Dobra relacja. Skrzynka z narzędziami dla współczesnej rodziny - Małgorzata Musiał - ebook

Dobra relacja. Skrzynka z narzędziami dla współczesnej rodziny ebook

Małgorzata Musiał

4,8

Opis

Małgorzata Musiał, ceniona przez rodziców doświadczona pedagożka i mama trójki dzieci, autorka popularnego bloga „Dobra relacja”, pokazuje pełne empatii dla potrzeb dzieci i dorosłych podejście do rodzicielstwa, które pomaga w nawiązaniu dobrych i trwałych relacji.
Czerpiąc z doświadczeń zdobytych podczas prowadzonych przez siebie warsztatów umiejętności rodzicielskich, autorka proponuje rozwiązania wychowawczych trudności skrojone na miarę potrzeb współczesnej rodziny. Dzieli się także z czytelnikami swoimi osobistymi doświadczeniami macierzyńskimi, pokazując, że:
– czasem nie da się zaspokoić wszystkich potrzeb dziecka,
– konsekwencja jest przereklamowana,
– dobra relacja owocuje na każdym etapie życia rodziny.
„Uczenie zasad bycia z innymi ludźmi, odróżnianie dobra od zła, zapewnienie bezpieczeństwa dziecku i jego otoczeniu, wyciąganie wniosków i ponoszenie konsekwencji swojego działania, poszanowanie przyjętych norm – jak to wszystko przekazać?”
Otwórz skrzynkę z narzędziami dla współczesnej rodziny i przekonaj się, jak wiele może ona zmienić w twoim życiu!
Małgorzata Musiał – pedagog z wykształcenia, żona i mama trójki dzieci z powołania. Na co dzień zajmuje się wspieraniem rodziców w ich rodzicielskich wyzwaniach, prowadząc warsztaty, szkolenia i indywidualne konsultacje. Wieloletnia realizatorka programu „Szkoła dla Rodziców”. Pracę z rodzicami zaczęła, współzakładając toruńskie stowarzyszenie „Rodzina Inspiruje!” organizujące eventy dla rodzin oraz szkolenia dotyczące wychowania dzieci. Jest również jednym z niewielu w Polsce mentorów grup SAFE, programu wspomagającego budowanie bezpiecznej więzi między rodzicami a dziećmi. Autorka bloga Dobra Relacja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (17 ocen)
14
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Małgorzata Musiał

Dobra relacja. Skrzynka z narzędziami dla współczesnej rodziny

Copyright © by Małgorzata Musiał, 2017

Copyright © by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., 2017

Redakcja: Kamila Wrzesińska

Korekta: Agnieszka Mocarska

Projekt okładki: Ewelina Malinowska

Skład: Sylwia Budzyńska

ISBN: 978-83-66117-83-9

Wydawnictwo Mamania

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Łowicka 25 lok. P-3

02-502 Warszawa

www.mamania.pl

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Wprowadzenie

Od niemal dekady towarzyszę rodzicom w ich rodzicielskich wyzwaniach. Jako pedagog i osoba zajmująca się poprawą komunikacji w rodzinach słucham ich wątpliwości i obaw.

„Co zamiast kary?” jest jednym z najczęstszych pytań, które słyszę od rodziców w najróżniejszych dyskusjach. Z jednej strony czują się oni niekomfortowo, kiedy poddają swoje dzieci karom, z drugiej zaś – często brakuje im pomysłu, jak zareagować w trudnych sytuacjach.

Częste odpowiedzi na to pytanie to: „Zbuduj relację” lub: „Musisz całkowicie zmienić swoje podejście”. To absolutna prawda – dla mnie samej rezygnacja z kar wobec trójki moich własnych dzieci oznaczała radykalny zwrot w patrzeniu na dzieci i na rodzicielstwo. Z drugiej zaś strony są to odpowiedzi niewiele mówiące o tym, jak poradzić sobie w chwilach, w których zwyczajowo użylibyśmy wobec dziecka kary.

Ta książka powstała jako rozbudowana odpowiedź na to krótkie pytanie. Nie ma czegoś „zamiast kary”, tego nie da się zastąpić tak, jak zastępujemy w przepisie jajka, na przykład bananem. To jest już całkowicie inny przepis, na inne ciasto.

O jakim cieście mowa?

The Harvard Study of Adult Development jest badaniem, w którym przez 75 lat śledzono losy 724 mężczyzn, rok po roku pytając ich o pracę i rodzinę. Badano dwie grupy: pierwsza składała się z mężczyzn studiujących na drugim roku na Uniwersytecie Harvarda; drugą grupę stanowili chłopcy z najbiedniejszych dzielnic Bostonu, celowo wybrani z rodzin, którym się nie wiodło w życiu. Robert Waldinger, jeden z kierowników badania, krótko podsumowuje wnioski z nich płynące:

Dobre relacje z innymi ludźmi sprawiają, że jesteśmy zdrowi i szczęśliwi.

Okazuje się bowiem, że ci z badanych, którzy po wielu latach mogli pochwalić się serdecznymi, ciepłymi relacjami z bliskimi ludźmi, cieszyli się lepszym zdrowiem i określali się mianem szczęśliwych i zadowolonych z życia.

Wygląda zatem na to, że jeśli chcemy pomóc dzieciom w satysfakcjonujący sposób przeżyć życie, moglibyśmy skupić się na wyposażaniu ich w umiejętność budowania i podtrzymywania żywych oraz głębokich relacji z innymi. To jest nasze nowe ciasto – zupełnie nowe spojrzenie na to, co niezbędne naszym dzieciom do szczęścia oraz pełni rozwoju.

Niekoniecznie musimy zaraz porzucać ich edukację, wykształcenie i zajęcia dodatkowe – wszystko to jest potrzebne i przydatne. Warto jednak przesunąć główny akcent na to, co przynosi poczucie prawdziwego szczęścia – dobre związki z bliskimi.

Nie zapomnę dnia, w którym podczas prowadzonych przeze mnie warsztatów jeden z uczestników zapytał, czy są jakiekolwiek przesłanki, które pozwalają spodziewać się, że dzięki uważnemu, świadomemu rodzicielstwu nasze dzieci będą w dorosłości szczęśliwe. Odpowiedź, której udzieliłam, zaskoczyła mnie samą – była bardzo szczera, a jednak do tej pory nie uświadamiałam jej sobie. Powiedziałam mu, że nie wiem, czy są jakiekolwiek obserwacje lub badania dotyczące konkretnie rodzicielstwa – wiem jedynie, że tu i teraz, w tej relacji z dziećmi, którą mam, ja sama czuję się szczęśliwa. Zresztą nie tylko w relacji z dziećmi, bo rezygnacja z kar i zaglądanie pod powierzchnię różnych sytuacji pomogło mi lepiej poznać nie tylko własne dzieci, ale i siebie samą, męża i wiele innych bliskich mi osób. Wszystkie ważne relacje, w których się znajduję, nabrały głębi i nowej jakości – bo to podejście do rodzicielstwa, które wybrałam, nauczyło mnie ogromnie dużo o człowieku i wzajemnym porozumieniu.

Wychowanie bez kar nie ma zatem służyć tylko dzieciom, oszczędzając im cierpień dzieciństwa i trudnych relacji z rodzicami. To podejście, w którym mogą zyskać wszyscy, doświadczając pełnych życia, bezpiecznych relacji z bliskimi, lepiej rozumiejąc i wyrażając siebie oraz potrafiąc rozszyfrować trudne nieraz zachowania innych i przełożyć je na język potrzeb i emocji, które druga strona próbuje wyrazić – nie zaś wzajemnych pretensji i nierealnych oczekiwań.

Mimo iż zmiana podejścia lub budowanie relacji są hasłami dość pojemnymi i ogólnymi, chcę przedstawić narzędzia wspierające te działania. Skrzynką z narzędziami, którą otwieram, jest model piramidy stworzony przeze mnie i moją przyjaciółkę, Asię Dardzińską, z którą prowadzę warsztaty dla rodziców.

Piramida obejmuje pięć stopni, stosowanych kolejno bądź wymiennie, w zależności od danej sytuacji. W odróżnieniu od piramidy potrzeb Maslowa, która zakłada ściśle określoną kolejność i pewną hierarchię, pięć stopni stosuje się zupełnie elastycznie. Są sytuacje, w których całkowicie naturalnie pojawia się piąty stopień i nasze rodzicielskie działania są zbędne. Są i takie, w których pokonujemy kolejne stopnie i nagle cofamy się do samego początku, by spróbować jeszcze raz. To bez większego znaczenia – w tym modelu nie chodzi o porządek i strukturę, tylko o przerzucenie mostu do drugiego człowieka.

Piramida bardzo trafnie ujmuje rozkład akcentów na poszczególnych obszarach. Najwięcej miejsca zajmują granice, a najmniej – konsekwencje, rozumiane tylko i wyłącznie jako naturalne następstwo danej sytuacji, nie zaś, jak się powszechnie uważa, tradycyjną karę ubraną w ładniejszą szatę. Pytaniem równie częstym jak wspomniane wyżej: „Co zamiast kary?” jest: „Jaka konsekwencja, gdy…”, po czym następuje szereg przykładów sytuacji niepokojących rodziców (gdy dziecko nie chce sprzątać, myć zębów, bije brata). Warto pamiętać, że za każdym razem, gdy zastanawiamy się: „Jaka konsekwencja, gdy…”, jesteśmy na prostej drodze do wymyślenia dziecku kary. Konsekwencji nie trzeba wymyślać, one pojawiają się same – jak w sytuacji, gdy dziecko macha lodami i lody spadają na ziemię. Ten temat szerzej omawiam w rozdziale poświęconym konsekwencjom, tutaj chciałam jedynie zasygnalizować tę drobną, a poważną w skutkach, nieścisłość.

Dlaczego w ogóle bez kar?

Kara jest jednym z najbardziej powszechnych narzędzi wychowawczych, a jednocześnie zupełnie nieskutecznym. Kiedy podczas warsztatów rozmawiam z rodzicami o tym, jakie cele wychowawcze ma pomóc osiągnąć karanie dzieci, słyszę o uczeniu bycia z innymi ludźmi, o odróżnianiu dobra od zła, o zapewnieniu bezpieczeństwa dziecku i jego otoczeniu, o wyciąganiu wniosków i ponoszeniu konsekwencji swojego działania, poszanowaniu przyjętych norm.

Alfie Kohn, ekspert od wychowania i edukacji, autor książki „Wychowanie bez nagród i kar”1, wymienia kilka przyczyn, dla których te szczytne cele nie są osiągane na drodze karania:

Kara doprowadza dziecko do szału

Dorośli zazwyczaj bardzo dobrze pamiętają emocje, które towarzyszyły im, gdy byli karani jako dzieci. Kiedy z nimi rozmawiam, wymieniają złość, chęć odwetu, poczucie niesprawiedliwości, poczucie bycia niekochanym i nierozumianym, upokorzenie, frustrację, strach, przytłoczenie, bezsilność, opuszczenie. I chociaż nie ma nic niestosownego w przeżywaniu silnych emocji, również tych nieprzyjemnych, warto pamiętać, że pod ich wpływem trudno analizować sytuację oraz wyciągnąć z niej wnioski. Rodzic, który odsyła dziecko za karę do pokoju, chce, aby ono ochłonęło i zrozumiało, jak jego zachowanie wpłynęło na drugą osobę – w praktyce jednak dziecko siedzi tam i przeżywa emocje, które nim targają, odcinając możliwość racjonalnego myślenia. Niestety, również gdy emocje opadną i zdolność jasnego spojrzenia na sytuację jest już dla dziecka dostępna, skutek wciąż rozmija się z założonym celem, bo:

Kara czyni z dzieci egocentryków

Jeśli chcemy dać dziecku możliwość zrozumienia, że jego zachowanie mogło być trudne dla otoczenia, zraniło kogoś lub wyrządziło komuś krzywdę – kary znacznie oddalają nas od tego celu. Dziecko, które doświadcza nieprzyjemności płynącej z wymierzonej kary, skupia się na sobie i swoich odczuciach, nie na innych ludziach. W konsekwencji, zamiast myśleć o drugim człowieku, dziecko wciąż myśli o sobie. „Co mnie czeka, gdy zrobię to, co zamierzam?”, „Jak uniknąć cierpienia związanego z karą?”. Lubię określenie, że karanie skutkuje podejściem księgowego, skrupulatnie umieszczającego trudne dziecięce zachowania po stronie „winien” i wyrównującego rachunki poniesionymi karami. W efekcie płynnie przechodzimy do kolejnego punktu.

Kary uczą przebiegłości i kłamstwa

Ponieważ kary nie pomagają przeanalizować sytuacji, zrozumieć swojego zachowania ani tego, jak ono wpłynęło na innych, a ponadto są nieprzyjemne – naturalna staje się chęć unikania ich. To prosta droga do kłamstwa, ukrywania swoich zachowań przed dorosłymi (czyli np. takie odegranie się na rodzeństwie, aby nie zostać przyłapanym przez rodziców). To również zaproszenie do tego, by – zamiast pochylić się nad tym, dlaczego mama tak się martwi, gdy nie wracam do domu wieczorem na czas, przekalkulować, czy nie bardziej opłaca mi się teraz spóźnić, zostając na fantastycznej imprezie, i mieć przez kolejny tydzień szlaban na wyjścia z domu (a przecież i tak w najbliższych dniach nic ciekawego nie będzie się działo).

Kary psują nasze relacje z dziećmi

Nam – rodzicom – odbierają możliwość zrozumienia, dlaczego dziecko zrobiło to, co zrobiło.

Karane dziecko może stracić zaufanie, że rodzice są osobami, które pomogą mu w trudnych chwilach, że potrafią zajrzeć pod powierzchnię niechcianych zachowań i nawet w tych sytuacjach pogłębiać wzajemną więź.

Kara traci w końcu swoją skuteczność

Rozmawiałam kiedyś ze znajomą mamą, uskarżającą się na trudy wychowania dwójki nastoletnich dzieci. „Oni już mają tyle szlabanów, że sami nie pamiętają, na jak długo i za co” – podsumowała. To bardzo smutny efekt kar – blokuje możliwość budowania dialogu wtedy, gdy dzieci są małe, polegając w zamian na sile przewagi dorosłego. W miarę jak dzieci rosną, ta siła słabnie, aż przestaje na nich robić wrażenie. Okazuje się wówczas, że obie strony nie potrafią dotrzeć do siebie w inny sposób i rodzic zostaje brutalnie pozbawiony jedynego znanego mu narzędzia wpływania na życie dziecka. I chociaż dialog można zacząć budować w każdym momencie, może się to okazać o wiele trudniejsze, niż gdyby od samego początku towarzyszył relacji rodzic-dziecko.

Kara uczy wykorzystywania swojej siły

Rodzice, z którymi rozmawiam podczas warsztatów, zgodnie wskazują motywy skłaniające dorosłych do stosowania kar. Prym wiedzie wśród nich bezsilność. Po kary sięgamy wtedy, gdy brakuje nam pomysłu, jak inaczej rozwiązać konflikt.

W ten sposób pokazujemy dzieciom, że kiedy nie umiemy się dogadać, możemy wykorzystać swoją przewagę nad drugą stroną. Przewagę fizyczną, psychiczną, emocjonalną.

Zamiast dialogu uczymy zaprowadzania porządku. Warto zadać sobie pytanie: czy chcielibyśmy, aby nasze dzieci w taki sposób rozwiązywały trudności w relacjach z rówieśnikami albo rodzeństwem?

Co zatem z celami wymienionymi na początku? Uczenie zasad bycia z innymi ludźmi, odróżnianie dobra od zła, zapewnienie bezpieczeństwa dziecku i jego otoczeniu, wyciąganie wniosków i ponoszenie konsekwencji swojego działania, poszanowanie przyjętych norm – jak to wszystko przekazać, rezygnując z karania?

Mam wrażenie, że przekonanie, jakoby te wszystkie cele można osiągnąć jedynie przy pomocy kar i nagród, wyrosło na gruncie postrzegania dziecka jako skrajnego egocentryka, któremu obojętne są relacje między ludźmi, a jedyne, co go porusza, to on sam – a zatem potrząśnięcie kijem bądź ugłaskanie marchewką to jedyne skuteczne metody dotarcia do niego.

Niebawem minie dekada, od kiedy towarzyszę innym rodzicom w ich rodzicielstwie; ze swoimi dziećmi jestem nieco dłużej – moje obserwacje jednoznacznie obalają takie podejście. Przeciwko takiemu poglądowi stoi też biologia: gdyby dzieci nie liczyły się ze swoimi opiekunami i dążyły tylko do tego, by zajmować się samymi sobą, nasz gatunek dawno byłby zapomniany. Podstawą przetrwania małego dziecka jest albowiem jego opiekun – to on karmi, pielęgnuje, chroni przed niebezpieczeństwem. Dziecko czuje to intuicyjnie i jeśli opiekunowi się sprzeciwia, to nie dlatego, że jest rozpuszczonym egocentrykiem, tylko dlatego, że prócz podążania za tzw. figurą przywiązania (fachowa nazwa opiekuna) musi dbać też o swoją autonomię i integralność.

Warto też pamiętać, że dzieci zachowują się w trudny sposób, kiedy czują się źle. Gdy nie radzą sobie z emocjami, wyzwaniami, sytuacjami. Nie przychodzą wówczas jednak z komunikatem: „Jestem zmęczona i sfrustrowana nadmiarem szkolnych zajęć, mam wrażenie, że nie radzę sobie z nauką, a nauczyciele jakby tego nie dostrzegali. Czy możesz mi jakoś pomóc?”. Najbardziej dostępnym dla nich sposobem wyrażenia tego, czego doświadczają, często jest doraźne rozładowywanie się – zaczepki słowne, wycofanie, może bójki z rodzeństwem, rozpoczynanie kłótni na jakiś zastępczy temat („Ktoś mi znowu schował moją piłkę!”).

Zatrzymanie się na zachowaniu pozbawia dziecko możliwości wglądu w siebie samego i zrozumienia, co się dzieje – w silnych emocjach ono nie jest w stanie zrobić tego samodzielnie, potrzebuje pomocy w określeniu i nazwaniu swoich potrzeb i emocji. Kiedy otrzymuje informację (werbalną bądź nie), że jego zachowanie jest niedopuszczalne i w związku z tym ma natychmiast je zmienić, pozostaje – jak określa to Lawrence Cohen2 – zamknięte w wieży izolacji i bezsilności. Jego frustracja narasta, złość osiąga punkt krytyczny i trudne zachowania będą się nasilać – być może za plecami rodziców, w obawie przed karą, ale nie znikną, tak jak nie zniknął ból leżący u ich podłoża.

Nie chodzi o to, by zgadzać się na zachowania raniące innych czy zagrażające otoczeniu – chodzi raczej o to, by zabraniając ich, pokazać dziecku, że cały czas jesteśmy po jego stronie, gotowi pomóc mu przejść to, co przeżywa, i odnaleźć spokój – trwając z nim i przy nim, nie ograniczając się jedynie do wyrażenia swojej dezaprobaty.

Upraszczając: dzieci są żywo zainteresowane tym, co ich najbliżsi mówią, myślą, czują, czego pragną. Chcą współpracować, mieć swój wkład w życie rodziny, znaleźć w niej swoje miejsce, czuć się potrzebne.

Jednocześnie muszą pozostać sobą. To dlatego sprzeciwiają się, dlatego nie są ślepo posłuszne, dlatego chcą robić po swojemu.

Jeśli chcemy dać dziecku przestrzeń do rozwoju jego autonomii, a jednocześnie wspierać budowanie wzajemnych relacji; jeśli chcemy wesprzeć dziecko w radzeniu sobie z wyzwaniami i trudnymi sytuacjami; jeśli chcemy pomóc mu rozumieć siebie i być uważnym wobec innych – wychowanie bez kar wychodzi naprzeciw tym celom. W kolejnych rozdziałach pokażę, jak poszczególne stopnie piramidy pomagają osiągać cele wymienione na początku tego rozdziału – co przy stosowaniu kar jest, niestety, niemożliwe do osiągnięcia.

1. Granice

• Rozpoznawanie granic

• Gdzie przebiegają moje granice?

• Dziecięce granice

• Gdy nasze „nie” ściera się z „ nie” dziecka

• Strach przed odmawianiem

• Siła o chronna

• Przywództwo

• Jednomyślność rodziców

• Granice w praktyce

Pierwszym stopniem piramidy są granice. Zajmują na niej najwięcej miejsca – nie przez przypadek, nie dlatego, że tak akurat się złożyło, tylko właśnie dlatego, że temu obszarowi warto poświęcić najwięcej czasu i uwagi.

Zacznijmy od tego, czym są granice. Wiele osób błędnie utożsamia je z jakimiś nakazami/zakazami stawianymi dziecku. „Trzeba mu postawić wyraźne granice” – grzmią złowieszczo w obliczu trudnych sytuacji. „To dziecko nie ma żadnych granic” – wyrokują. Twierdzą, że niestawianie dzieciom granic zaburza ich poczucie bezpieczeństwa, wprowadza chaos i niepewność.

Tymczasem granic nikomu stawiać nie trzeba. Każde dziecko przychodzi na świat z własnymi granicami (zgoda, początkowo okrojonymi do najpotrzebniejszych obszarów, związanych głównie z potrzebami fizjologicznymi oraz ogromną potrzebą bliskości). Każdy człowiek je posiada, choć może się zdarzyć tak, że przez różne życiowe doświadczenia zatracił umiejętność ich odczytywania bądź pokazywania.

Żeby zdefiniować granice, najłatwiej będzie wyobrazić sobie te fizyczne. Najbardziej poddającą się zmysłom i namacalną granicą jest skóra. Ona określa, gdzie kończy się moje ciało, gdzie są jeszcze moje stukające w klawiaturę palce, a gdzie już zaczyna się komputer. Nikt nie musiał tego określać jakimiś specjalnymi regułami – ja to po prostu czuję i widzę.

Analogicznie jest z granicami emocjonalnymi/psychicznymi, intelektualnymi oraz duchowymi. Trudniej je zobaczyć, ale jeśli nic nie zaburza procesu poznawania ich, człowiek po prostu wie, gdzie one przebiegają. Które z emocji należą do niego, a które są czyjeś. Przekonania oraz opinie, wartości, spostrzeżenia, sposób odbierania świata – każdy z nas ma swoje własne granice w tych obszarach, a te granice jasno określają, co jest nasze, a co cudze. Gdzie jesteśmy my, a gdzie zaczyna się ktoś inny, z innymi spostrzeżeniami, wnioskami, przeżyciami.

Rozpoznawanie granic

Co może zaburzać odczytywanie własnych granic? Negowanie ich przez dorosłych względem dzieci. To w dzieciństwie, wrażliwym czasie naszego dorastania i kształtowania się, jesteśmy bardzo podatni na to, co pochodzi od dorosłych. Dzieci ufają rodzicom, bo ci są więksi, mądrzejsi. Skoro więc mama mówi, że nic się nie stało, gdy płaczę, bo się przewróciłam – to pewnie ma rację; nie ma co płakać. Kiedy pani w przedszkolu mówi, że trzeba zjeść wszystko do końca, to pewnie trzeba, nawet gdy się nie ma ochoty. Skoro tata twierdzi, że bez przesady, nie ma co się bać, to mój lęk i odczucia z nim związane są nieważne.

Jak kropla drążąca skałę, tak podobne opinie ze strony dorosłych podważają zaufanie dziecka do siebie samego i własnych odczuć, które otwierają przed nim wewnętrzny świat jego granic. Skoro nieustannie słyszy, kiedy jest głodne, a kiedy nie, kiedy jest mu zimno, kiedy nie powinno się bać – traci wiarę w to, że sygnały płynące z jego ciała warto brać pod uwagę. One są niemal nieustannie w opozycji do tego, co mówią dorośli. A dorośli wiedzą przecież lepiej.

Wróćmy do noworodków. Przychodzą na świat z minizestawem granic, który w najbliższych latach będą systematycznie rozszerzać, różnicować i rozbudowywać (o ile nikt im w tym nie przeszkodzi). Na razie wiedzą doskonale, gdzie przebiegają ich granice związane z podstawowymi potrzebami3. Same wiedzą, kiedy są głodne, a kiedy nie. Kiedy są zmęczone, a kiedy nie. Kiedy potrzebują się przytulić, być blisko. Mało tego – potrafią wziąć odpowiedzialność za swoje potrzeby, czyli zadbać o to, by zostały one zaspokojone. Ich sposób na zadbanie o siebie polega na przywołaniu opiekuna. Zatem ilekroć doskwiera im mokra pieluszka, zamiast leżeć i zżymać się, jacy ci rodzice niedomyślni, zastanawiać, ileż jeszcze trzeba będzie czekać na pomoc – płaczą. A ten płacz najzwyczajniej oznacza: „Potrzebuję pomocy!”.

Rozpoznawanie własnych granic i branie za nie odpowiedzialności przychodzi małym dzieciom z łatwością, która może stopniowo zanikać w kolejnych latach. W relacjach z bliskimi dziecko może doświadczyć, że domaganie się czegoś lub oprotestowanie czegoś innego jest złym wychowaniem, wchodzeniem na głowę – lub brakiem granic właśnie.

W takim przypadku uczy się ono, że dbanie o własne granice jest niestosowne. Nie wypada mówić: „Ja chcę” lub: „Ja nie chcę” – bo ludzie odbiorą to jako przejaw egoizmu, nieprzejmowania się innymi.

I z takiego podejścia rodzą się naprawdę trudne sytuacje. Jeśli nie potrafimy odczytywać swoich potrzeb, pragnień, nie widzimy, gdzie przebiegają nasze granice, co jest nasze, a co jest czyjeś – jeśli to wszystko jest gdzieś na dnie i nie potrafimy do tego dotrzeć, jak mamy o to zadbać i pokazać światu? Nasze wysiłki sprowadzają się wówczas głównie do tego, by świat zrobił to za nas: odczytał, nazwał i zaopiekował się naszymi potrzebami. Bronił naszych granic.

Staje się to niebezpieczne, zwłaszcza gdy zaczynamy – ze swoimi własnymi ograniczeniami – ustawiać granice naszym dzieciom.

To nie jest absolutnie potrzebne w rodzicielstwie. Konieczne jest, abyśmy wiedzieli, gdzie przebiegają nasze własne granice, potrafili brać za nie odpowiedzialność i byli uważni na granice naszych dzieci.

Z moich doświadczeń (osobistych i zawodowych) wynika, że naprawdę niewiele osób to potrafi, dlatego chcę się zatrzymać na chwilę w tym miejscu, podpowiadając, jak można ten stan rzeczy zmienić.

Gdzie przebiegają moje granice?

Granice oddzielają „ja” od „nie ja”. Określają nasze „ja” w różnych sytuacjach. Co jest naszą wartością, a co czyjąś. Gdzie są nasze przekonania, a gdzie cudze. Które emocje pochodzą z naszego wnętrza, a które są czyimiś emocjami rezonującymi w naszym ciele. Dostęp do tych informacji bywa jednak utrudniony.

Zatem – co może pomóc rozpoznawać granice?

Zadawanie sobie pytania: O co mi chodzi?

Rozwijając: Dlaczego coś jest dla mnie ważne? Dlaczego chcę, aby było tak, a nie inaczej? Dlaczego chcę to zrobić lub tego nie robić?

Stawianie sobie pytań i szukanie odpowiedzi wcale nie jest łatwym zadaniem. Może się okazać, że to, co początkowo odczytaliśmy jako „swoje”, nagle okazuje się takim nie być. Przykładowo: rodzice decydują się na wyprowadzenie dziecka z ich łóżka, podejmują pierwszą próbę, jednak zdecydowany protest synka uświadamia im, że tak naprawdę wcale tego nie chcą, ulegli jedynie presji otoczenia.

Może też być tak, że coś jest dla nas ważne, ale tak naprawdę nie leży w obszarze naszych kompetencji.

• Chciałabym, aby dziś świeciło słońce, nie mam jednak na to wpływu.

• Jest dla mnie ważne, aby moje dzieci zdrowo się odżywiały, a one nie chcą jeść warzyw – i to są ich granice, a nie moje.

• Marzę o tym, by być młodą, zdrową i silną – ale ten stan nie trwa wiecznie i nie mogę nic zrobić, by to zmienić.

• Zależy mi na tym, by mój tata budował ciepłe relacje z moimi dziećmi, on jednak zdaje się zaniedbywać ten obszar – i to są jego kompetencje, a nie moje.

Może też zdarzyć się tak, że zadajemy sobie pytania i wszystkie odpowiedzi brzmią: nie wiem. Nie wiem, czego chcę, a czego nie. Nie wiem, co mi się podoba, a co nie. Potrzebuję jakiegoś układu odniesienia w postaci innego człowieka, który na takie pytania potrafi odpowiedzieć – wówczas przyjmuję jego odpowiedź jako swoją.

I wtedy z pomocą może przyjść odczytywanie własnych sygnałów emocjonalnych.

Traktowanie emocji jako sygnału

W przyglądaniu się swoim myślom, postawom oraz przekonaniom pomocne będzie zajrzenie we własne emocje. Bardzo często to one pierwsze sygnalizują nam, że nasze granice zostały naruszone. Kiedy czuję smutek, niepokój, frustrację, złość – zamiast skupiać się na ukrywaniu tych emocji, mogę przeznaczyć trochę czasu na zastanowienie się, co one chcą mi powiedzieć.

Przyglądanie się emocjom może okazać się bardzo trudnym zadaniem. Zwłaszcza w chwili doświadczania ich. Nieważne – można poczekać, aż opadną i odzyskamy zdolność jasnego myślenia, a wtedy powrócić do rozmyślania: dlaczego ta sytuacja wywołała we mnie taką żywą reakcję? Co było dla mnie takie ważne?

Sygnałem są nie tylko emocje uznawane powszechnie za „negatywne”. (Wolę patrzeć na emocje jako neutralne: przyjemne bądź nie, ale bez wartościowania. Potrzebuję wszystkich, wszystkie są dla mnie ważne, bo pomagają mi poznawać siebie i tworzyć związki z innymi ludźmi). Kiedy czuję spokój, radość, satysfakcję, zadowolenie, błogość – to również są sygnały „o mnie”. Odczuwam te emocje, bo to, co dla mnie ważne, co potrzebne – zostało zaspokojone.

Dodatkową trudnością w trakcie takich obserwacji może być fakt, że cudze emocje rezonują w naszym ciele. Kiedy moje dziecko wścieka się z powodu ułamanego lizaka, mogę poczuć jego frustrację w sobie. Przyspieszone bicie serca, napięte mięśnie, gula w gardle. Odczuwam jego emocje, ale to nie są MOJE emocje. Umiejętność rozdzielania cudzych emocji od własnych jest bardzo cenna.

Uwalniające może też być patrzenie na te cudze emocje jak na sygnał właśnie. Mama jest niezadowolona, że nie przyjdziemy w najbliższą niedzielę na obiad, bo mamy inne plany? Zamiast brać odpowiedzialność za emocje mamy w tej sytuacji, mogę odczytać je jako sygnał tego, co dla niej ważne (chciałaby spędzać dużo czasu z bliskimi), uznać, że odpowiedzialność za te emocje i to, co z nimi zrobi, spoczywa tylko na niej, ewentualnie zaproponować inny termin wizyty (jeśli tego chcę).

Oczywiście nie namawiam do tego, aby całkowicie nie zważać na emocje i potrzeby innych ludzi. Wrażliwość w tym obszarze jest bardzo cenna, to oczywiste. Nikomu jednak nie posłuży, gdy będę obarczać się winą za to, że ktoś czuje się źle, kiedy chcę zadbać o siebie i swoje granice.

A ponieważ nie jesteśmy samotnymi wyspami, jesteśmy stworzeni do życia wśród innych ludzi, warto dbać o siebie, uwzględniając tych innych – pamiętając, że dbanie o siebie nie musi oznaczać: „Przede wszystkim ja”, ale: „Ja także”.

Być może wytrwałe przyglądanie się sobie, swoim odczuciom, swoim myślom i wątpliwościom zaowocuje lepszym poznaniem siebie i własnych granic; nie do przecenienia jest obecność osób, które ten proces będą szanować i wspierać.

Może jednak okazać się, że konieczna będzie profesjonalna pomoc specjalisty.

Jakkolwiek by to wyglądało, warto się tym obszarem zająć, zanim zaczniemy manipulować przy granicach naszych dzieci.

Chcę czy muszę – odpowiedzialność osobista

Napisałam wyżej, że mogę zaproponować mojej mamie inny termin wizyty, jeśli tego chcę. Czy to nie jest szczyt egoizmu, oglądać się na to, czego ja chcę? Życie przecież nie polega na robieniu tego, co się chce! Tak mamy wychowywać nasze dzieci?!

Tak, jestem przekonana, że powinniśmy robić więcej tego, czego chcemy. A w zasadzie może wyłącznie to. Weźmy jednak pod lupę samo „chcenie”. Potocznie kojarzy nam się z taką podstawową przyjemnością płynącą z danej czynności. Jem lody, bo chcę. Leżę, bo chcę. Jadę na wakacje, bo chcę. Idę do kina, bo chcę. Czytam książkę, bo chcę.

Nie powiem jednak, że zmywam, bo chcę, prasuję, bo chcę albo załatwiam sprawę w urzędzie, bo chcę – nie w takim podstawowym, przyjemnościowym ujęciu. Nie cierpię zmywać, prasować i biegać po urzędach – i jeśli to robię, to nie dlatego, że chcę robić to dla samego robienia, tylko dla osiągnięcia czegoś ważnego dla mnie.

Nie, nie muszę tego robić. Nikt mnie nie zmusza, jestem człowiekiem wolnym i mogę podjąć inną decyzję. Nie pozmywam, nie uprasuję i nie załatwię. Kiedy decyduję się na podjęcie tych aktywności, to tylko dlatego, że chcę, a nie dlatego, że muszę.