Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna jest poznanianką. Po ukończeniu studiów medycznych poszukuje swojej drogi zarówno tej zawodowej jak i uczuciowej. Jako pełnoletnia osoba, dowiaduje się, że jej matka jest córką oficera SS, zastrzelonego pod koniec wojny podczas akcji. Alexander Langer był oficerem, który podczas wojny zajmował się katalogowaniem i grabieżą polskich dzieł sztuki. By przywrócić równowagę wyjeżdża na misję medyczną do Algierii. W czasach komunistycznej Polski, gdzie swobodne podróżowanie było niemożliwe, ona wyrywa się do Afryki. Poznaje nowych ludzi, ich zwyczaje oraz kandydata na nowy związek. O poprzednim próbuje zapomnieć. Po trzech latach wraca do Polski. Wdaje się w romans, który burzy jej spokój i powoduje wyrzuty sumienia. Postanawia szybko skończyć tę farsę. Leczy rany w nowym związku z Markiem, zastępcą dyrektora szpitala. Człowiekiem nieskazitelnym, uczciwym i uroczym. Szybko zostaje jego żoną i matką dwójki dzieci. Życie Anny zyskuje stabilizacją, lecz pozbawione jest uniesień. Takie jednak jej odpowiadało. Mąż był partnerem, a algierska Aje przyjaciółką na zawsze, dzięki systematycznie płynącej z dalekiego świata korespondencji.
Jednak Anna ciągle za czymś tęskni. Za powietrzem Afryki? Za ekstazą w związku? Za przyjaciółką? Czy ją jeszcze zobaczy... Wielowątkowa akcja wciąga od pierwszych do ostatnich stron.
***
Inspirowana autentycznymi zdarzeniami książka rysuje nam fikcyjną rodzinę Bonieckich, której dzieje są dramatyczne, a zarazem charakterystyczne nie tylko dla Polaków, ale też Europejczyków.
Splecione losy bohaterów najnowszej książki Magdaleny Ludwiczak opisują nam czasy wojny oraz trudne lata powojenne, kiedy pozornie wszystko wracało do normy. Autorka dotyka także wątków związanych ze sztuką, poszukując wraz z bohaterką zagrabionego podczas wojny dzieła. Powieść tę czyta się z zapartym tchem utożsamiając się z jej bohaterami. Każdy z nas znajdzie w niej ułamek swojej własnej, narodowej historii.
Kinga Rypińska, malarka/ilustratorka, Australia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Magdalena Ludwiczak
Warszawa 2023
Projekt okładki: Mikołaj Nowak
Redakcja, skład i łamanie: WLBP
Korekta: Aleksandra Sitkiewicz, Maja Szkolniak
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Patronat honorowy:
Biblioteka Publiczna im. Jana D. Janockiego Międzychód
Miasto i Gmina Międzychód
Patronat:
Warszawska Kulturalna
Recenzje Agi – nietypowerecenzje.blox.pl
Zaczytana do samego rana – blog
Miłość do czytania – blog
Kropeczka Moja – blog
ISBN: 978-83-66945-57-9
Taka to już natura nasza,
że tęsknota ciągle wraca.
W sercu specjalną szufladę mamy,
by w niej przechowywać nostalgię
i wciąż świeże jej stany…
M.L.
Jesień zbliżała się wielkimi krokami. Pięćdziesięcioośmioletnia Anna siedziała na tarasie i obserwowała zachód słońca, tak pięknie kolorowy jak tandetna widokówka z wakacji nad Bałtykiem. Ale lubiła ten rodzaj tandety. Ten widok to jeden z powodów, dla którego nie sprzedała domu po dziadkach. Takich zachodów nie widziała nigdzie. Może w Algierii? „Nie, tamte nie były tak piękne” – pomyślała.
Na kolanach położyła wzorzysty, bardzo stary koc, po mamie. Było jej smutno. Ten dzień nie należał do szczęśliwych. Czuła się samotna. To dzień, w którym zaczynała uświadamiać sobie wszystko to, co umknęło jej w natłoku codziennych zajęć przez czterdzieści lat dorosłego życia.
Od czterech tygodni przyzwyczajała się do samotności. Jej mąż, Marek, przebywał w szpitalu podłączony do aparatury podtrzymującej życie, po bardzo wyniszczającym organizm wylewie. Miała nadzieję, że z tego wyjdzie – taką, jaką mają ludzie wierzący w cud. Ona jednak była lekarzem, a lekarze nie wierzą w cuda, tylko w naukę. Szanse na wyzdrowienie były praktycznie równe zeru.
Trzydziestego września przegrał walkę o życie.
Przez dwadzieścia lat był zastępcą dyrektora szpitala publicznego, kolejne piętnaście dyrektorem prywatnej kliniki chirurgii plastycznej, co tylko zwielokrotniło codzienną dawkę stresu. Przez większość życia przeklinał los, że nie dane mu było zostać stolarzem. Od małego coś strugał, heblował, skręcał. Był jednak bardzo uzdolniony, co szybko zauważyli nauczyciele, ustawiając mu wysoko poprzeczkę, podsycając jego ambicje w kierunku bycia „kimś”. Rodzice wspierali go w tych planach, ciesząc się, że będzie pierwszym tak dobrze wykształconym człowiekiem w rodzinie. Z czasem zlikwidowali jego przydomowy warsztat stolarski, pozbawiając go tym samym przyjemności tworzenia.
Dopiero po ślubie z Anną stworzył go na nowo, w garażu. Anna nie miała nic przeciwko temu. Lubiła schodzić do męża, czuć zapach struganego drewna i dotykać leżących na podłodze wiórów w kształcie muszelek, wśród których Marek brodził niczym w śniegu. To był jego świat, ten prawdziwy, w nim czuł się dobrze i komfortowo.
Nie było go już ani na tym świecie, ani w żadnym innym. No, może w niebie. Anna rozejrzała się wokół siebie. Na środku salonu stał stół, a w kącie komoda, obydwa sprzęty wykonane przez Marka. Podeszła do mebli, pogładziła je, jakby pieszcząc chropowaty od zarostu policzek męża. Pod palcami czuła pierwotną strukturę drewna – taką lubił zostawiać. „Surowizna” – tak nazywał wszystko, co pięknie skomponowała natura. Otworzyła szufladę, wysuwając ją z pewnym trudem. Na jej dnie leżał album. Wróciła z nim na taras. Słońce było już tak nisko, że została po nim tylko żółtoróżowa łuna. Zrobiło się chłodno. Zapaliła świece osadzone na drewnianych postumentach, gdy usłyszała wibrujący telefon, wyciszony na czas pogrzebu.
– Jak się czujesz, mamo? – Zatroskany głos córki podziałał jak balsam.
– Chyba dobrze – odpowiedziała mało przekonująco.
– Mówiłam, że zostanę z tobą. – Joanna była zdenerwowana.
– Chciałam być sama córeczko, przemyśleć wszystko, powspominać.
– Mogę przyjechać… – Nie dawała za wygraną. Od matki dzielił ją dystans pięćdziesięciu kilometrów.
– Nie trzeba. Muszę się położyć – skłamała, by szybko móc wrócić na taras.
– Dobranoc, mamo.
Słońce schowało się już za horyzontem, by dawać ciepło innym ludziom, na innej półkuli, jednak niebo było jeszcze pięknie rozświetlone.
Album Anna otrzymała od matki, która pieczołowicie dbała o fotografie, a ponieważ była jedynaczką, pozostał właśnie w jej posiadaniu. Z pierwszej strony czarnej karty spoglądali na nią jej rodzice, Mateusz i Agata Bonieccy. W dniu ślubu. Tacy młodzi i dojrzali zarazem. W ich oczach można było wyczytać szczęście, ale i pewnego rodzaju strach. Wiedziała dlaczego. Matka opowiedziała jej historię swojej miłości i pochodzenia, ale dopiero wtedy, gdy Anna była już dorosła. Ukrywali z mężem tę tajemnicę bardzo długo, by chronić rodzinę przed szykanami. Czas wojny był ciągle mało odległy, a rany niezagojone. Wspomnienie wojny wciąż burzyło krew w żyłach tym, którzy ją przeżyli. Powojenne lata były pełne nienawiści do Niemców.
*
W Berlinie było niespokojnie, pewność wygrania wojny wśród Niemców słabła. Agatha nie interesowała się wojenną zawieruchą, nie dociekała ani jej przyczyn, ani słuszności. Walka toczyła się jakby obok niej. Dziewczynka miała czternaście lat i od trzech mieszkała z babcią Hanną – po tym, jak ojciec uznał, że tak będzie dla niej lepiej. Sam w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku został oddelegowany do Polski, by zająć się selekcją dzieł sztuki, które miały zostać przetransportowane na teren Niemiec. I tak Alexander Langer wraz z żoną Emmą spakowali się w ciągu jednego dnia i spełniając rozkaz, wyprowadzili się z Berlina do Poznania, zostawiając córkę z babką.
Dziewczynka czuła się porzucona i niekochana. Matka i ojciec nawet nie odwrócili się, by uściskać zapłakaną dziewczynę. On szedł wyprostowany, a niżsi rangą żołnierze salutowali mu pokornie. Rodzice wsiedli do wojskowej terenówki i odjechali. Od tamtego czasu pisali tylko listy i choć ojciec, od czasu do czasu, bywał w Berlinie, nigdy córki nie odwiedzał.
Babka czytała prasę, słuchała radia, lecz nie przekazywała i nie tłumaczyła wnuczce, jakich rozmiarów nabrała wojna i jaki może być jej koniec. Obawiała się bowiem, co ten koniec będzie za sobą niósł. Nie cieszyły jej ani sukcesy Niemców, ani upadek państw zajętych przez Trzecią Rzeszę. Słyszała o masowych zagładach ludzi, o niszczonym narodzie żydowskim. Hanna Gunter była rodowitą Niemką, prawdziwą Aryjką, lecz nigdy nie popierała strategii i poczynań Hitlera. Nie mogła jednak mówić o tym głośno. Należało być posłusznym i podporządkowanym. Hanna robiła wszystko, by Agatha nie odczuwała skutków wojny, dlatego zarzuciła przed wnuczką kurtynę obłudy. Obłudy w słusznej sprawie – jak sobie tłumaczyła.
Hanna wiedziała, że niemieckie dzieci „programuje się” na niszczenie wroga, bez względu na to, czy był nim faktycznie, czy nie. Podejrzliwość i szpiegostwo zdarzały się nawet wśród Niemców. Hanna chciała równoważyć te skrajne emocje, więc kiedy wnuczka wracała do domu słuchała z nią muzyki, rysowała i uczyła gry na pianinie. Dziewczynka interesowała się sztuką. Agatha posiadła tę wrażliwość po ojcu, choć czasami zastanawiała się, jak to jest możliwe, by być wrażliwym na sztukę, a nieczułym na ludzi i własną córkę. Alexander Langer był historykiem sztuki, który w szczególności ukochał sobie Van Gogha. W ich domu wisiało kilka niewielkich obrazów współczesnych malarzy, a na półkach zalegały albumy z biografiami najznamienitszych.
Alexander przekroczył próg mieszkania Hanny jesienią tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Wyglądał poważnie i obco. Sylwetka była naprężona jak do salutowania, a wojskowe buty lśniły jak lustra. W krótkich słowach poinformował teściową, że był zdać w dowództwie raport dotyczący postępów w wywożeniu dzieł sztuki, po czym kazał córce natychmiast się spakować, bo zabierał ją ze sobą do Poznania. Babka była zrozpaczona, ponieważ zięć najpierw zabrał jej córkę, a następnie wnuczkę.
Dziewczynka była rozdarta, bo zostawiała ukochaną babcię, a jednocześnie cieszyła się, że odzyska matkę.
– Babciu, wrócę do ciebie. – Łzy płynęły jej po policzkach, gdy ściskała ukochaną, siwą kobietę.
– Wiem kochanie, wiem. Nie zapominaj o mnie, nie zapominaj, kim jesteś.
– Obiecuję.
– Do widzenia. – Alexander sprawiał wrażenie niewzruszonego. – Emma jest chora, to konieczność – próbował tłumaczyć nagłe wyrwanie córki spod opieki teściowej.
– Czy to coś poważnego? – Kobieta zaniepokoiła się o los córki i zbladła jeszcze bardziej.
– Idź do samochodu – nakazał córce. – Tak. Emma ma raka i potrzebuje opieki. Prosiła o widzenie z Agathą. Lekarze nie dają jej żadnych szans, rokują, że wiosny nie dożyje.
– Dlaczego jej nie przywiozłeś? – Hanna nie nadążała wycierać łez. – Dlaczego!?
Dotknął jej ramienia. Przez chwilę tak krótką, że żaden z asystujących mu żołnierzy nie mógł tego zauważyć, w jego oczach można było dostrzec przygnębienie. Zasalutował teściowej, odwrócił się na pięcie i odszedł w kierunku samochodu.
– Do widzenia, wnuczko… – Hanna stała w rozpaczy, kiwając jeszcze do widniejącej za szybą dziewczyny. Kiwała nawet wtedy, gdy samochód już dawno zniknął za rogiem.
Agatha cały czas patrzyła przez okno, jakby chciała zapamiętać każdy kawałek drogi, każdy zakręt, każdy lasek i zagajnik, które miałyby wytyczyć jej późniejszą, powrotną drogę. Jednocześnie wstydziła się pokazać ojcu swoje łzy, które nie przestawały płynąć.
– Jak się czujesz? – Dopiero przed Poznaniem, po czterech godzinach wspólnej jazdy, Alexander zaszczycił córkę zaczątkiem konwersacji.
– Dobrze.
– Nie wyglądasz na „dobrze”.
– Ty również. – Zdobyła się na odwagę, by powiedzieć, co zauważyła ukradkiem. Ojciec nie odzywał się przez chwilę, wydawał się zdenerwowany. Niespokojnie wiercił się na siedzeniu i nerwowo pocierał dłonie.
– Jak śmiesz!? – powiedział do niej jak do żołnierza.
– Przepraszam.
– Matka jest chora, potrzebuje cię. Zajmiesz się nią, bo ja mam zbyt dużo pracy. – Wydał rozkaz.
– Jak bardzo jest chora? Czy wojna skończy się niedługo? Kiedy wrócimy do prawdziwego domu, do Berlina? – Natłok skumulowanych pytań wysypał się z niej jak z worka.
– Jesteśmy na miejscu. – Nie odpowiedział na żadne z nich. Samochód zaparkował przed ogromną kamienicą, z kilkoma balkonami o kutych, secesyjnych poręczach.
Agatha niepewnie weszła do obcego dla niej mieszkania. W łóżku, w salonie, blisko kaflowego pieca, leżała matka.
– Mamo! – Podbiegła i spontanicznie rzuciła się matce w ramiona. Obie bardzo za sobą tęskniły, na co dzień skutecznie tłumiąc te uczucia.
– Córeczko, jak wyrosłaś! Jesteś prawie dorosła!
– Mamo, tak tęskniłam… – Agatha zauważyła chude, schorowane ciało matki, lecz nie dała tego po sobie poznać.
– Ja też. Wybacz, że nie pożegnałam się z tobą tak czule, jak na to zasługiwałaś. Moje serce tak bardzo krwawiło, że nie byłam w stanie spojrzeć ci w oczy. Musiałam podporządkować się rozkazowi, który wydano ojcu. Musiałam… – Emma osłabła z nadmiaru przeżyć. Agatha otuliła mamę kołdrą i podnosząc spontanicznie rzuconą torbę, podeszła do ojca.
– Co jest mamie? – zaatakowała go, gdy stał w jadalni ze szklanką whisky.
– Umiera. – Upił spory łyk trunku.
– Jak to…? – Agatha usiadła na zimnym krześle.
– Ma raka. Lekarze nie dają żadnych szans.
– Może w Berlinie by ją wyleczyli! Dlaczego ją tu trzymasz!? Przez głupią wojnę? – Rzuciła się na niego z pięściami, jakby chciała mu zadać tyle samo cierpienia, ile przechodziła matka, a tym samym ona. Biła za czas, który ukradła jej wojna, za czas, który powinna była spędzać z mamą ucząc się kobiecej natury, etykiety i stylu, a przede wszystkim miłości.
– Przestań! Dziecko! Przestań. – Chwycił ją za szczuplutkie nadgarstki i przytulił do siebie. – Przepraszam cię. Przepraszam. Co się z nami stało?
Pierwszy raz widziała, jak ojciec płakał. Prawdziwymi łzami. Stali tak przytuleni, po raz pierwszy od czasu, gdy skończyła dziesięć lat. Poczuła ulgę. „On mnie chyba jednak kocha…” – pomyślała.
Rano obudziło ją zamieszanie w holu. Nie wiedziała, co się dzieje. Przychodzili i wychodzili jacyś oficerowie w idealnie dopasowanych mundurach, zostawiali lub wynosili przedmioty z sąsiedniego mieszkania. Gdy odeszli, a poznała to po odgłosie ciężkich, wojskowych butów, założyła szlafrok i poszła do mieszkania obok.
– Tato…
– Co tu robisz?
– Mama powiedziała, że masz tu pracownię, czy coś w tym stylu.
– Tu, w tym miejscu, ważą się losy dzieł sztuki. Studiując nie sądziłem, że będę miał kiedyś możliwość oglądania tylu dóbr i decydowaniu o nich. Są namacalne, w zasięgu ręki, tak żywe… To przywilej i przekleństwo zarazem.
– Ty o nich decydujesz?
– Tak. Na tym terenie ja.
– Czyli nie musisz biegać z karabinem i strzelać do ludzi? Zajmujesz się tym, na czym się znasz i co lubisz, prawda?
Alexander spojrzał na córkę, a w jej oczach zobaczył naiwność jak u sześcioletniego dziecka.
– Nie, nie muszę strzelać. Robię to, co lubię – podsumował, by zręcznie zakończyć rozmowę.
– Tato, ale… skąd są te obrazy, te rzeźby? – Rozglądała się wokół widząc płótna znanych malarzy, te, które widziała w albumach. Pod ścianą stały płaskorzeźby sakralne oraz świeckie.
– To zdobycze wojenne – zreferował krótko Alexander, mając w głowie ciągle żywe sceny ograbiania Żydów, polskiej inteligencji i muzeów. Wynoszono z ich domów wszystko, co było cenne. Katalogowano, szacowano i wysyłano w głąb Rzeszy. A właścicieli… najczęściej stracono. Nie mógł córce tego powiedzieć. Miałaby go za potwora, którym w istocie był.
– Ten jest piękny… – Podeszła do niewielkiego obrazu. – Antoine Pesne? To Francuz?
– Tak, to francuski malarz i rysownik okresu rokoka, nadworny malarz królów pruskich. Urodzony w tysiąc sześćset osiemdziesiątym trzecim roku w Paryżu, zmarł w tysiąc siedemset pięćdziesiąty siódmym w Berlinie. Studiował w Rzymie i Wenecji. Wiesz, że przez czterdzieści sześć lat pracował i tworzył w Berlinie? Został nawet mianowany członkiem Akademii Sztuk Pięknych, później jej dyrektorem. Malował kompozycje mitologiczne, historyczne, alegoryczne, sceny rodzajowe, ale przede wszystkim portrety. – Wiedza ojca na temat sztuki zawsze budziła w niej podziw.
– To taki trochę Niemiec. – Uśmiechnęła się. – Gdzie wyślesz ten obraz? Może do Berlina? Po wojnie będziemy mogli go oglądać w muzeum.
– Możliwe. – Oboje stanęli blisko obrazu, podziwiając delikatność pędzla artysty. Przedstawiona na obrazie młodziutka kobieta była jeszcze tak niewinna. Odsłonięta młoda pierś świadczyła o braku dojrzałości, a delikatne rysy o dziecinności. Usta były zarysowane wyraźnie, duże oczy i gładko zaczesane włosy bez ozdób; przedstawiały raczej młodą dwórkę niż szlachciankę. Trzymała w dłoni gołębia, symbolizującego chęć ucieczki, a może chęć poszukania partnera. Gołębie od zawsze symbolizowały miłość dwojga, ale na tym obrazie widniał tylko jeden.
– Piękny. – Agatha otuliła się szczelniej szlafrokiem, ponieważ zmarzła w chłodnym pomieszczeniu.
Spojrzała jeszcze ojcu w oczy i wróciła do matki. Była zadowolona, że ojciec zajmuje się tym, na czym się zna, że nie musi używać przemocy, której podczas wojny trudno się było wyzbyć. Poczuła ulgę.
– Poczytasz mi, kochanie?
– Oczywiście. Czego mama miałaby ochotę posłuchać?
Agatha podeszła do biblioteczki i palcem dotykając grzbietów książek, czytała tytuły na głos.
– Kochanie, mam tu rękopisy pewnego młodego pisarza. Dał ojcu, by je ocenił, ale rozumiesz, on nie ma czasu. Możesz po nie sięgnąć? – Wskazała na stare biurko z dużą szufladą.
– Günter Grass, kto to?
– To bardzo młody człowiek, pochodzenia niemiecko-polskiego. Urodził się w Gdańsku. Jego ojciec jest niemieckim kupcem, a matka Kaszubką. Wiesz, rok temu, jako piętnastolatek zgłosił się do służby do marynarki wojennej. Co oczywiste, odmówiono mu ze względu na zbyt młody wiek. Ojciec opowiadał o tym kiedyś przy obiedzie i chwalił postawę odważnego obywatela.
– Ale skąd masz jego rękopisy?
– A no tak… – Emma wciągnęła duży haust powietrza, bo zmęczyło ją długie mówienie. – To artysta, pisarz i poeta. Rok temu powołano go, wraz z całym jego rocznikiem, do paramilitarnej Służby Pracy Rzeszy. W tym roku został wcielony do Waffen-SS w dziesiątej dywizji pancernej „Frundsberg”. Tam tata go poznał. Młody Grass znał z opowiadań Alexandra Langera jako selekcjonera sztuki. Gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja, postanowił go poznać i wtedy wręczył mu swoje rękopisy. Niewiele później został ranny i musiał zrezygnować ze służby. Czasami pisuje do ojca.
– Mamo, co to jest Waffen-SS?
– Jak ty nic nie rozumiesz, dziecko… – Matka zadumała się. – Może i dobrze…
– Chyba czas się dowiedzieć?
– Postaram ci się to wyjaśnić, kochanie. Główną siłą napędową wojsk Waffen-SS jest ich ochotniczy charakter. Dzięki niemu można powoływać do wojska volksdeutschów, czyli Niemców niebędących obywatelami niemieckiego państwa. Grass pasuje więc do służby jak ulał.
– Dzięki temu jest bardziej Niemcem niż Polakiem?
– Chyba tak córeczko… No, czytaj.
Agatha czytała nierówno skreślone litery i z wielkim trudem składała je w całość. Czytając miała wrażenie, że młody człowiek jest rozdarty. Tak, jakby nie do końca wiedział, do jakiej narodowości przynależy. W tekście wtrącał polskie słowa, tak jakby umysł podpowiadał mu, kim jest. Wyczuć można było, że nadszedł dla młodzieńca czas trudnych wyborów, do których zmusiła go wojna.
– Wygląda mamo na to, że wybrał. Co myślisz?
– Myślę, że pomimo braku składni chłopak ma talent i idealnie pokazuje obraz swoich uczuć i rozterek. – Matka nie chciała osądzać jego wyborów. Nie czuła się do tego upoważniona, jednak jako nauczycielka języka niemieckiego mogła ocenić warsztat początkującego pisarza.
– Tak, to prawda. – Tekst wzbudził w dziewczynie refleksję nad sobą. Kim była? Niemką wysłaną do obcego kraju, która ma, za pomocą armii Hitlera, zagarnąć kraj obcych ludzi. Po to są właśnie wojny. Tego była pewna. Uczyła się historii i wiedziała, że wojna nie niesie za sobą nic innego niż śmierć, smutek i strach o bliskich.
– Co mu odpiszecie?
– Komu? – Matka jakby straciła świadomość.
– Grassowi.
– Aaa…. no tak. Chyba, żeby pisał dalej. – Emma zasnęła bardzo zmęczona.
Nadeszła zima. W mieszkaniu było chłodno, pomimo że służba paliła w piecach bez przerwy. Emma pod stosem kołder ciągle czuła przenikające zimno. Trudno było rozgrzać wychudzone, chore ciało.
– Mamo, gdzie jest ojciec? – Agatha przyniosła matce ciepłą herbatę.
– Pojechał do Torunia.
– Do Torunia? To daleko.
– Tak, mają tam jakieś rzeźby do zarekwirowania. Musiał być, tak twierdził – powiedziała z nieukrywanym żalem.
– Mamo, opowiedz mi o was. Jak się poznaliście. Proszę.
– Jesteś ciekawa?
– Bardzo! Ojca ciągle nie ma i nie mogę z nim porozmawiać, zapytać. Mam tylko ciebie.
– Z chęcią, kochanie. Była zima, bardzo śnieżna. Styczeń jak teraz, rok tysiąc dziewięćset dwudziesty szósty. – Emma cofnęła się do lat swojej młodości, wolnych od wojny i choroby. Pełnych miłości, szaleństwa i nowych wyzwań.
Przypomniała sobie, jak wracała do domu ośnieżonym chodnikiem, a zaspy sięgały jej do bioder. Wszyscy wtedy mówili, że to zima stulecia. Ludzie przeciskali się obok siebie, brnąc w wąskim przesmyku. Niektórzy przewracali się co chwilę, robiąc z siebie bałwana, przeklinając, a czasami śmiejąc się w głos jak dzieci. Na to wspomnienie Emma pojaśniała i wyglądała jakby choroba na moment ją opuściła.
– Wygląda pani jak z obrazu Pankiewicza.
– Słucham? – Emma otrzepywała z siebie śnieg, który znowu zaczął padać.
– Jestem Alexander Langer.
– Emma. Mówił pan coś o… – Nazwisko wyleciało jej z głowy.
– Józef Pankiewicz, polski malarz, portrecista. Namalował „Dziewczynkę w czerwonej sukience”. Pani w swojej wygląda jak ta z obrazu. – Uśmiechnął się do niej serdecznie.
Spojrzała na siebie. Istotnie, spod futra wystawała czerwona jak wino sukienka, której dopełnieniem był szydełkowy szal w tym samym kolorze.
– Znawca sztuki polskiej?
– Raczej wszelakiej. Mogę panią odprowadzić, służąc ramieniem? – Emma nie mogła się nie zgodzić. Alexander był bardzo przystojny i szarmancki, a pomoc w tych warunkach pogodowych okazała się bardzo przydatna. Po drodze opowiadał jej o sobie, o swojej rodzinie. Był berlińczykiem od pokoleń, tak jak ona. Mieszkał kilka przecznic od jej rodzinnego domu. Aż dziwne, że nie spotkali się wcześniej.
Od tamtego dnia widywali się często. Ona kończyła studia nauczycielskie, on historię sztuki. Postanowili dłużej nie zwlekać i założyć rodzinę. W tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym roku pobrali się, a rok później przyszła na świat córka Agatha. Była jedynaczką, ponieważ małżonkowie nie mieli szczęścia zostać ponownie rodzicami. Gdy córka miała dziesięć lat, zaczęła się wojna. Ta wojna, która zmieniła losy świata. Także ich losy.
Emma, młoda nauczycielka języka niemieckiego, codziennie stawiała się w szkole, ale i tam było bardzo niespokojnie. Nie podobały jej się metody nauczania, które kazano jej wdrażać. Czczenie Hitlera poprzez okrzyk „Heil Hitler” stało się standardowym powitaniem w Trzeciej Rzeszy i zagościło także w klasach. Początkowo pozdrowienie dotyczyło tylko towarzyszy partyjnych, jednak w lipcu tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku w ramach rozszerzania kultu Führera minister spraw wewnętrznych, Wilhelm Frick, oficjalnym dekretem zobowiązał wszystkich Niemców do używania właśnie takiego. Pozdrowienie stało się symbolem, świadectwem jedności i posłuszeństwa wobec wodza – bezkrytycznego, z którym Emma nie zgadzała się zupełnie.
Przestała chodzić do pracy, wymigując się chorobą. Rzecz jasna, kontrolowano ją, sprawdzano, czy aby na pewno jest chora, czy jej nieobecność nie ma podłoża niesubordynacji. Summa summarum została w domu. Zajmowała się córką, której niestety od szkoły uwolnić się nie dało. Dziewczynka chodziła tam, salutując jak każdy, ale popołudniami w ramach „oczyszczenia” opowiadała matce wszystko ze szczegółami. Babka Hanna słuchała tego, kręcąc głową, bo to, co początkowo wydawało się słuszne, z czasem zaczynało trącić dyktaturą. I w istocie nią było. Hanna i Emma próbowały separować córkę od partyjnych treści i natarczywości. Nie było to łatwe, ponieważ pierwszego grudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku uchwalona została Ustawa o Hitlerjugend, stwierdzająca, że cała niemiecka młodzież z terenu Rzeszy ma być skupiona w Hitlerjugend. Drugie rozporządzenie wykonawcze do Ustawy o Hitlerjugend, z roku trzydziestego dziewiątego, określało, że do pełnienia służby w nim zobowiązani są wszyscy młodzi Niemcy od dziesiątego do osiemnastego roku życia, poza niezdolnymi z przyczyn zdrowotnych lub formalnych. Opiekunom, którzy powstrzymywali młodocianych od służby w formacji, groziła kara grzywny lub więzienia.
Tak więc ani babka, ani matka nie były w stanie w tej materii nic zrobić. Jedynym wyjściem z sytuacji była tu „edukacja normalności” prowadzona w czterech ścianach własnego domu. W konspiracji.
Kolejnym ciosem było powołanie Alexandra do służby, co w istocie było nieuniknione. Wcielono go do jednostki zajmującej się segregacją i katalogowaniem zagrabionych dzieł sztuki. Młody historyk sztuki był trafionym kandydatem na to stanowisko. Wykształceniem i zainteresowaniami idealnie spełniał postawione warunki.
Początkowo, przekraczając w czarnym mundurze próg własnego mieszkania, czuł dumę, lecz niepewny wzrok teściowej i ukochanej żony szybko zbiły go z pantałyku.
Niestety, tak jak pozostali Niemcy, nie miał żadnego wyboru. Oddelegowano go do Polski, do Poznania. Wtedy rozegrał się pierwszy rodziny dramat, związany z rozłąką. W związku z otrzymanym rozkazem natychmiast spakował się i ku rozpaczy pozostawionej przy babci córki, wraz z żoną, opuścił granice Berlina, udając się do miasta nad Wartą.
– To smutno kończąca się historia, mamo. Wasza czysta miłość i nasza rodzina zostały zniszczone przez wojnę. Teraz babcia została sama, a ty jesteś chora.
Emma z żalu odwróciła głowę. Zasnęły przytulne do siebie, jak przed wojną, gdy Agatha była małą dziewczynką.
Alexander miał już tego dość, chciał szybko załatwić tę sprawę, po czym wrócić do żony i córki. Od dawna czuł, że o ile wobec Rzeszy wywiązał się wzorowo, to wobec rodziny wcale, choć takie wielkie miał przed ślubem plany. Jako narzeczony, potem mąż, chciał dla Emmy gwiazdki z nieba, a wobec dziecka, które miało przyjść na świat, życia usłanego płatkami róż. Marzył o sztuce, malowaniu, wykładaniu na uniwersytecie. To ta cholerna wojna zmieniła go, przetasowała priorytety, wyzuła z człowieczeństwa! Zniszczyła rodzinę.
Ocknął się nagle. Przez moment był w innym wymiarze. Z tego stanu wyrwały go krzyki ograbianych. Wokół zniszczenie. Spojrzał w wiszące w holu, stare lustro w złoconej ramie. Pęknięte. Zobaczył w nim swoje przepołowione odbicie. Symbol człowieka rozerwanego, człowieka-nieczłowieka. Bandytę, złodzieja i mordercę. Przez ułamek sekundy wydawało mu się nawet, że widzi własne łzy i dłonie ubrudzone krwią. Zobaczył też jakby resztkę dawnego Alexandra, tego, który miał uczucia i empatię. W tym momencie postanowił – nie chce tak dłużej!
W mieszkaniu profesora Rostockiego zapanował chaos. Niemcy przeszukiwali mieszkanie, nie oszczędzając żadnego mebla, żadnej rodzinnej pamiątki. Zrzucali z półek zdjęcia, filiżanki, książki i wszystko, co stanęło im na drodze. Wiedzieli doskonale, po co przyszli. Otwierali szafki kuchenne, które świeciły pustkami, z których wysypywały się jedynie okruchy. Z impetem zamykane, oddawały tylko głuchy pogłos, jakby krzyczały z głodu.
Alexander trzymał dłoń na kaburze swojego Walthera, by jak zawsze być gotowym na nieprzewidziane okoliczności. Rozejrzał się wokół, by ocenić sytuację. W kącie pokoju stała przerażona rodzina profesora. Żona i płacząca córeczka pochylały głowy w geście pokory i strachu, jaki budził w nich mundur niemieckich żołnierzy. Czarny, przerażający.
– Jak masz na imię? – Podszedł do małej, przypominającej mu nieco Agathę sprzed kilku lat.
– Monika. – Dziewczynka nie podniosła nawet wzroku, trzymając matkę kurczowo za dłoń.
– Tak… Jeśli twój tata odda to, po co przyszliśmy, nic złego wam się nie stanie.
Dziewczynka podniosła wzrok z nadzieją. W tym momencie usłyszeli huk przewracanego regału, tego, który znajdował się w maleńkiej spiżarni za kuchnią. Schowane dla dziecka, na „czarną godzinę”, słoiki z konfiturami rozbiły się o podłogę, a żołnierskie buciory roznosiły marmoladę po całym mieszkaniu. Cel jednak został osiągnięty.
– Nie oddam! – krzyczał profesor, jakby odzierano go ze skóry, a nie z akwareli.
– My nie pytamy o zgodę, Polaczku! – Towarzyszący Alexandrowi żołnierz był bezczelny.
– To pamiątka rodzinna, prezent ślubny od rodziców, nic nie wart… – próbował negocjować mężczyzna.
– Tak? To po co go tak ukrywacie? – Alexander w tym samym tonie przejął dialog, choć nie sprawiało mu to żadnej przyjemności. Miał nadzieję, że Polak odda obraz ze względu na dobro rodziny.
– To pamiątka! To tylko Fałat, obraz namalowany przez dalekiego krewnego. Po co wam on? – Profesor krzyczał, a Niemiec obok rozwinął akwarelę, przyglądając jej się ze zdumieniem. Przedstawiała krajobraz górski, a użyte w nim pastelowe kolory wesoło rozświetlały dzieło.
– No, piękny. Więc o to tak walczysz, profesorku? – Te wszystkie zdrobnienia miały na celu umniejszenie pozycji profesora jako uczonego i obywatela Polski. By zadać ból fizyczny, żołnierz z impetem kopnął profesora. Ten upadł, a poniżenie, z jakim go potraktowano przy dziecku, uruchomiło lawinę złości i furii. Czterdziestoletni profesor podniósł się i w ułamku sekundy znalazł się przy dowódcy całego zajścia, wbijając mu ostrze noża prosto w podbrzusze. Alexander nie zdążył zareagować. Upadł.
Obudził je chłód i głośne uderzenia do drzwi.
– Otwierać! – Ktoś głośno krzyczał.
– Słucham? Ojca nie ma w domu. – Agatha otworzyła ciężkie drzwi, przecierając zaspane od drzemki oczy. Był wieczór, lecz ona miała wrażenie, że spała w objęciach matki do rana. Kompletnie straciła rachubę czasu.
– Emma Langer?
– Nie, jestem jej córką. Mama jest w salonie. – Dwóch oficerów SS weszło do salonu, zastając Emmę w łóżku, chorą i bladą. Wtedy jeden z nich bez ogródek zakomunikował, że Alexander Langer zginął podczas akcji.
– Jakiej akcji? – Agatha zdobyła się na odwagę, choć czarne mundury i czapki z trupią czaszką, do których powinna była przywyknąć, budziły jej lęk. – Tata zajmuje się dziełami sztuki, a nie czynną akcją.
Oficerowie zignorowali uwagę młodej dziewczyny i dalej mówili w stronę żony poległego.
– Polak, któremu rekwirowaliśmy obraz, dźgnął pani męża nożem. Zastrzeliliśmy go. Jego rodzinę również. – Powiedział, jakby to miało zrekompensować ból po stracie. – Rzesza straciła specjalistę i oddanego oficera. Heil Hitler! – zasalutowali i odeszli.
W pokoju zrobiło się jeszcze zimniej. Emma płakała nad sobą, nad córką. Tego wieczoru nikt nie napalił w piecu. Służba, nie wiadomo kiedy, zniknęła. Nie było oficera w domu, to służba nie musiała się już bać. Odeszli, zostawiając chorą kobietę i jej córkę na stracenie. Nie mieli wobec Niemców litości. Żadnej.
Emma zmarła w marcu czterdziestego piątego roku. Agatha została piętnastoletnią sierotą w obcym kraju. Nie miała niczego i nikogo. W tym czasie Niemcy już przeczuwali zbliżający się koniec przegranej wojny. Uciekali do swojego kraju w nadziei, że to uchroni ich od kary i odpowiedzialności. Nikt nie interesował się córką dowódcy SS pozostawioną w pustym mieszkaniu. Agatha przez kilka tygodni jadła to, co znalazła w pomieszczeniach. Jako rozsądna, dojrzała dziewczyna wiedziała, że musi porcjować jedzenie, by starczyło jak najdłużej. Może jeszcze wygrają tę wojnę? Miała nadzieję. Wtedy byłaby ocalona.
Po śmierci matki, gdy jeszcze można było w miarę bezpiecznie wyjść na ulicę, sprzedała kilka złotych pierścionków, by mieć za co kupić niezbędne rzeczy. Głównie jedzenie. Część pamiątek po rodzicach, w tym ich ślubne zdjęcie, obrączki oraz zaręczynowy pierścionek Emmy zawinęła skrupulatnie w papier i włożyła do sakwy z materiału. Nosiła ją pod swetrem, zawsze. Nigdy się z nią nie rozstawała. Pod koniec kwietnia poczuła się źle. W mieszkaniu usytuowanym w dużej kamienicy panował chłód. Kwietniowe dni były bardzo zimne, co dawało się jej mocno we znaki. W połowie miesiąca nie wychodziła już na ulicę. Bała się. Polacy i Rosjanie byli coraz bardziej pewni zwycięstwa, a Niemców bez namysłu rozstrzeliwali. Młode dziewczyny Rosjanie gwałcili bez skrupułów. Widziała to przez okno. Jadła już tylko okruszki, a z jej chudego ciała wystawały kości. Kaszlała i gorączkowała coraz silniej.
Pierwszego maja czterdziestego piątego roku usłyszała głośne wiwaty z ulicy. Ludzie tańczyli w swoich obdartych i brudnych ubraniach, żołnierze w poplamionych krwią mundurach. Nie rozumiała, skąd ta radość. Wychyliła się z mieszkania na korytarz i zobaczyła leżącą na schodach gazetę. Upewniwszy się, że nikogo na klatce nie ma, podbiegła i zabrała ją do mieszkania.
30 kwietnia 1945 roku Adolf Hitler i jego żona Eva Braun popełnili samobójstwo. II wojna światowa dobiega końca!
Radujmy się!
Agatha usiadła na fotelu, tym, na którym siadała jej matka. Nie wiedziała, czy powinna się radować, czy bać. Z jednej strony cieszyła się, że ludzie przestaną cierpieć z powodu śmierci bliskich, że wrócą do swoich krajów, rodzin, żon, dzieci. A gdzie miała wrócić ona? Jak przedostać się do Berlina? Nie wiadomo, jakie były losy babki Hanny. Została w Berlinie całkiem sama i nigdy nie napisała żadnego listu.
Agatha dostała ataku kaszlu. Zasłoniła usta dłonią, na której pozostała plama krwawej wydzieliny. Nie jest dobrze…
Włożyła palto i wyszła na ulicę. Czuła, że musi, bo jeśli nie zabiją jej tam na zewnątrz, to umrze w domu. Szła przed siebie zdemolowanymi chodnikami, dziurawymi ulicami. Podążała w stronę szpitala, choć nie wiedziała, co i kogo może tam zastać. Miała jednak nadzieję, że pomoc.
– Dziewczyno, dziewczyno! Co ci jest? Ocknij się! – Młody mężczyzna klęczał nad Agathą, sprawdzając puls.
– Was passiert ist? – Agatha powoli uchyliła powieki. Czuła ból całego ciała.
– Leiser. – Uciszał młodą dziewczynę Mateusz, który już wiedział, że ma do czynienia z Niemką. – Musisz wstać! Szybko!
Pomógł jej podnieść się z chodnika, oparł o swoje ciało i bocznymi uliczkami zaprowadził do domu rodziców.
– Synu, co się stało? – Ojciec zaniepokoił się stanem przyprowadzonej do domu pacjentki.
Jan Boniecki był lekarzem. Podczas wojny wielu rannych trafiało pod dach jego domu. Nikomu nie odmawiał pomocy. Nie było przeszkodą, że to nie szpital, bo niejednokrotnie pomoc musiała zostać udzielona natychmiast.
– Ojcze, znalazłem ją na ulicy.
Doktor Boniecki badał leżąca na sofie Agathę.
– Od kiedy kaszlesz? – zadał pytanie, którego ona nie rozumiała. Sądził, że jest jeszcze nieprzytomna.
– Wie lange Sie husten? – przetłumaczył Mateusz.
– Lang… – odpowiedziała słabym głosem.
– To Niemka? – ojciec bardziej stwierdził niż zapytał. Kontynuował jednak badanie, oświadczając, że dziewczyna ma poważne zapalenie płuc. Nakazał ułożyć ją do nagrzanego termoforami łóżka, postawił jej bańki, podał penicylinę.
– Musimy czekać.
– Tato…
– Dobrze zrobiłeś, synu. Jako przyszły lekarz musisz być wrażliwy na cierpienia innych, bez względu na to, kim są. Przyjaciółmi czy wrogami. Musimy tylko być ostrożni i nikomu o tym nie wspominać.
Agatha leżała trzy tygodnie niemal bez życia, lecz na szczęście antybiotyk zaczynał pomału działać. Mateusz siedział przy jej łóżku, gdy tylko miał wolną chwilę. Podziwiał jej śliczne, kręcone włosy, gęste rzęsy, które niemal rzucały cień na wychudzone policzki. Karmił ją gorącym rosołem, obserwując powolny powrót do zdrowia. Gdy wróciła do sił, rozmawiali.
– To twoje. – Podał jej sakiewkę, w której ukryte było zdjęcie rodziców oraz biżuteria.
– Tak… – potwierdziła po polsku.
– Dobrze. Musimy zacząć mówić po polsku, Agato.
– Tak – odpowiedziała słabym głosem.
Później opowiedziała mu o stracie domu, babci i rodziców, o stracie wszystkiego. Ustalili, że Mateusz będzie ją uczył języka. Chłopak był poruszony jej historią i jednocześnie pewien, że Agatha jest jego przeznaczeniem.
– Nie ma mowy! – Ojciec jeszcze nigdy nie podniósł tak znacznie głosu.
– Ależ tato, musimy jej pomóc!
– Pomogliśmy. Gdy tylko odzyska w pełni siły, musi odejść. Damy jej wszystko, czego potrzeba.
– Ależ ojcze! – Mateusz nie chciał usłuchać decyzji ojca.
Agatha słyszała rozmowę, niewiele z niej rozumiejąc, bo jej polski był jeszcze bardzo słaby. Ton jednak nie wskazywał na nic pozytywnego, a do tego co chwilę padało jej imię. Bez wątpienia chodziło o jej przyszłość. Była w domu Bonieckich już trzy miesiące. W tym czasie ogłoszono koniec wojny, a Polska zaczynała żyć swoim pokaleczonym życiem.
– Entschuldigung, ja już sobie pójść. – Agatha stanęła w drzwiach salonu ubrana w palto, w którym znalazł ją Mateusz i z sakiewką w dłoni.
– Ojcze…
Jan Boniecki stał niczym słup soli, nie wiedząc, co począć. Wydawał się niewzruszony. Maria, jego żona, nie mogła już dłużej trwać w milczeniu.
– Niech zostanie. – Zdobyła się na odwagę, przeciwstawiając mężowi. – Przynajmniej jeszcze jakiś czas. Rozumiem, że zgadzasz się, Janku? – Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie.
Decyzja została definitywnie powzięta i Agatha mogła wrócić do zajmowanego wcześniej pokoju. Mateusz poczuł chwilową ulgę, choć obawiał się, że temat, jak bumerang, niebawem powróci. Nie wyobrażał sobie życia bez Agathy. Czuł intuicyjnie, że ona także zapałała do niego sympatią. Zawzięcie uczyła się języka polskiego, by móc płynnie rozmawiać z domownikami.
– Co będziesz robił teraz, po wojnie? – Agatha siedziała na łóżku, pijąc gorącą herbatę.
– Muszę skończyć studia medyczne, które przerwała mi wojna.
– Ile masz lat? – Agatha nieśmiało spytała, choć wiedziała, że Mateusz musiał być od niej sporo starszy.
– Dwadzieścia trzy.
– Ja w tym roku skończę szesnaście. – Zawstydzona spuściła głowę, a niesforne loki spadały jej na twarz. Mateusz patrzył na nią pełen uwielbienia.
– Agato… czy chciałabyś… czy…
– Tak?
– Czy chciałabyś zostać w Polsce na zawsze?
– Nie widzę dla siebie życia w Niemczech, nie po tym jakim Niemcy okazali się być narodem, brutalnym i bezlitosnym. – Mówiła po niemiecku, bo tylu przymiotników po polsku nie znała.
– Czyli?
– Czyli chciałabym zostać tutaj... to znaczy w Polsce. – Szybko się poprawiła, by nie być źle zrozumianą.
– A gdybyś wyszła za mnie?
Agatha aż podniosła się z łóżka, wstała i zaczęła krążyć po pokoju.
– Ale twój ojciec, o matko! Nie mów tak, teraz on mnie na pewno wygoni. Mateusz, przestań!
Chłopak wstał i przytulił ją mocno do siebie.
– Bardzo bym chciała… – Łzy płynęły gorącym strumieniem, a jej drobne ciało zatopione było w jego silnych objęciach.
Maria widziała ten czuły gest przez uchylone drzwi pokoju. Kilka dni później przy jej pełnym poparciu zapadła decyzja o pozostaniu Agathy w Polsce. Trzeba było tylko wymyślić plan, jak z Agathy zrobić Polkę, Agatę.
– Pamiętasz kuzynkę Agatę? Tę ze Śląska? No wiesz, tę grubaskę. – Zagadnął żonę Jan.
– Tak. Zginęła bidula w czterdziestym trzecim. Przysłali nam nawet jej dokumenty. Są gdzieś w szufladzie.
– Właśnie.
– O czym myślisz?
– Agatha nie może zostać tu jako Niemka, musi stać się Polką i to nie przez ożenek, a przez meldunek.
– Ale jak to…? – Maria nie rozumiała.
–Za kilka miesięcy Agata musi mówić idealnie po polsku. Pójdzie do urzędu i zgłosi swoje przemeldowanie ze Śląska do Poznania.
– Przecież oni poznają, ma akcent.
– Są głupi, nie poznają, a akcent przecież może mieć, bo jest ze Śląska.
– To się może udać… – Maria była pełna nadziei.
– Najpierw pójdzie bez dokumentów. Powie, że zaginęły. Jak będziemy mieli szczęście to wypiszą wszystko na nowo, a my to poświadczymy jako najbliższa rodzina.