Wygrane marzenia - Diana Palmer - ebook + książka

Wygrane marzenia ebook

Diana Palmer

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszający romans o drugiej szansie

Ranczer z Wyoming znajduje miłość tam, gdzie się jej najmniej spodziewał.

Micah Torrance ma ręce pełne roboty. Nie dość, że zarządza wielkim ranczem w Wyoming, to jeszcze samotnie wychowuje małoletnią córkę – a Janey potrafi zaleźć za skórę. Ten kowboj nie ma w zwyczaju prosić o pomoc, lecz gdy na ranczu zjawia się piękna Karina, nie jest w stanie się jej oprzeć i proponuje jej pracę opiekunki. Uroczy uśmiech opiekunki i świetne podejście do Janey sprawiają, że Micah pragnie zaufać Karinie. Sam najlepiej jednak wie, że miłość tylko rodzi cierpienie.

Doskonała łyżwiarka Karina Carter potrzebuje oddechu i czasu, żeby dojść do siebie po kontuzji. Opiekę nad Janey traktuje jako tymczasowe zajęcie, dopóki nie będzie mogła wrócić na lód. Przynajmniej tak sobie wmawia. Im dłużej jednak przebywa w towarzystwie szefa, tym bardziej czuje się z nim związana. Rozmyśla nawet o wspólnej przyszłości i rodzinie. Gdyby tylko zdołała go przekonać, że chce zostać i spędzić z nim życie, jej szczęście nie znałoby granic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 373

Oceny
4,2 (202 oceny)
99
59
35
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Nagusek

Całkiem niezła

niby wszystko ok, ale autorka co chwilę powtarza wszystko, przypomina te same rzeczy, co jest nieco irytujące
00

Popularność




Diana Palmer

Wygrane marzenia

Przełożyła Danuta Fryzowska

Dla mojej cudownej redaktorki, Patience – z wyrazami miłości

A także dla mojej przyjaciółki Ann, która jeździła na wielbłądach w Maroku, jadła sushi w Osace, opalała się nad Morzem Śródziemnym, zeszła całą Brukselę, pływała kanałami w Amsterdamie oraz znosiła w pocie upały Montany i Arizony, zwiedzając ze mną te wszystkie historyczne miejsca… Dziecino, dziękuję Ci za wspaniałe wspomnienia. To była niesamowita przygoda. Dzięki naszym mężom, którzy woleli zostać w domu, zobaczyłyśmy kawał świata. Lepszej towarzyszki podróży i przyjaciółki nie mogłam sobie wymarzyć. Ściskam i całuję.

Drodzy Czytelnicy!

Łyżwiarstwo figurowe oglądałam, odkąd pamiętam, i zawsze z pasją śledziłam zmagania łyżwiarzy. Miałam też swoich ulubieńców. Główną bohaterkę tej powieści nazwałam na cześć dwójki z nich – Katariny Witt i Iriny Rodniny, wielokrotnych złotych medalistek. Czułam się zaszczycona, mogąc podziwiać na lodzie tak wielkie talenty. Cała moja wiedza w tym temacie ograniczała się tylko do torów wrotkarskich, na których zmieniałam się w demona prędkości. Potrafiłam jeździć do przodu i do tyłu, robić przekładanki – niemal wszystko, co można robić na wrotkach. Pochodzę z Georgii, a w latach pięćdziesiątych próżno tam było szukać lodowisk. Wrotki to wszystko, co mieliśmy. Wiele bym jednak dała, by móc włożyć łyżwy i nauczyć się tych wszystkich pięknych ruchów i figur, które ćwiczy się latami w pocie i bólu.

Nie ukrywam, że łyżwiarstwo stanowi główny motyw książki, ale to również opowieść o dwójce ludzi, których dotknęły wielkie tragedie. Splatają się w niej losy kontuzjowanej łyżwiarki, która boi się powrotu na lód, rozgoryczonej byłej trenerki, która kupuje lodowisko w Catelow w stanie Wyoming, w pobliżu wielkiego rancza, i małej dziewczynki, która pragnie jeździć na łyżwach, ale za nauczycielkę ma oschłą i wredną narzeczoną ojca.

To zaiste niezwykła historia. Dzięki niej przeszłam prawdziwą edukację łyżwiarską i poznałam trudności, z jakimi zmagają się zawodnicy, gdy wyruszają w długą drogę żmudnych treningów prowadzącą do rozgrywek krajowych, mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Muszę przyznać, że świetnie się bawiłam, pisząc tę książkę. Mam nadzieję, że i Wam przypadnie ona do gustu.

Wasza

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Okrzyki tłumów dudniły jej w uszach, jakby tam była. Na trybunach błyskały tysiące fleszy, z głośników sączyła się piękna muzyka. Słyszała zgrzyt łyżew sunących po równiutkiej, wygładzonej rolbą tafli. Widziała tamte perfekcyjne podnoszenia i wyrzuty w wykonaniu jej partnera, kiedy mknęli po złoto na mistrzostwach świata. Widziała tamto stanowisko sędziowskie. Czuła ciężar medalu wiszącego na szyi i tę euforię, kiedy stanęła przed prasą, opowiadając o swoich zmaganiach i tragediach, które doprowadziły ich duet do zwycięstwa. Niedługo potem kolejna tragedia: wypadek, przez który wylądowała w szpitalu zaledwie kilka dni przed rozpoczęciem treningów do mistrzostw USA, a przy odrobinie szczęścia do zimowych igrzysk w Pjongczangu. Nadzieje na olimpijskie złoto szybko uleciały. Operacja kostki pogrzebała jej marzenia. Przepadło. Wszystko przepadło. Rozwiało się jak ten sen, kiedy ocknęła się w swoim łóżku w pustym mieszkaniu.

Karina Carter poszła do kuchni zaparzyć kawę. Nadal czuła się dziwnie bez gipsu i ortezy, w których paradowała przez pięć miesięcy. Chodziła na fizjoterapię, a noga powoli się goiła. Ale jej partner, Paul Maurice, zmuszony był trenować z inną łyżwiarką, która nie reprezentowała tego samego poziomu co ona. Jeśli się sprawdzi, Paul miał się rozstać na dobre z Kariną – za jej zgodą, rzecz jasna – i zacząć przygotowania do mistrzostw krajowych.

Na początku roku on i Karina zajęli wysokie lokaty w zawodach Grand Prix i Mistrzostwach Czterech Kontynentów, co w połączeniu ze złotem zdobytym na mistrzostwach świata właściwie zapewniało im miejsce w drużynie olimpijskiej. Ale po ostatnich zawodach międzynarodowych doznała tej okropnej kontuzji.

Teraz, pół roku później, nadszedł czas rozstania. To oznaczało, że będą się musieli pożegnać ze stypendium sportowym, które Związek Łyżwiarstwa Figurowego przyznaje zawodnikom startującym w turniejach wysokiej rangi. Paul i Karina spełniali najwyższe kryteria. Ale jeśli Paul zmieni partnerkę, czego jeszcze oficjalnie nie potwierdził, oboje stracą dofinansowanie.

Mając to na uwadze, Karina zaczęła się rozglądać za pracą. Skoro wypadła z rywalizacji – być może na zawsze – jej konto bankowe mocno to odczuje. Musiała podjąć trudną decyzję dotyczącą swojej kariery. Paul to rozumiał. Zawsze ją wspierał bez względu na to, co postanowiła. Karina miała nadzieję, że dotrze się z nową partnerką i będzie mógł dalej startować w zawodach. Jeśli bez reszty poświęcą się ciężkiej pracy i przebrną przez kolejne eliminacje, a potem mistrzostwa krajowe, w przyszłym roku będą mieć szansę na udział w większych imprezach. Choć pewnie nie w igrzyskach. Nowy duet musiał sporo trenować, żeby w ogóle się wyrobić na wcześniejsze konkursy. Występy par były najtrudniejszą z konkurencji w łyżwiarstwie figurowym, bo wymagały idealnego zgrania kroków i ruchów.

Ale Karina już się tym nie martwiła. Zrezygnowała. Lekarz zdołał ją przekonać, że powrót na lód byłby szaleństwem. W sumie nawet jej to odpowiadało. Myśl o jeżdżeniu ją przerażała. Bała się nawet spróbować. Tamten upadek był naprawdę straszny.

Tego dnia miała rozmowę o pracę w Catelow, na północ od Jackson Hole i małego miasteczka, w którym się urodziła. Tuż po tragedii, która odebrała jej rodziców, mieszkała u Paula i jego bliskich. Rodzice nie żyli już od trzech lat. Jak na ironię, zginęli w katastrofie lotniczej, kiedy wracali do domu z ostatnich igrzysk, w których startowała Karina. To doszczętnie ją zdruzgotało. Ona i Paul tak ciężko trenowali… Chcieli, żeby rodzice byli z nich dumni, a zajęli zaledwie ósme miejsce. Za to w tym roku wygrali zawody krajowe, Grand Prix, no i jeszcze mistrzostwa świata. Gdyby nie ten upadek…

Mistrzowskie złoto podniosło ich na duchu, rozbudzając apetyt na kolejne zwycięstwa, które pozwoliłyby im wrócić na igrzyska. Niestety wypadek Kariny, do którego doszło akurat na treningu, odebrał jej wszelkie nadzieje na ponowny start w olimpiadzie. Paul czuł się winny, bo wyrzucił ją za wysoko podczas jednego z popisowych skoków. Ale to Karina źle wylądowała. W zasadzie to była jej wina.

Nowy trener próbował ją pocieszać. Powtarzał, że po operacji będzie potrzebować kilku miesięcy, żeby kostka całkiem się zrosła, ale potem wróci na lód. Przyznał, że nie obędzie się bez fizjoterapii i regularnych wizyt u lekarza. Ale mogła to zrobić, nawet jeśli powrót do zdrowia miałby jej zająć rok, czego także nie wykluczał. Trener również był znakomitym łyżwiarzem i wiedział, że jeden wypadek nie przekreśli jej szans na zdobycie olimpijskiego złota. W końcu została nazwana na cześć dwóch wielkich łyżwiarek! Jej imię – Karina – powstało z połączenia imion Katariny Witt i Iriny Rodniny, które były wielokrotnymi mistrzyniami olimpijskimi i idolkami jej zmarłej matki.

Karina kwitowała optymistyczne prognozy trenera słabym uśmiechem i mówiła, że się postara. Ale w nocy pojawiał się strach i odbierał jej pewność siebie. Co, jeśli uraz kostki miał jakieś głębsze podłoże? W końcu wcześniej złamała tę samą nogę w katastrofie, w której straciła rodziców i którą tylko ona przeżyła. Co, jeśli to się powtórzy i już do końca życia będzie kaleką? Te wszystkie piękne wysokie skoki, salchowy, lutze i powietrzne piruety… Owszem, publiczność je uwielbiała, ale nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo są niebezpieczne. Wielu łyżwiarzy wykonując je, doznało poważnych kontuzji, które odmieniły ich życie; niektórzy musieli na zawsze pożegnać się z tym sportem. Karina wprawdzie przywykła do siniaków i stłuczeń – każdy łyżwiarz od czasu do czasu zaliczał upadek – ale uraz tej samej nogi, którą wcześniej złamała, był naprawdę niepokojący.

Przez te wszystkie miesiące, kiedy wracała do zdrowia, straciła wiarę w siebie. Bała się wejść na lód. Strach zmroził ją tak, że nawet nie chciała spróbować. Przez pięć miesięcy – a raczej już sześć bez tygodnia – pracowała z fizjoterapeutą nad tym, żeby przynajmniej móc chodzić. Na nic innego nie robiła sobie nadziei. Wiedziała, że nie zdąży wyzdrowieć do zawodów krajowych, do których zostały raptem trzy miesiące. Musiałaby wrócić do treningów i odzyskać pewność siebie, a już sama ta wizja napawała ją przerażeniem.

Mistrzostwa USA miały się odbyć w styczniu przyszłego roku, tuż przed igrzyskami w Pjongczangu, ale Karina była pewna, że w nich nie wystartuje. Wysokie pozycje, które zdobyła z Paulem w konkursach międzynarodowych, zwiększały ich szanse na to, żeby się dostać do reprezentacji, tylko że Paul już testował nową partnerkę.

Ta sytuacja strasznie ją przygnębiała.

Jej finanse również nie miały się najlepiej. Karina musiała dostać tę pracę w Catelow, żeby jakoś przetrwać, dopóki nie zdecyduje, co zrobić ze swoim życiem. Jeśli ona i Paul stracą stypendium sportowe, o którym nowe pary bez dorobku punktowego mogły tylko pomarzyć, będzie mieć problem z pieniędzmi. Przez trzy lata studiowała historię. Miała dobre wyniki i nie bała się ciężkiej pracy. Mogła wrócić do college’u, postarać się o stypendium naukowe, zdobyć licencjat, a potem wykładać na uczelni. Czemu nie? Polecieć na Marsa też mogła…

No cóż, raczej nie miała dużego wyboru.

Jeździła z Paulem, odkąd skończyła dziesięć lat. Paul był dla niej jak brat, a ona została matką chrzestną jego bliźniąt. Gerda, żona Paula, także uprawiała łyżwiarstwo – poznali się pięć lat temu podczas mistrzostw świata. Karina kochała swoich chrześniaków i zazdrościła Paulowi rodziny. Wiedziała jednak, że to nie dla niej, że nie jest gotowa na takie zobowiązanie. Na pewno nie teraz.

Biedny Paul chciał się wycofać z rywalizacji, ale Karina nalegała, żeby znalazł sobie inną partnerkę. Nie była pewna, czy jeszcze wróci do sportu i czy w ogóle tego chce. Musiała sobie odpuścić, dopóki nie wydobrzeje, kto wie, czy nie na zawsze. Niewyleczone złamanie kostki mogło mieć przykre konsekwencje. Jej lekarz chciał, żeby zrobiła sobie przerwę na sześć do dwunastu miesięcy. Właściwie to powiedział wprost, że powinna zapomnieć o karierze łyżwiarskiej i znaleźć sobie mniej niebezpieczne zajęcie. Jej noga już kiedyś ucierpiała w wypadku, dlatego nowy uraz stawu mógł doprowadzić do jeszcze większych dolegliwości bólowych, a ponieważ chodziło o nogę, na której Karina zwykle lądowała, kolejne starty w zawodach mogły mieć fatalne skutki.

Jego opinia zabolała ją bardziej niż złamanie. Nie była pewna, czy jeszcze kiedyś odważy się włożyć łyżwy. O dziwo, poza stłuczeniami i naciągniętymi mięśniami do tej pory nie miała żadnego poważnego wypadku, a uprawiała ten sport od trzeciego roku życia. Inni łyżwiarze, którzy często wypadali z gry z powodu jakiegoś niefortunnego incydentu, i to na wiele tygodni, a nawet miesięcy, wręcz żartowali z jej bezkontuzyjnego przebiegu kariery.

Kiedy niespełna rok temu ona i Paul zdobyli mistrzostwo świata, mieszkańcy Jackson Hole okrzyknęli ją „Legendą Wyoming”. To zwycięstwo dodało jej skrzydeł. Nigdy w życiu nie czuła się tak wspaniale. Ale straciła szansę na to, żeby zostać prawdziwą legendą łyżwiarstwa. Nawet teraz, mimo strachu, który tkwił w niej głęboko, ta jedna myśl o olimpijskim złocie wciąż ją prześladowała.

Niegdyś uwielbiała chodzić na treningi. Wkładanie łyżew, sznurowanie i to uczucie, kiedy ostre płozy cięły lód, przyprawiało ją o ekscytację. Ale teraz była zwykłą dwudziestotrzylatką, Kariną Mirandą Carter, a nie Mirandą Tanner. Ten pseudonim, powstały z połączenia jej drugiego imienia i nazwiska panieńskiego matki, towarzyszył Karinie przez wiele lat i pozwalał zachować pewną anonimowość, która, jak twierdziła jej rodzicielka i była mistrzyni olimpijska, pewnego dnia mogła się jej przydać.

To prawda. Słynni sportowcy po prostu nie mają prywatnego życia.

Karina przypomniała sobie, jak matka ją dopingowała; cieszyła się nawet z tego ósmego miejsca wywalczonego na igrzyskach. Ona w swojej karierze nieraz doznawała kontuzji i zawsze wracała na lód. Ale Karina nie była aż tak zdeterminowana i pewna siebie.

W Catelow, gdzie ubiegała się o posadę opiekunki u bogatego ranczera i wdowca, nikt jej nie znał. Karina kochała dzieci, ale nigdy nie myślała o tym, żeby mieć własne. Łyżwiarstwo było całym jej życiem. Ona i jej partner całymi dniami ćwiczyli na lodowisku, doskonaląc technikę pod okiem trenera, który nieustannie podnosił im poprzeczkę, wymyślając iście bajeczne układy. A jeden z tych układów pomógł im zdobyć mistrzostwo świata. To był punkt zwrotny w ich życiu, bo jedno z najważniejszych marzeń się spełniło. Niestety po wypadku Kariny kolejne marzenie, to o olimpijskim złocie, prysło. Musieli odłożyć je na półkę jak sentymentalną pamiątkę, która z czasem, choć wciąż ważna, pokryje się kurzem.

Karina nie mogła się ciągle oglądać za siebie. Powinna iść naprzód. Lekarz powiedział, że kostka się zrośnie. Musiała tylko uzbroić się w cierpliwość i ćwiczyć każdego dnia, choć trudno było przewidzieć, czy będzie w stanie jeździć tak jak dawniej. To było poważne złamanie. Karina wiedziała, że nie obędzie się bez dodatkowego wsparcia dla kostki, jeśli jeszcze kiedyś miała włożyć łyżwy. Właściwie to nie była nawet pewna, czy w ogóle tego chce. Z przerażeniem wspominała to fatalne lądowanie i towarzyszący mu trzask pękającej kości. Dopiero kiedy się przewróciła, dotarło do niej, że nie może stanąć na lewej nodze. Jej rozpacz i przerażenie powiększał fakt, że właśnie na niej zwykle lądowała. Myślała, że mimo intensywnej rehabilitacji kostka już nigdy nie będzie tak mocna i sprawna jak kiedyś. Lekarz dał jej to jasno do zrozumienia: „Stłuczone lustro nigdy nie będzie jak nowe”. Ot, wybrakowany towar. Stała się bezużyteczna.

Ale nie na tyle, żeby nie móc się zająć małą dziewczynką. Przynajmniej taką miała nadzieję. W liceum pracowała jako opiekunka do dzieci, a na wyjazdach zajmowała się bliźniakami Paula i Gerdy. Znała zasady pierwszej pomocy i wiedziała, co robić w drobnych nieszczęściach. Uczyła nawet w lokalnej podstawówce w ramach praktyk studenckich. Na pewno da sobie radę.

Zresztą nie miała innego wyboru. Był październik, a kontuzja pozbawiła ją źródła utrzymania. Musiała tylko przekonać potencjalnego szefa, niejakiego pana Torrance’a, że się nadaje do tej pracy. Ogłoszenie nie zawierało zbyt wielu informacji. Od kandydatek oczekiwano jedynie, by miały dobre podejście do dzieci i były gotowe zamieszkać na ranczu. Karina nie znała nawet imienia jego właściciela.

Sama dorastała na małym ranczu nieopodal Jackson Hole i kochała zwierzęta, więc perspektywa mieszkania na ustroniu jej nie przerażała. Co więcej, czuła się dobrze we własnym towarzystwie. Miała pewne zahamowania w kontaktach międzyludzkich, a już szczególnie stresowała się w obecności mężczyzn. Wszystkich. Bez wyjątku.

Pewnie dlatego wciąż była singielką…

Z Paulem przyjaźniła się od małego, ale poza tym właściwie nie miała żadnego życia towarzyskiego, a także nie była fanką luźnych związków. Została wychowana w religijnej rodzinie i cnota znaczyła dla niej więcej niż dla większości jej znajomych. Przelotne przygody na jedną noc nie były dla niej. Jeśli miała się kiedyś z kimś związać, to w grę wchodziło jedynie małżeństwo.

Jednak małżeństwo to ostatnia rzecz, o jakiej myślała. Miała prawdziwą obsesję na punkcie łyżwiarstwa i spędzała na lodowisku każdą wolną minutę. Nie opuściła się przez to w nauce, ale bardziej skupiała się na przyszłości, na wyznaczonych celach. Znajomi śmiali się, że sfiksowała, ale ona wiedziała, jak trudno zdobyć medal na zawodach. Nie dość, że to wyczerpujące fizycznie, to jeszcze na uczestników czyhały inne pułapki, jak choćby skomplikowane zasady i wewnętrzne rozgrywki. Sędziowie potrafili być stronniczy, a rywale bezwzględni. To nie był sport dla słabeuszy.

Ale Karina do nich nie należała, podobnie jak jej matka. Uwielbiała tę prędkość, to szaleństwo, a nawet dreszczyk związany z ryzykiem, które przecież wpisane jest w uprawianie łyżwiarstwa, i wytrwale wspinała się po kolejnych szczeblach rywalizacji – aż do tytułów mistrzyni USA i świata.

I co z tego wyszło? Miała dwadzieścia trzy lata i żadnej przyszłości na lodzie, a to, czy dostanie pracę, zależało od „tak” lub „nie” dziewięciolatki, której wcale nie musiała się spodobać. Co gorsza, to mogła być jedyna praca, do jakiej w ogóle się jeszcze nadawała.

Jej małe sportowe autko miało już na karku ładnych parę lat. Kupiła je, kiedy dobrze jej się wiodło dzięki kontraktom sponsorskim i publicznym występom dozwolonym przez Związek Łyżwiarski. Samochód był w niezłym stanie, choć niedawno Karina uderzyła w drzewo i wgniotła przedni zderzak. Nie było jej stać na naprawę karoserii, ale mechanik zapewniał, że wóz jest sprawny i bezpieczny. Pojechała nim więc na ranczo, przedzierając się przez zasypane śniegiem drogi, i dzięki nawigacji dotarła do celu.

Przed bramą wjazdową ujrzała strażnika. Zdziwiło ją to, bo po co na ranczu strażnik? Mężczyzna wyszedł z małej budki i spytał przyjaźnie, co ją sprowadza.

– Jestem umówiona na rozmowę o pracę – odparła z błyskiem w oku, podając gazetę z zakreślonym ogłoszeniem. – Dzwoniłam wczoraj i brygadzista pana Torrance’a powiedział, że mam się dziś zjawić o czternastej. Z Jackson Hole to kawał drogi. Podróż trochę mi zajęła – dodała z uśmiechem.

– Domyślam się, zwłaszcza w tym śniegu. Mogę zobaczyć jakiś dokument tożsamości? Proszę wybaczyć, ale mogę stracić pracę, jeśli tego nie sprawdzę.

Z tego Torrance’a musi być niezły tyran, pomyślała, ale wręczyła mu prawo jazdy.

– Okej, zgadza się z tym, co mam tutaj. – Wskazał palcem komórkę. – Pan Torrance czeka na panią w domu, to trzy kilometry dalej. Proszę trzymać się głównej drogi i nie zbaczać z trasy. Może pani zaparkować w dowolnym miejscu.

– Dziękuję.

– Jestem Ted – przedstawił się.

– Karina – odpowiedziała z uśmiechem.

– Miło mi. Mam nadzieję, że dostaniesz tę pracę.

– Dziękuję. Ja też. – Zawahała się i zanim zamknęła okno, spytała: – Dużo jest chętnych?

Pokręcił głową i uśmiechnął się smutno.

– Zgłosiła się jedna osoba, ale gdy zobaczyła, jakie to odludzie, zawróciła i odjechała. Niewiele się tu dzieje. Codziennie o osiemnastej zwijają chodniki.

– Już mi się podoba – stwierdziła rozbawiona. – Urodziłam się w High Meadow, to na południowy wschód od Jackson Hole. Tam też się niewiele działo. Lubię wieś, nigdy nie przepadałam za miastem – dodała niezbyt szczerze.

On również się roześmiał.

– Coś o tym wiem. W mieście pewnie bym usechł. Powodzenia! – rzucił, otwierając automatyczną metalową bramę.

Karina pomachała strażnikowi i ruszyła przed siebie.

Wszędzie wokół ciągnęły się pastwiska, wszystkie ogrodzone i dobrze utrzymane. Po drodze Karina widziała stada czerwonego bydła, a także budynki gospodarcze i wiaty, które zimą dawały zwierzętom schronienie.

Jeśli się nie myliła, to była rasa red angus. Czytała o różnych odmianach, przystosowanych do mrozów panujących w Wyoming, a black i red angus były najpopularniejsze w tych stronach. Miała już do czynienia z bydłem. W dzieciństwie jej rodzice prowadzili niewielkie ranczo, na którym hodowali także małe stadko mięsnych black baldy, pochodzących ze skrzyżowania ras hereford i black angus. Karina przez cały rok pomagała je karmić i poić – to był jeden z jej obowiązków. Oprócz bydła na rodzinnej farmie żyły także psy, koty i kaczki. Musiała przyznać, że miała cudowne dzieciństwo, choć w szkole nie dogadywała się z innymi uczniami. Łyżwiarstwo już wtedy było całym jej życiem. Każdego dnia spędzała wiele godzin na miejscowym lodowisku, ćwicząc pod okiem matki. Była mistrzyni olimpijska dobrze ją wyszkoliła. Karina od zawsze kochała ten sport. Codziennie przeglądała pamiątkowy album ze zdjęciami mamy, zachwycając się zdobytymi przez nią medalami, uznaniem i tymi wszystkimi legendami łyżwiarstwa, z którymi się przyjaźniła.

Szalenie pragnęła należeć do tego świata i była gotowa na wszystko, żeby do niego dołączyć, to jednak wykluczało jakiekolwiek życie towarzyskie. Inni uczniowie śmiali się z jej ambicji i naiwności. Nie była typową pięknością, za to miała wspaniałą figurę. Chłopcy chcieli się z nią umawiać, ale im nie ufała. W szkole miała tylko jednego stałego chłopaka, a on spotykał się z nią wyłącznie dlatego, że inna dziewczyna go rzuciła. Karina była jego nagrodą pocieszenia. Lubiła go, i to bardzo, ale nie pociągał jej fizycznie. Czasami się zastanawiała, czy coś jest z nią nie tak. Nigdy nie doświadczyła porywów namiętności, o których tyle czytała w powieściach. Miała powód, dla którego nawet nie próbowała się z nikim związać. Ale już samo wspomnienie budziło w niej niesmak, więc zepchnęła je na dno pamięci. Tak naprawdę nie szukała chłopaka. Całe serce oddała łyżwiarstwu.

Kiedy była już blisko rancza, jej oczom ukazała się ogromna rezydencja w stylu wiktoriańskim, z bogatymi rzeźbieniami i czarnymi akcentami. Dom, podobnie jak pastwiska, był dość dobrze utrzymany i wznosił się na hektarowej działce z długim brukowanym podjazdem i automatycznymi bramami, estetycznie obsadzonej drzewami i krzewami. Podwórko przed domem również było wyłożone kostką, a na frontowej werandzie, zastawionej krzesłami, bujała się huśtawka. Dookoła stało mnóstwo budynków gospodarczych. Pod tym względem ranczo przypominało raczej nowoczesne osiedle. To oczywiste, że jego właściciel spał na pieniądzach. Karina widziała takie posiadłości w internecie i wszystkie zostały sprzedane za miliony dolarów. O nie, to na pewno nie była mała hodowlana farma.

Przed domem na szerokiej werandzie siedział duży owczarek niemiecki o czarnym pysku. Karina zaparkowała obok, ale bała się wysiąść z auta. Wiedziała, że psy – zwłaszcza stróżujące – bywają agresywne wobec obcych.

Nagle na werandę wyszła mała dziewczynka i zaczęła go głaskać. Owczarek oparł o nią głowę, a ona uśmiechnęła się szeroko i przywołała gestem nieznajomą.

Karina zawiesiła torebkę na ramieniu i powoli wysiadła.

– Nie ugryzie? – spytała.

– Skąd! Atakuje tylko wtedy, gdy tata wyda komendę po niemiecku – zapewniła dziewczynka. – Czy to pani będzie się mną zajmować?

– Mam taką nadzieję – odparła Karina.

Dziewczynka była drobna. Miała długie kruczoczarne włosy związane w kucyk, jasnoniebieskie oczy i śliczną okrągłą twarz.

– Jestem Janey – przedstawiła się. – A pani?

– Mów mi Karina – odpowiedziała z uśmiechem.

– Miło cię poznać. Mój tata musiał pójść do obory. Jeden z buhajów nadepnął na stopę Billy’emu Joe Smithowi.

Karina uniosła brwi.

– Billy’emu Joe? – spytała rozbawiona.

– Jest z Georgii. Podobno tam wiele osób nosi podwójne imiona – wyjaśniła Janey. – Jest miły. Hoduje nasze słynne owczarki.

– Ten to prawdziwy przystojniak – stwierdziła Karina, taksując psa.

– To Dietrich. No dalej, Dietrich. Idź się przywitać!

Pies podszedł z wolna do Kariny i zaczął ją obwąchiwać. Wystawiła ku niemu rękę, żeby oswoił się z jej zapachem, a kiedy na nią spojrzał, zmierzwiła mu sierść na grzbiecie.

– Cześć, pięknisiu – powiedziała łagodnie. – Aleś ty śliczny!

Oparł o nią łeb, wdzięczny za okazywaną czułość.

– Lubisz psy? – spytała Janey.

– Uwielbiam. Gdy byłam mała, mieliśmy syberyjskiego husky. Nazywał się Mukluk i był mistrzem ucieczki. Uciekał tak często, że tata nic, tylko wciąż go szukał – roześmiała się.

– Lubię tę rasę, ale mamy też sporo kotów – wyznała z westchnieniem Janey. – Dlatego nie możemy mieć husky. Tata mówi, że mogą być groźne dla małych zwierząt.

– To prawda, przynajmniej tak było w przypadku Mukluka – oznajmiła z uśmiechem Karina. – Ilekroć wchodził do domu, musieliśmy zamykać kota w pokoju. Mukluk uwielbiał go gonić.

– Dietrich jedynie liże nasze koty – zachichotała Janey.

– Jest uroczy.

Ich uwagę przykuł odgłos silnika. Obok wozu Kariny zaparkował duży czarny SUV i wysiadł z niego mężczyzna. Był postawny, miał lekko oliwkową cerę i kruczoczarne włosy wystające spod kowbojskiego stetsona. Jego ciemnobrązowe oczy i posępne oblicze zdradzały ponury charakter, który aż kłuł w oczy. Ubrany był w skórzaną kurtkę z frędzlami i czarnymi koralikami, które podkreślały jego szerokie ramiona i atletyczną budowę.

– A ty coś za jedna? – spytał, piorunując Karinę wzrokiem.

Jego ostry ton kompletnie zbił ją z tropu.

– To Karina – odparła z uśmiechem dziewczynka, niezrażona obcesowością rosłego mężczyzny. – Będzie moją towarzyszką.

Mężczyzna podszedł bliżej, a Karina cofnęła się o krok. Wyglądał onieśmielająco.

– Nazywam się Karina. Karina Carter – odezwała się, wyciągając niepewnie rękę. – Miło pana poznać, panie… – Zaczęła szukać w pamięci nazwiska, speszona jego nieprzyjazną postawą. – Panie Torrance – wydukała wreszcie.

Przechylił głowę i zmrużył oczy, przyglądając się jej badawczo. Jasne blond włosy, zapewne długie, upięła w kok z tyłu głowy. Miała jasnoszare oczy, drobną sylwetkę średniego wzrostu i wygodne ubranie, które wyglądało jak z drogiego salonu. Do tego solidne buty, przy czym jedna stopa tkwiła w ortezie. No i stała wsparta na lasce.

– Jak chcesz się zajmować dzieckiem, skoro sama ledwie chodzisz? – spytał szorstko.

– Panie Torrance, może się mylę, ale nie sądzę, żeby pańska córka chciała uciekać… nawet przede mną – zauważyła nieco żartobliwie.

Chrząknął gardłowo.

– To prawda, ona nie z tych, co uciekają. – Zmrużył oczy i spojrzał na nią z zaciekawieniem. – Dlaczego ubiegasz się o tę pracę?

– Bo niedługo nie będę mieć za co żyć – odparła szczerze.

Na jego męskich, mocno zarysowanych ustach pojawił się cień uśmiechu.

– Jak myślisz, Janey? – spytał córkę.

– Podoba mi się – odpowiedziała.

Zawahał się, ale tylko na chwilę.

– Zanim kogoś zatrudnię, muszę go sprawdzić. – Uniósł brwi, gdy Karina spojrzała na niego z lekkim niepokojem. – Tylko pobieżnie. Nie obchodzi mnie, czy ściągałaś na teście z matematyki w szóstej klasie – dodał, dając jej do zrozumienia, że nie będzie kopał zbyt głęboko w jej przeszłości.

Poczuła ulgę. Nie chciała, żeby wiedział, kim była. Straciła wszystko, co miała.

– Nigdy nie ściągałam – odpowiedziała cicho.

– Czemu mnie to nie dziwi? – rzucił w zadumie. – Będziesz musiała tu zamieszkać – oświadczył nagle, a potem podał kwotę, która wprawiła ją w niemałe zdumienie. Będąc u szczytu kariery, przywykła do luksusów i podróżowania pierwszą klasą, ale takiej sowitej pensji się nie spodziewała.

– Czy to nie za dużo? Za opiekę nad dzieckiem? – spytała, bo chciała być w porządku.

– Janey potrafi zaleźć za skórę – odparł zdziwiony pytaniem kandydatki do pracy. Nikt jeszcze nie zwrócił mu uwagi, że zbyt hojnie wynagradza swoich ludzi.

– To prawda – ochoczo przytaknęła Janey.

– No i ma hopla na punkcie łyżwiarstwa figurowego – dodał, ciężko wzdychając. – Nie jestem w stanie wybić jej tego z głowy, więc będziesz musiała zawozić ją codziennie po szkole na lodowisko.

– Któregoś dnia będę sławna – stwierdziła Janey z szerokim uśmiechem. – Tata mówi, że jak będę ćwiczyć i pokażę, że jestem zaangażowana, to na jesieni załatwi mi trenera. – Zmarszczyła brwi i spytała niepewnie: – Zaangażowana?

– Tak. Zaangażowana. Czyli taka, jaka nie byłaś, kiedy koniecznie chciałaś się nauczyć gry na pianinie i po dwóch miesiącach zrezygnowałaś – odparł Torrance.

– Bo za dużo czasu spędzałam w domu – wyjaśniła z westchnieniem. – A ja wolę być na powietrzu.

– Pobierałam kiedyś lekcje pianina. Przez sześć lat – oświadczyła z uśmiechem Karina. – To było coś, co uwielbiałam, ale… – Już chciała powiedzieć, że bardziej kochała łyżwy, jednak się powstrzymała. – Ale tak jakby z tego wyrosłam – dokończyła.

W głębi duszy miała nadzieję, że dziewczynka nie śledziła igrzysk olimpijskich. Ale z drugiej strony ona i Paul tylko raz brali w nich udział, i to trzy lata temu, a od mistrzostw świata, w których zdobyli złoto, minął już prawie rok. Poza tym starali się unikać rozgłosu. Choć to trudne w tym sporcie, dbali o swoją prywatność. No i Karina znana była w tym światku jako Miranda Tanner. Powinno być dobrze. Tak sądziła.

– Janey ogląda wszystkie transmisje z zawodów łyżwiarskich – oznajmił Torrance. – Od całych dwóch miesięcy – mruknął do córki, która wyszczerzyła się w uśmiechu.

Karina odetchnęła. Dziewczynka dopiero złapała bakcyla. Szanse, że ją rozpozna, były niewielkie.

– I teraz dzień w dzień jeździmy na lodowisko. Prowadzi je była olimpijska trenerka, która je kupiła i wyremontowała. Ale nie mam czasu wozić Janey tam i z powrotem, a nie ufam żadnemu mężczyźnie – zaznaczył dość enigmatycznie. – Dlatego od teraz będzie to twoje zadanie.

Serce jej przyśpieszyło nie tylko z obawy, że trenerka, o której mówił, może ją znać, ale też przez to, co powiedział o jej nowym zadaniu.

– Znaczy się, dostałam tę pracę?

– Dostałaś. Możesz zacząć od zaraz czy musisz się jeszcze spakować?

– Mieszkam w Jackson Hole – uściśliła. – Nie mam ze sobą rzeczy…

– To szybko je przywieź – rzucił, widząc jej zaniepokojoną minę, po czym dodał: – Ale najpierw chodź ze mną – i wszedł do domu.

Janey doskoczyła do Kariny z Dietrichem u boku. Z jej oczu biła radość.

– Będziemy się świetnie bawić! – oznajmiła. – Lubisz łyżwy?

– Dawno nie jeździłam – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Janey spojrzała z krzywą miną na jej lewą stopę i ortezę.

– Rany, no tak. Ale wyzdrowiejesz, prawda?

– Tak – odparła z uśmiechem.

– Jak to się stało? – spytał Torrance.

– Poślizgnęłam się na mokrych liściach i spadłam ze skarpy – skłamała, unikając jego wzroku. – Lekarz powiedział, że potrzeba sześciu miesięcy, żeby wszystko dobrze się zrosło. Za tydzień minie pół roku. Zalecił mi ćwiczenia, które muszę wykonywać codziennie, żeby zachować sprawność.

– Ale możesz już jeździć na łyżwach? – spytał, przechodząc do pokoju.

Przełknęła z trudem ślinę.

– Teoretycznie – odparła wymijająco. Miała nadzieję, że wystarczy, jeśli będzie pilnować Janey z trybun. Skończyła z łyżwami i nigdy więcej nie chciała ich wkładać.

Torrance wrócił z książeczką czekową.

– Dam ci zaliczkę. Musisz mieć przynajmniej na benzynę. – Wypisał czek i przekazał go Karinie.

Na widok kwoty zdębiała, ale nic nie powiedziała.

– Wracaj szybko.

– Wystarczy mi kilka godzin – wydukała.

– Jeśli trzeba cię zawieźć, poproszę kogoś z moich ludzi – dodał, spoglądając wymownie na jej kostkę.

– Nie, mogę prowadzić. Z prawą stopą wszystko w porządku.

– Okej. Postaraj się wrócić przed zmrokiem.

– Dlaczego? Po zachodzie słońca zmienia się pan w wampira? – wypaliła bez namysłu, a zaraz potem się zaczerwieniła. Ta uwaga była zbyt bezpośrednia.

Torrance powściągnął uśmiech.

– Nie, ale te drogi po zmroku bywają zdradliwe. Nie tylko z powodu śniegu. W lasach żyją wilki. – Wskazał głową otaczające ranczo tereny. – Chronimy je, ale chodzą w watahach i nie zawsze są przyjaźnie nastawione do ludzi.

– W samochodzie będę bezpieczna.

– Samochody się psują – zripostował. – Ten twój wygląda, jakby nadawał się już tylko na złomowisko.

– To porządne małe autko! – zaperzyła się. – A gdyby tak pan miał parę lat więcej i usłyszał, że nadaje się już tylko na cmentarz?

Uniósł gęste brwi.

– Samochody to nie zwierzątka.

– Cóż, ja swój właśnie tak traktuję – oświadczyła wyniośle. – Myję go i woskuję, i kupuję mu różne rzeczy.

– Zatem to chłopiec? – spytał żartem.

Poruszyła się niespokojnie, przenosząc ciężar na zdrową nogę.

– Tak jakby.

Zaśmiał się.

– Okej. Jedź się spakować i wracaj.

– Tak jest – odpowiedziała z uśmiechem. – I chętnie będę cię wozić na lodowisko – dodała, posyłając Janey ciepłe spojrzenie.

– Dziękuję! Łyżwy to moje życie! – wykrzyknęła uradowana.

Karina popatrzyła na nią i zobaczyła siebie, gdy była w tym samym wieku. Och, jakże ten czas leci!

– Pamiętaj, żeby wrócić przed zmrokiem – przypomniał Torrance. – Oprócz wilków mamy tu też mnóstwo jeleni. Często wybiegają przed jadące samochody. W zeszłym tygodniu mój brygadzista potrącił jednego i musiał oddać wóz do naprawy. Miał skasowany cały przód.

Położyła rękę na sercu i oświadczyła uroczyście:

– Wrócę z tarczą albo na tarczy.

– Naczytałaś się o Spartanach? – spytał ze śmiechem.

– Uwielbiam dzieje starożytne. Potrafię czytać o nich godzinami na iPhonie.

– To tak jak ja.

Nagle zadzwoniła jego komórka. Wyjął ją z etui, które nosił przy szerokim, skórzanym pasku.

– Co jest? – spytał szorstko.

Zapadła cisza.

– Cholera – wymamrotał, po czym przeniósł wzrok na Karinę. – No to w drogę.

– Tak jest. – Mrugnęła do Janey i wsiadła do samochodu, lecz zaraz westchnęła z jękiem, bo jak na złość nie chciał odpalić. Wiedziała, że pan Torrance na to patrzy i zrywa boki. Na pewno po czymś takim już nie zmieni zdania o jej małym autku.

Musiała się dostosować do życia na ranczu, bo Torrance nie uznawał stałych godzin pracy. Sam zresztą był nocnym markiem. Podczas pierwszej spędzonej tam nocy Karina słyszała, jak chodzi po domu o trzeciej nad ranem. Była ciekawa, dlaczego nie śpi. Jego ciężkie kroki zadudniły na korytarzu, gdy minął jej pokój i zszedł po schodach, a potem z dołu dobiegł chropawy głos i jeszcze jeden jakby przepraszający.

Dopiero rano się dowiedziała, o co chodziło. Jałówka, która jeszcze nie miała potomstwa, zaczęła się cielić, a Torrance poszedł pomóc odebrać poród.

– Mieliśmy kiedyś dojną krowę, której młode było ułożone w pozycji pośladkowej – skomentowała przy śniadaniu, gdy Torrance opisał ze szczegółami przebieg porodu. – Tata i jeden z kowbojów zdołali obrócić malucha, nie robiąc krzywdy krowie. Do weterynarza było jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Musieli działać szybko.

– Mieszkałaś na ranczu? – spytał.

Skinęła głową.

– Nie było zbyt duże, ale mój ojciec był miłośnikiem rasy red angus. Właśnie to bydło hodowaliśmy. Mieliśmy też kilka mieszańców black baldy.

Uśmiechnął się. Black baldy. Bydło mięsne.

– Pewnie je wszystkie nazwałaś – rzucił podchwytliwie.

– No tak – wyznała, a na widok rozbawionej miny Janey oblała się rumieńcem. – Ale tylko parę razy, zanim się dowiedziałam, po co tak naprawdę przyjeżdżają ciężarówki i dokąd je wywożą. To była bolesna lekcja. Tata zawsze mi mówił, że jadą do innych domów, gdzie dalej będą wieść spokojny żywot.

– Powinien się wstydzić – powiedział cicho Torrance. – Nieładnie tak okłamywać dziecko.

– Kochał mnie – odparła ze smutnym uśmiechem Karina. – Jak byłam mała, rodzice starali się trzymać mnie z dala od przykrych czy bolesnych zdarzeń. Mama mówiła, że życie nie będzie mnie rozpieszczać, dlatego wszystko brali na siebie, dopóki nie dorosłam.

Zmarszczył brwi.

– Nadal mają ranczo?

Twarz jej stężała.

– Trzy lata temu zginęli w katastrofie lotniczej. W jednej chwili straciłam wszystko.

– A niech to.

– Samoloty to podobno najbezpieczniejszy sposób transportu. Pewnie zwykle tak jest – dodała. – Ale i tak ich nienawidzę.

– A ja je uwielbiam – oświadczył. – Sam mam dwa. Z jednego korzystam podczas spędu bydła. Drugi to dwusilnikowa cessna. Latam nią na dłuższe trasy.

– Samoloty na ranczu? – zdziwiła się.

Pokiwał głową, dojadając jajecznicę na bekonie.

– To cholernie wielkie ranczo. Prowadzę też interesy naftowe i sporo podróżuję. Stąd twoja obecność tutaj.

– Lindy zaproponowała, że się mną zajmie – z wyraźną niechęcią wtrąciła Janey. – Ale powiedziałam coś nie tak i od razu dostałam szlaban na telewizję.

– Lindy nie przywykła do dzieci – oświadczył Torrance, piorunując córkę wzrokiem. – Ale ty lepiej do niej przywyknij, bo zostanie z nami na długo.

Janey westchnęła.

– Lindy to moja narzeczona – wyjaśnił Torrance, widząc zaciekawioną minę Kariny. – Poznasz ją w swoim czasie.

– Okej – odpowiedziała z uśmiechem.

Nie dostrzegł na jej twarzy rozczarowania i trochę się uspokoił. Nie znał tej kobiety, ale miał nadzieję, że nie przyjęła pracy, bo był zamożny i chciała go upolować. Już to przerabiał.

– Lindy była wyczynową łyżwiarką – kontynuował, nie dostrzegając reakcji Kariny. – Zdobyła medal na zawodach regionalnych.

– Brązowy. I tylko dlatego, że dwie zawodniczki odpadły – mruknęła Janey.

– Przestań! – ofuknął ją Torrance.

– No co? Próbuje mi mówić, jak należy jeździć, ale chyba niezbyt się na tym zna – argumentowała Janey. – Mam całą masę książek o łyżwiarstwie figurowym. Jej skoki są niepewne, bo źle się wybija…

– Zaledwie dziewięć lat, a już ekspertka! – Roześmiał się. – Masz się słuchać Lindy. Ona chce dla ciebie dobrze.

– Tak, tato – odparła Janey z buntowniczą miną.

– Spóźnisz się. Słyszę, że Billy Joe już podjechał i czeka. Dzisiaj to on cię zawiezie.

– Ojej! – wykrzyknęła.

– Uwielbia Billy’ego Joe – wyjaśnił z westchnieniem. – Uczy ją tresury psów, jakby nie dość jej było jazdy na łyżwach. Znalazła też na YouTubie kanał do nauki gaelickiego; to jej kolejna mania.

– Ciamar a tha sibh – wybełkotała z szerokim uśmiechem Janey. W jej ustach brzmiało to jak: kamera AHA ziew.

– A to co niby znaczy? – cierpiętniczo spytał ojciec.

– Jak się masz – odpowiedziała rozpromieniona Janey.

– Ech, marsz do szkoły – jęknął.

– No co ty, tato, nie chcesz, żebym była mądra? – spytała żałosnym tonem.

Wstał i pocałował ją w czubek głowy.

– Owszem, chcę. Byle nie za mądra.

– Nie martw się. Przed wyjściem wezmę ogłupiającą tabletkę – odparła zadziornie.

Zaśmiał się i zwrócił do Kariny:

– Widzisz, co będziesz musiała znosić?

– Janey, jesteś niesamowita – powiedziała ze śmiechem.

Na te słowa niebieskie oczy dziewczynki rozbłysły.

– On mówi, że jestem zmorą – stwierdziła Janey, wskazując ojca.

– Bardzo miłą zmorą – poprawił ją.

Uśmiechnęła się szeroko i poszła do pokoju po plecak.

W tej samej chwili krzepki brunet w szerokim kapeluszu, grubej kożuchowej kurtce, dżinsach i długich butach wsunął głowę przez drzwi i krzyknął:

– Hej, Wielki Mike! Co z nią?

– Już idzie – odpowiedział Torrance.

Mężczyzna spojrzał na Karinę z uśmiechem.

– A kogo tu mamy?

– To nowa opiekunka. Łapy precz! – rzucił do niego Torrance. – Ta z nami zostaje.

Mężczyzna skrzywił się w grymasie.

– Dałbyś się nacieszyć. – W jego jasnych oczach pojawił się błysk. – Chcesz się nauczyć tresury psów? – spytał Karinę.

Torrance rzucił mu gniewne spojrzenie.

– To działa tylko na zafiksowane dziewięciolatki – zauważył.

– Zawsze warto spróbować – odparł z chichotem.

– Hej, Billy Joe! – z korytarza zawołała Janey. – Już jestem. Pa, tato! Do zobaczenia po szkole – dodała, wychodząc z Billym Joe na prószący śnieg.

Karina spojrzała z zaciekawieniem na szefa.

– Wielki Mike?

– Takie przezwisko – wyjaśnił, wstając. – Na imię mam Micah i jestem duży. Cała filozofia. No, na mnie też już pora.

– Co mam robić, gdy Janey jest w szkole? – spytała.

– Poczytaj. Poucz się francuskiego. Sprawdź na YouTubie, jak zwabić kosmitów i upolować Wielką Stopę.

– Och.

– Nie mamy tu sztywnych grafików. Życie na ranczu nie toczy się według zegarka. Miłego dnia.

– Wzajemnie… – zaczęła, ale zanim zdążyła dokończyć, narzucił na siebie płaszcz, chwycił kapelusz i wyszedł, nawet się nie oglądając.

Tytuł oryginału: Wyoming Legend

Pierwsze wydanie: Harlequin Books, 2018

Opracowanie graficzne okładki: Madgrafik

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski

Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech

© 2018 by Diana Palmer. All rights reserved.

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa, 2020

Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN: 9788327646910