Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ten drugi Piłsudski. Biografia Bronisława Piłsudskiego - zesłańca, podróżnika i etnografa
Józef Piłsudski jest postacią znaną każdemu. Kim był Bronisław Piłsudski, starszy zaledwie o 13 miesięcy brat Józefa? Obaj bracia rywalizowali o względy tych samych dziewczyn, obaj zaplątali się w ten sam spisek na życie cara Aleksandra III. Wygnaniec Bronisław Piłsudski badał ginącą kulturę i język Ajnów - rdzennych mieszkańców Sachalinu i Hokkaido. Zamieszkał między nimi, uczył ich czytania i pisania, zasad nowoczesnego rolnictwa, przekonał, że należy solić ryby. Założył rodzinę, żeniąc się z ajnuską kobietą, z którą dochował się dwojga dzieci. W 1991 roku na Sachalinie wystawiono mu pomnik.
Dlaczego nazwano go Królem Ajnów i układano dla niego pieśni? Co takiego musiało się wydarzyć, żeby do pozbawionego wszelkich praw skazańca carski generał słał listy rozpoczynające się od słów „Łaskawy Panie Bronisławie Osipowiczu!”?
Nie tylko opracował słownik języka Ajnów zawierający przeszło 10 tysięcy słów, nie tylko zrobił ponad 300 unikatowych zdjęć , lecz dokonał nagrań wykorzystując ostatni cud techniki – fonograf Edisona. Po prawie 100 latach firmie Sony udało się odtworzyć te nagrania.
Niektórzy historycy twierdzą, że „dla innych zrobił tyle, co jego brat dla Polaków”.
W latach 1906–1914 przebywał w Zakopanem, gdzie zaangażował się w prowadzenie badań nad folklorem Podhala. Wniósł ogromny wkład w rozwój Muzeum Tatrzańskiego im. Tytusa Chałubińskiego. Magnetycznie przyciągał do siebie innych społeczników i zarażał swoją pasją.
Marzył o wolnej Polsce. Ostatnie miesiące życia spędził w Paryżu, pracując w Komitecie Narodowym Polskim. Znaleziono go martwego na brzegu Sekwany. Choroba, zabójstwo, czy też brat Marszałka sam wyszedł śmierci naprzeciw? Do dziś obracamy się tylko w sferze spekulacji.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładka
Fahrenheit 451
Ilustracja na okładce: EAST NEWS, EN_01238726_0023, Portret Bronislawa
Pilsudskiego w stroju Ajnow, Michał Wozniak, Oksza_20160919_MW
Redakcja
Joanna Misztal (UKKLW)
Korekta
Firma UKKLW – Karolina Kuć, Barbara Mic
Fotoedycja i obróbka zdjęć
Andrzej Olejnik Textprojekt
Dyrektor wydawniczy
Maciej Marchewicz
ISBN 9788366814585
Copyright © Przemysław Słowiński
Copyright © for Zona Zero Sp. z o.o., Warszawa 2022
Wydawca Zona Zero, Sp. z o.o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa Tel. 22 836 54 44, 877 37 35 Faks 22 877 37 34
https://www.zonazero.pl/
https://www.facebook.com/zonazerobooks/
https://www.facebook.com/zonageopolityki/
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Nie jest niczym zaskakującym, że wędrujący po świecie Polacy mają swój nieproporcjonalnie wysoki wkład w dzieje naukowych podróży i badań, a także w rozwój związanych z tego typu działalnością dyscyplin naukowych.
Norman Davies
Marszałek Józef Piłsudski – jeden z czołowych autorów odzyskania przez Polskę niepodległości – jest postacią znaną u nas chyba każdemu. Ale kim był Bronisław Piłsudski, starszy zaledwie o 13 miesięcy brat Józefa? Na to pytanie odpowie już raczej niewielu. Obaj bracia rywalizowali o względy tych samych dziewczyn, obaj zaplątali się w ten sam spisek na życie cara Aleksandra III. Ale jeden przeszedł do historii w wielkiej chwale, drugi natomiast został całkowicie zapomniany. Przez długie dziesięciolecia Bronisław pozostawał w głębokim cieniu młodszego brata, chociaż jego życie – nieustanna wędrówka – z pewnością było równie interesujące, a przy tym o wiele bardziej zagmatwane, zaś dorobek naukowy nie mniej cenny niż niepodległościowa działalność Józefa. Jak napisał historyk i pisarz Marek Bieńczyk, „uczynił tyle dla obcych, co jego brat Józef dla swoich”.
Student, zesłaniec, katorżnik, chłop osiedleniec, działacz społeczny i niepodległościowy, encyklopedysta, językoznawca, etnolog i etnograf, muzeolog, badacz ginących kultur ludów syberyjskich oraz Podhala. I przede wszystkim „człowiek – wielki marzyciel”.
Starszy brat Józefa Piłsudskiego to postać nie mniej fascynująca niż sam Naczelnik Państwa. Wiadomo, że marzył o karierze prawnika i nauczyciela akademickiego, przeznaczenie zadecydowało jednak, że został etnografem. W historii tego niezwykłego człowieka o magnetycznej osobowości, zmagającego się z ogromnymi przeciwnościami losu, wiele jest wątków zarówno awanturniczych, jak i tragicznych oraz romantycznych.
Dużo bardziej niż w ojczyźnie jest znany i ceniony poza jej granicami. A szkoda, ponieważ starszy brat marszałka Józefa Piłsudskiego jest postacią, z której Polacy powinni być szczególnie dumni. Na rosyjskim Sachalinie oraz na japońskiej wyspie Hokkaido do dziś jest uważany za narodowego bohatera, stawia mu się pomniki. W 1991 roku na Sachalinie, na dziedzińcu Obwodowego Muzeum Krajoznawczego postawiono mu monument. Kolejny odsłonięto w 2013 roku w Muzeum Ajnów w japońskim mieście Shiraoi na wyspie Hokkaido. W 1997 roku w Jużno-Sachalińsku powstał Instytut Naukowego Dziedzictwa Bronisława Piłsudskiego.
Jego nazwisko od dziesiątek lat jest wymieniane w międzynarodowym środowisku naukowym z wielkim szacunkiem, są organizowane międzynarodowe sesje naukowe poświęcone jego dokonaniom. Dla etnografów pozostaje najwybitniejszym przedstawicielem rodu, który swoimi osiągnięciami przyćmił nawet samego Marszałka. W Japonii o wielkim polskim naukowcu dzieci uczą się w szkołach, kilka tysięcy stron jego prac wydano po angielsku, rosyjsku i japońsku. W 1981 roku powstał Międzynarodowy Komitet dla Ocalenia i Oceny Spuścizny Naukowej Bronisława Piłsudskiego. Od 1985 roku odbyły się trzy międzynarodowe konferencje poświęcone postaci i dorobkowi tego wielkiego Polaka – w Sapporo, Jużno-Sachalińsku i w Krakowie.
Jest dobrze znany, ale nie u nas. No cóż, jak stwierdził już przed wiekami sam Jezus z Nazaretu, Nemo propheta in patria sua – Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Czas najwyższy zmienić ten stan rzeczy…
Bronisław nie ukończył żadnych studiów, ale jako genialny samouk posiadł olbrzymią wiedzę, zadziwiając wszechstronnością swych zainteresowań. Zesłany na koniec świata, a konkretnie na Sachalin – okrytą ponurą sławą wyspę na Oceanie Spokojnym zwaną „wyspą katorżników” – miał dwa wyjścia. Poddać się i zginąć bądź też znaleźć w tym lodowym piekle nowy cel w życiu. Wybrał to drugie.
Badał ginącą kulturę i języki rdzennych mieszkańców tej wyspy: Niwchów, Oroków oraz nadamurskich Ulczów i Nanajów (znanych wtedy jako Goldowie), zwłaszcza zaś zamieszkującego Sachalin i północną Japonię tajemniczego ludu Ajnów, zwanych „kosmatymi ludźmi”. Ajnowie, wykazujący etniczne cechy wszystkich ras świata, do dziś stanowią zagadkę dla antropologów. Dzięki Bronisławowi Piłsudskiemu poznano ich trochę lepiej.
Benedykt Dybowski, utrzymujący przez wiele lat korespondencyjny kontakt z Piłsudskim, uznał, że „młody człowiek, rzucony w piekło Sachalinu (…) zginąć musi marnie. Stało się przeciwnie. Tam urósł B. Piłsudski do wyżyn człowieka nauki, człowieka poświęcenia i Chrystusowych zalet. Złoto charakteru moralnego pozostało w nim nietknięte”.
Piłsudski niemal od razu poczuł silną więź z Ajnami, ujęły go ich skromność i przywiązanie do natury. Żyli przy tym w wielkim ubóstwie, pozbawieni dostępu do edukacji i wielu praw. U młodego zesłańca odezwała się natura społecznika. Zaczął działać na rzecz polepszenia losu marginalizowanego ludu. Uczył dzieci oraz niepiśmiennych dorosłych, pisał w ich imieniu listy do władz, szczepił ich przeciw chorobom i leczył. Z powodzeniem łączył dwa całkowicie odmienne światy – europejską cywilizację z kulturami ludów pierwotnych Dalekiego Wschodu. W końcu tubylcy obwołali go nawet swoim królem, choć był to tylko przydomek, a nie oficjalny tytuł. Sam, będąc katorżnikiem, który cudem wywinął się od stryczka, budował ich tożsamość i upominał się o ich prawa.
Także i dziś, po upływie z górą stu lat, wciąż inspiruje wiele mniejszości walczących o swoje prawa. To, że wymienione narody zostały podbite, a ich kultura, zwyczaje i tradycje były konsekwentnie wyniszczane zarówno przez Rosjan, jak i Japończyków, wzbudziło troskę Polaka o ich los. Zdaniem Bronisława Piłsudskiego stali się „na zawsze najlepszymi, drogimi druhami wspólnej niedoli”.
„I dla nich, dla całego plemienia, dnie sławy, czasy świetnej (z ich punktu zapatrywania) przeszłości minęły i już nigdy nie wrócą… – pisał. – I oni, niedawni panowie piętrzących się wszędy gór, bystrych, przeczystych i wiecznie szumiących potoków, rzek karmicielek, gęstych lasów tajemniczych, pełnych zwierza o futrach bogatych, oni – dumni z panowania nad rozległą przyrodą – zostali zdeptani przez nowych przybyszów, utracili na zawsze tak przez nich ukochaną swobodę. (…).
Związek serdeczny nas łączący krzepł i rozszerzał się na coraz dalsze okolice. Jużeśmy razem się cieszyli powodzeniem waszym w sezonach połowu ryb i myślistwa, odczuwaliśmy radość, gdy zdrowe latorośle uszczęśliwiały rodziny i powiększały liczbę członków gasnącego waszego szczepu; smuciliśmy się razem, gdy śmierć unosiła do pięknego, ale nieznanego »Mlywo«1 tych, których zaliczaliśmy do naszych wspólnych przyjaciół; żebraliśmy razem u naszych »Panów«, by wykołatać pomoc w klęskach, grożących wam głodem; obmyślaliśmy środki, by zapobiegać szerzącym się epidemiom. O dzięki wam, bracia moi żółtolicy, dzięki za zaufanie i przyjaźń, które z żywego trupa pożądającego śmierci zrobiły na powrót człowieka hołdującego przede wszystkim czynnej miłości dla ludzi. Dziękuję za otwarcie mi dusz waszych, za odsłonięcie mi tajników waszej trudnej, odmiennej, nieharmonijnej dla nas, ale wam drogiej ojczystej mowy, za powierzenie niejednej tajemnicy, za chętne objaśnianie waszych myśli i zapatrywań, za dzielenie się ze mną najdroższym skarbem, który wam pozostał i osładzać wam będzie ciężkie kajdany niewoli waszymi pieśniami”.
Był wybitnym etnografem i twórcą słowników wymierających ludów Północno-Wschodniej Azji, zawierających przeszło 10 tysięcy słów. Dzięki jego pracy można było stworzyć podstawy ważnych badań etnologicznych i językowych. „Kosmaci ludzie” lgnęli do niego jak pszczoły do miodu i nazywali go „Akan”, co w ich języku znaczyło „Starszy brat”. A rosyjskie władze nie wtrącały się do jego pracy badawczej, wręcz mu pomagały. Miejscowi czarownicy dopuszczali go do swych tajemniczych szamańskich obrzędów, przez wieki skrywanych przed Europejczykami. Najbardziej nieufni mieszkańcy jurt i szałasów przekazywali mu legendy, śpiewali pieśni. Znachorzy zdradzali tajniki swoich praktyk. A Bronisław robił zdjęcia ich amuletów i bóstw, zbierał przedmioty materialnej kultury.
Działania te były niezwykle ważne dla światowej etnografii. Neolityczny świat unikatowej kultury Ajnów powoli zanikał w zderzeniu z agresywną polityką Rosji i Japonii. Bardzo ważne były także dla samych Ajnów, którzy jako plemię znaleźli się w tym czasie w stanie swoistej agonii, wymierając z głodu, biedy, z zaszczepionego im przez najeźdźców pijaństwa czy na przywleczone przez obcych choroby. A w wyniku mieszania się z innymi rasami powoli tracili swoje charakterystyczne cechy. W ten właśnie sposób wiele autochtonicznych grup w tych państwach przestało istnieć, inne utraciły swoją odrębność etniczną, częstokroć język i kulturę.
Obszar, na którym Piłsudski prowadził badania, był niezwykle trudny, a wsparcie finansowe jego eksploracji minimalne. Szacuje się, że w trakcie badań przebył około 5 tysięcy kilometrów pieszo, konno i na saniach. Opublikował około 50 pozycji naukowych, książek, artykułów i recenzji. Obszerną dokumentację, będącą plonem jego wnikliwych badań, przekazał do muzeów w Petersburgu i Władywostoku. Założył kilka szkół oraz bibliotekę. Opracował też projekt przepisów administracyjnych. Mimo że oficjalnie pozostawał skazańcem, z czasem rosyjskie władze zaczęły go traktować jak naukowca, któremu trzeba pomóc w niezwykle trudnej i cennej pracy nad tubylczą ludnością.
Uczestniczył również w wielu wyprawach naukowych, między innymi do Japonii, na wyspę Hokkaido. Jak przystało na nowoczesnego badacza, w swojej pracy terenowej używał rozmaitych nowinek technicznych. Nie tylko prowadził zapiski, nie tylko fotografował za pomocą niedawnego wynalazku Louisa Daguerre’a, lecz także tworzył dokumentację audialną, wykorzystując ostatni cud techniki – fonograf.
Bronisław był pionierem, a zarazem klasykiem nowoczesnych badań antropologicznych i lingwistycznych. Historia jego życia to również przykład więzi między ludźmi różnych narodowości, różnych języków i wierzeń, ludźmi mającymi nie tylko całkowicie odmienne obyczaje, ale i cechy wyglądu fizycznego.
Warto przy tym zaznaczyć, że zarówno Rosjanie, jak i Japończycy traktowali podbite ludy z pogardą. Ci pierwsi nazywali je „kudłatymi Kurylczykami”, drudzy – „owocami intymnego związku pewnej mongolskiej księżniczki i… psa”. Polak natomiast odnosił się do nich z szacunkiem. Nie patrzył również na tubylców tak, jak zwykli to czynić antropolodzy z kolonizatorskich krajów. Nawiązywał wśród krajowców przyjaźnie, zawierał znajomości. Podjął naukę ich języka, a że miejscowi nie znali języka rosyjskiego, służył im za tłumacza i obrońcę przed okupacyjną władzą. Poznawał zwyczaje i rytuały, brał udział w ceremoniach religijnych i uroczystościach rodzinnych. Mieszkał między nimi, uczył ich czytania i pisania, a także zasad nowoczesnego rolnictwa, pokazał, że należy solić ryby. Założył nawet rodzinę, żeniąc się z ajnuską kobietą, z którą dochował się dwojga dzieci. W ten sposób udało mu się wniknąć do opisywanego społeczeństwa i poznać je od wewnątrz.
„Zbliżyłem się do tych ludzi wymierających i krzywdzonych, żeby odetchnąć wśród nich lepszym powietrzem i nieść im pomoc” – napisał Bronisław Piłsudski w artykule opublikowanym w 1909 roku w czasopiśmie „Sfinks”.
„W kilka godzin swą dobrocią, miłym obejściem i wesołym śmiechem Bronisław Piłsudski więcej dokonał, niż my za pomocą pieniędzy lub dokumentów urzędowych – zapisał Wacław Sieroszewski, towarzysz wyprawy naukowej Piłsudskiego na Hokkaido. – Ustępowano nam najlepszą chatę, zapraszano na wyprzódki do siebie i ceny na wszystko znacznie spadały”.
Przebywając okresowo (w latach 1906–1914) w ówczesnej Galicji, a konkretnie w Zakopanem, zaangażował się w prowadzenie badań nad folklorem Podhala, kładąc ogromne zasługi dla nowoczesnych badań nad kulturą tej części nieistniejącej wtedy Polski. Założył między innymi w 1911 roku Sekcję Ludoznawczą przy Towarzystwie Tatrzańskim, wniósł również znaczny wkład w rozwój Muzeum Tatrzańskiego imienia Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem. Juliusz Zborowski, wieloletni dyrektor tej placówki, widział w Bronisławie Piłsudskim „pierwszego na Podhalu nowoczesnego etnografa, wybitnego muzealnika i pioniera badań etnograficznych prowadzonych na Podhalu i dla Podhala”. Ostatnie miesiące życia spędził w Paryżu, pracując w Komitecie Narodowym Polskim.
Nie można także nie wspomnieć o wielkim patriotyzmie Bronisława i przywiązaniu do ojczystych tradycji, które wyniósł z rodzinnego domu. Od najmłodszych lat ciężko pracujący nad sobą, mężnie znoszący tragedię zesłania, nie tracił wiary w odzyskanie przez Polskę niepodległości. Tak naprawdę to dla niej żył i pracował, czy to na Sachalinie, czy na Hokkaido, czy też we Fryburgu, w Rapperswilu, czy w Paryżu.
W czym przejawiało się jego niezwykłe podejście do „słabszych ludów”? Dlaczego nazwano go Królem Ajnów i układano dla niego pieśni? Jak to się stało, że jedynym mężczyzną mogącym obecnie nosić nazwisko Piłsudski jest Japończyk? Co takiego musiało się wydarzyć, żeby do pozbawionego wszelkich praw skazańca carski generał słał listy rozpoczynające się od słów „Łaskawy Panie Bronisławie Osipowiczu!”? Bronisław Piłsudski do dziś pozostaje postacią wielce tajemniczą. Nawet żyjący członkowie jego rodziny przyznają, że nikt nie znał całego szeregu epizodów z biografii starszego brata Józefa.
Autor ma nadzieję, że opisana w tej książce niezwykle barwna historia życia Bronisława Piłsudskiego, tego „wiecznego tułacza”, pozwoli przybliżyć losy i lepiej poznać Polaka, który na krańcach Dalekiego Wschodu próbował uchronić od zapomnienia kulturę i język ginących plemion. Tym bardziej że po świecie krążą artykuły, takie choćby jak ten amerykańskiego profesora Sergieja A. Kana2 z „Arctic Antropology”, gdzie mowa jest o „rosyjskim” antropologu Bronisławie Piłsudskim.
Ogromny parowiec o wyporności 5 tysięcy ton nazywał się „Niżnyj Nowgorod” i był własnością pozostającego na usługach rosyjskiego rządu żeglugowego Towarzystwa Floty Ochotniczej. Utworzona na osobiste polecenie cara Aleksandra III flota składała się w sumie z siedmiu wielkich parowców, których zadaniem był transport osadników, żołnierzy oraz kupców na dalekowschodnią krawędź imperium. Przede wszystkim jednak wywożono tam skazańców.
Zbudowany w 1878 roku „Niżnyj Nowgorod” miał 94,2 metra długości i 12,2 metra szerokości. Rozwijał maksymalną prędkość 13 węzłów, czyli około 24 kilometrów na godzinę. Wyposażony był w kawiarnię, świetlicę, gabinet lekarski, łaźnię, sporą bibliotekę i nawet specjalną kajutę dla kobiet. Obszerny pokład pozwalał na regularne przechadzki dla rozprostowania nóg i utrzymania dobrej kondycji. Petersburski „Głos” zachwycał się, że odtąd transport na Daleki Wschód będzie zajmować nie lata, ale zaledwie 50 lub 60 dni, spędzanych dodatkowo wręcz w komfortowych warunkach. Była także piękna kaplica, którą przed pierwszym rejsem odwiedził miejscowy biskup, modląc się w intencji poprawy więźniów „poprzez pobożną pracę i posłuszeństwo władzom”.
Ale kobiety rzadko pływały na pokładzie tego parowca. Chyba że dobrowolnie dołączały do zesłanych mężów lub braci. A wymienione luksusy były przeznaczone tylko dla członków załogi. Pasażerowie podróżowali statkiem w zgoła odmiennych warunkach…
Każdego roku kilka podobnych jednostek wypływało z Odessy, biorąc kurs na Sachalin. Zawsze wyładowane po brzegi tłumem katorżników, nie zawsze osiągały przeznaczony cel. Zwykle były to statki przestarzałe, a ich techniczne wyposażenie pozostawiało wiele do życzenia. Dwa lata wcześniej, to znaczy w 1885 roku, parowiec „Rossija” prawie zatonął, i to już u samych brzegów Sachalinu. Życie straciło wówczas kilkudziesięciu spośród 3 tysięcy przewożonych więźniów. Statek „Kostroma”, którym odbywali zesłańczą drogę między innymi Adam Sieroszewski (stryjeczny brat Wacława) i Hilary Gostkiewicz (1861–1928), działacz I Proletariatu, również rozbił się przy południowych brzegach tej wyspy. Więźniowie ledwo ocaleli, gdyż woda wlewała się do magazynów pokładowych i sięgała ludziom do szyi. Zdołano jednak w ostatniej chwili ich ewakuować. „Wsiąść na statek” nie znaczyło więc wcale „przybyć na miejsce”. Trzeba jeszcze było uniknąć śmierci głęboko pod pokładem, gdzie przez kilka tygodni człowiek dusił się w zatrutym powietrzu, umierał od pokładowej strawy albo jakiejś epidemii.
Początkowo rzadko ekspediowano zesłańców na Sachalin drogą morską. Najpopularniejszy był morderczo długi, bo liczący aż 10 tysięcy kilometrów szlak lądowy, wiodący przez cały obwód zabajkalski, katorżnicze Zagłębie Kary aż do Pacyfiku. Dopiero tam ładowano więźniów na statek. Trwało to czasami nawet dwa lata i wielu z nich nie przeżywało podróży.
Tych, którym udało się przebyć ową prawdziwą „drogę przez mękę”, nazywano terpigorcami, czyli cierpiętnikami gór. Z tej racji cieszyli się wśród współtowarzyszy niedoli dużo większym szacunkiem niż ci, którzy dotarli na Sachalin drogą morską. Tych ostatnich określano pogardliwym mianem krugobołtunów, czyli „gadaczy w kółko”. Zapewne dlatego, że – jak sądzono – podczas rejsowej bezczynności zabijali czas bezsensownym paplaniem. Ale podróż statkiem na zesłanie również nie przypominała w niczym wycieczki spacerowym stateczkiem po Wołdze. Tylko najsilniejsze jednostki były w stanie przetrwać rejs w tragicznych warunkach. Po zawinięciu do portu zmaltretowanych pasażerów wyciągano z pokrytych wymiotami i odchodami ładowni…
Był lipiec 1887 roku, kiedy „Niżnyj Nowgorod” zmierzał już od wielu dni przez Morze Czerwone w tym samym kierunku co nieszczęsna „Rossija”. Port w Odessie opuścił dokładnie 8 czerwca 1887 roku. Pod pokładem, gdzie stłoczono dokładnie 525 zesłańców, panowały okropny ścisk, smród, upał i wilgoć. Wszy gryzły jak opętane. Ale jeszcze gorsze były pluskwy. Insekty te miały szczególne obyczaje: czekały zwykle, aż światło zgaśnie, i jak tylko zrobiło się ciemno, wyłaziły. Nie kierowały się przypadkiem, zmierzały prosto do karku, który – nie wiedzieć czemu – przedkładały nad inne części ciała; czasami kierowały się ku przegubom rąk, rzadziej dawały pierwszeństwo kostkom. Nie bardzo wiadomo, czemu wstrzykiwały pod skórę śpiącego przykro piekący olejek, którego działanie wzmagało się dotkliwie za najlżejszym potarciem.
Woń stęchlizny biła od pokładów wypełnionych ludzką masą niczym ładunkiem melonów. Przez otwarte luki buchała z brzucha statku gorąca fala powietrza przesyconego drażniącą wonią smarów. Niosła ze sobą węglowy pył, który – osiadając na twarzach i odzieniu – mieszał się z ludzkim potem i pokrywał wszystko lepką, wilgotną mazią. Płacz i przekleństwa oraz morska choroba dopełniały obrazu nędzy.
Trasa rejsu wiodła od portu w Odessie na Morzu Czarnym poprzez Konstantynopol na Morze Śródziemne. Następnie przez Kanał Sueski na Morze Czerwone, Aden, Morze Arabskie, Colombo, Zatokę Bengalską, Singapur, Hongkong, Nagasaki i Władywostok, aż do portu Aleksandrowsk na zachodnim Sachalinie, nad Cieśniną Tatarską, oddzielającą tę wyspę od Azji. Położony w środkowej części wyspy na wschodnim wybrzeżu Aleksandrowsk był nieformalną stolicą Sachalinu, siedzibą gubernatora, ośrodkiem administracyjnym i garnizonem wojskowym, a przede wszystkim jednym wielkim więzieniem.
Przestrzeń ładowni przedzielono z myślą o więźniach wzdłuż boków statku na dwie części grubą podwójną siatką. W obu częściach ustawiono trzypiętrowe prycze, pomiędzy którymi zostawiono wąziutki odstęp, przez który z trudem można było się przecisnąć. Na samych pryczach, z braku miejsca, można było właściwie tylko leżeć. Gołe deski pod plecami, głowy spoczywały na workach z ich dobytkiem. Na końcach przedzielonych siatką obydwu części na przodzie statku znajdowały się na podwyższeniu dwie małe ubikacje. Tam można było się umyć i załatwić naturalną potrzebę.
„Dla odświeżenia powietrza w kazamacie wyprowadzano wszystkich na pokład pod prysznic, na tak zresztą szczupłej powierzchni urządzony, że ludzie musieli szczelnie stać, ciało przy ciele – wspominał wcześniejszy pasażer »Niżnego Nowgorodu« Edmund Płoski. – Świeża oceaniczna woda oczywiście mocno orzeźwiała, ale tak szczelne stykanie się ciał powodowało zarażanie się wzajemne chorobami skórnymi, zwłaszcza nagminnie nieraz w tej ciasnocie i brudzie panującymi owrzodzeniami tropikalnymi (po rosyjsku tropiczeskaja syp). Nie była to choroba złośliwa, łatwo dawała się leczyć, ale sprawiała dużo cierpień, bo puchły przy tym gruczoły pachwinowe, utrudniało to wszelkie ruchy i sprawiało dotkliwy ból. Po wyjściu w okolice chłodniejsze owrzodzenia goiły się same przez się dość prędko”.
Niepodzielną władzę na statku posiadał grodonaczalnik (gubernator) z Odessy, który mógł nawet bez sądu skazać każdego na śmierć. Kiedy którejś nocy na pokładzie wybuchł pożar, grodonaczalnik kazał dla przykładu powiesić kilku uznanych za winnych więźniów. Ostatecznie jednak okazał się „ludzkim człowiekiem” i skazańcy otrzymali tylko po kilkadziesiąt batów.
O wschodzie słońca, zaraz po porannej modlitwie więźniowie otrzymywali śniadanie: zwykle lurowatą herbatę i pajdę chleba ze smalcem i skwarkami. Herbatę? Raczej kipiatok, czyli wrzątek wydzielany w postaci ciepłej, zabarwionej nie wiadomo czym cuchnącej cieczy. O godzinie dziesiątej trzydzieści serwowano obiad, najczęściej gęstą zupę z kaszy, mąki kukurydzianej albo ryżu. Jeśli któryś miał trochę szczęścia, mógł nawet trafić na kawałek mięsa. Mięsa? Raczej jakichś dziwnych gąbczastych ochłapów. Po jakimś czasie okazało się, że to krowie wymiona. Jedli z wielkich misek, w sześcio- lub ośmioosobowych grupach; po jedzeniu odbierano im łyżki. Popołudnia były przeznaczone na pracę fizyczną, głównie szorowanie pokładu. W tym czasie wyznaczeni więźniowie sprzątali puste ładownie.
O zmroku skazańcy wracali pod pokład, gdzie ponownie zakuwano ich w kajdany. Na kolację już tylko sama kasza z masłem i chleb. Bywało, że zakazywano więźniom wszelkich rozmów pod karą chłosty, aby uniemożliwić zorganizowanie jakiegokolwiek spisku.
Po wypłynięciu na wody Morza Czerwonego zdjęto im kajdany i przestano golić głowy.
„Jakże lekko i swobodnie stąpały nogi bez tego ciężaru, a zwłaszcza jak przyjemnie było pozbyć się tego ustawicznego brzęku, jaki sprawiało chodzenie dziesiątków ludzi – napisał w swych Wspomnieniach Edmund Płoski. – Ten brzęk zrazu był dla słuchu i dla mózgu istną torturą. Z czasem słuch i mózg stępiały i na to już cierpieniem nie reagowały. Ale cierpienie to w jakiejś podświadomości istniało i od czasu do czasu przybierało charakter ostrzejszy. To tak zwane przyzwyczajenie się do czegoś nie oznacza wcale, aby to coś przestało sprawiać cierpienie, tylko na to cierpienie już się uwagi nie zwraca”.
Ale na tej szerokości geograficznej boleśnie dawały się we znaki dochodzące do 40 stopni upały i choroba morska. Z otwartych luków zamiast powietrza wlewał się do środka duszący żar. Ludzie padali jak muchy, a zemdlonych wynoszono na pokład i tam cucono zimną wodą. Dokuczało pragnienie. Podawano wprawdzie do picia słodką wodę zaczerpniętą po drodze z rzek, ale wcześniej wykorzystywano ją do chłodzenia turbin parowych statku. Była wprawdzie potem przedestylowana, ale mimo to smakowała jak pomyje i ludzie często po niej chorowali.
Po kilku dniach takiej mordęgi z ulgą powitali dziko skłębione zwały chmur nad Pacyfikiem. Nie mieli jednak pojęcia, że ten fakt zwiastuje coś dużo gorszego. Niebo żarzyło się żółcią siarki i zielenią pokrytej patyną miedzi, fioletem i szkarłatem. Wkrótce ocean szarpał „Niżnym Nowgorodem” jak łupinką orzecha. Ogromne fale przelewały się przez pokład, gasząc ogień w żelaznych piecykach i zalewając prycze na dolnym pokładzie, na których kulili się wystraszeni skazańcy. W łoskot rozbijających się o burty fal, w przeraźliwy jęk poddawanego torturom przez naturę statku wdzierał się chóralny lament klęczących w kałużach słonej wody ludzi: Hospody pomyłuj!
*
Uwięziony wraz z innymi w ładowni „Niżnego Nowgorodu” 20-letni młodzieniec od wielu dni nie wiedział, gdzie jest. Podobnie zresztą nie miało o tym bladego pojęcia pozostałych 524 zesłańców, jego towarzyszy niedoli. Młodzieniec nazywał się Bronisław Piłsudski. Wraz z tłumem więźniów, skuty łańcuchami, od wielu dni podróżował na statku, który wyruszył z Odessy w rejs na Sachalin – wyspę katorżników.
Ciemności pod pokładem były pełne głośnych oddechów i cuchnących wyziewów. Koce wydawały się równie ciemne. Każdy pozawijał się w nie jak najszczelniej i czuł wdzięczność za odrobinę ciepła daną znużonemu ciału. Skuleni ludzie drętwieli na twardych posłaniach. Wraz z posuwaniem się coraz bardziej na północ przychodził coraz dotkliwszy chłód. Sen, wierny sprzymierzeniec, spadał szybko na śmiertelnie znużonych więźniów, głusząc odczucia. Kto mógł, spał mocno, snem skondensowanym niejako, chłonąc pazernie wypoczynek. Noc na statku była krótka, a trzeba było przecież w ciągu jej trwania, leżąc nieruchomo w ciemnej czeluści barłogu, zrzucić z siebie zmęczenie dnia minionego i znaleźć siły potrzebne na dzień następny. Nieprzerwaną kaskadą brzmiał wielogłosowy kaszel. Czasem ktoś krzyknął przez sen w przerażeniu słowa, których bał się wymówić w ciągu dnia.
Bronisław bez przerwy musiał uważać. Nie tylko na strażników. Na zesłanie skazywano nie tylko ideowych konspiratorów, lecz także pospolitych przestępców. Więźniowie polityczni zostali przemieszani z kryminalistami, a przede wszystkim z worami (czyli złodziejami), żulikami (chuliganami) i wszelkiego rodzaju gwałtownikami. To oni byli tu prawdziwymi królami. Znali przepisy, obyczaje, umieli się upominać o swoje i nie swoje. Byli to ludzie na ogół młodzi, często pokiereszowani w bójkach, głównie między sobą, ale także tacy, którzy ucinali sobie palce u rąk lub nóg, aby w ten sposób uniknąć poboru do armii.
Cały swój dobytek musiał Bronisław bez przerwy trzymać pod głową, bo nawet w nocy można było zostać okradzionym. Miska, łyżka, trochę ciepłej odzieży – to był cały majątek więźnia. Nikogo z załogi to nie interesowało. Kradzieże był to stały tutaj zwyczaj, tolerowany, a nawet popierany przez naczalstwo, które partycypowało później w podziale łupu. Trzeba było także bardzo uważać, by nie wdać się w jakąś bójkę, przy okazji której można było oberwać nożem.
Bronisław był coraz bardziej przestraszony i wycieńczony. Marzył tylko o tym, by wreszcie postawić stopę na stałym lądzie i odetchnąć świeżym powietrzem. „(…) Bardziej niż wszystko inne dotykał nas tworzący się w zamknięciu zaduch (…) – pisał w liście do ojca. – Opary z suszących się przemokniętych rzeczy i nasz pot szybko wypełniały całe pomieszczenie, tworzyły zaduch i smród nie do wytrzymania. (…) Każda, słaba nawet fala na morzu doprowadzała nas wszystkich, poza nielicznymi wyjątkami, do stanu godnego litości, ale równocześnie wywołującego wstręt. Woda przedostająca się przez iluminatory, które nie zostały w porę zamknięte, zalała całą podłogę. Wszyscy leżeli na podłodze, tarzając się we własnych wymiocinach, odmawiając jedzenia i w chwilach rozdrażnienia pragnąc szybszej śmierci”.
Nowy świat otwierał się przed nim w całej pełni. Świat obozów, zsyłek i więzień, świat tragicznych rozwiązań, świat doprowadzający ludzi, którzy do niego trafili, do pełnego duchowego załamania. Albo do prawdziwego męstwa. Ale tym wykazywali się oczywiście jedynie nieliczni.
Podobnie opisywał swą podróż na piekielną wyspę inny Polak, Wacław Sieroszewski (1858–1945), zesłaniec, pisarz, podróżnik, badacz, etnograf Syberii, autor doskonałej rozprawy etnograficznej 12 lat w kraju Jakutów – nazywanej biblią jakutologów – a także wielu bardzo wówczas cenionych opowiadań i powieści, działacz niepodległościowy i kawaler Orderu Virtuti Militari. W 1937 roku opublikował artykuł wspomnieniowy poświęcony Bronisławowi Piłsudskiemu:
„W 1887 roku wywieziono go z Odessy na statku przez Suez na Sachalin wraz z 600 najcięższymi przestępcami kryminalnymi w okropnych higienicznych warunkach. (…). Cały czas trzymano ich pod pokładem, gdzie zaduch, gorąco i licha strawa potęgowały morską chorobę do rozmiarów potwornych. Ludzie szaleli, marli jak muchy i odbierali sobie życie. (…) Okrutni nadzorcy i oficerowie marynarki, aby utrzymać ten tłum w rygorze, używali najostrzejszych i najbezwzględniejszych środków: chłosty, tortur, kary śmierci. No i okradali więźniów najbezwstydniej, obyczajem rosyjskim, i panoszyli się nad bezbronnymi nieszczęśnikami, jak to robią zawsze nędznicy”.
W trakcie opisywanego rejsu Bronisław Piłsudski uczył dwóch innych młodych Polaków języka rosyjskiego, wykorzystując do tego celu pewną książkę przyrodniczą, jedyną dostępną na statku literaturę. Sam jednak z wielką niechęcią wdrażał się do nieustannego korzystania z mowy zaborcy, o czym pisał w liście do ojca:
„Powinienem już przyzwyczaić się do rosyjskiej mowy, a mnie wciąż strasznie trudno pisać po rosyjsku, myśląc po polsku”.
Jeszcze innemu zesłańcowi pomagał w zgłębieniu tajników języka niemieckiego. Sam słabego zdrowia (spory odcinek podróży spędził ciężko chory w okrętowym lazarecie), wspierał upadających na duchu współpasażerów tego ponurego statku, jakim bez wątpienia był „Niżnyj Nowgorod”.
Literackie echo tej podróży Bronisława znalazło wyraz w trzeciej części Urody życia Stefana Żeromskiego. Występujący w książce Gustaw Bezmian, zesłaniec powracający do kraju i opowiadający współpasażerom o swoim pobycie na Sachalinie, miał swój pierwowzór właśnie w Bronisławie Piłsudskim. Bronisław poznał Żeromskiego, gdy powrócił z zesłania, obaj panowie spotykali się w Zakopanem i w Londynie.
„Łby golone, kajdany, upał straszliwy – opowiadał w powieści Żeromski ustami swego bohatera. – My pod pokładem i powietrza ani powąchać! No cóż? Oczywiście ona – walka. Zbudowałem ja plan, zorganizowałem bunt jak należy. Rzecz była zrobiona niegłupio. Wypadliśmy w jednej chwili, straż w powrozy, wyważyliśmy drzwi, na pokład. Oficerów i komendanta w postronki. (…) Nadbiegły marynarze, pokonały. Z powrotem pod pokład. Przeprowadzili rury do kotłów parowych do naszych nor i zapowiedzieli, że za najlżejszym objawem buntu drzwi zaprą i parą nas jak robactwo w naszych kaźniach wypalą. Trzeba było pazury schować i milczeć”.
*
Znalazłszy się w więzieniu, Bronisław powrócił do wiary, porzuconej przejściowo na rzecz „postępowych” rewolucyjnych teorii:
„Co zaś tyczy się dwóch twoich uwag na temat chrześcijańskiej miłości i Boga, to bądź spokojny, Ojcze. Zasady moralności, zawarte w chrześcijańskiej nauce, były dla mnie zawsze ideałem, przeniknięta jest nimi cała moja dusza, i nie patrząc na chwilowe od nich odstąpienie, obiecuję już nigdy ich nie porzucić. Co dotyczy Boga i różnych nauk materialistów, to w tym przypadku muszę przyznać swoją niekompetencję, która dotyczy naukowych punktów widzenia”.
Którejś nocy, kiedy modli się po cichu na swej pryczy, gdzieś z głębi barłogów słyszy jęk. Bardziej wyczuwa, niż widzi człowieka, który delikatnie odrzucił na bok koc, cichutko podnosi się z posłania i przepycha się w stronę Bronisława. Zbliża się ku niemu z wytrzeszczonymi oczyma, z szeroko otwartymi ustami łapiącymi gwałtownie powietrze, mamrocząc coś pod nosem. Przekonany, że za chwilę rzuci się na niego, aby go udusić, Piłsudski mimowolnie napina mięśnie, przygotowując się na atak. Tymczasem mroczna sylwetka pada przed nim na kolana.
– Ty, powiedz, nie boisz się śmierci? – słyszy pytanie zadane w ciszy przerywanej rzężeniem ciężkich oddechów.
– Nie, chyba nie – odpowiada zdziwiony.
– To dlaczego powiedziałeś „chyba”?
– Bo śmierci się nie boję, ale boję się cierpienia w chwili umierania.
– A piekła też się nie boisz?
– Staram się ufać miłosierdziu Bożemu.
– Tobie łatwo. Pewnie powędrujesz prosto do nieba. A ja, za to, co zrobiłem, trafię na samo dno piekła.
– Bóg jest miłosierny – zapewnia nieszczęśnika Bronisław. – Przebaczył nawet łotrowi na krzyżu.
– Jak to? Tak zwyczajnie mu przebaczył?
– Zwyczajnie. Bo tamten żałował za swoje zbrodnie i błagał o przebaczenie. Jeśli ty też będziesz żałował zła, które popełniłeś, Bóg ci przebaczy.
Po chwili pada kolejne pytanie.
– Czy na pewno jest coś po śmierci?
– Mówisz o życiu wiecznym?
– Tak. Że nie zjedzą nas robaki i tyle po nas zostanie.
– Na pewno.
– Skąd to możesz wiedzieć?
– Ty też to wiesz, tylko sam przed sobą nie chcesz się przyznać.
– Może i wiem, ale nie jestem aż taki pewien – odpowiada po chwili zastanowienia tamten, po czym wybucha rozdzierającym szlochem. – Powiedz, przysięgnij, na co masz najświętszego, że wierzysz w to, co powiedziałeś! Przysięgnij albo zamilcz. Zamilcz, będę wiedział wszystko. Przebaczę ci, daruję.
Zapada długa cisza, jakby rozmówcę ktoś walnął w żołądek. Bronisław czuje, że kilku innych, którzy przed chwilą się obudzili, też czeka na jego słowa. Odpowiedź jest głośna i wyraźna:
– Jest niebo i ty też tam w końcu trafisz. Bo Bóg jest miłosierny.
Potem znowu zapada głucha cisza, przerywana szlochem człowieka, który teraz czołga się z powrotem na swoje miejsce pod ścianą w kącie.
W najszerszym rozumieniu terytorialnym Kresy to dawne rozległe ziemie Rzeczypospolitej, Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Sięgają na północy po dawne Inflanty, Ziemię Smoleńską i Czernihowską na wschodzie oraz Dzikie Pola i Besarabię na południu. Rozpościerają się na dzisiejszym terytorium Litwy, Łotwy, Estonii, Białorusi, Rosji, Ukrainy i Mołdawii. Ale Kresy to nie tylko określone terytorium. To przede wszystkim arcybogata spuścizna polskiego i europejskiego dziedzictwa kulturowego. Ekspansja Rzeczpospolitej na te tereny trwała bowiem od czasów średniowiecza, a na Kresach ścierały się dwie wielkie cywilizacje: łacińska i bizantyjska. Ziemie te zamieszkiwało ponad 20 narodowości i grup etnicznych.
„Kresy – bogate, stare, piękne słowo – pisała w powieści Pożoga Zofia Kossak-Szczucka. – Jest w nim obszar i przestronność, bezkres równin falujących, oddalenie od świata i wicher stepowy. Dla każdego z tamtej strony zawiera w sobie treść ojczystej ziemi, jej barwę, kształty i woń. Jak klejnot bezcenny ta ziemia bogata mogłaby legnąć u stóp Rzeczypospolitej, zakwitnąć ładem, zapłynąć mlekiem i miodem, być karmicielką Ojczyzny…”.
Niekorzystny obrót koła politycznej fortuny sprawił, że Kresy Wschodnie, od wielu wieków związane z dziejami Polski, już od ponad 70 lat znajdują się poza granicami naszej ojczyzny. Siedemdziesiąt lat to kawał czasu, toteż tylko nieliczni staruszkowie pamiętają spędzone na Kresach radosne dzieciństwo i pionierską pracę swoich rodziców na tych terenach. Byli mieszkańcy Kresów Wschodnich, ci, którym udało się przeżyć prześladowania, deportacje i rzezie, dokonywane przez rezunów, mieszkają teraz w różnych częściach Polski, wielu los rozrzucił gdzieś po świecie. Niestety, nie mogą powrócić w swe rodzinne strony, z których kiedyś wyrwała ich brutalna przemoc. Wracają tam jedynie w snach, czasami we wspomnieniach, przekazując relacje młodemu pokoleniu. Ze wzruszeniem spacerują wtedy w myślach po zapamiętanych do dziś dróżkach wiodących do miejsc, w których dawno temu stały ich domy, wywołując z pamięci odległe szczęśliwe lata, przygody i zdarzenia, słowa rodziców, imiona służby, nazwy koni i psów…
Zułowo to niewielka wieś, w rejonie święciańskim, w gminie Podbrodzie. Obecnie nazywa się Zalvas i jest integralną częścią Republiki Litewskiej. Położona jest nad rzeką Merą, w odległości 60 kilometrów na północny wschód od Wilna i 20 kilometrów od najbliższego miasteczka – Podbrodzia. Założył ją w drugiej połowie XVII stulecia kasztelan nowogródzki, podwojewodzi wileński i starosta bracławski Aleksander Michał Woyna-Jasieniecki (1650–1698). Nazywała się jeszcze wtedy Miciany. Niespełna 100 lat później dobra przeszły w ręce Giedroyciów, a następnie książąt Ogińskich. W pierwszej połowie XIX wieku były już własnością rodziny Michałowskich.
Wychodząc za mąż za Antoniego Billewicza (1815–1860), Zułowo wniosła mu w posagu Helena z Michałowskich. Podobnie postąpiła córka tej pary Maria (1842–1884). Poślubiając w 1863 roku Józefa Wincentego Piłsudskiego (1833–1902), wniosła mu jako wiano liczące 8800 hektarów Zułowo oraz dobra Tenenie, Adamów i Suginty na Żmudzi. I tak wspomniana wcześniej wieś znalazła się w posiadaniu rodziny Piłsudskich, których nazwisko pochodziło od majątku Piłsudy (Pilsudai) na Żmudzi, na granicy Litwy z Kurlandią (obecnie zachodni rejon Łotwy). Nazwę tę można tłumaczyć jak „gród na bagnach” (po litewsku pil znaczy gród, a suda to bagno).
Rodzina Piłsudskich wywodziła się z dynastii wielkich książąt litewskich, a ich przodkiem był (podobno) kunigas (książę) Dowsprunk (1214–1236?), syn legendarnego Ryngolda, starszy brat Mendoga (ok. 1200–1263), jedynego w dziejach Litwy króla, wsławionego podbojem tak zwanej Rusi Czarnej. Z kolei ród Billewiczów był spokrewniony z litewskim wielkoksiążęcym rodem Giedyminowiczów.
Przedstawiciele Piłsudskich i Billewiczów już wcześniej kilkakrotnie zawierali między sobą małżeństwa, w związku z czym Józef Wincenty i Maria byli właściwie kuzynami. Ślub zaakceptowały jednak władze kościelne w Rzymie, aby zapewnić ochronę prawną katolickiej szlachty. 10 grudnia 1865 roku władze carskie wydały bowiem ukaz (czyli dekret lub edykt) zakazujący kupna ziemi przez Polaków. Zniszczenie ekonomiczne szlachty miało raz na zawsze złamać ducha oporu w niepokornym narodzie.
Po zakończeniu powstania styczniowego Polaków dotknęły ogromne represje, między innymi konfiskata majątków szlacheckich, kasacja klasztorów na obszarze Królestwa Polskiego, wysokie kontrybucje, a przede wszystkim aktywna rusyfikacja. Z ujętymi powstańcami Rosjanie obeszli się okrutnie. Rozstrzeliwano ich lub wieszano, innych pędzono na Sybir. Powszechnie była stosowana odpowiedzialność zbiorowa – za faktyczną czy nawet domniemaną pomoc powstańcom palono dwory i całe wsie, a mieszkańców zamykano do więzień. Za udział w powstaniu władze carskie skazały na śmierć co najmniej 669 osób. Na zesłanie skazano przynajmniej 38 tysięcy osób. Na Litwie skonfiskowano przy okazji 1794 polskie majątki i ściągnięto 14 milionów rubli kontrybucji.
„Był to czas, kiedy cisza zaległa Polskę po krwawej łaźni 1863 roku – pisał przyszły Naczelnik Państwa. – Co było najdzielniejszego i energiczniejszego wśród inteligencji, mieszczan i rzemieślników, zginęło na szubienicach, na polu bitwy lub konało w kopalniach i stepach Sybiru. Nad krajem szalała burza zemsty zwycięzców: panowała samowola, sypały się prawa wyjątkowe i szykany”.
W opisywanym czasie powstanie stanowiło wciąż otwartą i bolesną ranę. Od jego upadku upłynęło przecież tak niewiele czasu. Kobiety wciąż nosiły czarną biżuterię na znak odniesionej klęski militarnej oraz żałoby po poległych i skazanych na katorgę czy na zesłanie3. Syberyjski szlak wchłaniał coraz to nowe pokolenia niepokornych. Jak napisał Antoni Kuczyński, „nie było wtedy zakątka polskiej ziemi, który by nie znał nazwy Sybir i jego ciernistego szlaku. (…) Z pewnością rezonowało to głośno w rodzinie Piłsudskich, bowiem z okolic bliższych i dalszych, z dworów i zamków, a nawet z nędznych chłopskich chat szli chłopcy do powstania, a potem na Sybir”.
Wciąż nie dawały o sobie zapomnieć zawiedzione nadzieje i okrucieństwa, z jakimi dławił zryw generał-gubernator Michaił Murawjow, budując szubienice i paląc niebłagonadiożne wsie. Zbrodniarz ów uważał, że dawne Wielkie Księstwo Litewskie było państwem rusko-litewskim. „Wredna” – jak twierdził – działalność Polaków doprowadziła poprzez unię polsko-litewską do oderwania tych ziem od „ruskiego pnia”. Zapytany o to, czy według niego Polacy mogą być dla Rosji pożyteczni, odpowiedział: „Tak, powieszeni”. Niewiele ustępował mu w metodach „przywracania naruszonego porządku” namiestnik Królestwa Polskiego, generał Aleksander Berg.
Murawjow w pierwszej kolejności konfiskował majątki szlachty powstańczej. Niszczył całe zaścianki, a ludność wywoził na Sybir. Represje dotknęły również szlachtę, która nie wzięła udziału w powstaniu. Ta z kolei już w 1864 roku została zobowiązana do wyzbycia się w ciągu dwóch lat posiadanych majątków. Akcję wykupu ziemi z rąk Polaków wspierało finansowo powołane w tym celu Towarzystwo Nabywania Majątków w Guberniach Zachodnich. Ceny ziemi ustalono wyjątkowo niskie, przy tym znaczna ich część została przekazana „za wierną służbę” carskim zausznikom. Opustoszałe majątki zasiedlano chłopami sprowadzanymi z głębi Rosji, tak zwanymi „kacapami”. W praktyce ukaz carski z 10 grudnia oznaczał, że sprzedawane nieruchomości mogły trafić wyłącznie w ręce Rosjan. Zakazem nabywania majątków na Litwie objęto w 1869 roku nawet tych Polaków, którzy przeszli na prawosławie. Na pozostałe w rękach polskich majątki nałożono kontrybucję w wysokości 10 procent rocznego dochodu.
Dozwolone było jedynie dziedziczenie. Polską racją stanu stało się więc zachowanie własności w polskich rękach, w rezultacie czego znacząco zwiększyła się liczba małżeństw zawieranych pomiędzy bliskimi krewnymi. Tak też było z małżeństwem Józefa Wincentego i Marii Piłsudskich, dzięki któremu stało się możliwe utrzymanie rodowych ziem Billewiczów.
*
Józef Wincenty i Maria pobrali się 23 kwietnia 1863 roku w majątku Tenenie. Pan młody ukończył niedawno 30 lat (ur. w Rapszanach 22 lutego 1833 roku), jego wybranka była o całe dziewięć lat młodsza (ur. w Adamowie pod Teneniami w 1842 roku). W dzieciństwie przeszła operację biodra w Berlinie, w wyniku czego przez całe życie lekko utykała.
Na dawnych ziemiach polskich, będących obecnie pod rosyjskim zaborem, trwało wówczas jeszcze powstanie, zwane w naszej historiografii styczniowym. Józef Wincenty pełnił podczas tego zrywu funkcję komisarza rządu na powiat kowieński. Znalazł się nawet w rosyjskiej niewoli, lecz Billewicze wykupili go za niebagatelną sumę 5 tysięcy rubli. Związek małżeński państwo młodzi zawarli – rzec można – w wolnej Polsce, gdyż na czas trwania zaślubin i wesela spory teren wokół Teneniów został opanowany przez miejscowy oddział powstańczy.
Kiedy jednak gubernator Wilna Murawjow4 rozpoczął politykę ostrych prześladowań, Piłsudscy schronili się w odległym Zułowie. Na skraju malowniczej wsi znajdował się dworek Zułów, w którym zamieszkali5. „Piękne są naokoło okolice, (…) ale sam Zułów nie jest specjalnie ładny – twierdził Stanisław Cat-Mackiewicz w książce Klucz do Piłsudskiego. Płasko, piaszczyście, sośniaki bez większego charakteru. Dobra zułowskie stanowiły dość monotonną plamę wśród otaczającego je kolorowego i uroczego krajobrazu”. Zupełnie inaczej postrzegał tę okolicę profesor Koichi Inoue, pierwszy Japończyk, który pojechał na Litwę do Zułowa w 1998 roku, aby – jak powiedział – „pooddychać zułowskim powietrzem”. „Okolica była piękna – napisał Japończyk – obok dworu płynęła rzeka, był staw i ciemny, gęsty las, a w nim – jezioro”. Ta ostatnia opinia jest zgodna raczej z odczuciami samego bohatera tej opowieści, który po latach wspominał:
„Na początku mieszkaliśmy w małym dworku, a wokół były pola i lasy, niedaleko płynęły dwie rzeki: na południu Wilia, a na zachodzie Żejmiana. Były też przepiękne jeziora: Świrskie i Narocze, zwane też czasem litewskim morzem. Pięknie tam było i beztrosko wśród sosen, pól i rozbrykanego rodzeństwa. Później, gdy byłem już dorosły i wiele podróżowałem, często wspominałem te strony mojego dzieciństwa i bardzo chciałem kiedyś do nich powrócić”.
„Tu 5 grudnia 1867 roku urodził się Józef Piłsudski”. Takie mniej więcej zdanie możemy znaleźć w większości opracowań dotyczących Zułowa. Tyle że jest to wiadomość nieprawdziwa, a mówiąc ściślej, niepełna, gdyż w Zułowie przyszło na świat aż siedmioro z dwanaściorga dzieci Józefa Wincentego Piłsudskiego i Marii Piłsudskiej z Billewiczów.
My tę opowieść zaczniemy inaczej. 21 października 1866 roku w Zułowie pojawił się na tym świecie Bronisław Piotr Piłsudski.
„W czasach Piłsudskich majątek w Zułowie należał do największych w okolicy: liczył około 11 tysięcy hektarów ziemi, lasów i łąk – napisał Jerzy Surwiłło w książce Zdarzenia, fakty, anegdoty. Spacerkiem z Marszałkiem po Żmudzi, Wilnie i Wileńszczyźnie. – Na teren dworski wiodła murowana brama z herbami Ogińskich, wcześniejszych jego właścicieli. Po obu stronach bramy, za murem okalającym otoczenie dworu, stały zabudowania gospodarcze: warsztat stolarski, stajnie i wozownie, gorzelnia, spichlerz. Na niewielkim wzniesieniu otoczonym zakolem Mery i starymi drzewami wznosił się stary modrzewiowy dwór na kamiennej podmurówce, z niewielkim oszklonym gankiem, nakryty wysokim gontowym dachem. Po bokach dworu były usytuowane oficyna i kuchnia, a przed frontem rozciągał się trawnik”. Służba była liczna, dworska i gospodarska, młodszymi dziećmi zajmowały się wynajęte w tym celu mamki, starszymi – guwernantki i nauczycielki języków obcych.
Bronisław był trzecim z dwanaściorga dzieci wspomnianego małżeństwa. Najstarsza była Helena, urodzona w 1864 roku. Rok później pojawiła się na świecie Zofia, nazywana Zulą. Potem – jak łatwo obliczyć – urodził się Bronisław, po nim zaś Józef (Ziuk). Następnie, w 1869 roku Adam, w 1871 roku Kazimierz (Zinio) i w 1873 roku pojawiła się na świecie Maria. Już w Wilnie, w 1876 roku państwu Piłsudskim urodził się piąty syn – Jan, w 1879 roku urodziła się czwarta córka – Ludwika, w 1881 roku pojawił się na świecie Kacper, wreszcie w 1882 roku urodziły się bliźnięta Piotr i Teodora, które zmarły, nie dożywszy dwóch lat. Bronisław – jak większość progenitury Piłsudskich – został ochrzczony w kościółku „sorokpolskim” w Powiewiórce (Pavoverė) w guberni wileńskiej.
Pan Józef Wincenty jeszcze w dzieciństwie stracił palec wskazujący prawej ręki, w związku z czym był zmuszony zapomnieć o wymarzonej karierze inżyniera. Zamiast tego uzyskał licencjat z rolnictwa w Instytucie Agronomicznym w Horyhorkach nad Pronią, w obwodzie mochylewskim na dzisiejszej Białorusi. Wykorzystując posiadaną wiedzę, założył w Zułowie hodowlę bydła i koni, wybudował młyny, uruchomił fabrykę terpentyny i drożdży, wędzarnię, gorzelnię, tartak i cegielnię. W ramach modernizacji sprowadził z zagranicy różnego rodzaju urządzenia rolnicze, w tym żniwiarkę i młockarnię. Kiedy zdarzało mu się bywać w Petersburgu w sprawach handlowych, tytułowano go tam Osipem Piotrowiczem. W Rosji używanie tak zwanego otczestwa, czyli imienia odojcowskiego, jest traktowane jako wyraz szacunku. W ten sposób jest zastępowany zwrot grzecznościowy „pan”, „pani”. W Petersburgu Osip Piotrowicz założył firmę handlową z logo Magazyn Drożdży Prasowanych Zakładu Zułowskiego. Piaski, ulica Konnogwardiejskaja nr 38.
Inwestycje pana Józefa Wincentego nie zawsze były przemyślane, a dodatkowo jego konfliktowa osobowość spowodowała, że zamiast się polepszać, stan gospodarki stale się pogarszał. Poza tym uwielbiał muzykę i znakomicie grał na fortepianie, sam komponując różne walce, polki i mazurki.
Mały Broniś, jak nazywali go rodzice, również brał lekcje gry na fortepianie, a dochodząca szwajcarska guwernantka uczyła wszystkie dzieci francuskiego i niemieckiego. Regularnie odwiedzali też dom Piłsudskich inni nauczyciele, pomagając dziatwie w przyswajaniu wiedzy matematycznej i przyrodniczej.
Od 15. roku życia, to jest od 1882 roku Bronisław prowadził przez prawie 50 miesięcy dziennik. Zapisał maczkiem dwa grube zeszyty, które – wydane drukiem – po latach stanowią nie lada gratkę dla biografów tego niezwykłego człowieka.
Pani Maria z Billewiczów Piłsudska, wychowana w duchu gorącego patriotyzmu, od samego początku uczyła dzieci polskiej historii i literatury. Każdego wieczora cała rodzina wspólnie czytała na głos wyciągnięte z bogatej domowej biblioteki dzieła wielkich romantyków: Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego, uzupełniane utworami innych polskich autorów, najczęściej w tym czasie zakazanych przez zaborcę. A trzeba w tym miejscu dodać, że już za samo posiadanie takich książek można było przejechać się na Sybir.
„Matka, nieprzejednana patriotka, nie starała się nawet ukrywać przed nami bólu i zawodów z powodu upadku powstania, owszem, wychowywała nas, robiąc właśnie nacisk na konieczność dalszej walki z wrogiem ojczyzny – wspominał późniejszy Marszałek. – (…) Zaznaczyć jeszcze dla ścisłości muszę, że matka od najwcześniejszych lat starała się rozwinąć w nas samodzielność myśli i podniecała uczucie godności osobistej”.
Chociaż słabego zdrowia, odznaczała się pani Maria żelaznym charakterem, który odziedziczył po niej przyszły Naczelnik Państwa. Bronisław natomiast odziedziczył po ojcu zdecydowanie introwertyczną osobowość. Nie miał wprawdzie tak wojowniczych skłonności jak jego młodszy brat Józef, co nie znaczy, że jego patriotyzm z gorszego był kruszcu. Po prostu objawiał się tylko nieco powściągliwiej. Zresztą działalność patriotyczną rozpoczęli wspólnie, wydając pisemko „Gołąb Zułowski”, ale o tym za chwilę.
*
4 lipca 1875 roku Piłsudskim przydarzyło się wielkie nieszczęście…
W nieukończonym jeszcze dworku w Zułowie pracował pewien służący nazwiskiem Grzybowski. Wśród rozlicznych wad osobnik ów posiadał i tę, że był namiętnym palaczem. Tego właśnie dnia, kurząc tytoniowego skręta, cisnął niedopałek na podłogę. Przydeptał go wprawdzie niedbale nogą, ale pech sprawił, że zrobił to dokładnie w miejscu, gdzie równie niedbali malarze zapaprali podłogę farbą. Po chwili płonęła już cała podłoga, od niej zajęły się ogniem modrzewiowe ściany dworku. Służący pobiegł do studni i po chwili wrócił z wiadrem. Wylana na podłogę woda pomogła jednak tyle, co starej pannie makijaż. Zanim ów Grzybowski zdążył powrócić z kolejną porcją H2O, ogień ogarnął już całe domostwo.
Kolejnym pechem było to, że reszta służby była zajęta w tym czasie cztery kilometry dalej przeciąganiem przez Merę za pomocą grubych powrozów ogromnego kotła parowego, który pan Wincenty zamówił niedawno w Szwajcarii dla rozbudowywanej fermentowni drożdży. Zresztą… gdyby nawet na miejscu dyżurował cały oddział straży pożarnej, przypuszczalnie na niewiele by się to zdało. Wiejący silnie z południowego wschodu wiatr szybko przeniósł ogień na pobliskie zabudowania gospodarcze. Pierścień ognia otoczył staw, woda w nim zrobiła się do tego stopnia gorąca, że szukający w niej ratunku ludzie musieli uciekać i poszukać sobie innego schronienia. Grozę pogłębiały jeszcze wybuchające pojemniki ze spirytusem i terpentyną.
W niecałą godzinę spłonęły siedziba rodu i wszystkie okoliczne drewniane budynki folwarczne, stodoły, gorzelnia, młyn… Spaliło się dosłownie wszystko, cały dobytek, meble, biblioteka, uwięzione w oborach rasowe byki, przerażone konie w stajniach i równie pechowe świnie. Ocalały jedynie pasące się na dość odległej łące krowy. Ogień strawił również kawał otaczającego dworek lasu, w promieniu kilku kilometrów.
Początkowo państwo Piłsudscy nawet na to nie zważali, ich uwaga poświęcona bowiem była poszukiwaniom nieobecnej córki, zaledwie rocznej Marii. Na szczęście dość szybko dziecko odnalazło się całe i zdrowe, śpiące w pobliskich gęstych krzakach, najprawdopodobniej porzucone w panice przez opiekującą się nim mamkę.
I w ten właśnie sposób rodzina Piłsudskich wyszła wprawdzie cało z pożaru, ale pozostała tylko w ubraniach, które tego dnia mieli na sobie. No i z kilkoma krowami. Jak mówi jednak stare przysłowie, „nie samym mlekiem żyje człowiek”.
A tak pożar opisał syn dworskiego ogrodnika, którego relację zamieściła Alwida Antonina Bajor w książce Piorun, jezioro czerwone. Zułów wczoraj i dziś:
„Tak to i poszło wszystko z dymem. W ta pora wicher wielki był i susz przed tym – tak i ratunku nie było! Ani dostąpić – tata żar! Nic uratować nie dało się. Samych koni stajennych, pięknych piętnaście czy szesnaście spalili się. Para ogierów siwaków – nadto spaniałych – jeden źrebuk, to na moich oczach wyskoczył z stajni – i nazad w ogień! Woły brażne, znaczy się braho z gorzelni karmione, wszystkie spalili się. I świnie… Tylko, że krowy zostali, na paszy byli. I wszystkie budynki spalili się. Gnój na polu palił się. I plity co na rzece stali – też aż do młyna na cała wiorste wicher ogień zanios. I młyn też poszedł. Tylko do lasu nie doszło, bo wiatr w ta strone nie służył. To my wszystkie, jak stali, bez niczego uciekali. A nie było gdzie narodu i uciekać. Tedy kto umiał pływać, tak do rzeki skakał. A kobiety, co pływać nie umieli, to okrenco się wiatrówką i tak przez wode przeciongajo. Ja, to wiadomo, jak to dzieciuk, tylko parsiunowa koszulka na wypusk miał i w niej tylko został. A jak ogień doszedł do gorzelni, to jak zaczęli trzaskać beczki ze spirytusem, tak mocniej jak z harmaty! I woń była straszna. Karety, fajetony – wszystko w ogniu było. Ktoś ci sanie z wołowni wyciongnoł, ale tlili się, tedy ludzie te sanie do stawu wrzucili. Pamiętam, te sanie jeszcze musi z tydzień po tym stawie pływali”.
W ciągu jednej chwili, a właściwie godziny, prysły wszelkie marzenia i plany Józefa i Marii. Zułów był pokaźny, ale mocno zadłużony. A kredyty trzeba było spłacać. Ponieważ nie mieli pieniędzy ani na to, ani na odbudowę, zamieszkali chwilowo w ocalałej oficynie, następnie zaś postanowili przenieść się do odległego o 60 kilometrów Wilna i poszukać tam jakiegoś taniego lokum. Oczywiście przy okazji przestronnego, bo tworzyli już niemałą gromadkę – do lipca 1875 roku urodziło się im siedmioro z dwunastu dzieci, które rodziły się „z regularnością wiosennych kwiatów lub zimowych szronów”, jak po latach określiła to Aleksandra Szczerbińska, po mężu marszałkowa Piłsudska.
Kilka razy do roku, zwłaszcza na święta i wakacje, czyli tak zwaną wtedy wilegiaturę, przyjeżdżali do Zułowa, zamieszkując we wspomnianej oficynie. Pociągiem dojeżdżali z Wilna do Podbrodzia, a stamtąd żydowski furman podwoził ich wozem drabiniastym na miejsce, pobierając za tę czynność opłatę w wysokości jednego rubla.
Podczas jednej z takich letnich wypraw o mało nie doszło do tragedii. Znudzeni łowieniem raków w Merze Broniś i Ziuk postanowili wybrać się nad ukryte w bagiennych lasach kilka wiorst od Zułowa tajemnicze i złowieszcze jezioro Piorun (Perunas) – niemal okrągłe, kilometrowej średnicy, obrośnięte wokół rojstami6 o grząskich brzegach, ciemnym dnie z grubą warstwą torfu i wodzie niemal czerwonej od związków żelaza. Miejscowi mówili, że woda podeszła krwią. Dzień był jednak piękny, słońce barwiło na różowo chmurki nad horyzontem, między drzewami płynęły strumienie srebrzystego światła. Trudno było uwierzyć, że ktoś mógłby umrzeć w taki piękny i spokojny dzień…
Chłopcy znaleźli schowane w szuwarach dwie rybackie łódki. Niewiele się zastanawiając, „wypożyczyli” jedną z nich i wypłynęli na krwiste jezioro. Nie wiadomo, który z nich wpadł na ten idiotyczny pomysł, ale śmiało można by postawić w zakładzie pierścionek ze sporym brylantem przeciwko workowi ziemniaków, że był to Józef. Chociaż młodszy, to on jednak przewodził zwykle całemu rodzeństwu. Kiedy znaleźli się już ładny kawał od brzegu, okazało się, że łódka jest nieszczelna.
– Oj, niedobrze – zawołał Broniś. – Trzeba wracać.
– Tak, tak, wracajmy – poparł starszego brata Ziuk.
Ale jezioro miało widać wobec chłopców inne plany. Mordercze. Łódka nabierała coraz więcej wody, krwistoczerwonej i ciężkiej, jakby z ołowiu. Po chwili siedzieli już w tej wodzie po kolana. Całą uwagę skupili na wylewaniu wody z czółna i na tym, by nie przewrócić się z nim razem, a ręce zaczynały im mdleć ze znużenia. Wytężali wszystkie siły, lecz jednocześnie zdali sobie sprawę, że cały ich trud zdaje się psu na budę. Wody było coraz więcej. O bezpiecznym powrocie posiadanym środkiem lokomocji nie mogło być mowy w takiej sytuacji, a obaj nie byli zbyt wprawnymi pływakami…
– Ratunku! – rozdarł się Broniś.
– Cicho! – wrzasnął na niego Ziuk.
– Co cicho, idioto? – zdenerwował się starszy brat.
– Cicho, bo narobimy sobie wstydu tym skamlaniem o pomoc – wyjaśnił młodszy.
– Zwariowałeś? Przecież zaraz utoniemy, jeśli nikt nam nie pomoże.
– Hm, może i masz rację… – zastanowił się Ziuk i po chwili dołączył swój głos do głosu brata. – Ratunku! Pomocy!
Ich wołania ginęły jednak bez echa w gęstej ścianie lasu.
Zapewne obaj najstarsi synowie państwa Piłsudskich straciliby życie w czerwonej toni, gdyby los nie zdecydował się objawić im swego łaskawego oblicza. Głośne krzyki usłyszeli w końcu przechodzący niedaleko dwaj dzierżawcy zułowskich gruntów, ojciec i syn. Widząc, co się dzieje, spuścili na wodę drugą łódkę i ruszyli na pomoc. Ta druga okazała się wprawdzie też dziurawa, ale nieco mniej. Niemalże cudem zdołali pomóc obu wystraszonym paniczom przesiąść się na nią i dopłynąć z takim obciążeniem do brzegu. Żadne dostępne dokumenty nie wspominają nazwisk obu wybawców, ale bez wielkiej przesady można by założyć, że gdyby nie oni, nie byłoby w przyszłości niepodległej Polski, a już z pewnością „kosmaty lud” Ajnów nie miałby swojego bohatera.
Nadmieńmy przy okazji, iż obaj bracia, Ziuk i Broniś różnili się od siebie bardzo. Nie tylko temperamentem, lecz także wyglądem. „(...) Młodszy brat miał ciemniejsze włosy, ciemniejszą oprawę oka, ciemniejszą cerę oraz smuklejszą i wyższą postawę ciała – pisał Wacław Sieroszewski na łamach »Rocznika Podhalańskiego«. – Bronisław miał płeć białą, różową, włosy jasne, postawę ciężką, zdradzającą skłonność do otyłości. Mieli tylko ten sam wesoły, serdeczny i łatwy śmiech, i te same szare oczy. (…) W przeciwieństwie do wojowniczo usposobionego brata – konspiratora, nie lubił polityki, rewolucji, bo wiązały się z nimi walka, przemoc. Zawsze szukał drogi pojednania. »Dlaczego się nie pogodzić?… Przecie to takie proste, szanuj to w innych, co chcesz, żeby w tobie szanowano!...« – tłumaczył”.
*
W 1882 roku, kiedy do kłopotów finansowych doszły jeszcze kary nałożone na Bronisława za udział w wydarzeniu, o którym będzie jeszcze mowa, państwo Piłsudscy zostali zmuszeni do sprzedaży na licytacji nie tylko Zułowa, lecz także 19 innych wsi. Majątek kupił wtedy książę Michał Ogiński, oczywiście na tak zwanego słupa, gdyż – jak wspomniano wcześniej – Polakom nie wolno było kupować majątków w zachodnich guberniach Rosji.
Podstęp wyszedł po jakimś czasie na jaw i książę Michał musiał sprzedać wszystko Rosjaninowi z Rygi nazwiskiem Klimow. Po nim właścicielem Zułowa został carski oficer Kuronosow. Ten z kolei, zanim uciekł przed nadciągającymi w 1915 roku wojskami niemieckimi, rozparcelował majątek, sprzedał znaczną część gruntów oraz lasu. Pozostałą część wspaniałego lasu zułowskiego, stanowiącego największe bogactwo majątku Piłsudskich, wycięli podczas wojny okupujący te tereny Niemcy.
Po zakończeniu I wojny światowej i odzyskaniu przez Polskę niepodległości Zułów powrócił do niej wraz z całą Wileńszczyzną. Po ustabilizowaniu się granicy, w 1921 roku wieś przeszła pod zarząd państwowy, majątek ziemski został zmniejszony do 65 hektarów, a sam Zułów stał się zapleczem powstałej nieopodal bazy wojskowej. Trzynaście lat później obszar dawnego dworu odkupiło od armii Stowarzyszenie Weteranów Wojny Polsko-Bolszewickiej. Dom został zrekonstruowany według projektu warszawskiego architekta Romualda Gutta i oficjalnie otwarty 10 października 1937 roku, z udziałem najwyższych władz państwowych i wdowy po Józefie Piłsudskim Aleksandry, jako muzeum biograficzne Marszałka. Podczas tej uroczystości dokonano symbolicznego aktu zasadzenia dębu w obrębie utrwalonych fundamentów dworu, dokładnie w miejscu, gdzie znajdował się pokój, w którym Józef Piłsudski przyszedł na świat. Drzewo zasadził osobiście sam prezydent Ignacy Mościcki. W opracowaniu założeń projektu odbudowy dworu pomogła siostra Marszałka, Zofia Kadencowa, która opisywała ówczesny Zułów w sposób następujący:
„Do obszernego podwórza przed domem wjeżdżało się przez bramę murowaną, dość wysoką, przykrytą u góry łukiem i daszkiem dachówkowym. Po bokach w ścianach murowanych znajdowały się nisze. Brama ta mieściła się pomiędzy budynkami gorzelni a piętrowym budynkiem spichlerza. (…) Dom mieszkalny stał na niedużym wzniesieniu, przed nim rosły bzy drobnokwiatowe koloru lila”.
Podczas II wojny światowej, krótko po wkroczeniu do Polski Armii Czerwonej, w doszczętnie ograbionym dworze ulokowano biura kołchozu. Sowieci zniszczyli nawet granitowe obramowanie fundamentów dworu, całkowitej dewastacji uległ także starannie zaplanowany park, drzewa i krzewy. Ocalał jedynie zasadzony przez prezydenta Mościckiego dąb Piłsudskiego. Drzewo jest dziś otoczone metalowym płotkiem z bramką, na której widnieją duże inicjały „JP”. We wsi Zułów zachował się budynek stacji kolejowej, zamieniony na dom mieszkalny. Po upadku ZSRS w zrujnowanym kompletnie dworze Piłsudskich organizowano dyskoteki.
Teren dawnego dworku w Zułowie jest obecnie własnością Związku Polaków na Litwie. W odrestaurowanej budowli, wyposażonej w meble podarowane przez polskich przedsiębiorców ze Szczytna, mieści się biblioteka rejonowa. 25 kwietnia 2017 roku w Zalavas odsłonięto litewski pomnik Bronisława i Józefa Piłsudskich.
1 Mływo – w wierzeniach Niwchów kraina umarłych.
2 Sergiej Kan jest amerykańskim antropologiem pochodzenia rosyjskiego żydowskiego (przyjechał do Stanów Zjednoczonych w 1974 r.), znanym z badań i prac na temat ludu Tlingit z południowo-wschodniej Alaski.
3 Jej noszenie było nie tylko przejawem ówcześnie panującej mody, lecz także swoistą formą oporu wobec zaborców i sposobem na upamiętnienie w świadomości społeczeństwa najistotniejszych wydarzeń z dziejów Polski. Obok godeł pojawiały się na niej podobizny bohaterów narodowych lub elementy uzbrojenia, często skomponowane w panoplium. Biżuteria patriotyczna stała się wyrazem pamięci o ofiarach, ale i o rozkwitającej nadziei na nadchodzące zmartwychwstanie umęczonego kraju. Wyrażała żałobne nastroje społeczeństwa, obok godeł umieszczano korony cierniowe i gałązki palmowe, symbolizujące męczeństwo, oraz kotwicę i serce – chrześcijańskie znaki nadziei i miłości, oznaczające wiarę w odrodzenie ojczyzny i bezgraniczne jej umiłowanie.
4 Nazwano go „Wieszatielem”, bowiem z jego rozkazu na placu Łukiskim w Wilnie w latach 1863–1864 dokonano kilkudziesięciu egzekucji. Murawjow opracował szczegółowy program „powrotu do rosyjskich (ruskich) korzeni”, który zakładał m.in.: prześladowania katolików (skonfiskowanie klasztorów i kościołów), krzewienie prawosławia, usunięcie polszczyzny z życia publicznego, rusyfikację urzędów, osadnictwo rosyjskie.
5 Na mapie topograficznej WIG dworek jest opisywany jako Folwark Zułowo. Bronisław Piłsudski urodził się właśnie w tym majątku, a nie w samej wsi Zułowo. Obszar tego majątku, podobnie jak sąsiednie Palestyna czy Jeneraliszki obecnie stanowią część wsi Zalavas i nie posiadają osobnych nazw, stąd zapewne błędne utożsamianie przedwojennego majątku Zułów z dzisiejszą wsią Zalavas.
6 Rojsty – porośnięte niską roślinnością podmokłe obszary na Litwie, będące stałym elementem kresowego krajobrazu.