Dokądkolwiek, byle daleko - Magdalena Ludwiczak - ebook + książka

Dokądkolwiek, byle daleko ebook

Magdalena Ludwiczak

4,0

Opis

Życie nie oszczędzało Jakuba, przez zły splot zdarzeń stoczył się na samo dno, do momentu, gdy poznał Helenkę Rudnicką, która została jego „Aniołem”. Od tego dnia życie Jakuba pomału zaczyna wracać na odpowiednie tory, klocek po klocku, jak misternie ułożona układanka.

 

 

Życie nie zawsze jest dla nas łaskawe. Czasem chcemy uciec, zniknąć. Ale czy warto? Ta książka chwyta za serce, porusza, daje nadzieję.  Tomasz Kosik. http://www.czyt-nik.pl/

„Dokądkolwiek byle daleko” to przejmująca, pozostawiająca ślad w sercu powieść o życiowych słabościach, upadkach i zakrętach. Życie nie zawsze bywa szczęśliwe, ale zawsze warto walczyć o siebie, kochać i być kochanym. Mnie urzekła, dlatego gorąco ją polecam.

 

Agnieszka Rusin

Książka ma w sobie „coś” magicznego. Czyta się ją jednym tchem. Jej największym atutem jest to, że przekazuje ciepło. Takie zwyczajne, ludzkie ciepło. Bardzo poruszająca historia. Można w niej, jak w zwierciadle zobaczyć siebie. Przekazuje przesłanie, że to od nas zależy co zrobimy ze swoim życiem… czy je wygramy, czy przegramy. Wydarzenia są tylko tłem. Głównym wątkiem są decyzje, te zwyczajne, ludzkie decyzje. Te trudniejsze, ale dobre, wymagają wytrwałości i hartu ducha. Te bardziej dramatyczne, zawziętości w czynieniu zła. Ale pozostaje przesłanie, że nie ma takiego dna, z którego nie można się odbić. Nie ma takiego życia, które jest do końca przegrane. Ta książka jest dla mnie inspiracją, żeby się nie poddawać. Kiedy przyjdą trudniejsze chwile, będę wracać do niej. Do książki pełnej zwyczajnego, ale niezwykłego, ludzkiego ciepła…

Ewa Błaszczyk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Magdalena Ludwiczak

Warszawa 2023

Projekt okładki: Zbigniew Jakubowski

Redakcja, skład i łamanie: WLBP

Korekta: Ewa Kaleta, Maja Szkolniak

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2023

Patronat honorowy:

BPiCAK im. Jana D. Janockiego Międzychód

Miasto i Gmina Międzychód

Patronat:

Warszawska Kulturalna

Recenzje Agi –nietypowe recenzje – blog

Czyt-Nik – blog

Miłość do czytania – blog

ISBN: 978-83-66945-53-1

Nie bój się zmian –

wychodzą na dobre.

M. Ludwiczak

Dziękuję moim najbliższym

ZA TO, że jesteście obok mnie,

ZA TO, że cieszą Was moje poczynania,

ZA TO, że akceptujecie mnie taką jaka jestem,

z zaletami i wadami…

Kocham Was

M.L.

Rozdział 1Dysonans

Prezes banku zajął się nią osobiście. Taki ważny klient nie trafia się codziennie. Zaprosił więc kobietę do swojego gabinetu, proponując pachnącą kawę w trzech smakach, którą po chwili przyniosła zgrabna, ubrana w białą koszulę i zieloną spódniczkę, adekwatną do kolorów logo banku, asystentka. Nie dało się nie zauważyć, że w czasie, gdy stawiała na stole filiżanki, szef gapił się na jej bardzo zgrabny tyłek. Kiedy wyszła, uwagę swą pokierował z powrotem ku klientce, podsuwając jej pod nos sztywną teczkę, w której znajdowały się wcześniej omówione i przygotowane dokumenty.

Kobieta próbowała je jeszcze raz zweryfikować, ale natłok tekstu oraz drobny druczek nieodwracalnie ją do tego zniechęciły. Prezes, nie zwlekając, podał jej długopis, który trzymał w dłoni w gotowości, z obawy, iż mogłaby się rozmyślić. Tymczasem Maria wyjęła swój sygnowany i podpisała nim dokumenty kredytowe, choć widoczna na nich kwota z wieloma zerami bardzo ją przerażała. Decyzja o rozwinięciu firmy jednak zapadła i nie było od niej odwrotu. Zresztą nie było innego wyjścia. Dotychczas wynajmowane budynki i biura stały się niewygodne, zbyt małe, ale przede wszystkim nieatrakcyjne i mało prestiżowe. Tymczasem konkurencja rozwijała się energicznie, systematycznie wypuszczając na rynek nowe produkty, których klienci ciągle oczekiwali. To z kolei wymuszało na pozostałych producentach stałe poszukiwanie nowych składników do produkcji kosmetyków, a także inwestowanie w bardzo kosztowne, unikatowe technologie. Nie wspominając już o badaniach i testach wytworzonych produktów, które były szalenie drogie. Kredyt okazał się więc koniecznością.

Kiedy Maria była małą dziewczynką, jej babcia, zwana we wsi zielarką, podczas spacerów opowiadała wnuczce o wszystkich otaczających je roślinach, dlatego dziewczynka znała wszystkie ich lecznicze właściwości. Gdy chorowała jej rodzina, a także ludzie z wioski, odpowiednimi naparami i wyciągami babka leczyła ich z najbardziej dokuczliwych chorób, a wnuczka zawsze jej w tym pomagała, czując się jak lekarka lub znachorka. Była pilną i zdolną uczennicą, nieustannie chwaloną nie tylko przez babkę, ale wszystkich nauczycieli, zaczynając od klas podstawowych, a na liceum kończąc. Motywowana przez otoczenie, zdecydowała o tym, by studiować farmację, gdzie zdobyta wiedza farmakologiczna oraz ta z zakresu ziołolecznictwa miały się pięknie ze sobą połączyć. Rodzice, odmawiając sobie wszystkiego, skrupulatnie łożyli na studia córki, w wyobraźni widząc powracającą na wieś panią magister, która otworzy swoją własną aptekę, przysparzając im kolejnych powodów do dumy. Los chciał jednak inaczej.

Na trzecim roku studiów dziewczyna dostała dokuczliwej wysypki, której objawem było łuszczenie się skóry. Wyglądała jak zeschnięta pomarańcza. Wtedy, w ferworze nauki, przypomniała sobie o nagietku lekarskim, ślicznym, pomarańczowym kwiatku i jednocześnie najpopularniejszym z ziół, które znajduje zastosowanie właśnie przy chorobach i stanach zapalnych skóry. Wiedziała, że działanie nagietka wykorzystuje się przy wielu dolegliwościach, jest bowiem ziołem zarówno przeciwzapalnym, przeciwgrzybicznym oraz rozkurczowym. Postanowiła skorzystać z posiadanej wiedzy w praktyce i używając oleju z jojoby, skwalanu z awokado, który znalazła w laboratorium, skomponowała pierwszy krem własnej produkcji na bazie Calendula officinalis. Po trzech dniach zapomniała o infekcji skóry, budząc tym podziw u wszystkich mieszkańców akademika, a nawet profesorów farmacji.

Wtedy posypały się zamówienia. Maria wracała więc do rodzinnego domu, lecz zamiast uczyć się i odpoczywać, robiła kremy, przechowując je w słoiczkach po keczupie. Babcia była jej głównym doradcą i ekspertem. Potem, na bazie innych ziół i kwiatów, tworzyła maści, kremy, nalewki i wywary. Tym sposobem zaczęła zarabiać niemałe pieniądze, zwalniając tym samym rodziców z łożenia na jej utrzymanie.

Z czasem wynajęła mieszkanie w mieście, by nie musieć za każdym razem wracać na wieś na czas „produkcji” bo było to zbyt czasochłonne. Przyjeżdżała już tylko po to, by odwiedzić rodzinę i uzupełnić zapas ziół o te nazbierane przez babkę.

Wytwarzane przez dziewczynę produkty coraz bardziej zyskiwały na jakości oraz wyglądzie. Znalazła producenta opakowań, początkowo płacąc za nie horrendalne kwoty, lecz z upływem czasu, jako stała klientka, dostawała coraz lepsze ceny zarówno na opakowania, jak i etykiety. Tymczasem ilość zamówień stale rosła, a wynajmowane mieszkanie zaczynało wyglądać jak miniprzedsiębiorstwo. Młoda studentka dnie spędzała na uczelni, wieczory na nauce, a noce na produkowaniu. Była wykończona, ale miała sprecyzowany i jasno określony cel. Na piątym roku, gdy jej produkty stały się już bardzo popularne, otworzyła firmę. Długo myślała nad jej nazwą, by ostatecznie przy urzędowym okienku wpisać: Mariette Cosmetics. Maria Lewicka.Ku rozpaczy rodziców, Marysia na wieś nie wróciła i nie otworzyła apteki. Od tamtej pory minęło piętnaście lat. Firma rozrosła się, zatrudniając pięćdziesięciu pracowników, z potencjałem na stu.

***

Obudził się zziębnięty. Nadchodziła jesień, czuł to całym swoim wychudzonym ciałem. Przyzwyczaił się już do tych odczuć, bo to nie pierwsza zimna pora roku w piwnicy, a sąsiedztwo rzeki tylko ten chłód i wilgoć jemu towarzyszącą potęgowało.

Od kilku lat mieszkał w domu przeznaczonym do rozbiórki, po tym, jak jego życie zmieniło swój bieg. Przestał już liczyć lata spędzone w miejscu, w którym towarzyszem życia był kot-przybłęda, który pojawiał się i znikał. Urządził się w tym ciemnym pomieszczeniu, tworząc coś na kształt dawnego, normalnego mieszkania. Na śmietniku znalazł kołdrę, potem krzesło, jakiś stolik i inne przedmioty użytkowe. Po latach miał własny kąt, z którego tak naprawdę w każdej chwili mógł zostać wyrzucony przez firmę likwidującą obiekty przeznaczone do rozbiórki. Świadomość tego powodowała, że każdy głośniejszy dźwięk dobiegający z ulicy mógł oznaczać jedno – eksmisję. Na szczęście, jakby zapomniano o tym starym, szpetnym budynku nad rzeką. Dlaczego? Nie wiadomo. Może właściciel rudery zapadł się pod ziemię, a bez jego zgody nie można było nic z tym zrobić?

Pojąc się tą myślą, Jakub czuł ulgę, choć za każdym razem, gdy po zimie spędzonej w przytułku dla bezdomnych wracał w to miejsce, bał się zastać je puste, z gołą działką i niczym niezmąconym widokiem rzeki. Na szczęście wracał i znowu widział rude cegły, ziejące pustką okiennice i czuł smród stęchlizny w środku. Jego pokój stał w nienaruszonym stanie, choć zawsze obawiał się, że zamieszka w nim inny człowiek bez dachu nad głową. Wchodził więc zawsze ostrożnie, nawołując. Przez te kilka lat nikt tam nie wszedł – nikt nie przyszedł na nadrzecze, może dlatego, iż nie było tam nic poza tą ruderą oraz rzędem starych kamienic usytuowanych wzdłuż ulicy.

Tego ranka obudziły go odgłosy rozmów oraz wzmożony ruch na zewnątrz. Wychylił się ze swojej dziupli i wtedy, przez piwniczne okienko, zobaczył ją po raz pierwszy. Była zjawiskowa. Stała z grupką młodych mężczyzn, energicznie wskazując dłonią na mury jednego z budynków.

Jakub szybko poszedł na piętro i usiadł na parapecie, z którego wyraźniej słychać było rozmowy przybyłych. Oni nie mogli go zauważyć, ponieważ był tak szary, jak szara była struktura rozpadającego się budynku.

– Dlaczego chce pani remontować właśnie to miejsce? – zapytał jeden z mężczyzn, kręcąc się wokół własnej osi i oglądając otoczenie, niczym Panoramę Racławicką. – Tu, poza ładnym widokiem, nie ma nic wartościowego – perorował dalej.

– Proszę pana, według mnie to miejsce jest idealne, a widok jest jego dodatkowym atutem – powiedziała stanowczo kobieta. – Właśnie tutaj, z tą perspektywą na rzekę, chcę mieć swoją firmę.

– A ta rudera? Koszmar! – Inny rozmówca z obrzydzeniem wskazał na ruinę stojącą naprzeciwko.

Teraz wszyscy patrzyli w kierunku sypiącego się budynku z czerwonej powojennej cegły. Jakub zdążył zeskoczyć z parapetu, zanim go dostrzegli.

– Nie przeszkadza mi, kiedyś ktoś i tak ją wyburzy – powiedziała stanowczo. – Zapraszam na oględziny do środka.

Przeszedł go dreszcz. Powiedziała dokładnie to, czego się bał, to, co wypierał ze świadomości. Gdzie by się wtedy podział? Wylądowałby pod mostem, tam, niedaleko. Z innymi. Z tymi, z którymi ciągle nie chciał się utożsamiać. Może gdyby wiedziała, że on tam mieszka? Ale co miałby obchodzić ją jakiś łachmaniarz? Z podsłuchanej rozmowy wywnioskował, że naprzeciwko powstanie firma, której właścicielką będzie właśnie ta dyrygująca mężczyznami, elegancka, na oko czterdziestoletnia kobieta.

Poczekał w ukryciu, aż wrócą, by usłyszeć finał rozmowy, ale przede wszystkim pragnął jeszcze raz ją zobaczyć. Już dawno nie widział tak pięknej i pewnej siebie istoty. Tak naprawdę w ogóle nie widywał kobiet, bo ze wstydu, przechodząc obok nich, spuszczał głowę i patrzył w chodnik. Jednak tę mógł obserwować bez wstydu, ponieważ nie miała pojęcia o jego istnieniu. Niestety, gdy wrócili, nie usłyszał już nic więcej, poza tym, że firma ma w nowej siedzibie zacząć funkcjonować latem, co oznaczało, że podczas zimy mają odbyć się wszystkie prace remontowe.

Ucieszył się. Do tej pory był tam bardzo samotny i znudzony. Nie miał kogo obserwować poza znanymi mu dobrze kilkoma rodzinami zamieszkującymi pobliskie kamienice. Młode pokolenie już dawno wyprowadziło się z nich w głąb miasta – zostali tam tylko starzy, schorowani mieszkańcy, a wśród nich dwie cygańskie rodziny. Lubił się im przyglądać, bo zawsze byli „kolorowi”. Mieli oryginalne stroje, a ich biżuteria, choć tandetna, nadawała blasku ciemnej karnacji. Jakub nieraz widział, jak do kamienicy, którą zamieszkiwali, przyjeżdżali ludzie, w nadziei na usłyszenie dobrej wróżby, takiej, która zmieni ich życie na lepsze.

– Powróżyć ci, chłopcze? – zagadnęła do niego jedna z cyganek, gdy przechodził obok ich klatki.

Był wtedy tak zaskoczony, że odjęło mu mowę.

– No, daj rękę – proponowała mu cyganicha i wyciągnęła ku niemu swoją.

Okradnie mnie! – pomyślał stereotypowo, lecz natychmiast uświadomił sobie swój żebraczy stan.

Wysunął ku niej dłoń, kiedyś zadbaną, dzisiaj brudną, z obgryzionymi paznokciami.

– Oj, panie…

Miał czterdzieści pięć lat, był śmieciem, wyrzutkiem, a mówiła do niego jak do „człowieka”.

– Życie nie było dla ciebie łaskawe. Jak na paraboli.

Zdziwił się, że zna takie słowo.

– Radość, smutek, szansa, praca, kobieta, a potem, a teraz… nędza. Ech, biedaku...

Oszustka jedna, nietrudno to wywnioskować, wystarczy na mnie spojrzeć! – pomyślał wkurzony.

– …smarkata i niedobra była, kłopoty przez nią miałeś, matka ją zepsuła – wymieniała to, co wyczytała z dłoni. – Bardzo cię skrzywdziła. Ale potem była sprawiedliwość. Sprawiedliwa sprawiedliwość – mówiła dość nieskładnie. – Ale ty się zagubiłeś.

– Tak – przytaknął zaskoczony.

Miała rację. Sytuacja, w której się znalazł, to także, a może przede wszystkim, jego wina. Mógł przecież walczyć o siebie.

– Co dalej?! Co mnie czeka? – Chciał, musiał wiedzieć.

– Widzę światło dla ciebie. Jeszcze malutkie i nie teraz, ale widzę. Cyganka prawdę ci powie... – rzekła, przeciągając śpiewnie ostatnie sylaby wyrazu.

– Czy do końca życia będę na ulicy?

– Dach, pod którym jesteś, spadnie, ale znajdziesz nowy.

– Co to znaczy?

– Wystarczy. – Nagle zakończyła wróżbę, orientując się, że zbyt dużo czasu na niego zmarnowała i to za darmo. Postanowiła natychmiast odejść.

– Proszę… – zaskomlał błagalnym tonem szukający nadziei człowiek.

– Pojawi się dama, alabastrowa dama – powiedziała jeszcze na koniec, po czym zniknęła w ciemnej klatce schodowej.

Dach spadnie, alabastrowa dama? Co to, do licha, znaczy? – Jakub analizował wypowiedziane słowa, niestety niewiele z nich rozumiejąc. – Ale widziała światełko... widziała...

Rozdział 2Noclegownia

Patrzył na żółty, brudny sufit. Koc nieprzyjemnie pachniał, ale było mu to obojętne. I tak był czystszy niż ten w ruderze.

– Stary, czas na śniadanie, idziesz? – zagadnął człowiek leżący na pryczy obok.

Jakub się nie odezwał.

– Jak chcesz… – Współlokator odszedł, kręcąc głową.

Noclegownia była jego drugim domem, jeśli można tak powiedzieć o takim miejscu. To dwadzieścia pięć osób w jednym pomieszczeniu, około osiemdziesięciu w sumie, oraz polowe łóżka ustawione jedno obok drugiego. To zaduch nieumytych ciał i niewypranej odzieży. Było za to ciepło i sucho. No i dostawał ciepły posiłek. Nie mógł narzekać, nie powinien.

Położył się na bok, przykrył pledem po sam czubek głowy i choć kiszki grały marsza, zasnął.

***

Nastała zima. Mróz mocno ściął akweny. Wreszcie można było znowu grać w hokeja. Wszyscy chłopacy na to czekali. Od rana Kuba i jego ekipa pucowali hokejówki, sprawdzali kije i krążki, tak, by zaraz wyjść na dwór i odegrać najważniejszy w roku mecz na tafli.

– Marek, idziesz?

– Co? – Ten, niczym niedźwiedź, nie mógł się obudzić, tym

bardziej nie wykazując chęci do wyjścia spod ciepłej kołdry. – Dołączę później – mamrotał. – Wcześniej muszę wpaść do Madzi, obiecałem jej, a potem na skróty przez jezioro szybko dotrę do was – wybełkotał, ostatecznie odwracając się na drugi bok.

– Taaa, jasne! Z tobą tak zawsze. Nich cię diabli! – Wkurzony Jakub trzasnął drzwiami pokoju. – Mamo, wychodzimy. Marek został, dotrze do nas później! – krzyknął w pośpiechu do matki i wyszedł do czekających już przed domem kumpli.

– Wiecie, że wczoraj rybacy łowili na sieci? – Krzysiek, który mieszkał najbliżej jeziora, po drodze relacjonował wydarzenia z poprzedniego dnia.

– Zawody mieli?

– Nooo. I wiecie co, dobrze, że z drugiej strony jeziora, bo byśmy sobie dzisiaj nie pojeździli – kontynuował.

– Dlaczego? Jezioro jest przecież duże – podsumował Kuba.

– Wiesz, jaki przerębel wyrąbali?! Prawie jak nasze boisko do hokeja!

– To nieźle! – Kiwał głową Mietek. – Zanim przystąpili do zawodów, to się musieli nieźle napracować.

Śmiali się z tego, bo było to dla nich głupie, ale jednocześnie budziło pewien podziw. Nieco zmarznięci, dotarli wreszcie nad jezioro, które pokryte było grubą pierzyną puchu śnieżnego. Każdy z chłopców miał przy sobie łopatę do odśnieżania, by jak najszybciej przygotować „lodowe boisko” do gry.

Siarczysty mróz szczypał ich w nosy i policzki, ale to nie stało im na przeszkodzie, by rozpocząć akcję – RYWALIZACJA. Po godzinie warstwa śniegu została usunięta na boki, więc można było rozpocząć grę. Chłopacy podzielili się na drużyny i choć jedna z nich miała nieparzystą liczbę zawodników ze względu na brak Marka, gra została rozpoczęta.

Spod łyżew sypał się skruszony lód, a krążek umykał sprzed kijami jak mysz kotu. Po chwili, pomimo ferworu walki, usłyszeli z drugiego brzegu nawoływanie Marka, który podążał do nich na swoich łyżwach, trzymając na ramieniu hokejowy kij i nie mogąc się już doczekać gry.

Nagle wszyscy zamarli i stanęli tak, jakby mróz nagle wziął we władanie ich ciała. Dopiero po kilku sekundach oprzytomnieli i zaczęli przeraźliwie krzyczeć:

– Marek, Marek, nie tędy!!! Zawracaj!

Zamaszyście machali rękoma i kijami, tak, by przyjaciel zmienił tor jazdy.

Ten rozumiał ich opacznie, szczęśliwy, że tak bardzo cieszą się na jego widok.

– Marek, Marek, stój, nie tędy!!! – Jakub krzyczał najgłośniej, jednocześnie pędząc ku bratu. Za nim wrzeszczała reszta kumpli.

Ale on ich nie słyszał, bo gruba, wełniana czapa i świszczący wiatr w uszach blokowały dźwięki. Jechał najszybciej, jak potrafił, bo chciał być już wśród nich, by zagrać w ulubionego hokeja, który stawał się celem numer jeden, gdy tylko lód na jeziorze był odpowiednio gruby. Uwielbiał stać na bramce, wpatrzony w mały, czarny kauczukowy krążek.

Najwidoczniej nie mogą się mnie doczekać, skoro wyszli mi naprzeciw! – pomyślał uradowany, a ta radość, jak paliwo, dodawała mu przyspieszenia.

Nagle zniknął. Nie widać go już było na tafli jeziora. Wpadł w niczym nieoznaczony, ogromy przerębel. Brat ikoledzy szybko dotarli na skraj wyrąbanej dziury. Widzieli przerażenie chłopaka. Jego panikę i strach. Patrzyli, jak Marek walczy, jak próbuje się wydostać, jak dopływa do krawędzi lodu, a potem znowu znika pod wodą, bo ten łamie się jak andruty. Próbowali podawać mu kij, rzucali szal, ale wszystko na nic.

– Kuba, już nie mam sił, słabnę… – mówił do brata coraz słabszym głosem.

– Marek, nie poddawaj się, łap za kij! Łap! – Jakub nie odpuszczał nawet na sekundę. – Nie możesz się poddać, nie możesz! – motywował brata.

– Kubuś, nie daję rady, nie mam czucia, nie mam sił… – mówił zdrobniale tylko wtedy, gdy się bał. Strach był wyraźnie widoczny w jego oczach. Strach i bezsilność. Strach i kapitulacja.

Chłopak, ostatkami sił walcząc o życie, słyszał, jak koledzy do niego wołają, jak próbują mu pomóc, jak rzucają, co tylko się da. Ale to było na nic. Marek, jak na ironię, nie tak daleko od brzegu i w nie bardzo głębokim jeziorze, poszedł na dno. Oni wpatrywali się w zarys jego sylwetki będącej jak posąg, który stanął tam na dnie i czekał. Tylko na co?

Kubie łzy spływały po twarzy i choć ciepłe, zamarzały momentalnie na policzkach, jak te sople, które widywał na dachu domu.

Krzyki usłyszał wędkarz łowiący przy brzegu. Widząc, że dzieje się coś niedobrego, przybiegł szybko i zarzucił wędkę, której haczyk zaczepił się o kurtkę topielca. Dzięki temu i podkładanym pod ciało chłopka kijom, wyciągnięto bezwładnego i lodowatego Marka na taflę. Tymczasem jego brat siedział na lodzie, będąc w tak wielkim szoku, że nie mógł nic zrobić ani powiedzieć. Płakał. Nie był w stanie się ruszyć.

W takim otumanieniu trwali również wszyscy zebrani wokół ogromnego przerębla, na którego skraju leżało ciało nastolatka. Nikt nawet nie reanimował Marka. Jedynie w miarę przytomny Mietek pobiegł po pomoc do straży pożarnej. Gdy jednak strażacy zaczęli reanimację, nie miała ona już żadnego sensu.

– Co myśmy zrobili? – mówił cichutko wędkarz. Spojrzał na swoje dłonie, na których jeszcze widoczne były czerwone pęcherze powstałe na skutek wczorajszego rozkuwania lodu. Dopiero teraz dotarło do niego, że nikomu z rybaków nie przyszło do głowy, by po zawodach oznaczyć otwór w lodzie. Tym sposobem zapobiegliby tej strasznej tragedii, której właśnie stał się świadkiem.

Potem było jeszcze gorzej, bo młody Jakub w towarzystwie straży musiał o tej tragedii powiadomić matkę. Scena, jaka rozegrała się w domu, pozostała w pamięci starszego syna na zawsze. Przeraźliwy krzyk matki, jeden z tych, które rozdzierają niebo, chcąc dotrzeć do samego Pana Boga. Omdlenie ojca, pozornie silnego jak tur. Do rodziców natychmiast przyjechało pogotowie, serwując obojgu potężną dawkę leków uspokajających.

Na tej końskiej dawce środków uśmierzających ból, zarówno ten w głowie, jak i w ciele, dotrwali do pogrzebu. W ten zimny, mroźny dzień pochowali jednego z synów, choć ten drugi, stojący nad grobem, był równie martwy. Każdego kolejnego dnia umierał bardziej, patrząc na nieustający ból rodzicielki. Na obraz jej twarzy mówiącej (a może wcale nie): „Dlaczego nie wyciągnąłeś go rano z łóżka? Dlaczego nie poszedł z tobą?! Wtedy nie utopiłby się, tylko wróciłby do domu…”.

Jakub miał w sobie jeszcze jedno nękające go poczucie winy. Był prawie pewien, że po wyciągnięciu Marka z wody ten oddał ostatnie tchnienie.

Może gdybym się zmobilizował i zrobił to cholerne sztuczne oddychanie, to… brat by żył? A ja siedziałem wtedy jak ofiara losu i płakałem. Nigdy sobie tego nie wybaczę!

Tamten dzień zaważył na jego dalszym życiu. Nie mógł znieść widoku udręczonej matki, która codziennie ścieliła łóżko zmarłego syna, prała jego ubrania, potem je układała, potem znowu prała i prasowała. To nie było normalne – matka nie była normalna, nic już nie było normalne. Świat przewrócił się do góry nogami, a dom stał się grobowcem. Wtedy właśnie zdecydował, że po maturze ruszy w świat, by być daleko od rodzinnego domu, grobu brata i swojego miasta.

Matka była całkiem obojętna, słysząc to postanowienie. Nie rwała włosów z głowy, pomimo iż drugi syn miał właśnie na długo zniknąć z ich życia. Może nie na zawsze, tak jak Marek, ale jednak. Powiedziała tylko coś zupełnie nieadekwatnego do sytuacji:

– Nie wchodź na lód, nie wchodź na lód… Mareczku. – Była w innym, nieznanym nikomu świecie.

Ojciec nie powiedział nic, tylko starszy jakby o dwadzieścia lat kiwał głową, nie wiadomo, czy na znak sprzeciwu, czy aprobaty.

Nie czekając na wyniki matury, Jakub spakował plecak i z kilkudziesięcioma złotymi w kieszeni ruszył w świat. Autobusem dotarł do miasta, skąd drogi prowadziły do kolejnych. Stanął na poboczu z tekturą, na której napisał: „DOKĄDKOLWIEK, BYLE DALEKO”. Długo nie czekał, bo kierowcę ciężarówki zaintrygował ten zwrot. Jakub nie bał się podróżować z obcym, chociaż często słyszał ostrzeżenia, by nie jeździć „na stopa”. Teraz niestraszne mu było to, że może trafić na mordercę, dewianta czy sadystę. Czasami nawet marzył o tym, by zakończyć to marne życie i przestać wadzić komukolwiek. Może wtedy, tam, u góry, spotkałby brata.

– Jest ci obojętne, dokąd jedziesz? – zapytał kierowca, gdy w drzwiach jego ciężarówki stanął osiemnastoletni chłopak.

– Całkowicie.

– Nie chcesz wiedzieć, dokąd jedziemy? – dopytywał kierowca.

– No to dokąd? – zapytał młody.

– Do Hiszpanii.

– To i ja do Hiszpanii, jeśli to panu nie przeszkadza. Obiecuję, nie będę zawadzał, będę jak powietrze.

– Spokojnie, towarzystwo mi się przyda. Paszport masz?

– Tak, mam. – Jakub dotknął kieszeni dżinsowej katany, utwierdzając się w tym przekonaniu.

– To jedziemy.

Tir ruszył z zadziwiającą lekkością, jakby ładunkiem była wata, a nie coś cięższego.

Kierowca okazał się gadułą, bo podczas jazdy opowiadał o swojej rodzinie, o żonie, z którą często się kłócił, o niegrzecznych i niezdyscyplinowanych dzieciach, o zbyt głośnym psie i złośliwym sąsiedzie. Właściwie cały czas narzekał, tak jakby chciał przelicytować troski pasażera, nie mając żadnych wątpliwości, że ten przed czymś ucieka.

Po kilku godzinach Jakub znał cały życiorys pana Mietka. Im dłużej go słuchał, tym mniej go słyszał. Z czasem przestał całkowicie. Tak przejechali pół Polski, a gdy wjechali do Niemiec, chłopak nie mógł uwierzyć, że jest już za granicą. Czuł się tak, jakby z każdym kilometrem oddalającym go od domu nabierał powietrza w płuca. Doznawał ulgi. A przecież kiedyś nie wyobrażał sobie życia z dala od rodziny. Rodziny tej sprzed wypadku, kiedy dom był pełen, kiedy mieli z Markiem plany na życie, a rodzice tym zamiarom kibicowali. To w maturalnej klasie miał po raz pierwszy pojechać za granicę. Miała to być szkolna wycieczka do Paryża. Rodzice wyrobili paszporty obu synom, bo za rok w taką samą eskapadę miał wyruszyć młodszy o rok Marek. Wiadomo, że nie pojechał ani jeden, ani drugi.

Teraz Jakub mógł, a nawet musiał wyjechać.

Pętlą dróg i autostrad przejechali Niemcy, po drodze robiąc jeden długi postój na odpoczynek. Zanim kierowca spoczął na swoim łóżku usytuowanym na tyłach samochodu, podzielił się z młodym słoikiem gołąbków własnej, to znaczy żony, roboty.

– Zośka zrobiła – zakomunikował dumny, mimo wcześniejszych narzekań na połowicę.

– Pyszne i przypominają te mojej mamy. – W tym momencie serce boleśnie go zakłuło. – Wyjdę na chwilkę na powietrze.

– Za daleko nie odchodź, nie wiadomo, kto się tu kręci! – poinstruował pan Mietek i udał się na spoczynek.

Na parkingu istotnie stały jeszcze dwie ciężarówki, przed którymi kierowcy zrobili sobie sjestę. Postanowił ich omijać.

Powietrze było lepkie od majowego słońca, a ziemia wołała o deszcz. Od kilku tygodni nie padało, także tutaj, co było widoczne na suchym obrzeżu lasu. Przypomniał sobie, jak jesienią całą rodziną chodzili po lesie w poszukiwaniu największego borowika.

Zrobiło mu się słabo.

Co ja robię? Co ja robię? Zostawiłem chorą matkę i zdruzgotanego ojca! Co ze mnie za syn?! – Jakub krążył wokół ciężarówki jak opętany, a pot spływał po jego ciele. – Nie mam wyboru, muszę się ratować, inaczej zwariuję jak oni. Oszaleję! – Myśli kłębiły się jak szalone, tocząc ze sobą walkę tych „ZA” i tych „PRZECIW”. Ta bitwa jednak nie pozostała rozegrana bez ofiar.

Gdy zmęczenie osiągnęło apogeum, tak że i ciało, i umysł odmówiły chłopakowi posłuszeństwa, wrócił do ciężarówki, rozłożył się na przednich siedzeniach i zasnął twardym snem.

***

Obudził się zlany potem. Nienawidził śniegu, mrozu i lodu, dlatego nie zostawał w ruderze na zimę. Widok skutych brzegów rzeki doprowadzał go do napadów paniki. Od śmierci brata nie wszedł na lód, i nigdy już wejść nie zamierzał. Burczało mu w brzuchu tak, że chyba wszyscy to słyszeli, a bezzębny sąsiad zauważył nawet, że jest blady i przerażony, ale po poranku, kiedy to został zignorowany, nie zamierzał się więcej do Koperskiego odzywać. Tymczasem z jadłodajni do sypialni dolatywał zapach zupy pomidorowej. Było południe.

Jakub wstał, w łazience opłukał twarz zimną wodą, po czym stanął w kolejce po jedzenie.

– No bierz pan TE ZUPE! – poganiała bezdomnych wolontariuszka, nie używając znaków diakrytycznych.

Swoją drogą, ciekawe, jak w jej ustach brzmiałoby zdanie: „Zażółć gęślą jaźń?” Może lepiej nie wiedzieć –pomyślał Jakub i uśmiechnął się do siebie, poprawiając sobie tym samym nastrój.

– Już, już, przepraszam, zamyśliłem się – tłumacząc się,

odebrał styropianowy talerz pełen bladoczerwonej zupy i poszedł do stolika, który stał na czterech zardzewiałych nogach.

W jadalni, w której się znajdowali, poza odświeżeniem ścian nie zmieniono nic od lat siedemdziesiątych.

– Dobrze, że łyżki nie są na łańcuchach – mruczał pod nosem, pamiętając z filmów takie hity.

– Panie, o co ci chodzi? Przecież łyżki są z plastiku! – zauważył oszołomiony spostrzeżeniem towarzysz posiłku.

Jakub spojrzał na niego ni to z pogardą, ni z litością. Musiał się przewietrzyć. Posiliwszy się, wyrzucił puste naczynie do kosza i otulając się szalem, wyszedł na uliczki miasta.

Usiadł tam, gdzie zawsze – na stopniu przy pomniku Jana Pawła II – wysuwając przed siebie kartonik tak, by przechodnie mogli wrzucać datki.

Wrzucali zawsze, lecz niewiele. Nie wzbudzał takiej litości, jaką budzą inwalidzi lub matki z dziećmi. Nie był uzdolniony muzycznie, jak ten bezdomny z rogu ulicy, który codziennie grał na starych skrzypcach. Nie posiadał żadnych umiejętności, chociaż kiedyś był dobrym nauczycielem. Pasjonatem geografii. Ale to było dawno…

Teraz lubił obserwować ludzi. To było jego jedyne, ulubione zajęcie, podczas którego oceniał przechodniów po wyglądzie, po chodzie lub po gestach. Na tej bazie tworzył wyimaginowane historie z nimi w rolach głównych.

– Weź się pan do roboty! – Zamiast wrzucić coś do pudełka, jakiś przechodzień, ubrany w garnitur i drogi flauszowy płaszcz, postanowił go pouczać. W sumie miał rację, ale Kuba już od lat nie był w stanie się zmobilizować. Rozumiał jednak postawę przechodniów, którzy, niestety zbyt często, widywali bezdomnych upojonych alkoholem, więc ich obawy, że żebrzący zamiast na jedzenie wydają pieniądze na trunki były całkiem uzasadnione. Jakub nigdy nie pił i to nie przez alkohol znalazł się na ulicy. Ale kto to wie? Kto wie, że uzbierane przez zimę pieniądze przeznaczał na jedzenie, oszczędzając je, jak tylko się da, by wiosną i latem mieć choćby na suchą bułkę, na buty z lumpeksu i kilka świeżych ubrań? Nikt.

Ta pachnie pięknie – pomyślał, gdy młoda dziewczyna, przechodząc obok niego, wrzuciła do pudełka pięć złotych. – Dobra kobieta… Temu się nie przelewa – ocenił skromnie ubranego starszego pana. – Temu lodówka pęka w szwach, lepiej dałby coś biednym –wyliczał, widząc pana z nadwagą. – Tej kobiecie przydałby się ktoś, kto pomógłby nieść zakupy.

Nagle poderwał się na równe nogi.

– Może pani pomogę? – zasugerował.

Około osiemdziesięcioletnia kobieta spojrzała zaskoczona i trochę przestraszona na mężczyznę, który wyrósł jak spod ziemi.

– Nic pani nie zrobię, chcę tylko pomóc. To dla pani zbyt ciężkie.

Spojrzała w jego zielone oczy, tak bardzo smutne, tak bardzo… uczciwe?

– Dobrze. – Wysunęła w jego stronę siatkę pełną warzyw i lekarstw.

Starsza pani miała pewne obawy co do towarzysza, ale skoro już zgodziła się na pomoc, nie chciała iść w milczeniu.

– Nie ma pan domu? – zagadnęła nieśmiało po chwili.

– Nie mam – odpowiedział zawstydzony, a ona, dokładnie w tym momencie, pomyślała, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Do tej pory nikt nigdy nie zaproponował jej takiej pomocy. Nikt nawet nie ustąpił jej miejsca w tramwaju. Ten żebrak musiał być wyjątkowy. A może chciał ją okraść? Tylko z czego? Z warzyw i leków?

– Yhmmm. Pewnie nie powie pan, jak to się stało? – kontynuowała wątek.

– Wolałbym nie. Tak jakoś wyszło.

– Rozumiem. Mieszkam na trzecim piętrze tej kamienicy. – Wskazała na zaniedbany, wysoki budynek w stylu secesyjnym. – Bardzo panu dziękuję. – Wysunęła ku niemu swoją drobną dłoń, by zabrać siatki.

– Zaniosę to pod drzwi pani mieszkania. Nie wejdę do niego, proszę się nie obawiać. Położę na progu i zniknę. Po prostu nie chcę, by pani to dźwigała, ale…

Była pewna, że zapyta ją o pieniądze.

– Słucham?

Już sięgała do staromodnej portmonetki.

– ...nie ma nikogo, kto mógłby pani pomagać? Jakaś córka, wnuczka?

Tego się nie spodziewała.

– Oni są zbyt daleko, chłopcze, pracują, uczą się, czasu dla starych nie mają.

– No tak.

– A ty? Nie masz rodziny?

– Już nie mam – odpowiedział krótko, bo był to kolejny trudny temat.

Podczas jego trzyletniej wędrówki po Europie matka trafiła do zakładu zamkniętego, w którym zmarła, a ojciec opuścił ziemski padół dwa miesiące później, przewracając się na ulicy. Serce nie wytrzymało udręki. Jak się później okazało, w kieszeni jego znoszonej marynarki znaleziono plik kartek pocztowych, wysyłanych przez syna z różnych, pięknych miejsc świata. Nosił je przy sobie jak relikwie. Jakub nie miał świadomości zaistniałych sytuacji, bo nikt nie wiedział, w jaki sposób go powiadomić i gdzie go szukać, więc nie wrócił, by pochować rodziców.

Pogrzebem zajęła się dalsza rodzina oraz sąsiedzi. Dopiero po powrocie z tułaczki zastał puste, bezduszne mieszkanie z sypialnią rodziców i nadal nietkniętym pokojem Marka.

Wszystko się posypało. Jedynym pocieszeniem dla niego było to, że Marek nie był już „tam gdzieś” sam, tylko z rodzicami.

Usiadł w pustym mieszkaniu, analizując zmiany, jakie zaszły od tamtej pory. Nie miał wątpliwości, że dystans, jaki pokonał, był mu potrzebny, by dalej egzystować, choć serce ciągle krwawiło. Teraz był jednak silny, zmieniony i gotowy na nowy rozdział w życiu, bo ze „starego” nie został już nikt. Postanowił sprzedać mieszkanie i pójść na studia, a potem do pracy.

Miał nadzieję wreszcie odnaleźć spokój.

– No dobrze. Muszę wiedzieć jeszcze coś. – Starsza pani wyrwała go z zadumy. – Popijasz?

– Rozumiem, skąd to pytanie, nie wiem jednak, czy mi pani uwierzy, więc lepiej nie będę na nie odpowiadał. – Wciągnął duży łyk mroźnego powietrza. – Gdyby mnie pani kiedyś potrzebowała, to jestem zawsze pod pomnikiem „Pawła” – powiedział.

Tak nazywał rzeźbę świętego za życia.

– Dobrze. – Wyciągnęła w jego stronę banknot dziesięciozłotowy. – To dla ciebie.

– Nie dlatego pani pomogłem – sprostował, choć już wiedział, że na długo by mu te pieniądze starczyły.

– Weź, proszę, a gdy będę potrzebować pomocy, poproszę cię o nią.

– Zgadzam się, ale jedynie pod tym warunkiem. – Uśmiechnął się.

Pożegnali się pod drzwiami mieszkania – starsza pani i żebrak.

Było jeszcze wcześnie, więc wrócił pod monument. Słońce, pomimo ostrej zimy, ogrzewało jego zarośniętą twarz. Kilku przechodniów wrzuciło jeszcze parę złotych. Późnym popołudniem podniósł zmarznięte członki i poszedł do sklepu kupić maszynki do golenia, by wieczorem, podczas toalety, pozbyć się nadmiernego zarostu. Po tym zabiegu zawsze czuł się o wiele lepiej – jakby wraz ze zrzuceniem owłosienia ubywało mu lat, jakby był tym Kubą pomiędzy jedną tragedią a drugą. Tylko że prawda była taka, że teraz miał czterdzieści pięć lat i ogromny bagaż doświadczeń.

Kolejnego dnia padał śnieg, lecz on mimo tego trwał na swoim „posterunku”. Siedział pod dziurawym parasolem, a śnieg odgradzał go od otoczenia coraz wyższą zaspą.

Nie idź na te łyżwy! – krzyczał w duszy do przechodzącego obok chłopca, któremu na ramieniu dyndała para hokejówek. Wspomnienie wróciło jak kolec, który wbił się w samo serce.

– Dzień dobry. – Z paniki wyrwał go miły głos poznanej dzień wcześniej starszej pani.

– Dzień dobry.

– Prawie pana nie poznałam. Wygląda pan dzisiaj inaczej. Na szczęście ten szmaragdowy szal utwierdził mnie w przekonaniu, że to pan. Ma kolor pana oczu – zauważyła.

– Dziękuję, ogoliłem się, a szal kosztował dwa złote. – Uśmiechnął się do kobiety. – Dzisiaj spacer bez zakupów?

– Tak, dzisiaj tylko dla zdrowia, choć śnieg utrudnia chodzenie. Może ma pan chęć mnie odprowadzić?

– Z przyjemnością.

Spojrzał jeszcze w pudełko, które już tego dnia raczej nie zdoła się wypełnić, jednak wstał bez żalu i podał ramię starszej kobiecie, by razem pójść w kierunku ulicy Zachodniej. Kobieta celowo rozmawiała z nim o sprawach życia codziennego, by podarować mu trochę „normalności” i nie drażnić go tematami, o których najpewniej rozmawiać nie chciał. Wspierając się na nim, nie mogła nie wyczuć nieprzyjemnego zapachu starej odzieży oraz niedomytego ciała.

– Czy mogę panu mówić na „ty”? – zapytała.

– Oczywiście.

– Ja mam na imię Helena – rzuciła. – Mam po świętej pamięci mężu trochę ubrań, może by ci się przydały?

– Brzydko pachnę? – Od razu zrozumiał, w czym rzecz i chciał się odsunąć.

Kobieta mu jednak na to nie pozwoliła, przytrzymując silniej jego ramię.

– Tak, nie będę zaprzeczać, ale nie o to chodzi. Po co masz wydawać ciężko „wystane” grosze na odzież w lumpeksie, skoro ja mam taką, której nie mam sumienia wyrzucić.

– No... dobrze – zgodził się z wdzięcznością.

– Jesteś inteligentny, ładnie się wyrażasz. Jesteś wykształcony?

– Tak.

– Co studiowałeś?

– Geografię.

Pokiwała głową z aprobatą. Więcej nie pytała. Czuła, że musiało się stać coś okropnego, skoro trafił na ulicę.

Gdy tylko dotarli do kamienicy, zaprosiła go do mieszkania, gdzie od razu otworzyła dużą szafę i wyjęła z niej cztery pulowery w serek, trzy koszule w paski (w tym dwie z okrągłym kołnierzykiem z innej epoki), kalesony i gruby kożuch.

– W tym nie zmarzniesz – oznajmiła. – Cała reszta odzieży z tej przepastnej szafy jest też dla ciebie. Będę ci ją dawać systematycznie. A teraz, jeśli chcesz, Jakubie, skorzystaj z łazienki. Ja w tym czasie zrobię herbatę.

– Nie, nie, ja dziękuję, w domu dla bezdomnych mam prysznic. – Był bardzo skrępowany.

– Jeśli chcesz, bym poczuła się potrzebna, zrób to. Jestem bardzo samotna i mam poczucie, że nikomu na mnie nie zależy – wyznała szczerze.

Zgodził się, by zrobić jej przyjemność. Po kąpieli, wymydlony i w nowych-starych ciuchach, pojawił się w pokoju, wyglądając bardzo przyzwoicie. Potem, podczas herbatki, przyznał się do tego, że od wiosny do późnej jesieni mieszka w ruderze nad rzeką, której nie lubi, a która go w pewien dziwny sposób przyciąga.

– Może twoje życie się niebawem zmieni?

– Bardzo w to wątpię. – Wstał i zarzucił na siebie gruby kożuch. – Zasiedziałem się, a muszę przed siedemnastą być w noclegowni. Do widzenia, pani Helenko.

– Do zobaczenia, Jakubie.

Nie zdążyła mu powiedzieć, że jej mąż też miał na imię Jakub. Jakub Rudnicki.

Ta zima była zupełnie inna niż poprzednie. Oczywiście za sprawą poznanej starszej pani, która co kilka dni przychodziła do niego, przynosząc mu uszykowaną bułeczkę, a nawet ciepły posiłek. Lubił te smakołyki, bo pani Helenka dobrze gotowała. Czasami nawet stała z nim pod pomnikiem świętego, długo rozmawiając, co stanowiło nie lada obrazek. Bywało, że zapraszała go na obiad. Staruszka w ciągu zaledwie kilku tygodni stała się jego przyjaciółką, jedyną, jaką miał w życiu, dlatego z czasem otworzył się przed nią i opowiedział o śmierci brata – o tym, jak cierpiał, o tym, jak nadal dręczyło go sumienie, ponieważ nie zdołał go uratować. Płakał przy tym jak dziecko. Płakała i ona. Potem mówił o podróży i dokładnie wtedy, na moment, przenosił się do innego, lepszego świata. Opisywał kraje, które zwiedził, piękne krajobrazy, zapachy i smaki. Jego twarz promieniała, a Helenka czuła się tak, jakby prowadził ją po Europie za rękę.

– Taka podróż za jeden uśmiech…

– Wtedy nie uśmiechałem się wcale, aż dziwne, że kierowca zabrał ze sobą takiego milczka. Ale z czasem odzyskałem uśmiech i po trzech latach wróciłem.

Nagle znowu cień przykrył jego duszę. Mówił o chorobie rodziców i ich śmierci. O tym, że ich nie pochował, bo był daleko, niczego nieświadomy.

– To cię znowu załamało, przez to jesteś na ulicy?

– Nie. Wtedy zawalczyłem o siebie. I dałem radę. Niestety, nie na zbyt długo. – Uciekł myślami gdzieś bardzo daleko.– Pójdę już. – Wstał nagle. Więcej nie był w stanie mówić. – Obiad był pyszny jak zwykle – podsumował i pocałował kobietę w dłoń.

Od tamtego dnia widywali się pod pomnikiem prawie codziennie. Ludzie przyzwyczaili się do widoku starszej pani i żebraka, a nawet… wrzucali do kartonika nieco więcej niż zwykle. On i staruszka byli przyjaciółmi z trzydziestoletnią różnicą wieku na karku. Gdyby nie to, że pani Helenka potrzebowała towarzystwa drugiego człowieka, a on pomocy, ich drogi pewnie nigdy by się nie skrzyżowały.

Nadeszła wiosna, drzewa zieleniły się, temperatura była coraz wyższa, a to oznaczało, że nadchodził czas powrotu nad rzekę.

– Czy zaprosisz mnie kiedyś do rudery? – zapytała Helenka pewnego razu.

– Nigdy – odrzekł stanowczo.

Nie zapytała dlaczego. Rozumiała, że wstydziłby się jeszcze bardziej niż do tej pory.

– Dobrze, ja poczekam, aż twoje życie się odmieni, bo bardzo w to wierzę.

– Jeśli tak się stanie, wtedy na pewno zaproszę panią pod swój dach – obiecał.

Widziała, jak odchodzi z workiem na plecach w kierunku czegoś, co nazywał swoim domem. Wiedziała, że spotka go znowu, gdy tylko pojawią się pierwsze mrozy.

Stanął przed budynkiem. Rozejrzał się wokół. Rzeka płynęła wartkim nurtem, uwolniona od zmarzliny. Miała jeszcze ciemnobury kolor, jak ciało bez życia. Nawet to wodne musi się odrodzić na wiosnę. Tylko rudera stała jak wcześniej, chociaż Jakub zauważył nowe dziury w murze oraz płaty tynku leżące pod stopami. Niewykluczone, że ciężki transport, który nadmiernie kursował na budowę mieszczącą się naprzeciwko, przyczynił się do dalszego rozpadu nieruchomości.

Wszedł do środka, odchylając stare, trzeszczące drzwi. Jak zwykle nawoływał, by upewnić się, czy ktoś nie zagościł tam podczas jego nieobecności. Wszystko wskazywało na to, iż nikt nie połasił się na ten „luksus” i nawet nie myszkował w ruderze. Kuba za każdym razem, gdy miał odejść do noclegowni, zostawiał kilka pułapek, takich jak: butelka pod oknami (przewrócona świadczyłaby o tym, że ktoś właził do domu przez okno) czy zaplecione cienkie nici na drzwiach (ich zerwanie oznaczałoby wejście do pomieszczenia). Wszystkie te rzeczy były w nienaruszonym stanie, czyli nikt się tam nie kręcił. Wszyscy, na jego szczęście, omijali ją i wzrokiem, i ciałem.

Odetchnął z ulgą. Z szafy zamkniętej na kłódkę przyniósł wilgotny śpiwór, małą butlę gazową i inne niezbędne do życia przedmioty. W starym aluminiowym garnku zagotował wodę na herbatę malinową od pani Helenki. Dała mu jej cały zapas.

Czy to możliwe, by w ciągu pięciu miesięcy tak wiele się zmieniło?