Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dlaczego nie jesteśmy bogaci, a przed prywatnym domem każdego Polaka nie stoi okazały Mercedes? Nie umiemy, jesteśmy gorsi od innych, pracujemy niewydajnie? Czy położenie geograficzne naszej ojczyzny to przekleństwo czy dobrodziejstwo? Czy dyskutując o szansach rozwoju Polski w następnych dziesięcioleciach, zwracamy uwagę na punkt startu, na historyczne przesłanki współczesnego ekonomicznego status quo?
Niektórzy autorzy piszą naiwnie, ze I wojna światowa toczyła się na Zachodzie, a polski chłop nic o niej wiedział. A przecież największe zniszczenia infrastruktury objęły właśnie ziemie polskie. W gruzach legło 60% dworców kolejowych, w Kongresówce zniszczono 40% dróg bitych. Szacowana kwota strat to 80 miliardach franków szwajcarskich, czyli w przybliżeniu 100 miliardach w obecnej polskiej walucie. Za moment wojna polsko-bolszewicka zostawiła po sobie spaloną ziemię.
W wyniku II wojny światowej utraciliśmy 20 proc terytorium państwa, 40 proc. Infrastruktury, a straty ludzkie nigdy nie zostały do końca podsumowane. Zmuszono nas do rezygnacji z Planu Marshalla, na wniosek ZSRS zrzekliśmy się reparacji, a Anglicy obciążyli nas kosztami pobytu polskiego wojska na Wyspach. Ziemie Odzyskane otrzymywaliśmy od Sowietów doszczętnie rozgrabione. Trudno dziś wycenić straty wynikające z komunistycznej nacjonalizacji handlu i przemysłu.
Do dziś nikt nie podsumował całościowych strat okresu gierkowskiego, stanu wojennego i kolejnej Wielkiej Emigracji Niechcianych na Zachód. Niechętnie liczy się koszty transformacji, może dlatego, że jej autorzy nadal funkcjonują jako autorytety moralne.
Wielkim wysiłkiem wydobywamy się konsekwentnie z nędzy i zacofania. Doganiamy. Wyprzedzamy na zakrętach dziejowych, tych, którym kiedyś było łatwiej. Spróbujmy docenić ten wspólny wysiłek. Bo - dajemy radę. Mimo iż mamy pod górkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 449
Okładka, fotoedycja
Fahrenheit 451
Zdjęcie na okładce - front: fotolia
Redakcja i korekta
Elżbieta Steglińska
Dyrektor projektów wydawniczych
Maciej Marchewicz
Zdjęcia: wikipedia, pixebay
ISBN 9788380796669
Copyright © Przemysław Słowiński
Copyright © Fronda PL Sp. z o.o.
Warszawa 2021
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
KonwersjaEpubeum
Twoje dawać, nasze prosić. Twoje karać, nasze służyć.
Dasz ubóstwo, daj je znosić, dasz obfitość, daj jej użyć.
IGNACY KRASICKI
Panu Piotrowi Uliaszowi składam tą drogą serdeczne
podziękowania za stworzenie znakomitych warunków
do pisania książki
autor
Angielskojęzyczna Wikipedia przedstawia nas następująco: „Polska – oficjalnie Rzeczpospolita Polska – jest krajem położonym w Europie Środkowej1. Jest podzielona na 16 prowincji administracyjnych, o powierzchni 312 696 kilometrów kwadratowych i ma w dużej mierze umiarkowany, sezonowy klimat. Polska, licząca prawie 38,5 mln mieszkańców, jest piątym najludniejszym państwem członkowskim Unii Europejskiej. Stolicą Polski i największą metropolią jest Warszawa. Inne główne miasta to: Kraków, Łódź, Wrocław, Poznań, Gdańsk i Szczecin.
Zróżnicowane topograficznie terytorium Polski rozciąga się od plaż wzdłuż Morza Bałtyckiego na północy, do Sudetów i Karpat na południu. Kraj graniczy z Litwą i obwodem kaliningradzkim Rosji na północnym wschodzie, Białorusią i Ukrainą na wschodzie, Słowacją i Czechami na południu oraz Niemcami na zachodzie.
Historia działalności człowieka na polskiej ziemi sięga tysięcy lat. Przez cały okres późnej starożytności była ona bardzo zróżnicowana, gdyż różne kultury i plemiona osiedlały się na rozległej Równinie Środkowoeuropejskiej. Jednak to zachodni Polanie zdominowali region i dali Polsce swoją nazwę. Ustanowienie polskiej państwowości sięga roku 966, kiedy pogański władca królestwa rozciągającego się mniej więcej na terytorium dzisiejszej Polski przyjął chrześcijaństwo i nawrócił się na katolicyzm.
Królestwo Polskie zostało założone w 1025 roku, a w roku 1569 scementowało swoje wieloletnie polityczne stowarzyszenie z Litwą, podpisując unię lubelską. Unia ta utworzyła Rzeczpospolitą Obojga Narodów, jedno z największych (ponad 1 000 000 kilometrów kwadratowych – 400 000 mil kwadratowych) i najbardziej zaludnionych państw Europy XVI i XVII wieku, z wyjątkowo liberalnym systemem politycznym, który przyjął pierwszą nowoczesną konstytucję Europy – Konstytucję 3 maja 1791 roku.
Wraz z upływem znaczenia i dobrobytu, kraj został podzielony przez sąsiednie państwa pod koniec XVIII wieku, a odzyskał niepodległość w 1918 roku na mocy traktatu wersalskiego. Po serii konfliktów terytorialnych nowa wieloetniczna Polska przywróciła sobie pozycję kluczowego gracza w polityce europejskiej. We wrześniu 1939 roku rozpoczęła się II wojna światowa od inwazji Niemiec na Polskę, a następnie inwazji Sowietów na Polskę zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow.
W czasie wojny zginęło około sześciu milionów obywateli polskich, w tym trzy miliony Żydów. Jako członek bloku wschodniego Polska Republika Ludowa ogłosiła niezwłocznie, że jest głównym sygnatariuszem Paktu Warszawskiego pośród globalnych napięć zimnowojennych. W następstwie wydarzeń z 1989 roku, zwłaszcza poprzez powstanie i wkład ruchu Solidarności, rząd komunistyczny został rozwiązany, a Polska ponownie stała się półprezydencką republiką demokratyczną.
Polska jest rozwiniętym rynkiem i średniej wielkości potęgą. Ma szóstą co do wielkości gospodarkę w Unii Europejskiej pod względem nominalnego PKB i piątą co do wielkości pod względem PKB. Zapewnia bardzo wysoki standard życia, bezpieczeństwo i wolność gospodarczą, a także bezpłatną edukację uniwersytecką i powszechny system opieki zdrowotnej (…)”.
No właśnie… Zapewnia BARDZO wysoki standard życia… Właściwie po tego rodzaju sformułowaniu należałoby zmienić tytuł książki, a najlepiej w ogóle jej nie pisać. Wychodzi bowiem na to, że mimo naszego ciągłego niezadowolenia i narzekania na wszystko, wcale nie jest z nami tak źle. I nawet dawniej nie było, za tak zwanej komuny. Źle to mieli mieszkańcy Dahomeju, Burundi czy Wietnamu. Albo – na przykład – tacy Duńczycy. Tak, Duńczycy. W roku 1988 prestiżowy – wydawany w Londynie od 1843 roku – brytyjski tygodnik „The Economist” opublikował listę 50 najważniejszych krajów, w których warto się urodzić. Polska znalazła się tam na zaszczytnym 23 miejscu. Tuż poniżej Związku Sowieckiego… Dopiero kilka dobrych miejsc za nami uplasowali się Duńczycy…
Artykuły w „The Economist” nie są podpisywane, w całej gazecie nie ma nawet nazwiska redaktora naczelnego2, trudno więc wskazać, kto personalnie odpowiada za ten bubel. Pierwotnie tygodnik miał zasięg jedynie krajowy, obecnie jednak jest pismem o zasięgu globalnym, skierowanym do kręgów biznesowych i politycznych. Jest poświęcony tematyce polityki i biznesu, ale publikuje też artykuły poświęcone nauce, technice, kulturze i sztuce. W numerze z 5 marca 2005 roku wydawca ogłosił, że sprzedaż w okresie lipiec–grudzień 2004 wynosiła średnio 1 009 759 egzemplarzy tygodniowo!
Od 2006 roku „The Economist” publikuje „Wskaźnik demokracji” – Democracy Index – będący oceną systemu rządów w 167 państwach świata. DI opiera się na 60 wskaźnikach pogrupowanych w pięciu różnych kategoriach: proces wyborczy i pluralizm, swobody obywatelskie, funkcjonowanie rządu, udział polityczny oraz kultura polityczna. Na podstawie końcowych wyników kraje dzielone są na „demokracje pełne”, „demokracje wadliwe”, „systemy hybrydowe” oraz na „systemy autorytarne”. Za rok 2020 „wygrała” ten swoisty „plebiscyt” Norwegia, przed Islandią i Szwecją.
Wskutek odkrycia złóż ropy naftowej i gazu ziemnego pod dnem Morza Północnego w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku Norwegia jest obecnie jednym z najbogatszych krajów świata. A jak tam z demokracją? To także kraj, w którym masowy morderca i skrajnie prawicowy terrorysta Anders Behring Breivik 22 lipca 2011 roku dokonał dwóch zamachów terrorystycznych: na siedzibę premiera Norwegii, w którym zginęło 8 osób, i na uczestników obozu młodzieżówki norweskiej Partii Pracy, w którym zginęło 69 osób. W obu zamachach kilkaset osób zostało rannych. Został skazany na 21 lat więzienia, z możliwością nieograniczonego przedłużenia wyroku, jeśli nadal będzie uznawany za zagrożenie dla społeczeństwa. Jakie więc kryteria zastosował znany brytyjski tygodnik przyznając jej zaszczytne pierwsze miejsce?
Polska, z „demokracją wadliwą”, okupuje na tej liście pozycję 50., tuż przed Surinamem. Wyprzedzają nas takie ostoje demokracji, jak Korea Południowa (miejsce 23), Izrael (27), Trynidad i Tobago (41), Timor Wschodni (44), Południowa Afryka (45) czy Kolumbia (46).
Tak dla przypomnienia, kilka słów o Timorze Wschodnim (również z Wikipedii):
„Państwo położone jest na wyspie Timor w Azji Południowo-Wschodniej. (…) Timor Wschodni jest członkiem ONZ od 27 września 2002. Od 20 maja 2002 do 20 maja 2005 w Timorze Wschodnim w celu zapewnienia bezpieczeństwa w nowo powstałym państwie stacjonowały siły ONZ. Wiosną 2006 doszło do buntu ok. 600 żołnierzy, gwałtownych zamieszek oraz podpaleń w stolicy kraju Dili, w wyniku których zginęło około 30 osób, a ponad 100 tysięcy było zmuszonych opuścić swoje domy. Od 25 sierpnia 2006 do kraju powróciły siły ONZ, które znajdowały się tam do 31 grudnia 2012. 11 lutego 2008 doszło do nieudanego zamachu stanu, podczas którego ówczesny prezydent Timoru Wschodniego José Ramos-Horta został postrzelony w plecy i klatkę piersiową. (…) Pieniądze te nie są inwestowane w modernizację wsi, przez co blisko połowa rolnictwa jest przeznaczona na własne potrzeby, a połowa mieszkańców żyje w skrajnym ubóstwie (…). Rozwój sektora prywatnego został opóźniony z powodu braku kapitału, wykwalifikowanych pracowników, odpowiedniej infrastruktury oraz wadliwego systemu prawnego. (…) W spisie przeprowadzonym w 2010 roku 87,7% domów w miastach i jedynie 18,9% na wsi miało dostęp do elektryczności. W skali kraju daje to średnią 36,7% (…). Timor Wschodni uplasował się na 169 miejscu w klasyfikacji generalnej i na ostatnim w grupie państw z regionu Azji Wschodniej i Oceanii w rankingu „Doing Business” w 2013, stworzonym przez Bank Światowy. Kraj ten radził sobie szczególnie źle pod względem rejestracji nieruchomości, egzekwowania umów i niewypłacalności. Zajął on w tych kategoriach ostatnie miejsce na świecie”.
Nie wiem, nie zdołałem tego dokładnie ustalić, być może chodzi tu (zarówno w roku 1988, jak i w 2020) o numery „The Economist” z 1 kwietnia…
*
To, że w walce z ubóstwem Polska poczyniła w ostatnich latach ogromny postęp, widać gołym okiem. Wystarczy wybrać się do pierwszego lepszego supermarketu na zakupy. Najlepiej w piątek. Te tłumy ludzi pchające przed sobą wypełnione towarami ogromne kosze… To nie są ludzie biedni. Co nie znaczy bynajmniej, że biednych u nas nie ma.
Z informacji Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że w roku 2016 w tak zwanym „skrajnym ubóstwie” żyło 4,9% Polaków. (O 1,6% mniej niż w roku poprzednim). Całkiem przyzwoicie wypadamy również w badaniach Eurostatu – Urzędu Statystycznego Unii Europejskiej odpowiedzialnego za publikacje wysokiej jakości europejskich statystyk i wskaźników, które umożliwiają porównywanie krajów i regionów. Otóż według tej instytucji odsetek osób dotkniętych w Polsce w 2016 roku tzw. deprywacją materialną i społeczną wyniósł 12%. Tym samym Polska znalazła się na 12 miejscu w unijnym zestawieniu, wyprzedzając między innymi takie kraje, jak Belgia (13,3%), Wielka Brytania (13%) czy Francja (12,7%). Póki co jednak ani Francuzi, ani też Belgowie czy obywatele Wielkiej Brytanii nie szturmują naszych granic…
Największy odsetek osób pogrążonych w tak specyficznie definiowanym ubóstwie odnotowano w Rumunii (50%), Bułgarii (48%) i Grecji (36%). Dodajmy jeszcze, że na czele tak sporządzonej listy znalazły się Szwecja (3%), Finlandia (4%) oraz Luksemburg (5%). Średnia dla całej UE wyniosła w 2016 roku 15,7%. W UE procent biednych jest cztery razy mniejszy niż u nas.
Rok wcześniej poziom deprywacji materialnej w Polsce wynosił 16%, dwa lata wcześniej, to znaczy w roku 2014 – 22%, a w roku 2005 aż 50%. W tym samym roku różnica między wartościami wskaźników w Polsce i w Unii Europejskiej wynosiła ponad 30 punktów procentowych, zaś między średnią dla nowych krajów członkowskich i Polską była prawie 20-punktowa przepaść. Warto więc podkreślić, że od roku 2014 do 2016 odsetek osób dotkniętych deprywacją materialną spadł w Polsce o 10 punktów procentowych. Lepszymi wynikami mogą się tu pochwalić się jedynie Malta (12,4 p.p.), Łotwa (9,5 p.p.) oraz Węgry (9,1 p.p.).
Deprywacja materialna, definiowana podobnie zarówno przez Eurostat, jak i GUS, to „wymuszona3 niemożność zaspokojenia 3 z 9 potrzeb, uznanych w warunkach europejskich za podstawowe, ze względu na problemy finansowe”. Tak przynajmniej było aż do roku 2017. Kiedyś życiowe motto brzmiało: W zimnym domu nie siedzieć, głodnym spać nie chodzić, zdrowym być, a w razie konieczności na lekarza mieć. Tylko tyle lub aż tyle. Natomiast w badaniach Eurostatu do wymienionych potrzeb zaliczało się:
Opłacenie raz w roku tygodniowego wyjazdu wszystkich członków gospodarstwa domowego na wypoczynek.
Spożywanie co drugi dzień mięsa, ryb (lub ich wegetariańskiego odpowiednika).
Ogrzewanie mieszkania (odpowiednio do potrzeb).
Pokrycie tzw. niespodziewanego wydatku (w wysokości odpowiadającej miesięcznej wartości granicy ubóstwa relatywnego, przyjętej w danym kraju, w roku poprzedzającym badanie).
Terminowe regulowanie opłat związanych z mieszkaniem, użyciem prądu i gazu oraz spłatą zaciągniętych kredytów.
Posiadanie kolorowego telewizora [niekoniecznie z płaskim ekranem].
Posiadanie i utrzymanie samochodu [niekoniecznie Mercedesa].
Posiadanie pralki.
Posiadanie telefonu (stacjonarnego lub komórkowego).
Od 2017 roku za deprywację materialną i społeczną Eurostat uznaje stan, w którym dana osoba ze względów finansowych nie może pozwolić sobie na zaspokojenie przynajmniej pięciu potrzeb z poniższej listy:
1. Poniesienie nieprzewidzianych wydatków.2. Jeden tydzień wakacji rocznie poza miejscem zamieszkania.
3. Unikanie zaległości w płaceniu rachunków i kredytów.
4. Posiłek zawierający mięso, ryby lub wegetariański ekwiwalent (co drugi dzień).
5. Utrzymania właściwej temperatury mieszkania.
6. Samochód osobowy.
7. Wymiana zużytych mebli.
8. Wymiana zużytych ubrań na nowe.
9. Dwie pary odpowiednich butów.
10. Cotygodniowe kieszonkowe (drobna suma na własne wydatki).
11. Regularny odpoczynek.
12. Raz w miesiącu spotkanie z przyjaciółmi/rodziną
na drinka lub posiłek.
13. Dostęp do Internetu.
Oczywiście jest to tylko jedna z wielu i na dodatek dosyć arbitralna definicja biedy. Jak widać nie mieszczą się w eurostatowskiej definicji takie potrzeby, jak np. kupno książki (przynajmniej raz w miesiącu), ani żadne inne potrzeby intelektualne.
Do mierzenia poziomu deprywacji materialnej służą dwa wskaźniki:
Wskaźnik deprywacji materialnej, definiowany jako odsetek osób w gospodarstwach domowych, które wskazały na brak możliwości zaspokojenia co najmniej trzech z dziewięciu powyższych potrzeb.
Wskaźnik pogłębionej deprywacji materialnej to niezaspokojenie co najmniej czterech z dziewięciu potrzeb.
Wskaźnik deprywacji materialnej w Polsce
na tle Unii Europejskiej (27 państw) i NMS – nowych krajów członkowskich (12 państw) w latach 2005–2014.
Źródło: Szamrej-Baran Izabela, Deprywacja materialna w gospodarstwach domowych w Polsce na tle państw członkowskich UE
Wskaźnik deprywacji materialnej w krajach UE
w latach 2006 i 2014 (posortowane według wartości wskaźnika w 2014 r.)
Źródło: Szamrej-Baran Izabela, Deprywacja materialna w gospodarstwach domowych w Polsce na tle państw członkowskich UE
Warto przy tym podkreślić, że Eurostat nie mierzy biedy wysokością dochodów ani też wartością majątku trwałego. Sporządził jedynie listę dóbr i usług, bez których współczesnemu człowiekowi trudno dziś egzystować.
Pieniądze szczęścia nie dają – mówi stare porzekadło, ale tak się składa, że powołują się na nie zwykle ludzie bogaci. Każda bowiem kategoria ludzi głosi zwykle wartość tych cnót, których praktykować nie musi. Bogaci wychwalają cnotę oszczędności, a leniwi mówią dużo na temat godności pracy. Podobno nędza nie jest ujmą, ale nie jest też z pewnością zaszczytem. „Niemal co czwarty mieszkaniec Unii Europejskiej był w 2014 roku zagrożony ubóstwem lub wykluczeniem społecznym – twierdzi Izabela Szamrej-Baran. – Tak znaczna grupa osób żyjąca na marginesie społeczeństwa osłabia spójność społeczną i ogranicza potencjał rozwojowy Europy”.
Termin ubóstwo ma wiele naukowych definicji, ale jego powszechne znaczenie jest ogólnie znane. Synonimami tego pojęcia są: bieda, niedostatek, niewystarczająca ilość lub brak środków materialnych potrzebnych do zaspokojenia podstawowych potrzeb jednostki na pożądanym poziomie. Znalezienie jednej, uniwersalnej definicji, która mogłaby zostać powszechnie zastosowana, skazana jest jednak z góry na porażkę. Jest to bowiem kategoria zmienna, zarówno terytorialnie, jak i czasowo, a nadto uzależniona od poglądów definiującego.
Jak pisze Izabela Szamrej-Baran: „Wskaźnik zagrożenia ubóstwem wykorzystuje do identyfikacji poziom dochodu, natomiast wskaźnik deprywacji materialnej koncentruje się na możliwości zaspokojenia przez osobę lub gospodarstwo domowe pewnych określonych potrzeb. Efekt niskich dochodów można zrekompensować przez wysokie oszczędności, dostęp do kredytu lub innych środków pozwalających na zaspokojenie potrzeb. Osoba o niskich dochodach wcale nie musi doświadczać deprywacji potrzeb. Wskaźnik deprywacji materialnej, przez skoncentrowanie się na wydatkach, bierze pod uwagę wszystkie te czynniki. Ponadto, ze względu na metodologię opracowywania, wskaźnik ten jest bardziej wrażliwy na różnice w poziomie życia pomiędzy krajami niż wskaźnik zagrożenia ubóstwem. Ten ostatni opiera się bowiem na krajowych granicach ubóstwa”.
Skuteczna walka z biedą w naszym kraju to między innymi efekt poprawy sytuacji na rynku pracy, ale także programów unijnych i społecznych uruchomionych przez rząd Prawa i Sprawiedliwości, czy też raczej – mówiąc szerzej – Zjednoczonej Prawicy. To przede wszystkim 500 plus, ulgi podatkowe dla rodzin z dziećmi czy programy dotujące żłobki i przedszkola. Należałoby w tym miejscu również nadmienić o podwyżkach płacy minimalnej i godzinowej oraz korzystnych zmianach w prawie pracy. Ostatnie lata należały do udanych na polskim rynku pracy. Bezrobocie spadało, a zarobki rosły. Wzrost gospodarczy napędzała konsumpcja.
„Na eliminację biedy i podniesienie standardów życia potrzeba czasu, lecz również mądrych polityków i urzędników, którzy tworzą dobre prawo motywujące do dobrej pracy za godziwą płacę – pisze Ewa Wesołowska. – Potrzeba też kapitału dziedziczonego z pokolenia na pokolenie, dobrze redystrybuowanego. W Polsce kapitał prywatny został doszczętnie zniszczony po wojnie. Upaństwowiono nie tylko zakłady energetyczne, transport, koleje czy fabryki, lecz i kamienice, małe zakłady przetwórcze, sklepy. Dopiero po 1991 roku kapitał prywatny zaczął być tworzony na nowo. Z wielką determinacją tysiące Polaków otwierały stragany na ulicy, potem sklepy, własne firmy handlowe i usługowe. To prawda, że nie zawsze zgodnie z etyką i prawem: przeszliśmy przez lata dzikiego kapitalizmu, gdy sprytniejsi, silniejsi, bogatsi zagarniali większość wypracowanego majątku, słabszym, mniej przedsiębiorczym zostawiając ochłapy w postaci minimalnych wynagrodzeń oraz śmieciowych umów.
To właśnie wtedy stworzono pseudoetos pracy, wymagający od pracowników absolutnej dyspozycyjności, aktywności po kilkanaście godzin na dobę, poświęcenia rodziny, czasem zdrowia, w imię budowy lepszego, dostatniejszego świata”.
Polacy pracują ponad 40 godzin tygodniowo i blisko dwa tysiące godzin rocznie oraz zaliczają blisko 400 nadgodzin w ciągu roku (tak przynajmniej było w roku 2014, z którego pochodzą dane). Według raportu OECD gorzej i trudniej niż w Polsce żyło się wtedy tylko w Meksyku i Turcji. Polski rynek pracy był jednym z najgorszych w Europie. Mieliśmy – oprócz Rumunii, Bułgarii i Litwy – jedne z najniższych płac, 1,6 mln Polaków pracowało na umowach śmieciowych, a wskaźnik ubogich i bardzo ubogich nad Wisłą zbliżał się do 12% populacji. Gorzej pod tym względem było tylko w Grecji, Hiszpanii i Rumunii. Według danych Eurostatu połowa Polaków pracowała w weekendy, a ponad 30% co najmniej w jedną niedzielę w miesiącu.
Jednocześnie jednak wielki wysiłek milionów Polaków przełożył się na gospodarkę. Pomiędzy rokiem 1990 a 2015 produkt krajowy brutto na jednego mieszkańca RP wzrósł ponad siedmiokrotnie – dokładnie 7,3-krotnie. Z 1731 dolara (w ówczesnych cenach bieżących) do 12,5 tysiąca dolarów. Było to tempo niespotykane, dzięki któremu daleko w tyle zostawiliśmy nie tylko wszystkie państwa OECD (Organizacji Europejskiej Współpracy Gospodarczej), ale wszystkie kraje Europy.
Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego, PKB Polski liczony na głowę jednego mieszkańca, czyli PKB per capita w 2018 roku wyniósł prawie 32 tys. dolarów (dokładnie 31,9). Stanowiło to zaledwie (aż?) 74% średniej unijnej. W 2008 roku wynosił on jednak tylko 19,3 tys. dol., by w ciągu następnych sześciu lat wzrosnąć do 25,4 tys. dolarów. W 2014 roku PKB per capita, liczony dla wszystkich członków UE, wyniósł 37,3 tys. dolarów, co oznacza, że PKB Polski stanowił wtedy 68% unijnego. W 2024, jak prognozuje MFW (na tym roku kończy się prognoza), wskaźnik ten ma wynieść 43,3 tys. dol., co będzie stanowiło ok. 82% średniej unijnej…
PKB per capita w dolarach
Źródło: MFW
Polska gospodarka odnotowała w 2018 roku wzrost PKB wynoszący 5,1٪, w 2019 roku 4٪, podczas gdy średnia unijna wzrostu oscylowała w granicach 3٪. W roku 2020 zanotowano spadek PKB wynoszący -2,8٪, ale powodem tego była pandemia Covid-19. Pocieszmy się też faktem, że spadek PKB w całej Unii Europejskiej wyniósł aż -6,3%, a w strefie euro -6,8%, czyli był jeszcze wyższy. Jak widać, gospodarka Polski coraz szybciej niweluje różnicę do europejskich liderów rozwoju gospodarczego, przy jednoczesnym zachowaniu zrównoważonego charakteru tego wzrostu. Optymistyczne prognozy rozwoju publikowane przez międzynarodowe ośrodki zdecydowanie potwierdzają, że Polska ma stabilną gospodarkę zdolną do dynamicznego wzrostu, mimo zawirowań w otoczeniu zewnętrznym.
Tyle że… dystans, który dzieli statystycznego Polaka od mieszkańca krajów zachodniej Unii, jest nadal bardzo duży. Wyliczenia ekonomistów wskazują, że przy zachowaniu czteroprocentowego tempa wzrostu PKB dorównamy bogactwu Niemców za mniej więcej… 50 lat.
Tymczasem nie wszyscy uznają porównywanie PKB za najlepszy miernik dobrobytu, a tych, którzy to robią, nazywają nawet „chorymi na wzrost”. „Minęły już czasy, gdy krytyka wzrostu gospodarczego jako wskaźnika rozwoju uchodziła za domenę radykalnie lewicowych recenzentów kapitalizmu – twierdzi Paweł Jaworski. – Gdy jesienią 2008 roku kryzys uderzył w USA, by następnie rozlać się na cały świat, ekonomiści i publicyści gospodarczy przecierali oczy ze zdumienia, patrząc jak kraje, które do niedawna cieszyły się imponującym wzrostem PKB – m.in. Irlandia i Łotwa – niemal z dnia na dzień znalazły się pod kreską, natomiast gwałtownie w górę wystrzeliły zgoła inne słupki – wskaźniki bezrobocia. Twierdzenie, że wzrost produktu krajowego brutto nie oznacza rozwoju, a co najwyżej przyrost produkcji, i że w warunkach zdominowania rynków finansowych przez kapitał spekulacyjny nie mówi on nic o fundamentach gospodarki ani o powszechnym standardzie życia – przestało już być ekonomiczną herezją, a przyjęło się wręcz za komunał.
(…) Za inny przykład może posłużyć przedkryzysowa bańka budowlana w USA i w Europie, gdzie tandetnie sklecone i przez nikogo niezamieszkane osiedla stawiano wyłącznie ku uciesze spekulantów kapitałowych, obracających derywatami kredytowymi, które okazały się pierwszą kostką domina światowej recesji. Innymi słowy, wzrost PKB sam wytwarza koszty, które następnie musi pokryć”.
Tym niemniej, porównując gospodarkę polską z zachodnioeuropejską, w niniejszej książce miarę tę określać się będzie jako PKB przypadający na mieszkańca. Rozmiary PKB zależą – jak wiadomo – od nakładów czynników produkcji (pracy, ziemi i kapitału) oraz ich produktywności (wydajności). Aby móc porównać PKB w całym długim okresie, jakim jest historia Polski, musi on być wyrażony w tej samej umownej jednostce. Jako reprezentatywną jednostkę przyjęto tu (za Grzegorzem i Anną Wójtowiczami) dolara amerykańskiego według jego siły nabywczej z 2007 roku.
*
Nie łudźmy się. Zestawienia Eurostatu z 2017 roku, porównujące dane z 22 krajów, w których obowiązuje płaca minimalna, nie wyglądają dla Polski korzystnie. Z wynagrodzeniem na poziomie dwóch tysięcy złotych zajęliśmy na tej liście ósme miejsce, ale od końca, a dystans do liderów wciąż jest ogromny. Mieszkańcy Luksemburga za swoją miesięczną pracę musieli otrzymać co najmniej 8,3 tys. zł (1999 euro), Irlandczycy 6,5 tys. zł (1563 euro), a Niemcy 6,2 tys. zł (1498 euro).
Swoją wstrzemięźliwość w podnoszeniu wynagrodzeń pracownikom polscy przedsiębiorcy tłumaczą niską wydajnością pracy, mierzoną produkcją sprzedaną na jednego mieszkańca4. Jak wynika z danych GUS-u, do końca sierpnia 2017 roku wydajność pracy w przemyśle, mierzona produkcją sprzedaną na jednego zatrudnionego, wzrosła zaledwie o 2,9% rok do roku. Dla wielu firm oznacza to rosnące obciążenia. Nie wszystkie potrafią bowiem wystarczająco szybko zwiększyć swoją efektywność, obroty i przychody, aby znaleźć miejsce na podwyżki w swoich budżetach. To wszystko prawda, ale czy jednak rzeczywiście nasza wydajność jest aż trzy- czy nawet czterokrotnie niższa niż wydajność Niemców, Irlandczyków czy mieszkańców Luksemburga?
W roku 2021 minimalne wynagrodzenie za pracę (tzw. najniższa krajowa lub płaca minimalna) wyniesie najprawdopodobniej 2800 zł brutto5, a minimalna stawka godzinowa 18,30 zł brutto. Takie kwoty zaproponowała Rada Ministrów 28 lipca 2020 roku.
Gorzej sprawy wyglądają, kiedy porównamy przeciętne wynagrodzenia. Łagodnie mówiąc, nie zarabiamy dużo. I nie w tym jest pies pogrzebany, że mamy niskie pensje w porównaniu z krajami Europy Zachodniej. Owszem, mamy, ale prawdziwym problemem jest to, że mamy wyjątkowo dużą grupę osób zarabiających po prostu mało. Mało nawet jak na polskie warunki. Prawie 22% zatrudnionych zarabia najwyżej dwie trzecie średniej krajowej stawki godzinowej. Jeśli chodzi o liczbę nisko opłacanych pracowników, jesteśmy na niechlubnym, czwartym miejscu od końca w całej Unii Europejskiej. Gorzej jest tylko w „pribałtykach” – Litwie, Łotwie i Estonii. Najlepiej w Finlandii, Portugalii i Szwecji, gdzie tylko mniej niż 5% pracowników zarabia mniej niż dwie trzecie średniej krajowej. Nieźle także jest w Danii, Francji i we Włoszech, które to kraje odnotowują współczynnik poniżej 10%.
Jeśli chodzi o porównanie zarobków Polaków z zarobkami obywateli w innych państwach, to według danych Eurostatu przeciętna stawka godzinowa w 2018 roku wyniosła u nas równowartość 5 euro (ok. 20 zł). To pięć razy mniej niż w Danii (Duńczycy zarabiają równowartość ok. 27 euro na godzinę, czyli ponad 100 zł) i trzy razy mniej niż w Niemczech (ci z kolei inkasują ponad 17 euro, czyli w okolicach 70 zł). Najmniej zarabiali Bułgarzy – niecałe 2,5 euro (około 10 zł).
W 2020 roku według GUS-u tak zwana średnia krajowa wynosiła w Polsce dokładnie 5167 zł brutto, czyli trochę ponad 3730 zł na rękę. Tylko że ze średnią jest kilka problemów…
Jak powszechnie wiadomo, każdą średnią zniekształcają wartości skrajne, czyli w tym wypadku wysokie zarobki. Jeżeli 10 osób zarabia po 5000 zł miesięcznie, a jedna 50 tysięcy złotych, to średnio każda z nich zarabia 9090 zł… Obliczono, że średnią (lub powyżej) zarabia w Polsce tylko ok. 30% pracujących. Poza tym do średniej krajowej nie zaliczają się osoby prowadzące własną działalność gospodarczą. A te zarabiają zwykle więcej niż etatowcy, no bo inaczej by im się nie opłacało. Gdyby więc doliczyć samozatrudnionych, średnia poszybowałaby w górę.
Same zarobki nie oddają jednak istoty sprawy. Dużo ważniejsze jest co innego. Mianowicie to, ile czego możemy za swoją pensję kupić. Stosunek naszych zarobków do cen w sklepach to tak zwana siła nabywcza pieniądza, czyli jego realna wartość. Określa ona, ile dóbr i usług można nabyć za jednostkę pieniądza. Siła nabywcza zmienia się pod wpływem zmiany cen w gospodarce. Jeżeli w gospodarce nie zmieniają się dochody ludności i występuje wzrost cen, to siła nabywcza pieniądza się zmniejsza. Jeżeli występuje spadek cen – siła nabywcza ulega zwiększeniu. Siła nabywcza to także skłonność konsumentów do zakupu na kredyt i nabywania wszelkiego rodzaju dóbr i usług w odniesieniu do posiadanych przez nich pieniędzy. Z siłą nabywczą pieniądza ściśle związany jest wskaźnik ogólnego poziomu cen. Zwiększający się wskaźnik obniża wartość pieniądza (zjawisko deprecjacji pieniądza), natomiast obniżający się wskaźnik zwiększa ją (zjawisko aprecjacji). Z tej zależności wynika, że odwrotność wskaźnika ogólnego poziomu cen jest miernikiem siły nabywczej pieniądza.
W tego rodzaju porównaniu, uwzględniając nawet nasze stosunkowo niskie ceny, nie mamy zbyt wielu powodów do radości. Jeśli przeliczymy zarobki Polaków i innych obywateli UE według parytetu siły nabywczej, to okaże się jasno, że ciągle daleko nam do takich na przykład Niemców, daleko jak z Raciborza do Hanoweru. Tutaj wciąż trzymamy się w europejskim ogonie. Biorąc pod uwagę siłę nabywczą, zarabiamy średnio 8,4 PPS (ang. Power Purchasing Standard – czyli standard siły nabywczej; im wyższy, tym więcej statystyczny obywatel danego kraju może kupić dóbr i usług)6. To prawie dwa razy mniej niż Niemcy (16,1 PPS). Niewiele gorzej niż w Polsce jest w Estonii, Chorwacji, na Łotwie i Litwie, Węgrzech, w Portugalii, Rumunii oraz na Słowacji. Wszystkie te kraje mieszczą się w przedziale 6,0– 8,3 PPS). Najbiedniejsi w Unii (nawet uwzględniając stosunkowo niskie ceny w tamtejszych sklepach) są – jak zwykle – Bułgarzy, zarabiający każdego miesiąca niecałe 5 PPS.
Najlepiej wypadają tu Duńczycy (19,2 PPS), potem – jak wspomniano – Niemcy ze swoimi 16,1 PPS. Ostatnie miejsce na podium zajmują – z 15,1 PPS – Luksemburczycy. Szwedzi zarabiają 14,7 PPS, Holendrzy 14,3 PPS, Finowie 13,9 PPS, a Irlandczycy 13,5 PPS.
Średni ekwiwalentny dochód netto Europejczyków
w euro i wg standardu siły nabywczej PPS za rok 2016.
Przeciętny dochód, jakim dysponował Polak w roku 2020 po potrąceniu podatków i składek na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne, wynosił średnio 7143 euro, czyli około 32 tys. złotych, wynika z raportu GfK Purchasing Power Europe 2020. To około 2,6 tys. złotych miesięcznie7. Jak pod tym względem wypadamy na tle innych europejskich krajów? Jesteśmy na 28 miejscu na 42 państwa ujęte w rankingu. Mieszkaniec Liechtensteinu ma średnio do dyspozycji ponad 64 tys. euro, czyli prawie 290 tys. złotych rocznie. To dziewięć razy więcej niż statystyczny Polak. Natomiast przeciętny Niemiec czy Irlandczyk ma w portfelu około trzy razy większą kwotę niż Polak. Średnio w Europie roczny dochód do dyspozycji na mieszkańca to 13,9 tys. euro (czyli ok. 62 tys. zł). Jednak przeciętny Niemiec ma do dyspozycji znacznie więcej, bo 161% tej kwoty. Natomiast przeciętny Polak znacznie mniej, bo zaledwie 51%.
Oczywiście nie jest najważniejsze przy tym to, ile mamy pieniędzy, ale co możemy za nie kupić. Jak powszechnie wiadomo, w Niemczech jest ogólnie dużo drożej. Problem jednak w tym, że ceny w Niemczech nie są aż trzy razy wyższe niż w Polsce. Pokazują to wyraźnie dane Eurostatu. Poniższy wykres przedstawia poziom cen towarów i usług w różnych krajach UE. Został obliczony według parytetu siły nabywczej, więc umożliwia porównanie między krajami. Przeciętny poziom cen w Polsce to 60% unijnej średniej. Natomiast przeciętny poziom cen w Niemczech to 106% unijnej średniej.
Źródło: https://www.money.pl/gospodarka/mapa-zarobkow-tak-wygladamy-na-tle-europy-6572025341844160a.html
Źródło: https://www.money.pl/gospodarka/mapa-zarobkow-tak-wygladamy-na-tle-europy-6572025341844160a.html
Wspomniane dysproporcje dobrze widać też na rynku nieruchomości. Jeżeli porównamy ceny bezwzględne, to mieszkanie w Warszawie w porównaniu do mieszkań w Europie, zwłaszcza Zachodniej, nie jest wcale takie drogie. Średnia cena 50-metrowego mieszkania w stolicy to 124 tys. euro. W złotej Pradze za taki sam lokal zapłacimy niewiele więcej, bo 149 tys. euro. Ale w Barcelonie trzeba będzie wyłożyć 210 tys. euro, w Berlinie 231 tys., w Wiedniu 260 tys., w Sztokholmie 338 tys. euro. Tym niemniej, według obliczeń Oko.press, chcąc nabyć lokum w Warszawie, musimy jednak przeznaczyć na to około 141 średnich pensji. W Sztokholmie Szwedzi muszą zapłacić za dużo droższe mieszkanie 128 swoich średnich płac. W Barcelonie Hiszpanie (czy może raczej Katalończycy) zapłacą 118 pensji, a wiedeńczycy „tylko” 99.
Jeszcze gorzej jest z wynajmem. Z opracowania Heritage Real Estate Investments wynika, że wynajęcie dwupokojowego mieszkania w naszej stolicy pochłania 47% średniej pensji. Dla porównania: w Wiedniu i Sztokholmie to 33%, w Helsinkach – 32, w Brukseli – 30, a w Berlinie – 28%.
No i jeszcze jedna informacja – w pewnym sensie – na pocieszenie. Polacy nie zarabiają tak mało, jak wynikałoby to z oficjalnych statystyk. Oblicza się, że pod stołem pieniądze bierze około 1,4 mln rodaków. Wypłaty „w kopercie” wciąż stanowią 6%. wszystkich wynagrodzeń. Szczególnie poza wielkimi miastami. Tam życie, choć zdecydowanie skromniejsze, nie jest aż tak skromne, jak mogłoby to wynikać z danych na temat oficjalnych zarobków. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego powoduje to roczne straty budżetu państwa sięgające 17 mld złotych, które nie zasilają służby zdrowia czy edukacji…
„W niektórych branżach spotyka się zjawisko, gdzie podstawę wynagrodzenia stanowi umowa o pracę (np. pensja minimalna) i «premia» w postaci umowy o dzieło – pisze Kamil Fejfer. – Dlaczego tak się robi? Część pracowników woli w ten sposób obejść przepisy i dostawać więcej do kieszeni (ponieważ umowa o dzieło cechuje się niższymi obciążeniami fiskalnymi). Pracodawcy zaś obniżają w ten sposób koszty swojej działalności, zwiększając jednocześnie swój zysk. Malediwy trzy razy w roku nie zrobią się same. Tak, to wszystko brzmi skomplikowanie, ponieważ nasz system podatkowy jest skomplikowany”.
Tak naprawdę wygląda więc na to, że polscy pracownicy są biedni, ale biedni wśród bogatych. Sama Polska zaś, zgodnie z tym, jak widzą nas twórcy angielskojęzycznej Wikipedii, zalicza się do państw zamożnych, ale wśród tych zamożnych jest ciągle uboga.
Nie ma jednak powodu, żeby popadać w kompleksy. W rankingach majętności, w których bierze się pod uwagę to, co posiadamy w nieruchomościach, pojazdach czy majątku związanym z prowadzeniem działalności gospodarczej, wypadamy znacznie lepiej. Z opublikowanego w 2018 roku przez Narodowy Bank Polski raportu wynika niezbicie, że przeciętna polska rodzina posiada majątek o wartości ni mniej, ni więcej tylko 256,8 tys. zł (61,7 tys. euro). Wychodzi więc na to, że jesteśmy bogatsi od Niemców, których przeciętny majątek gospodarstwa domowego szacowany jest na 51,4 tys. euro.
Kłopot jednak w tym, że nasi zachodni sąsiedzi niezbyt chętnie inwestują w nieruchomości – tylko 44,2% Niemców jest właścicielami domów albo mieszkań. Najczęściej zadowalają się po prostu wynajęciem odpowiedniego lokum, a swoje pieniądze lokują w różnego rodzaju bezpieczne instrumenty finansowe (największym powodzeniem cieszy się tzw. Rürup-Rente – wprowadzona w 2005 roku przez ekonomistę Berta Rürupa forma świadczenia emerytalnego). Tymczasem największy udział w bogactwie Polaków mają właśnie nieruchomości. Własny dom lub mieszkanie posiada aż 76,4% obywateli (przynajmniej tych ankietowanych przez NBP).
Dodajmy jeszcze, że przeciętny Niemiec systematycznie odkłada co miesiąc 178 euro, co stanowi 10% jego dochodów. Więcej odkładają w Europie tylko Francuzi (12,1%), Belgowie i… Słoweńcy. Oszczędności Polaków wypadają na tym tle znacznie gorzej. Statystyczne gospodarstwo domowe zdołało według badań z roku 2017 uciułać na bankowym koncie 8,6 tys. złotych. Eurostat uważa, że Polak oszczędza przeciętnie 3% swojego wynagrodzenia – wynik ponad dwukrotnie niższy niż średnia dla całej Unii Europejskiej. Według ING w 2018 roku aż 71% Polaków deklarowało, że posiada jakiekolwiek oszczędności. To samo badanie wykazało, że 15% gospodarstw domowych nie posiada oszczędności o równowartości swojego miesięcznego przychodu. W przeciwległym narożniku niemal 20% rodzin posiada aktywa finansowe wyższe od 12-krotności swoich miesięcznych dochodów. Co ciekawe, 42% Polaków przyznaje, że nie zawsze starcza im pieniędzy do końca miesiąca.
Aż 63% Polaków ma samochód, chociaż – oczywiście – są to dużo gorsze i starsze pojazdy niż te, które spotkamy na przykład na ulicach Zurychu…
Problemem jest jednak wciąż spore rozwarstwienie dochodów. Pokazuje to tzw. współczynnik Giniego, podstawowy miernik rozpiętości płac w społeczeństwie, przez wielu uznawany za ważniejszą miarę gospodarki kraju i świata niż produkt krajowy brutto. O ile bowiem PKB to uśredniona wysokość zarobków, na które składają się wszyscy, o tyle indeks Giniego bada różnice między najbiedniejszymi i najbogatszymi.
Wskaźnik ten wymyślił włoski statystyk i demograf Corrado Gini (1884–1965) w 1912 roku. Współczynnik Giniego określany jest inaczej mianem wskaźnika nierówności społecznej. Jest on stosowany do liczbowej prezentacji rozkładu dóbr (przede wszystkim dochodów, czyli zarabianych pieniędzy) w całym społeczeństwie. Najprościej mówiąc, wskazuje on, jak duże są różnice w dochodach między osobami najlepiej zarabiającymi a najbiedniejszymi. Ponieważ Gini wymyślił swój wskaźnik na początku XX wieku, trudno go więc stosować do tego, co było w przeszłości. Jednak wiedza historyczna o stosunkach społecznych we wcześniejszych wiekach pozwala przypuszczać z ogromną dozą prawdopodobieństwa, że nierówności były kiedyś znacznie mniejsze niż obecnie. Niestety obecnie jest on najwyższy w historii, co oznacza, że nigdy rozwarstwienie społeczne i różnice między grupami nie były tak duże, jak teraz.
Współczynnik ten wynosił u nas w 2012 roku 31,1% – gdzie 0% oznacza całkowity brak rozwarstwienia dochodowego (czyli wszyscy dostają po równo). Średnia unijna – 30,4%. (Dla porównania, na początku naszej transformacji gospodarczej przekraczał on 35%. W roku 2016 obniżył się do poziomu 30,5%. O znacznie mniejszym rozwarstwieniu społecznym można mówić w wypadku ludności miejskiej. W miastach współczynnik Giniego wyniósł w 2016 r. 28,8%).
W roku 2020, ze współczynnikiem Giniego na poziomie 29%, Polska znalazła się na 10. miejscu w Unii Europejskiej wśród państw o najmniejszej wartości tego współczynnika, w czym można dopatrywać się efektów programu 500 plus, który poprawił sytuację wielu najuboższych polskich rodzin.
Z dokonanych w 2018 roku wyliczeń Narodowego Banku Polskiego wynika jednak, że rozwarstwienie w Polsce jest większe niż wskazywałyby to dane Eurostatu. Według raportu NBP majątek netto 10% najbiedniejszych rodzin nie przekracza 2 tys. złotych. A gdy jeszcze zsumuje się ich majątek netto, okazuje się, że jest on wręcz ujemny, bo wartość zaciągniętych kredytów czy tzw. chwilówek przekracza wartość wszystkiego, co posiadają.
Na drugim końcu drabinki społecznej znajduje się 10% najbogatszych obywateli, których przeciętna wartość majątku gospodarstwa domowego wynosi co najmniej 897 tys. złotych. Ci obywatele zgromadzili w sumie aż 2,3 bln złotych. „Aby zaliczać się do ultrabogatego 1% społeczeństwa, trzeba mieć majątek wart aż 2,8 mln zł – pisze Ewa Wesołowska. – Wystarczyło zatem ćwierć wieku, by między Polakami pojawiła się taka przepaść majątkowa, jaka w innych krajach europejskich tworzyła się przez stulecia”.
Zastanawialiście się kiedyś, ile trzeba zarabiać, żeby zostać zaliczonym do tych 10% najbogatszych? Jeśli tak, to już nie musicie. Odpowiedź przynoszą dane publikowane przez Polski Instytut Ekonomiczny. Żeby „załapać się” do tej „górnej dziesiątki”, trzeba zarabiać co najmniej 7222 złotych brutto. Przynajmniej tak było w roku 2017, z którego pochodzą przytaczane tu informacje. Od tamtego czasu zarobki sporo wzrosły. Dziś zapewne progiem wejścia do tego elitarnego towarzystwa będzie jakieś osiem albo nawet więcej tysięcy. Aby znaleźć się wśród 1% najzamożniejszych, należało dysponować miesięcznym dochodem na poziomie nieco ponad 22 tys. złotych brutto. Jeden promil zarabiał 94 tys. złotych miesięcznie.
Z publikacji Głównego Urzędu Statystycznego z roku 2021 wynika, że najbardziej zróżnicowanym dochodowo miastem jest Podkowa Leśna koło Warszawy. Tu współczynnik Giniego sięga aż 58%, a przeciętny dochód 10% najbogatszych mieszkańców jest 25 razy wyższy niż przeciętny dochód grupy 10% najbiedniejszych. Kolejne miejsca zajmują Konstancin-Jeziorna, Puszczykowo, Łomianki, Józefów, Milanówek, Sopot, Warszawa, Brwinów i Szczawno-Zdrój (współczynnik Giniego 47%).
Jak podawał Eurostat, w 2014 roku byliśmy krajem z największą w Unii rozbieżnością między średnią zarobków z grupy 10% osób najlepiej zarabiających, a 10% zarabiających najgorzej. W Polsce ten współczynnik rozbieżności w zarobkach wynosił 4,7, czyli najlepiej zarabiający zarabiali blisko pięć razy więcej niż najgorzej zarabiający. (Najmniejsze rozwarstwienie jest w Szwecji – 2,1, gdzie grupa osób najlepiej zarabiających zarabia tylko niewiele ponad dwa razy więcej niż grupa osób najgorzej zarabiających).
W dalszej części książki znajdziecie Państwo opartą na rzetelnych źródłach próbę odpowiedzi na tytułowe pytanie: Dlaczego Polska nie jest bogata? A przynajmniej nie tak bogata, jak być powinna. Złożyło się na to wiele czynników (przedstawionych w książce w porządku chronologicznym). Zaznaczmy jednak w tym miejscu, że sporą część tych czynników łączy wspólny mianownik: fatalne położenie geograficzne. Fatalne, bo po pierwsze – choć nie najważniejsze – trochę na uboczu rozkwitającej cywilizacji śródziemnomorskiej. A po drugie, pomiędzy dwoma największymi i zarazem najbardziej krwiożerczymi potęgami w Europie – Niemcami i Rosją. Pretensje o to możemy jednak mieć tylko do naszych praprzodków. Po prostu lepiej było się tu nie osiedlać. Dalej na zachód jest przecież dużo cieplej i sympatyczniej…
Przez stulecia w każdym razie byliśmy położeni najgorzej jak tylko można i dopiero po 1989 roku zaczęło się okazywać, że – nie zmieniając w zasadzie miejsca – położeni jesteśmy może wcale nie tak źle, szczególnie w porównaniu na przykład z Armenią, czy – rozpaczliwie już nieszczęsną – Bośnią…
W poszukiwaniu odpowiedzi na wspomniane pytanie: „Dlaczego nie jesteśmy bogaci?” – spróbujemy przede wszystkim spojrzeć na dzieje naszej gospodarki i porównać ją z zachodnioeuropejską. Kluczem do odpowiedzi na postawione pytanie wydaje się bowiem próba wyjaśnienia roli czynnika historycznego w ukształtowaniu obecnego poziomu rozwoju.
I jeszcze jedno. To nie jest książka naukowa. Zadaniem, które postawił przed sobą autor, jest odpowiedzieć na tytułowe pytanie w sposób możliwie prosty i jasny (czytaj: przystępny). Nie ma tu więc naukowego odwoływania się za każdym razem do konkretnych źródeł, wszystkich tych „op.cit”. „ibidem” itp., co powinno ułatwić czytanie i czerpanie z niego pełni przyjemności oraz przyswajanie wiedzy.
1 Warto zwrócić uwagę na to ważne sformułowanie: Środkowej, bowiem mieszkańcy tzw. Zachodu z uporem mówią o nas „Europa Wschodnia”. Trzeba otworzyć mapę Europy i zobaczyć, gdzie leży Polska. Dokładnie pośrodku.
2 Od 2015 r. redaktorem naczelnym „The Economist” jest pierwsza kobieta na tym stanowisku – Zanny Minton Beddoes.
3 Wymuszona, a nie rezygnacja z własnego wyboru!
4 Przeciętna wysokość wynagrodzenia w Polsce w firmach zatrudniających co najmniej 10 osób wyniosła w sierpniu 2017 r. 4492,63 zł brutto, a więc na rękę niecałe 3200 zł.
5 W oficjalnych statystykach podawane są zarobki brutto nie dlatego, jak sądzi wielu, „żeby to lepiej wyglądało”. Statystyki nie podają informacji na temat zarobków netto, czyli na rękę, ponieważ te zależą od sposobu rozliczania się z fiskusem. Oznacza to, że inne pieniądze do kieszeni dostaną osoby pracujące na umowie o pracę, inne pieniądze osoby pracujące na umowie o dzieło, a jeszcze inne pieniądze osoby prowadzące działalność gospodarczą itd.
6 Standard siły nabywczej PPS (Purchasing Power Standard) oznacza wspólną umowną jednostkę walutową stosowaną w Unii Europejskiej do przeliczeń zagregowanych danych ekonomicznych dla potrzeb porównań przestrzennych, w taki sposób, aby wyeliminować różnice w poziomach cen między państwami członkowskimi (definicja zamieszczona w Rozporządzeniu [WE] nr 1445/2007 Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 11 grudnia 2007 r. ustanawiającym wspólne zasady dostarczania podstawowych informacji w sprawie parytetów siły nabywczej oraz ich wyliczenia i rozpowszechniania).
7 Jest to kwota przypadająca na jedną osobę w gospodarstwie domowym i dotyczy dochodów ze wszystkich źródeł, w tym świadczeń społecznych.
PRZEMYSŁAW SŁOWIŃSKI Urodził się w 1959 roku we Wrocławiu. Z wykształcenia prawnik, wykonywał wiele zawodów, był m.in. malarzem, górnikiem, barmanem, agentem ubezpieczeniowym. Autor książek biograficznych. W naszej grupie wydawniczej opublikował m.in.: Rocky, Tesla, Gaudí, Kobiety wywiadu.