeroko.
– To wszystko brzmi pysznie. Uwielbiam indyka. Lubię też kurczaki, choć zwykle jem je z kubełka…
– Masz na myśli wiaderko? Takie jak to, do którego doi się krowy?
– Nie. Mam na myśli KFC. Wiesz, skrzydełka, burgery…
Colie się zaczerwieniła.
– Och, wybacz. Zwykle nie odwiedzam takich miejsc. Eee… chodźmy do jadalni! Tata już na nas czeka.
Rodney ruszył w stronę jadalni, ale kiedy Colie spróbowała pójść jego śladem, J.C. wsunął długi palec za kołnierz jej swetra i zatrzymał ją w miejscu. Zbliżył się na tyle, że poczuła za sobą ciepło jego potężnego ciała. Serce zatrzepotało jej w piersi; mało brakowało, aby ugięły się pod nią kolana.
– Sprawdzałem cię – szepnął jej do ucha.
Colie gwałtownie wciągnęła powietrze, a J.C. chwycił ją mocno za ramiona i przytrzymał w miejscu.
– Lubisz chodzić do kina? – szepnął, muskając wargami jej szyję.
– Tak…
– W sobotę jest premiera nowej komedii. Pójdź ze mną. Po drodze wstąpimy do smażalni ryb.
Colie obróciła się gwałtownie.
– Chcesz… chcesz pójść ze mną na randkę? – zapytała z błyszczącymi oczami.
– Tak, właśnie tego chcę – odparł z uśmiechem.
– W sobotę?
– Tak.
– O której godzinie?
– Przyjadę po ciebie o piątej.
– Byłoby cudownie – szepnęła rozpromieniona Colie.
– Doskonale – wymruczał, patrząc na jej usta.
– Colie, obiad! – zawołał ojciec z jadalni.
– Obiad – powtórzyła w otępieniu. – Och, obiad! Tak! Już podaję!
J.C. poszedł za nią, skrywając uśmiech satysfakcji. Uprzejmie odsunął jej krzesło, po czym usiadł obok.
– Cieszymy się, że przyszedłeś, J.C. – powiedział pastor. – Colie, czy możesz zmówić modlitwę?
J.C. w osłupieniu patrzył, jak wszyscy pochylają głowy. Nie miał za wiele do czynienia z religią, ale zrobił to samo. Jak to mówią, kiedy wejdziesz między wrony…
To był przyjemny wieczór. Wielebny Thompson wspomniał o najnowszych odkryciach archeologicznych w Izraelu, a w odpowiedzi J.C., ku radości i zaskoczeniu pastora, nawiązał do jego pasji:
– Moja matka pochodziła z Irlandii. Była katoliczką – dodał cicho. – Często prosiła miejscowego księdza, żeby pożyczał jej książki o archeologii.
– Nie mogła ściągnąć ich z internetu? – zdziwił się Rodney.
J.C. parsknął śmiechem.
– Mieszkaliśmy w Jukonie, Rod. Nie mieliśmy internetu ani nawet telewizji.
– Nie mieliście telewizji?! – Rodney wyglądał na wstrząśniętego. – To co robiłeś całymi dniami?
– Polowałem, łowiłem ryby, pomagałem rąbać drewno. Uczyłem się obcych języków od moich sąsiadów. Czytałem książki. Do dziś nie mam telewizora.
– Słyszałeś to? – wtrącił wielebny Thompson, wskazując na J.C. – Tak należy spędzać wolny czas, a nie oglądać, jak ludzie zdejmują ubrania i używają brzydkich wyrazów!
– To jego ulubiony temat – powiedział z zadowoleniem Rodney. – Pozwala mi oglądać telewizję tylko dlatego, że za nią płacę.
– Świat jest pogrążony w chaosie i demoralizacji – oświadczył pastor.
– No już, już, tato. Przecież są też dobrzy ludzie, tacy jak ty. – Colie uśmiechnęła się łagodnie.
Pastor odwzajemnił jej uśmiech.
– Ty jesteś najlepszym, co mi się w życiu przytrafiło. Jesteś taka jak twoja matka. Była dobrą kobietą, nigdy nie podążała za tłumem.
– Nie lubię tłumów – powiedziała Colie.
– Ja też – dodał Rodney.
– Ja nie lubię ludzi – oświadczył J.C., patrząc w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. – Nawet najlepsi odwrócą się od ciebie, jeśli tylko dać im szansę.
– Synu, to bardzo skrajne podejście – powiedział ostrożnie pastor.
J.C. dokończył indyka i napił się czarnej kawy.
– Przepraszam. Jesteśmy tacy, jakimi uczyniło nas życie. – Spojrzał na pastora pustym wzrokiem. – Zostałem zdradzony przez tych, których kochałem najbardziej. Dlatego nie ufam ludziom.
– Musisz zrozumieć, że każdy ma jakiś cel na tym świecie – powiedział filozoficznie Jared. – To, że nasze ścieżki krzyżują się z tymi, a nie innymi ludźmi, nie dzieje się przypadkiem. Niektórzy wyzwalają w nas dobro, a inni zło. Nasze życie jest sprawdzianem.
– Jeśli naprawdę nim jest, to ja go oblałem. – Rodney westchnął. – Colie postawiła w kuchni słoik. Za każdym razem, kiedy przeklnę, muszę włożyć do niego ćwierćdolarówkę. Niedługo zbankrutuję! – jęknął.
Wielebny Thompson roześmiał się w głos.
– Dobrze pomyślane, młoda damo!
– Ukłoniłabym się, ale przecież nie chcecie, żebym upuściła szarlotkę – zażartowała Colie, nakładając ciasto na talerzyki.
Ukradkiem patrzyła, jak J.C. ze smakiem pochłania swój kawałek. Podniósł głowę, zobaczył, że mu się przygląda i uśmiechnął się do niej. Colie zarumieniła się i utkwiła wzrok w talerzu.
Wielebny oglądał ich z rozbawieniem i niepokojem jednocześnie. Wiedział, że J.C. stroni od życia rodzinnego, ponieważ wielokrotnie dał temu wyraz, natomiast Colie marzyła o mężu i dzieciach. To niedopasowanie mogło skończyć się tragedią dla jego córki. Żałował, że nie może jej zapobiec.
Mieli krewnych w Comanche Wells w Teksasie. Mógłby wysłać do nich Colie, odseparować ją od J.C.
Po chwili zastanowienia odrzucił ten pomysł. Colie kochała Catelow, tu żyła i pracowała. Poza tym, sądząc po tym, jak zachowywała się w obecności J.C., i tak było już za późno.
Colie nigdy nie spotykała się z mężczyznami, nie licząc jednej podwójnej randki z koleżanką w liceum. Właściwie nie spotykała się prawie z nikim. Pracowała, gotowała, sprzątała i czytała książki. Nawet pastor zdawał sobie sprawę, że to nie jest odpowiedni tryb życia dla młodej kobiety, która powinna poznać trochę świata.
Szkoda tylko, że miała poznać tę jego część, której nie pochwalał. Spojrzał na J.C., zauważył, jak patrzy na Colie i coś ścisnęło go w gardle. Odwrócił wzrok. Nie wiedział, co robić. Wiedział tylko, że to, co wydarzy się między nimi, nie będzie miało szczęśliwego zakończenia.
Colie odprowadziła J.C. na werandę. W ogrodzie było bardzo biało i bardzo cicho. Padał gęsty śnieg, a nad ich głowami paliła się latarnia.
– Podobno ma napadać piętnaście centymetrów śniegu – z westchnieniem oznajmiła Colie.
– Nie martw się – odparł z uśmiechem. – Poradzę sobie, nawet gdyby miało napadać pięćdziesiąt. Jeśli kino będzie otwarte, to pójdziemy na film. Jeśli nie, możesz pojechać ze mną do domu i nauczę cię grać w szachy.
Spojrzała na niego z oszołomieniem. Naprawdę chciał z nią być. Nie żartował. Patrzyła w jego szare oczy i niczego nie pragnęła bardziej, niż znaleźć się w jego ramionach.
Jej zachowanie rozbawiło J.C. Była naprawdę niezłą aktorką. Z niezwykłą naturalnością udawała niewinną dziewczynę, która przeżywa swój pierwszy romans. Oczywiście nie uwierzył jej. Zbyt wiele doświadczonych kobiet grało przed nim niewiniątka tylko po to, by w łóżku zmienić się w doświadczone kochanki. Nie ufał kobietom. I miał dobry powód, by tak je traktować.
Ale mógł dołączyć do jej gry. Czemu nie? Znał kilka sztuczek, które mogły ją zaskoczyć. Zbliżył się i położył dłoń na jej talii.
– Zmarzniesz – wymruczał, pochylając głowę. Dzieliły ich od siebie milimetry.
– Nie jest mi zimno – szepnęła Colie. Wpatrywała się w jego usta, nie potrafiąc ukryć pożądania.
– Doprawdy? – Jego głos był niski, aksamitny. J.C. powiódł dłonią po jej talii i wyżej, zatrzymując się tuż pod biustem.
Colie rozchyliła usta. Całe jej ciało było wrażliwe, wyczulone na najlżejszy dotyk. Nie wiedziała dostatecznie dużo o tych sprawach, żeby zrozumieć, co J.C. jej robi. To była gra, zabawa w kotka i myszkę, obliczona na to, by zapragnęła więcej.
– Muszę już iść – szepnął.
Był tak blisko, że czuła na twarzy jego oddech.
– Na pewno? – Mimowolnie wspięła się na palce, niemal błagając o dotyk jego ust.
– Na pewno. – Nagle zrobił krok do tyłu, a Colie owionął nieprzyjemny chłód. – Nie stój na zimnie, przeziębisz się.
– D…dobrze.
Ku jego zadowoleniu Colie wyglądała na rozczarowaną. Uśmiechnął się.
– Do zobaczenia w sobotę. Piąta?
– Piąta.
– Dobranoc, Colie.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, J.C. zszedł po schodkach i ruszył w stronę czarnego SUV-a. Wsiadł, włączył silnik i wyjechał na ulicę, ani razu nie oglądając się za siebie.
Colie wróciła do środka. Była zmarznięta i sfrustrowana. Dlaczego jej nie pocałował? Była pewna, że chciał to robić. Gdy patrzył na jej usta, widziała głód w jego oczach. Ale odsunął się od niej. Dlaczego?
Żałowała, że nie ma żadnej bliskiej przyjaciółki, kogoś, z kim mogłaby porozmawiać o mężczyznach i ich zachowaniu. Jej najbliższą koleżanką była Lucy z kancelarii, ale była mężatką i Colie wstydziła się wypytywać ją o takie sprawy. Wiedziałaby, dlaczego pyta, i drążyłaby tak długo, aż Colie powiedziałaby jej całą prawdę.
Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego J.C. jej nie pocałował. Przecież widziała, że tego chce! Strzępy plotek, filmy i programy w telewizji najwyraźniej nie wystarczyły, by zrozumiała, w jaki sposób myślą mężczyźni. Na ten moment jego zachowanie wydawało jej się całkowicie bezsensowne.
Weszła do salonu i zaczęła zbierać ze stołu brudne naczynia.
– J.C. dał radę wyjechać? – zapytał ojciec.
– Tak, chociaż znowu pada śnieg.
– Zauważyłem. – Wciąż siedział przy stole, popijając drugą filiżankę kawy. Wziął głęboki oddech. – Colie, wiem, co czujesz do J.C. – powiedział niespodziewanie. – Ale musisz pamiętać, że on nie chce zakładać rodziny.
Przerwała zbieranie talerzy i podniosła wzrok na ojca. Jej spojrzenie było pełne bólu i bezradności.
– Nigdy jeszcze nie znałaś kogoś takiego jak on – kontynuował cicho. – Większość chłopców, z którymi się spotykałaś, była taka jak ty: niewinna, nieznająca świata. J.C. zjeździł go wzdłuż i wszerz. Żył wśród ludzi, których nie chciałabyś spotkać…
– Wiem o tym, tato – powiedziała miękko Colie. – Po prostu… – Przygryzła wargę. – Nigdy nie czułam się tak jak teraz.
– Masz dziewiętnaście lat. To naturalne. Ale powinnaś rozumieć, że niezależnie od tego, jakie zwyczaje panują w wielkim świecie, ludzie wierzący postępują wedle pewnych zasad. Biorą ślub, a potem mają dzieci. Nie uprawiają seksu bez ślubu, nie żyją w związkach pozamałżeńskich.
– Wiem, ojcze.
– Przeżywanie takich emocji jest czymś naturalnym, w końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Ale to, że wielu z nas zachowuje się niemoralnie, niczego nie usprawiedliwia. Colie, jeśli jakiś mężczyzna naprawdę cię pokocha, to będzie chciał wziąć z tobą ślub, mieć z tobą dzieci, chodzić z tobą do kościoła. Jeśli będziesz się zadawać z kimś, który nie ma Boga w sercu, wpadniesz w tę samą pułapkę, w jaką wpada dużo młodych kobiet. Wiele razy byłem świadkiem tego typu sytuacji, nieraz też przychodziły na świat nieślubne dzieci. Nie chcę, żeby moją córkę spotkał taki los.
Colie chciała skwitować, że jest coś takiego jak antykoncepcja, ale ugryzła się w język. Jej ojciec widział pewne sprawy inaczej niż reszta świata. Nie rozumiał, co w dzisiejszych czasach jest naturalne dla młodych kobiet.
Pragnęła J.C. Dlaczego sypianie z kimś, kogo się kocha, miałoby być złe? To było tak naturalne, jak oddychanie. A przynajmniej tak jej się wydawało. Nigdy dotąd nie spała z mężczyzną. Jedyny chłopak, z którym się spotkała, włożył jej ręce pod bluzkę, ale jego niezdarne wysiłki nie zrobiły na niej wrażenia.
Za to J.C. wzbudzał w niej pożądanie. Nie musiał się specjalnie starać, po prostu pragnęła go i była pewna, że on czuje to samo. Nie rozumiała tylko, dlaczego tak nagle się odsunął, dlaczego jej nie pocałował. Niepokoiło ją to.
– Pomyśl o swojej matce – dodał pastor, widząc, że jego argumenty do niej nie trafiają.
– O mamie? – Colie podniosła wzrok. – Co ona ma z tym wspólnego?
– Była najszlachetniejszą osobą, jaką znałem. Czekała do ślubu. Ja też czekałem, Colie – dodał cicho. – Kochałem ją do szaleństwa. Gdyby nie moja praca i powołanie, życie bez niej nie miałoby sensu. Trzymam się, bo wiem, że tego by chciała. – Spojrzał córce w oczy. – Chciałaby, żebyś żyła tak jak ona.
Z jednej strony się z nim zgadzała. Z drugiej rodziło się pytanie, że być może jej matka nie potrzebowała tego tak bardzo jak ona? Rodzice dorastali w innych czasach, kiedy w małych miasteczkach radykalny konserwatyzm obyczajowy był wszechobecny. Na litość boską, większość dziewczyn w jej wieku miała już chłopaka!
– Jeśli jesteś z kimś naprawdę blisko, masz szansę go poznać – zwróciła uwagę. – Dowiedzieć się, czy pasujecie do siebie na tyle, żeby spędzić razem całe życie.
Jej ojciec westchnął i napił się kawy.
– To twoja decyzja, Colie – powiedział łagodnie. – Jesteś dorosłą kobietą. Nie mogę ci mówić, jak masz żyć. Mówię tylko, że wielu ludzi, którzy zaczynają wspólne życie w nieformalnych związkach, już nigdy nie bierze ślubu. Brakuje im prawdziwego zaangażowania. Do tego trzeba małżeństwa i dzieci, a J.C. nie chce mieć dzieci.
– Może zmienić zdanie.
– Może, ale wątpię, żeby to zrobił. Ile on ma lat, trzydzieści dwa? Jeśli w tym wieku wciąż tak uważa, to raczej przy tym zostanie. Jest jeszcze coś – dodał cicho pastor. – Nie możesz się z kimś wiązać, licząc na to, że zmienisz to, co ci się w nim nie podoba. Ludzie się nie zmieniają.
– Gdyby sam miał dziecko, mógłby zmienić zdanie – podsunęła Colie, a kiedy ojciec zamknął oczy i westchnął ciężko, zawstydzona i zraniona Colie wybuchnęła: – Tato, nie mogę nic poradzić na to, co do niego czuję! Szaleję za nim, rozumiesz?!
– Rozumiem. – Popatrzył na córkę i ujrzał w jej oczach nieugięte postanowienie. Dopił kawę, wstał i cmoknął Colie w policzek. – Pamiętaj, że cokolwiek się stanie, zawsze będziesz mogła się do mnie zwrócić o pomoc. Nie odwrócę się od ciebie. Jestem twoim ojcem i zawsze będę cię kochać.
Colie poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Odłożyła talerze, mocno uściskała ojca, który poklepał ją po plecach i pocałował w czubek głowy, jak to robił za dawnych czasów, kiedy obiła sobie kolano i potrzebowała pocieszenia.
– Wszystko się ułoży – powiedział pastor. Sam nie wiedział, czy mówi do niej, czy do siebie.
– Oczywiście, że tak – odparła Colie, powstrzymując łzy.
Tytuł oryginału: Wyoming Winter
Pierwsze wydanie: Harlequin Books, 2017
Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media
Redaktor prowadzący: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski
Korekta: Roma Król
© 2017 by Diana Palmer. All rights reserved.
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa,
2019
Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788327645067