Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość i pożądanie, pragnienia i rzeczywistość, praca i pasja. Wybory, które nie są łatwe i marzenia, które trzeba spełniać.
Matylda – trzydziestolatka, absolwentka logistyki i spedycji międzynarodowej, najmłodsza dyrektor w olbrzymiej firmie, postanawia zmienić swoje życie. Porzuca tryby korporacyjnej maszyny, by spełniać się w sztuce. Kupuje zaniedbaną posesję i zamienia ją w oazę wypoczynku i miejsce pracy twórczej, która niespodziewanie zaczyna przynosić realne zyski. Sielska wieś, na której obrzeżach zamieszkała, kryje jednak mroczną tajemnicę. Czy Matylda odnajdzie tu spokój? Czy przystojny sąsiad jest winny zarzucanych mu czynów? I kto śledzi mieszkańców? Zapraszamy do Zakątka Matyldy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Magdalena Ludwiczak
Projekt okładki: Agnieszka Kazała
Zdjęcia na okładkę: Magdalena Ludwiczak
Redakcja, skład i łamanie: WLBP
Redakcja: Agnieszka Kazała
Korekta: Magdalena Osica, Klaudia Szumińska
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Patronat honorowy:
BPiCAK im. Jana D. Janockiego Międzychód
Miasto i Gmina Międzychód
Patronat:
Czyt-Nik – blog
Bibliotekarka Natalka
Czytam dla przyjemności – blog
Recenzje Agi – blog
Zakątek Ewy – blog
Nieprofesjonalnie o książkach – blog
Wierszowane recenzje – blog
Na wysokich obcasach – blog
ISBN: 978-83-66945-56-2
Marcin Pospieszny siedział skulony w kącie kuchni. Miał już dosyć prześladowania przez sąsiadów oraz niekończącego się dochodzenia prowadzonego przez policję. Od czasu zniknięcia żony jego życie stało się piekłem. Informacja o rzekomym morderstwie obiegła kraj. Wszystkie programy informacyjne trąbiły: „Mieszkaniec małej wsi Grzebienisko podejrzany o zamordowanie żony” lub: „Właściciel agroturystyki mordercą? Czy śledztwo ujawni więcej ofiar?”. Jakby te hieny tylko czekały na to, aż fakt morderstwa się potwierdzi. Krwiopijcy! Nie mógł tego słuchać, dlatego przepełniony złością wyrzucił telewizor przez okno. Wtedy sąsiedzi uznali go nie tylko za mordercę, ale również za wariata.
Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że dosłownie w ciągu kilku dni zniszczono mu życie, nic nie udowadniając. Nie aresztowała go policja ani nie skazał sąd. Zrobili to mieszkańcy Polski, ale przede wszystkim wsi – ci, którzy dotychczas go szanowali, chwalili i korzystali z jego usług. Wszystko posypało się jak domek z kart. Z dnia na dzień upadała agroturystyka, bo goście masowo odwoływali jesienne rezerwacje. Nic w tym dziwnego, każdy bał się gospodarza mordercy!
Wzywano go kilkanaście razy, zmieniając przesłuchujących i stosując chyba wszystkie możliwe metody. Wtedy przekonał się, że gra „dobry glina, zły glina” faktycznie istnieje. Od prośby po groźby, próbowano wydusić z niego prawdę, tę, w którą wierzyli tylko oni. Szybkie wytypowanie winnego i zamknięcie sprawy to przecież dla policji priorytet.
– Co pan robił w dzień poprzedzający zniknięcie żony, drugiego września? – spytał śledczy podczas pierwszego przesłuchania.
Siedzieli w pomieszczeniu, do którego nie wpadało naturalne światło, bo pozbawione było okien, a szarość ścian i mały metraż były tak przygnębiające, że chciało się natychmiast stamtąd uciec.
– To był piątek. Byłem w pracy do czternastej. Wróciłem do domu i zająłem się pracami w agroturystyce.
Marcin spojrzał w lustro weneckie, zastanawiając się, ile osób znajduje się po drugiej stronie.
– Gdzie była wtedy pana żona?
– W kuchni. Gotowała, paląc papierosa.
– Czy mieliście w tych dniach gości w pokojach?
– Jest wrzesień, przyjeżdżają tylko emeryci lub bezdzietne małżeństwa.
– Więc?
– Było jedno małżeństwo.
– No właśnie… – Policjant przewertował leżące na stole notatki. – Zeznali, że kłócił się pan z żoną. Czy to prawda?
– Tak. Kłóciliśmy się, i to od jakiegoś czasu, ale to ona prowokowała te awantury. Nie wiem po co.
– Nie wie pan? Może była na pana zła?
– Jak to zła?
– No… zła. Miała do pana pretensje, zarzucała panu lenistwo. Tak – sprawdził jeszcze raz w notatkach – z zeznań świadków wynika, że użyła słowa „lenistwo”.
– Zawsze było jej mało. Wszystkiego. Przede wszystkim pieniędzy. – Marcin chwycił dłońmi głowę. – Chciała więcej i więcej. Pracowałem na pełnym etacie i na drugim w agroturystyce. Harowałem od świtu do nocy, ale dla niej to ciągle za mało!
– Czyli potwierdza pan fakt, że była niezadowolona?
– Jak cholera! – wyrwało mu się.
– Czyli… bardzo pana denerwowała? – podpuszczał przesłuchiwanego policjant i nie czekając na odpowiedź, stwierdził, że nawet mu współczuje.
– Współczuje mi pan? – zapytał zdziwiony Marcin.
– No tak, niezadowolona kobieta może wyprowadzić człowieka z równowagi. Coś o tym wiem.
– To prawda – przytaknął bezmyślnie, nieświadomy pułapki.
– Co było dalej?
– Pokłóciliśmy się. Byłem zły, musiałem rozładować napięcie, więc poszedłem rąbać drewno.
– Bardzo był pan zdenerwowany?
– A pan by nie był? Od dwóch tygodni pretensje żony się nasilały, wymyślała coraz nowsze powody. Krzyczała i wyzywała mnie od najgorszych!
– Miał pan ochotę ją uderzyć?
Po tym pytaniu Marcin zobaczył błysk w oku policjanta.
– Skądże! Nigdy bym tego nie zrobił – zaprzeczył.
– Co było dalej?
– Już jej nie widziałem. Wróciłem do domu po dwudziestej drugiej, ona była już w sypialni. Nie chciałem jej widzieć, więc postanowiłem spać na sofie w salonie, przy kominku.
– A kiedy zorientował się pan, że żony nie ma?
– W sobotę rano. Nie wstała zrobić gościom śniadania.
– Co było dalej?
– Poszedłem na górę, by ją obudzić, ale jej tam nie było. W ogóle dziwne było to, że łóżko było starannie posłane, chociaż na co dzień mieliśmy tam rozgardiasz. Rzuciło mi się to w oczy, ale co to znaczy? Sam już nie wiem… Oczywiście mogła wstać o świcie i je posłać, ale dlaczego, skoro wcześniej tego nie robiła?
– Co dalej?
– Zrobiłem gościom śniadanie.
– Pan?
– Tak, ja. Nie byli zbytnio zadowoleni, ale powiedziałem, że żona źle się czuje. Chyba zrozumieli, chociaż dziwnie na mnie patrzyli.
– Nie uwierzyli?
– Nie wiem. Dziwnie się zachowywali.
– Zeznali, że był pan nerwowy i że nie czuli się przy panu komfortowo.
– Że co?
– Że bali się pana.
– Dlaczego?
– Dlatego że pana żona, zanim poszła na górę, pokazała im siniak na ręce.
– Ale… – Marcina zamurowało. – Jak to siniak? Skąd!? Boże… Co się tutaj dzieje?
Dopiero w tym szarym pokoju zrozumiał, dlaczego letnicy spakowali się i pod byle pretekstem, nie żądając zwrotu pieniędzy, wyjechali.
– To się niebawem okaże – zapewnił przesłuchujący. – Ostatnie pytanie. Dlaczego zgłosił pan zaginięcie żony dopiero dwadzieścia cztery godziny później, w niedzielę?
– Sam nie wiem… Byłem pewien, że rano pojechała do miasta. Zawsze tam uciekała. Zakupy poprawiały jej humor, za to dramatycznie wpływały na naszą sytuację materialną. – Zobaczył zdziwienie na twarzy policjanta, więc wyjaśniał dalej: – To nie były zakupy za kilka stówek, tylko za kilkanaście. To bardzo dużo. Mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że od lat rujnowała nasz budżet. Nawet gdybym pracował na trzy etaty, nie zaspokoiłbym jej potrzeb. Ona zawsze chciała do wielkiego świata.
– Odpowie pan na moje pytanie?
– Tak, zgłosiłem to później, bo byłem pewien, że chciała zrobić mi na złość, zostawiając mnie z interesem samego. Że została w mieście, bawiąc się moim kosztem. Kiedy jednak nie wróciła na noc i nie odbierała telefonu, zdenerwowałem się i postanowiłem zgłosić jej zaginięcie.
Po dwóch godzinach męczących zeznań wypuszczono Marcina do domu. Wtedy jeszcze uważano Jolantę Pospieszną za zaginioną.
Od tamtego momentu zaczęła się na niego nagonka i kolejne przesłuchiwania. To, co działo się wokół niego, przechodziło ludzkie pojęcie. Nie wiedział, co z tego wyniknie, ale był pewien, że nic dobrego. A przecież był niewinny. Sam chciałby wiedzieć, gdzie się podziała i czemu zniknęła. Co się z nią stało? Czy ktoś zrobił jej krzywdę, uprowadził ją albo zabił? Czy uciekła, mając dość wiejskiego życia, podawania letnikom posiłków i bycia matką? Plakaty z jej wizerunkiem pokazywano w telewizji, a i on wieszał je na drzewach. Przecież i jemu zależało na tym, by się odnalazła, chociaż ostatnio nie układało się między nimi. Ludzie psioczyli za jego plecami, że to jego wina, że ją poniewierał i bił.
– Co to za bzdury?! – pytał, ale nikt nie tłumaczył ani go nie słuchał.
O tym, co przeżywała jego córeczka, nawet trudno wspominać.
Farba nie chciała zejść z powierzchni drzwiczek. Ktoś niemądry pomalował komodę olejną w kolorze lazuru, zakrywając tym samym piękno naturalnego drewna. Ów ktoś założył zapewne, że pozostanie na niej już na zawsze. Z czasem jednak mebel się opatrzył, więc wyrzucono go na śmietnik. Tam znalazła go Matylda. Nie czekając, aż ktoś porąbie go na opał, z pomocą przypadkowego przechodnia wpakowała cacko do busa i przywiozła do swojej stodoły. Zazwyczaj kupowała takie w graciarniach meblowych, ale nierzadko trafiała na perełki – jak o nich mawiała – gdzieś pod śmietnikiem. Były to fotele o nietuzinkowych kształtach, krzesła z rzeźbieniami, którym wystarczyło zmienić obicie, a drewno przeciągnąć lakierem, bądź nieśmiertelne taborety. Wszystko stylowe i obłędnie oryginalne.
Silnik szlifierki nagrzał się, bo farba nie dawała za wygraną pomimo zastosowanych wcześniej rozpuszczalników. Musiała zrobić przerwę. Zużyła kilka tarcz papieru ściernego, zanim spod tej okropnej powierzchni wreszcie zaczęła wyłaniać się struktura prawdziwego drewna. Od tego wysiłku bolał ją kark i prawy nadgarstek, a spękana skóra dłoni piekła niemiłosiernie mimo rękawiczek.
Wyszła ze stodoły, by odpocząć. Renowacja mebli to bardzo ciężka praca. Opłukała dłonie lodowatą wodą z pompy, czując natychmiastową ulgę. Abisynka stała w centrum podwórza maleńkiego gospodarstwa, które Matylda nabyła dwa lata temu, co jej rodzice, a także znajomi, uznali za objaw szaleństwa. Może w istocie nim było?
Usiadła na kamieniu, który tkwił przy źródle wody najpewniej od zawsze. Czerwcowe słońce drażniło skórę. To nie był rodzaj przyjemnego muskania, ale żar z nieba. Spojrzała na swoje dłonie – wyglądały, jakby nie należały do niej. Kiedyś delikatne i zadbane, z wypielęgnowanymi, długimi paznokciami, które z lubością pociągała czerwonym lakierem, teraz zniszczone, ze śladami różnokolorowych farb jawiły się jako należące do malarza czy budowlańca. Gdyby przyszło komuś rozpoznać ją po dłoniach, co – gdy się dobrze zna człowieka – wcale nie jest takie trudne, to nikt by tego nie zrobił. Nikt nie odgadłby, że to Matylda Nowacka.
Matylda – trzydziestolatka, absolwentka logistyki i spedycji międzynarodowej. Pracowała w JKMlogis, dużej firmie zajmującej się organizacją transportów morskich, drogowych, kolejowych i lotniczych. Już podczas studiów podjęła pracę w tej korporacji. Wtedy myślała, że na chwilę, by nabyć potrzebnej na studiach praktyki, choć zawsze chciała być artystką. Chciała malować, fotografować, rzeźbić, a nawet tkać. Chciała robić wszystko, co miało związek z kolorem i formą. Niestety rodzice wybili jej to z głowy, argumentując, że w życiu trzeba mieć dobre wykształcenie i stabilną pracę. Zwłaszcza matka przekonywała ją, że kobieta musi umieć utrzymać się sama, by w razie potrzeby być niezależną. „Bo nie ma nic gorszego od uzależnienia od męża”– mawiała, zerkając na swojego, gdy akurat był w pobliżu, ni to z wyrzutem, ni z wdzięcznością. Gdzieś w otchłani duszy gnębiło ją, że ona sama była właśnie w takiej sytuacji. Nie żeby nie pracowała wcale, to nie wchodziło w rachubę. Pracowała, i to na pełen etat, jako muzealnik za dramatycznie niskie wynagrodzenie. KULTURA! Czy w Polsce w ogóle docenia się jej znaczenie? Znaczenie ludzi, którzy ją tworzą? Pasjonatów, dzięki którym kultywuje się tradycje sztuki, literatury czy muzyki? „Nie. Nie na tym kawałku globu!” – mawiała wielokrotnie.
Może właśnie dlatego matka, znawczyni i miłośniczka sztuki, jak na ironię odciągała córkę od tej dziedziny życia, namawiając ją na praktyczne w tych czasach studia logistyczne. Nie wiadomo skąd pracownica muzeum, pozornie oderwana od rzeczywistości, wiedziała, że do Europy ściąga się z Azji kontenery pełne towaru, tego beznadziejnego i tego ciut lepszego, dzięki czemu firmy, poczynając od spedycyjnych po handlowe, zarabiały miliony, ale miała rację. Być może pod wpływem własnych doświadczeń była taka przewrażliwiona w kwestii samodzielności. W ich życiu tak się akurat złożyło, że mąż zarabiał zdecydowanie więcej. Na nieszczęście powodowało to, że za każdym razem, gdy chciała kupić nowe buty, płaszcz czy zamówić wizytę u fryzjera, czuła się zobowiązana pytać o zgodę Huberta. Niepotrzebnie, lecz tak robiła.
On nigdy jej nie odmawiał, jednak stroił przy tym trudne do zinterpretowania miny, co dla kobiety ambitnej i wykształconej było upokarzające. I tak przez całe życie. Marta Nowacka nie znosiła tego uczucia, tej zależności, przede wszystkim tego małżeństwa. Gdyby tak bardzo nie kochała swojej pracy, zdecydowałaby się na zmianę zawodu, a zaraz potem mężczyzny. Pocieszała się więc kochankiem. Młodszym od niej konserwatorem, o którym Hubert,choć to niewiarygodne, wiedział.
Najpierw tylko podejrzewał, natomiast kiedy już oddalili się od siebie tak bardzo, że nie było czego ratować, był pewien, że powodem jest ktoś trzeci. Przez pewien czas próbował nawet doszukiwać się źródła niepowodzenia ich związku. Najpierw sądził, że to tylko kryzys, jeden z tych, który zdarzał się małżeństwom z ponad dwudziestoletnim stażem, i to go nieco uspokajało. Postanowił przeczekać, przetrwać i postarać się być lepszym mężem, ale było coraz gorzej. Wtedy zaczął żonę baczniej obserwować, a potem śledzić. Znał Adama, tak jak i ona znała jego kolegów z biura, jednak ta dziwnie bliska zażyłość pomiędzy nimi zaczynała go dziwić.
Był zazdrosny, bo przy tamtym widział żonę uśmiechniętą, zrelaksowaną, uwodzicielską. Promieniała. Wtedy zrozumiał, że ją stracił. Dlaczego? Do tego nie doszedł. Może w momencie, kiedy Matylda stała się dorosła i samodzielna, ich wspólne życie straciło sens? A może nie było między nimi dobrze już dużo wcześniej? Wyprowadzając się, córka powiedziała im, że miała ich dosyć, że było jej w tym domu niemiło. Gdy zostali sami, czara goryczy się przelała i Hubert stał się dla żony bezwzględny, okazując jej pogardę, zwłaszcza wtedy, kiedy ją finansował. Wciąż żyli pod jednym dachem – razem, a jednak osobno, tylko pozornie tworząc związek.
*
To była pierwsza praca Matyldy. Miała być tymczasowa. Okazała się jedyna. Początkowo dobrze się w niej czuła. Była trybikiem w machinie. Świetnie znała angielski oraz podstawy niemieckiego, dlatego była dobrym materiałem na spedytora zajmującego się eksportem i importem. Solidna i stale dążąca do perfekcji, doszkalająca się, pomimo młodego wieku pięła się po szczeblach kariery. Początkowo czuła satysfakcję z pracy, zarabiała sporo. Szybko została dyrektorem regionalnym, co napawało ją i rodziców dumą. Matka promieniała, widząc córkę taką niezależną i samodzielną. Jej cel został osiągnięty, a i Matylda była zadowolona z dokonanego wyboru. Wpadła w wir pracy, oddając się jej od świtu do wieczora. Czasami jednak, kiedy rano przychodziła do biura, wydawało jej się, że wcale z niego nie wychodziła. Gdyby nie zmiana garderoby, miałaby problem z odróżnieniem kolejnego dnia. Piła pięć kaw dziennie i wypalała dwa papierosy. Mało, a i tak za dużo. Zaczęła palić w liceum, bo większość znajomych to robiła, w dodatku fajnie było chować się po kątach boiska z fajką w dłoni. Nie żeby jej smakowały, ale dzięki temu czuła się dorosła i odpowiedzialna. Za co? Nie wiadomo.
Nie zauważała, że czas przeciekał jej przez palce, że brakowało go na założenie trwałego związku czy rodziny. Gdy JKM wydzierżawiło nowe lokale w wieżowcu, którego wszyscy nazywali szklaną wieżą, ona otrzymała największe luksusowe biuro. Czasami, kiedy siedziała blisko szklanej ściany, miała wrażenie, że gdyby nie grube szyby, spadłaby wprost na ruchliwą ulicę. Obserwowała sznury samochodów i zastanawiała się: Ku czemu tak pędzą? Dlaczego wszyscy tak gnają? Za czym? Za karierą, za pieniędzmi, które docelowo mają przynieść szczęście podane na złotej tacy?
Widziała postacie w tramwajach, które niczym zjawy wpatrzone były ślepo w jakiś niewidzialny punkt. Zaprogramowane, by dotrzeć do określonego celu – do pracy lub z powrotem domu. I tak każdego dnia. Tęskniła za czasami beztroski, zwłaszcza kiedy widywała nieskażoną jeszcze pogonią za pieniądzem młodzież – trzymającą się za ręce, całującą na przystanku czy w podmiejskim autobusie. Młodych mężczyzn z gitarą spieszących się na próbę czy dziewczyny z blejtramem zmierzające na zajęcia. Nie gonili za sukcesem, pieniędzmi. I może nigdy nie będą? Artyści tego nie pragnęli, chcieli czegoś zupełnie innego, a mianowicie wolności w życiu i tworzeniu. Ona też kiedyś tego chciała. A teraz?Wyścig, wyścig, wyścig…
Dokładnie to robiła, ścigała się. Tylko z kim? Z samą sobą? Nowe, zakupione na kredyt mieszkanie, eleganckie ciuchy i drogie wakacje okupione były ogromną dawką stresu, związanego z odpowiedzialnością za podlegający jej oddział. Każdy dzień zaczynała od sprawdzania skrzynki mailowej, choć strasznie tego nie lubiła. Segregowała wiadomości i wysyłała je do odpowiednich osób, które następnie robiły oferty i odpowiadały na pytania. Liczba wiadomości przytłaczała ją, ale i tak najgorsze były przychodzące z centrali od przełożonych. Na myśl o tym jednym, który zdecydował o jej losie, aż się wzdrygnęła. Pamiętała prawie każde zawarte w nim słowo. Z treści dało się wyczytać, że szef był mocno wkurzony.
Pani Matyldo, wyniki ostatniego kwartału są więcej niż niezadowalające. Zresztą poprzedzające ten, o którym mowa, również, jak Pani dobrze pamięta. Wielokrotnie zwracałem Pani na to uwagę. Liczby mówią same za siebie!
Wracając do sedna. Jaki ma Pani plan na ich poprawę? Konkretnego nie otrzymałem, a zarys, który przedstawiła mi Pani wcześniej, jak widać, nie sprawdził się! Jeśli wyniki się nie poprawią będziemy zmuszeni wyciągnąć konsekwencje.
Jan Kupczyk
Prezes zarządu JKMlogis Warszawa
Plan naprawczy Matylda napisała naprędce i miała świadomość, że to lipa. Mieli do niej zaufanie wypracowane przez lata, więc nie cisnęli zbytnio, pewni polepszenia się sytuacji. Jednak dobrze wiedziała, że nie chodzi o zabranie premii czy zmniejszenie prowizji. Chodziło o etat. Zamknęła wieko komputera z impetem. Cud, że nie rozpadł się na kawałki.
– Cholera! – przeklęła. Miała tego dość. Nie wszystko było takie proste, jak myślał szef. Wyniki zależały od pracy zespołu, a zespół to ludzie, a ludzie to również ich życie, nie tylko zawodowe. Wystarczyło, by pojawiły się problemy u jednego czy dwóch z nich, a te leciały na łeb na szyję. – Cholera! – przeklęła po raz drugi. Przecież nie mogła mu napisać, że Ankę mąż zostawił dla młodszej i była w rozsypce, a matka Jurka umierała na onkologii, przez co ten pracował tylko w połowie wymiaru. No bo kogo to obchodzi?! Przecież liczyły się tylko wyniki. Pieprzone wyniki!
Czasami… nie, nie czasami, często miała ochotę uciec. Gdzieś. Sama nie wiedziała dokąd.
– Matylda?
Do biura weszła blada i przybita zmartwieniami Anka.
– Tak? – Matylda podniosła głowę znad komputera. Była dla kontrastu czerwona ze wzburzenia.
– Dobrze się czujesz? – zapytała koleżanka, choć domyślała się, że emocje dyrektorki są efektem otrzymanego, jak zawsze w ostatnim dniu miesiąca, maila od szefa. – Dociska nas?
– Jeszcze jak! – Matylda otuliła twarz dłońmi. – W końcu mnie wywali.
– Dlaczego ciebie? To my nawalamy… – Usiadła na krześle przy dużym biurku szefowej.
– Daj spokój, dobrze wiesz, że ja za wszystko odpowiadam.
– Wiem. I jeszcze ten klient z Bydgoszczy! – Anka kręciła głową z niedowierzaniem. – Gdyby nie jego bankructwo, wyszlibyśmy na swoje. Kto mógł przewidzieć, że tak szybko zamknie taką ogromną firmę? Był naszym ważnym klientem, gwarantował stabilizację. A teraz? Do kitu!
– Właśnie.
– Dobra – wstała – idę szukać nowych importerów. – Nabrała rumieńców, zapominając na moment o swoich prywatnych kłopotach.
– Powodzenia, trzymam kciuki.
Po otwarciu wieka laptopa treść maila zakłuła w oczy. Ale bywały w pracy także chwile chwały. Za dobre wyniki centrala potrafiła hojnie nagradzać. Nierzadko wysokimi premiami, zakupem nowego sprzętu biurowego dla lepszego komfortu pracy, wyjazdami integracyjnymi czy nowym służbowym samochodem. Tylko co z tego, skoro gdy tylko te spadały, to dostawało się w łeb jak obuchem takim właśnie mailem.
Tą huśtawką Matylda była wykończona. Zwyczajnie miała dość! Dlatego w dwudzieste ósme urodziny, zanim udała się na kolejną wizytę u psychologa, u którego zrzucała z barków nagromadzone napięcie niczym wór piachu, podjęła decyzję, że ucieknie na wieś i zostawi to wszystko.
Następnego dnia zaczęła pracę nie od czytania maili, a od wpisania w wyszukiwarce frazy: dom na wsi sprzedam.
Pokazało się kilkadziesiąt ofert z różnych regionów Polski. Zakręciło jej się w głowie. Zaczęła przeglądać je tak zachłannie, jakby był to portal z pysznym jedzeniem albo modnymi ciuchami. Zawęziła poszukiwania do Wielkopolski, bo wyprowadzka w góry czy na Mazury nie wchodziła w rachubę. Bez względu na wszystko rodziców chciała mieć blisko. Wyznaczyła zasięg stu kilometrów. Ofert było wiele i zaskakiwały różnorodnością. Najczęściej były to stare i zniszczone domy, opuszczone przez ludzi, którzy w odróżnieniu od niej mieli dosyć wsi i uciekali do miasta w poszukiwaniu lepszego życia, albo te, które były spuścizną po przodkach. Matylda zatraciła się w poszukiwaniach. Praca zeszła na drugi plan, pomimo że pojawiająca się na dole ekranu chmurka ukazywała kolejne wchodzące na skrzynkę maile. Powinna je szybko odczytać, ale chyba po raz pierwszy w życiu miała to w nosie.
Wchodząc w interesujące ją oferty, trafiła wreszcie na tę najbardziej dla niej atrakcyjną. Dom usytuowany był blisko lasu, oddalony od najbliższego sąsiada około kilometra, a od reszty wsi o dwa. Obok znajdował się mały staw i duża stodoła, częściowo murowana, oraz rząd małych pomieszczeń gospodarczych. Na środku podwórza stała pompa. Ze wstawionych zdjęć wywnioskowała, że gospodarstwo opuszczono dawno temu, bo roślinność rozrosła się tak, że nie widać było granicy pola, ogrodu czy podwórka. Domek z dwuspadowym dachem był niewielki, obłożony czerwoną, już wypłowiałą i omszoną dachówką, z czterema oknami i starymi drewnianymi drzwiami. Z opisu wynikało, że liczył około osiemdziesięciu metrów kwadratowych z potencjałem na sto dwadzieścia, gdyby zaadaptować poddasze. Teren działki okalał płot, z którego wypadła część sztachet, przez co wyglądał jak szczerbaty. Lokalizacja pasowała Matyldzie idealnie, bo wieś Grzebienisko znajdowała się tylko siedemdziesiąt kilometrów od miasta. Nie zwlekając, chwyciła za telefon.
– Tak, interesuje mnie – potwierdziła sprzedającemu. – Kiedy? – Spojrzała na stojący na biurku kalendarz, bez którego jej życie byłoby chaosem. Miała w nim zapisane wszystko począwszy od spraw zawodowych po przyziemne, takie jak wizyta u lekarza, spotkanie z przyjaciółmi, rodziną, urodziny, imieniny bliskich i sto innych. – Dobrze, sobota, około piętnastej.
W rozmowie telefonicznej sprzedający potwierdził, że gospodarstwo stało opuszczone od lat i było schedą po dziadkach, ale nie zamierzali go zatrzymać.
– Matylda! – Rozpromieniona Anka wpadła do biura z zamiarem oznajmienia świetnej nowiny. – Mam nowego klienta! – trajkotała.
– Wspaniale! – Matylda wykazała entuzjazm, uświadamiając sobie, że ciągle była w JKM, w realnym świecie, chociaż przez moment, w marzeniach, znajdowała się już na wsi i stąpała boso po trawie.
– Słuchaj! – Przyjaciółka była podekscytowana. – To człowiek, który produkuje w Chinach bieliznę dla znanej sieciówki. To nasza wielka szansa. Wkurzył się na dotychczasowego importera, bo nawalił z terminem. Więc mamy go!
– Świetnie! – pochwaliła ją Matylda, jednocześnie uświadamiając sobie, że było jej to zupełnie obojętne.
Miałam uciekać. Tak! Zdecydowanie uciekać – pomyślała. – Muszę to wszystkim oznajmić– postanowiła. Tymczasem jednak jeszcze jakiś czas musiała skupić się na pracy. I tak zrobiła, choć już nie tak intensywnie jak kiedyś.
– Co będziesz robić? – pytali znajomi, kiedy kilka tygodni później oświadczyła, że rzuca pracę, zanim to „praca” wyrzuci ją. – Obrabiać stare graty?
Drwili, chociaż jeszcze niedawno zachwycali się szafą, którą odrestaurowała. Mimo to podobne zajęcie uważali za totalnie głupie, możliwe do tolerowania wyłącznie jako hobby.
– Na tym da się zarobić! – broniła pomysłu.
– Chyba żartujesz! Zapomniałaś, ile zarabiasz jako szefowa w korpo? – prychnęła Agata.
– Nie, nie zapomniałam, ale jeszcze parę dni temu proponowałaś mi za moją folkową półkę całkiem niezłą kwotę. Pomnóż to, bo klientów na takie meble nie brakuje.
– No nie wiem. – Koleżanka zwątpiła w siłę swoich argumentów.
– Poza tym ważne jest moje zdrowie psychiczne. Po tych kilku latach tutaj mam dość.
– Pewnie, ja też bym miała – przytaknęła druga, która od kilku miesięcy miała chrapkę na stanowisko koleżanki i cały czas czekała, aż powinie jej się noga. Teraz ziściła swoje plany. Kiedy tylko Matylda złożyła rezygnację, Jola awansowała i zajęła jej miejsce.
*
Słońce nie dawało za wygraną, lecz wspomnienia tak bardzo pochłonęły Matyldę, że nie zauważyła, iż siedziała w jego promieniach prawie godzinę. Zmoczyła spieczone ramiona lodowatą wodą z pompy. Poczuła natychmiastową ulgę. Weszła do domu, który – choć był bardzo stary – pachniał świeżością odmalowanych ścian, wycyklinowanych podłóg i odrestaurowanych mebli. Nie zamierzała już wracać do szopy, miejsca jej aktualnej pracy. Tak, nazywała to pracą, chociaż wszyscy na początku śmiali się z jej pomysłu.
Usiadła przy starym drewnianym biurku, lecz zanim uchyliła wieko laptopa, spojrzała przez okno, za którym rozpościerał się widok na podwórko. Widziała rosnące wokół niego pochylone stare dęby, których liśćmi poruszał letni wietrzyk, oraz biegające po nim cztery szalone kury, wyglądające jakby ciągle sobie dokuczały. Uśmiechnęła się. Otworzyła skrzynkę mailową – była pusta, biorąc pod uwagę to, że spam to nie wiadomości.
Westchnęła z ulgą.
Weszła na bloga, na którym umieściła kolejne zdjęcia odnowionych mebli. Była z siebie zadowolona. Zajęcie to dawało jej ogromną satysfakcję, a klientów nie brakowało, bo media społecznościowe ułatwiały jej dotarcie do szerokiej liczby odbiorców. Jako była szefowa sprzedaży dobrze wiedziała, że bez porządnej reklamy w mediach nie stworzy dobrze kojarzonej marki. Utworzyła więc konta na wszystkich dostępnych platformach i forach, a wieczorami pokazywała na nich efekty swojej pracy. Robiła zdjęcia, nakręcała filmiki z postępów prac, sporządzała tutoriale, urządzała konkursy. Pozytywnych, bliskich zachwytu komentarzy pod zdjęciami nigdy nie brakowało. Zapytania o ceny spływały szerokim strumieniem, co skutkowało dużą ilością zamówień.
Z czasem stworzyła wielotysięczną grupę obserwujących, dzięki czemu mogła wchodzić z nimi w interakcje. Zanim zabrała się za odnawianie, umieszczała na stronie surowy mebel i czekała na sugestie obserwatorów lub indywidualne zamówienia, bo często klient życzył sobie konkretny kolor. To było bezpieczniejsze i minimalizowało ryzyko niezadowolenia. Czasami zainteresowani prosili, by puściła wodze fantazji, a kiedy pokazywała efekt końcowy tego szaleństwa, zachwytom nie było końca.
Uśmiechnęła się na wspomnienie początku przygody z renowacją, która zaczęła się ponad dwa lata wcześniej. Pomimo zmęczenia pracą w korporacji, która pochłaniała ją od rana do wieczora, przede wszystkim pragnęła tworzyć, cokolwiek to w tamtym momencie znaczyło. Okazja nadarzyła się sama. Pewnego dnia ktoś wyrzucił na śmietnik niewielką komodę. Była podniszczona, z wytartą od użytkowania warstwą wierzchnią. Ogólnie stan mebla nie wskazywał na to, by mógł się jeszcze komuś przydać, ale Matylda potrafiła rozpoznać drewno, dlatego że jej matka nie uznawała mebli z płyty. Dokładnie wtedy, kiedy przechodziła obok śmietnika, narodził się pomysł odnawiania mebli.
Może nie miał on nic wspólnego ze sztuką, której chciała się oddać za młodu, ale był przejawem chęci stworzenia czegoś pięknego. Chciała podarować tej komodzie staruszce drugie życie i wesprzeć proekologiczne idee, które wyznawała. Wstydziła się jednak zabrać mebel za dnia, więc poczekała do wieczora, przez co tamta sobota wyjątkowo jej się dłużyła. Co chwilę spoglądała przez okno, czy mebel jeszcze tam stał, chociaż szczerze wątpiła, by mógł się komuś na coś przydać. Nie mogła jednak wykluczyć, że ktoś nie weźmie go po prostu na opał. Na szczęście ten scenariusz się nie ziścił.
Około dwudziestej, czując się trochę jak złodziejaszek, poszła pod śmietnik. Najpierw przeniosła do mieszkania szuflady, a potem główną konstrukcję – tak stała się właścicielką pierwszego starego mebla. Postawiła go w salonie i czekała na inspirację. Miała już pewien pomysł, ale by go zrealizować musiała dokonać oględzin, a mianowicie sprawdzić, czym został pokryty. Kojarzyła dwie metody: lakierowanie i politurowanie. Matka zawsze o tym wspominała, kiedy kupowała kolejny mebel. Politurowany – to słowo szczególnie utkwiło jej w głowie. Ale co to właściwie znaczyło? Otworzyła laptopa. Wpisała: renowacja mebli, a zaraz potem: politura, po czym zaczęła studiować teksty. Dobrze, że była dociekliwa, bo nie sprawdzając tego, mogłaby zniweczyć własną pracę.
Poradnik wyraźnie wskazywał, że przy renowacji drewnianych mebli pierwszym krokiem powinno być rozpoznanie warstwy wykańczającej mebel, ponieważ od tego zależeć będą dalsze prace renowacyjne oraz wybór produktu do impregnacji. Matylda, by sprawdzić, czy miała do czynienia z meblem lakierowanym czy politurowanym, zgodnie z zaleceniami potarła w mało widocznym miejscu powierzchnię mebla wacikiem nasączonym spirytusem. Na szczęścia miała w kuchni alkohol, który został po tym, gdy robiła ciasto, które i tak nie wyszło.
Skrupulatnie zabrała się do analizy. Instrukcja wyjaśniała, że jeśli wacik jest czysty i na powłoce nie ma żadnych śladów, to oznacza, że mebel był lakierowany. Jeśli wacik będzie się lepić i zabarwi się na kolor mebla, a miejsce przetarcia stanie się białawe, to znak, że mebel był politurowany. Okazało się, że przyniesiona ze śmietnika komoda była tylko lakierowana. Matylda ucieszyła się, bo dalsze wskazówki sugerowały, że na taki mebel po dokładnym oczyszczeniu może nanieść dowolny produkt wykończeniowy, a dokładnie taki miała zamysł. Gdyby okazał się politurowany, musiałaby ponownie użyć politury, na co nie miała ochoty. Czuła przypływ emocji. Już wiedziała, co z nim zrobi. Musiała tylko urządzić w mieszkaniu coś na kształt miniwarsztatu. Była gotowa poświęcić na to jeden pokój ze swojego M2.
Do nocy studiowała jeszcze oferty dotyczące rodzajów farb, kolorów i metod ich nakładania. Szukała w internecie miłośników przywracania starym rzeczom nowego wyglądu, a w niedzielę wybrała się do marketu budowlanego, by zakupić niezbędne przedmioty. Od razu udała się do działu, w którym kupiła szlifierkę, tarcze, papier ścierny i wiele innych potrzebnych przyrządów. Nabyła też porcelanowe gałki do szuflad, no i ostatecznie zdecydowała się na wybór farby kredowej w kolorze białym. Postawiła na neutralny, bezpieczny kolor, zwłaszcza że miała to być jej pierwsza przygoda z odnową.
I tak zamiast biegać czy uprawiać inny sport, spędzała czas, pracując nad renowacją komody, która po kilku dniach została ukończona, a efekt zaskoczył nawet Matyldę. Mebelek prezentował się świetnie i pasował zarówno do nowoczesnego, jak i klasycznego wnętrza. Postawiła komodę w sypialni, by co rano cieszyć się jej widokiem. Od tamtego czasu renowacji mebli poświęcała się bez reszty. Po pracy w biurze dalej pracowała, tylko że brudząc swoje dłonie i niszcząc paznokcie, ale za to ratując niechciane przedmioty.
W jej mieszkaniu pojawiały się kolejne półki, małe stoliczki, a nawet szafa. Zaopatrywała się w sklepach ze starymi meblami przywożonymi z zagranicy, tymi, których pozbywano się w związku z remontem czy likwidacją mieszkań socjalnych. Takich graciarni pod Poznaniem było wiele. Wszystko, co mieściło się do jej samochodu osobowego, przywoziła sama, większe przedmioty za dopłatą dowoził sprzedawca. Nowa pasja dostarczała jej satysfakcji, o wiele większej niż praca w firmie. Odkąd zaczęła się tym zajmować, wizyty u psychologa stały się rzadsze, bo takie zajęcie okazało się całkiem skuteczną i odprężającą terapią. Gdy zaś pojawili się klienci, zaczęła myśleć o własnej firmie. Mail od dyrekcji, który wyprowadził ją z równowagi i sprawił, że jej psychika i ciało nie były w stanie znieść więcej nacisków, był niejako kropką nad „i”. Wtedy, dwa lata temu, powzięła życiową decyzję o ucieczce z miasta, a gdy stanęła na podwórku gospodarstwa w Grzebienisku, po prostu wiedziała, że to jest jej miejsce na ziemi. Widziała w tym siedlisku potencjał, a stojąca blisko domu obszerna stodoła była idealna do wykonywanego przez nią zajęcia. Lokalizacja była wręcz idealna do realizowania pasji i rozwijania firmy, jaką zamierzała stworzyć. Na tym opustoszałym podwórku stała też skorodowana, ale oryginalna w kształcie pompa.
To mój zakątek – pomyślała i właśnie tak zamierzała nazwać swoją firmę.
Kilka tygodni później kupiła gospodarstwo ze stodołą i stawem za cenę zbliżoną do wartości poznańskiego mieszkania. Nad wejściem do szopy zawiesiła duży, drewniany, bielony szyld, na którym farbą w kolorze lazuru napisała: Zakątek Matyldy. Napis zdobiły malowane maki i chabry. Widząc to, matka pukała się w głowę z dezaprobatą, doszukiwała się błędu w decyzji życiowej córki. Cały ten plan jej się nie podobał. Zmianę pracy jeszcze by zniosła, ale przeprowadzkę nigdy! Tylko ojciec skrycie wspierał Matyldę.
*
Usiadła w saloniku z zimnym napojem w dłoni, zastanawiając się, jakiego koloru użyć do rzeźbionej półki, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Odsunęła włosy z karku, bo nawet spięte mocno grzały. Wstając, lemoniadę odstawiła na stolik.
– Witaj, Marcinie. – Uśmiechnęła się do stojącego w progu mężczyzny.
– Cześć, mogę wejść? – Zawsze pytał, chociaż znali się od ponad roku i lubili spędzać ze sobą czas.
– Jasne, napijesz się czegoś? Upał jest dzisiaj wyjątkowo dokuczliwy.
Nalała wody do dzbanka, zaprawiła ją miętą i plastrem cytryny. Dodała też kostki zamrożonego soku malinowego.
– Dzięki. – Wypił jednym haustem niemal całą zawartość szklanki, którą mu podała. – Przyniosłem ci sadzonki.
– Znowu? Rozpieszczasz mnie.
– Oj tam. Po prostu się rozrastają, więc chętnie się nimi dzielę, a ty masz jeszcze sporo miejsca do zagospodarowania.
– To prawda. A gdzie Nadia?
– Koleżanka, ta Julka od sklepowej – tłumaczył – ma dzisiaj urodziny, więc zaprosili Natkę na tort.
– Wspaniale! No dobrze, to gdzie posadzimy te kwiaty?
Wyszli przed dom. Matylda uwielbiała zapach wiejskiego powietrza i lekki wiaterek, który zawsze, bez względu na porę roku, czuć było na werandzie tak, jakby przechodził tamtędy jakiś wietrzny tunel. Zeszli po schodach zbudowanych z czerwonej cegły, wokół których rosły kwiaty. Już potrafiła je nazwać, chociaż kiedy się tam osiedliła, nie miała o żadnym z nich pojęcia. Była wykształcona, znała dwa języki obce i cały zasób słów związanych z biznesem i ekonomią, takich jak akredytywa, faktoring, akcyza, fracht, outsourcing, ale jak wygląda azalia, dalia czy nasturcja nie miała zielonego pojęcia.
– Zdziałałaś tutaj cuda! – Marcin rozejrzał się wokół. – Tyle lat to miejsce dosłownie straszyło. A teraz… Raj.
– To fakt.
– Przed tobą pojawiali się potencjalni nabywcy, ale nikt nie zdecydował się na zakup, widząc ogrom pracy, jaką trzeba tu było włożyć. Ciebie jednej on nie odstraszył. – Uśmiechnął się.
– Bo widzisz, Marcin… – szli powoli ścieżką w stronę stawu – ja widziałam w nim potencjał i chociaż zielsko sięgało do pasa, wyobraźnia podpowiadała mi, że może tu być pięknie.
– I jest. Pamiętam doskonale, kiedy zobaczyłem busa, na którym widniał napis „przeprowadzki”. Pomyślałem, że gospodarstwo kupił ktoś bardzo odważny i pracowity. Sądziłem, że zechce mieć tutaj daczę, wiesz… taki dom letni. Że to rodzina z małymi dziećmi, która będzie w weekendy lub latem uciekać z miasta na łono natury. I tu częściowo miałem rację, ktoś uciekł. Ty.
– Tak, miałam serdecznie dosyć miasta i mojej pracy.
– A młodzi tak do miasta uciekają.
– Każdy szuka swojej drogi…
Doszli do stawu. Zachwycała się czystością wody oraz piękną roślinnością wokół niego. Rosły tam: kaczeńce, tatarak, tawułki i fioletowa trzykrotka pięknie kontrastująca z zielenią. Cała paleta barw. Nie wiadomo dlaczego, ale zawsze, kiedy spacerowali blisko akwenu, Matylda czuła, że Marcin nie lubił tego miejsca. Zamyślał się przy nim tajemniczo. Zastanawiała się, czy może bał się wody, nie potrafił pływać i miał w związku z tym jakieś traumatyczne wspomnienia. Nie chciała dociekać, tym bardziej że nigdy nie sprzeciwiał się spacerom w jego stronę.
– Patrz, łubin. Kocham ten kwiat. Kiedy zaczynałam tutaj prace ogrodowo-porządkowe, zaznaczałam ukwiecone miejsca wysokim kijkiem wbitym w ziemię. Bałam się, że gdy przekwitną, stracę je z oczu i niechybnie skoszę.
– Sprytnie!
– Tym sposobem uratowałam niejeden zielony skarb. Początkowo nie wiedziałam, jak je nazwać, ale wiesz, zapisałam się do internetowej grupy miłośników ogrodu.
– O!
– Tak. Można tam zapytać o każdą roślinę.
– Ale jak zapytujesz, skoro nie wiesz, o co pytać? – Marcin nie rozumiał.
– Robię zdjęcie i wtedy znawcy rozpoznają roślinę, a nawet informują, jakie warunki lubi.
– Nieźle!
Matylda jeszcze nie przyzwyczaiła się do tego, że ludzie ze wsi potrafili żyć bez internetu, a raczej do tego, że nie dominował on ich życia.
– W sumie nieźle! – Uśmiechnęła się.