Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ścieżki losu to poruszająca opowieść o splątanych losach kilku pokoleń, gdzie przeszłość i teraźniejszość łączą się w niezwykły sposób. Poznaj historię rodzin: Madejskich i Brzósków, których przodkowie podejmowali decyzje mające dalekosiężne konsekwencje, wpływając na życie ich potomków. Każdy wybór, każda droga, każdy krok odciska piętno na przyszłych pokoleniach, kształtując ich losy i ucząc, jak ważne są korzenie, z których wyrastamy.
Natalia przypadkowo odkrywa tajemnicę swojej babki. Podczas jej zgłębiania dostrzega, jak mocno decyzje z przeszłości kształtują jej własną tożsamość i wybory, przed którymi stoi.
Kornel, egoista i lekkoduch, pewnego dnia odbiera telefon od wuja. Tadeusz – swoją decyzją – wywróci życie bratanka do góry nogami.
Co połączy młodą kobietę i mężczyznę? Czyżby los?
Przenieś się w świat, gdzie przeszłość nieustannie splata się z teraźniejszością, a każdy wybór ma znaczenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Magdalena Ludwiczak
Warszawa 2024
Pomysł okładki: Magdalena Ludwiczak
Materiały na okładkę: zdjęcia Warszawy, gałązek jabłoni i owoców– Agnieszka i Zbigniew Kazała; sad – miks kilku zdjęć z Canva Pro
Opracowanie graficzne: Agnieszka Kazała
Redakcja: Agnieszka Kazała
Korekta: Izabela Durasiewicz
skład i łamanie: WLBP
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2024
Patronat honorowy:
Biblioteka Publiczna im. Jana D. Janockiego Międzychód
ISBN: 978-83-67788-41-0
Pamięci Mai Szkolniak, która podjęła w 2016 literacką próbę. Fragment jej „niedokończonej całości” stanowi
rozdział 1.
Sisku, dokończyłam ją dla Ciebie.
„Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana”.
Heraklit z Efezu
Sypialnię już od kilku minut wypełniał przeraźliwy pisk telefonu. Kornel leżał na brzuchu w pogniecionej pościeli, nie zdając sobie sprawy, że pora, o której powinien wstać, już dawno minęła. W końcu o siódmej czterdzieści pięć obudziły go nie tyle rozdzwonione budziki, co mdłości. Otworzył oczy, ale poczuł zawroty głowy, zaś nudności się nasiliły. Powoli przewrócił się na bok i spojrzał na wyświetlacz zegarka.
– Ja pierdolę. Zaspałem – jęknął. Odrzucił kołdrę i wstał szybko. Za szybko. Zanim zdążył dobiec do łazienki wczorajszy koktajl alkoholów znalazł swoje ujście… w koszu. – Przesadziłeś, Kornel. Wyglądasz jak szmata, a dziś masz dwa spotkania – powiedział do swojego mizernie wyglądającego odbicia w lustrze.
Poszedł do kuchni i nastawił ekspres do kawy. Oparł czoło o lśniący i chłodny blat, wsłuchując się w wyjątkowo głośne dziś brzęczenie kawiarki. Z lodówki wyjął cytrynę i wycisnął kilka kropli do gorącego naparu. Zamieszał płyn i jeszcze gorący wypił duszkiem. Na języku poczuł goryczkę kawy i cytrusowy kwas. Wykrzywił twarz, szeroko otworzył usta i wypuścił powietrze, jakby chciał tym jednym wydechem pozbyć się wszystkich wyziewów, które były efektem rozrywkowego wieczoru, a raczej nocy.
Wstawił kubek do zmywarki i poszedł pod prysznic. Umył się w gorącej wodzie, a na koniec spłukał lodowatym strumieniem.
– Aaa! – krzyknął, a jego głos rozbrzmiał w zaparowanej, niczym sauna łazience. Nagi, mokry wyszedł i, wycierając się, zaczął przeglądać wiadomości oraz listę nieodebranych połączeń w telefonie. – Masz przerąbane, Kornel – rzucił do siebie.
Zapiął na nadgarstku swój ulubiony zegarek, sprawdził zawartość aktówki, zgarnął kluczyki od samochodu i wyszedł z mieszkania. W windzie, w drodze do podziemnego garażu, skontrolował fryzurę i zawiązał krawat. Kilkanaście minut później, wysiadając na firmowym parkingu, „przykleił” sobie do twarzy szeroki uśmiech i pewnym krokiem wszedł do budynku.
Na piętrze, na którym mieściło się jego biuro, panował rwetes. Gdy szedł korytarzem w stronę sali konferencyjnej, usłyszał podniesiony głos szefa:
– Gdzie ten pieprzony Kornel? Udupi nas wszystkich! Za chwilę będą tu klienci.
– Dzień dobry! Jestem. Najmocniej przepraszam za spóźnienie, ale w drodze do biura byłem świadkiem wypadku, musiałem zaczekać na policję – oznajmił bez zająknięcia ani śladów zmieszania. Jednocześnie wyjął z teczki laptop, włączył go i przypiął kabel rzutnika.
– Mógł pan chociaż zadzwonić. Albo odebrać, kiedy ja dzwoniłem do pana – rzekł z wyrzutem przełożony.
– Za to też przepraszam, ale siedziałem w radiowozie i opowiadałem policjantom, co się stało. Z tego wszystkiego zostawiłem telefon w swoim samochodzie. Grunt, że zdążyłem przed klientami. – Uśmiechnął się, ukazując pełny obraz lśniących bielą zębów.
Szef spojrzał na niego chłodno i pomyślał:
Znowu mu się upiekło. Cholerny Brad Pitt polskiego marketingu.
Reszta dnia w biurze upłynęła już w zwyczajnym rytmie. Maile, telefony, spotkania z klientami i narada z grafikami w sprawie dużej kampanii, na którą firma ostrzyła sobie zęby. Żeby udobruchać szefa, zrezygnował dziś z przerwy na lunch, mając nadzieję, że to zrekompensuje jego poranne spóźnienie. Dopiero po osiemnastej poczuł, że doskwiera mu głód.
– No, tak. Dziś tylko krakersy, a wczoraj chlanie, chlanie i jeszcze raz chlanie – mruknął pod nosem. Wyszedł do małej kuchni obok recepcji w poszukiwaniu czegoś zjadliwego. Tam natknął się na nową stażystkę. – Niezła! – pomyślał.
– Dzień dobry. Właśnie robię herbatę. Może miałby pan ochotę? – zapytała usłużnie dziewczyna.
Kornel oparł się pośladkami o blat i uśmiechnął figlarnie.
– Dziękuję. Przyszedłem tu raczej w poszukiwaniu czegoś do przekąszenia, ale chętnie się napiję.
Kiedy dziewczyna wlewała wrzątek do dwóch kubków, otaksował jej figurę od góry do dołu, a gdy go na tym przyłapała, udawał, że w lodówce szuka jakiegoś jedzenia. Jedyne, co znalazł, to serek wiejski. Spojrzał na niego z politowaniem, ale ponieważ ssanie w żołądku było coraz bardziej dokuczliwe, zdecydował się go nie odstawiać.
– Masz ochotę? Możemy zjeść na spółkę – zaproponował, lecz pokręciła przecząco głową. – Tak w ogóle, to jestem Kornel, szef marketingu. – Wyciągnął rękę.
– Natalia. Stażystka – odpowiedziała, odwzajemniając uścisk dłoni.
– O! Jaki kierunek studiów wybrałaś, Natalio? – zainteresował się.
– Negocjacje i komunikowanie w biznesie.
– A co tu robisz o tak późnej porze?
– Pani Helena kazała, to znaczy… poprosiła – poprawiła się – żebym zrobiła transkrypcję badania fokusowego i trochę to trwa.
– Przerąbane. Dobrze, że zrobiłaś sobie przerwę. Dzięki temu piję pyszną herbatę i napawam oczy jeszcze pyszniejszym widokiem – skomplementował ją.
Natalia zarumieniła się.
– Słuchaj, a może miałabyś ochotę zjeść coś treściwszego? Nie oszukam żołądka serkiem wiejskim. Znam kilka fajnych miejsc w okolicy.
– Mam jeszcze robotę. Chyba nie powinnam… – wahała się.
– Daj spokój. Jutro powiem Helenie, że poprosiłem cię o pomoc przy projekcie. Nawet nie odważy się przychrzanić. – Zaśmiał się i wysunął w jej stronę ramię. – To co?
– Okej. Też jestem wilczo głodna. – Ujęła go pod rękę i wyszli z kuchni.
Kilka godzin później leżał w ciemności w małym i skromnym, jak na jego gust, mieszkanku. Obok niego ona próbowała się ubrać, nie wychodząc spod kołdry.
Bez skrępowania wstał, pozbierał swoje rozrzucone po ciasnym pokoju ubrania i delikatnie cmoknął policzek dziewczyny.
– Słuchaj – zaczął, sprawiając wrażenie nagle onieśmielonego – byłoby dobrze, gdyby dzisiejszy wieczór został między nami. Wiesz, polityka firmy. Bla, bla, bla. To mogłoby zaszkodzić i mnie, i tobie.
– Nie, no jasne. Oczywiście – potwierdziła. Wyglądała na zdezorientowaną. Patrzyła jak w ekspresowym tempie wkłada ubranie i zastanawiała się, czy dalej męczyć się z wciąganiem wąskich spodni pod kołdrą, zostać w łóżku czy na wpół ubrana odprowadzić gościa do drzwi. Zanim podjęła decyzję, Kornel rzucił zdawkowe „Pa” i wyszedł.
Będąc już na zewnątrz, cieszył się, że przynajmniej nie pił, choć znowu zostało mu mało czasu na spanie.
Gdy dotarł do domu była pierwsza w nocy. Wziął szybki prysznic, napił się wody i położył się do łóżka. Poczuł ulgę, że pomimo kiepskiego rozpoczęcia, dzień okazał się całkiem przyjemny i owocny.
Następny poranek nie był już taki nerwowy. Kornel wstał o odpowiedniej porze i w niezłej formie. Nie miał też zaplanowanych żadnych spotkań, więc zapowiadał się lekki dzień.
Może nawet pójdę dziś na trening? – zastanawiał się.
Próbował swoich sił jako biegacz, ale odczuwał ekscytację w zasadzie tylko na etapie zakupów stroju, butów i gadżetów. Już podczas pierwszego biegu zdał sobie sprawę, że to zupełnie nie jest dyscyplina dla niego i miał wrażenie, że umrze z nudów, pokonując kolejne kilometry. Przestał nawet cieszyć się swoim nowym pulsometrem, krokomierzem czy wypasionymi słuchawkami.
CrossFit to zupełnie inna bajka, stał się jego najnowszą pasją. Tu się wyżywał, nie nudził się i fascynowała go ta surowość sprzętów. Widział efekty swojej pracy i miał wrażenie, że dodaje mu ona męskości. Zapakował sportową torbę, żeby móc prosto z biura pojechać do pofabrycznej hali, w której ćwiczyli.
W pracy godziny płynęły wyjątkowo leniwie. Rzadko zdarzał się taki dzień. Gdyby nie wczorajsze spóźnienie, zastanawiałby się, czy nie urwać się wcześniej, jednak nie pozwalało mu na to poczucie, że nie wypada.
Cały dzień nie widział Natalii. Specjalnie nie wychylał się ze swojego gabinetu, żeby uniknąć niezręczności. Łudził się, że dziewczyna zrozumiała, co miał na myśli, gdy się z nią żegnał, i nie będzie robiła sobie nadziei, bo dla niego był to tylko jednorazowy wyskok.
Miła i niezła z niej laska – pomyślał, ale zupełnie nie w głowie mu były jakiekolwiek związki. Już nawet nie pamiętał, kiedy ostatnio dwa razy umówił się z tą samą kobietą.
Leniwie i bez konkretnego celu zaczął przeglądać portale internetowe. Musiał po prostu doczekać godziny, w której będzie mógł wyjść z pracy, nie denerwując tym szefa. Z zamyślenia wyrwał go dźwięk telefonu. Odchrząknął, podnosząc słuchawkę, i powiedział:
– Kornel Madejski, słucham.
– Halo. Kornel, to ty? – Zabrzmiał głos starszego mężczyzny.
– Tak. Kornel Madejski. Z kim mam przyjemność?
– Tadeusz, twój stryj. Pamiętasz jeszcze? – odpowiedział mężczyzna po drugiej stronie.
Jezu! – pomyślał spanikowany. – Skąd on do cholery ma mój numer? I po co dzwoni? – Nerwowo przeczesał włosy i rzekł radośnie: – Wujku. Oczywiście, że pamiętam. Kopę lat. Co słychać? Jak zdrowie?
– Dziękuję za to nagłe zainteresowanie i troskę, ale nie czarujmy się, gdyby ciekawiło cię, co u mnie, z pewnością zadzwoniłbyś wcześniej. Posłuchaj mnie, synu. Jestem już stary i sił mam coraz mniej. Postanowiłem resztę życia spędzić bliżej brata, w Pradze. Pewnie pamiętasz, że tam mieszka od… – zastanowił się chwilę – trzydziestu lat. Jednego brata, twojego ojca, straciłem dawno temu, przy drugim chcę spędzić resztę życia.
Kiedy skończył mówić, Kornel nadal zastanawiał się, po co dzwoni, i nie wiedział, co powinien powiedzieć. Po namyśle postawił na kurtuazję.
– To wspaniała nowina. Życzę spokojnej podróży i wypoczynku.
Wuj zdenerwował się, słysząc beztroskę w głosie bratanka:
– Czy ty już do reszty zgłupiałeś w tej Warszawie? Zapomniałeś już o Bartku? Do tej pory miałeś to w nosie, bo temat w jakiś magiczny sposób sam się załatwiał, ale ja już nie będę mógł się nim zajmować. Poza mną ma tylko ciebie. Więc zejdź na ziemię i powiedz coś sensownego.
Kornelowi zabrakło słów. Miał co prawda w świadomości, że prędzej czy później będzie musiał przypomnieć sobie o istnieniu młodszego brata, lecz telefon wuja kompletnie go zaskoczył.
–Yyy – tylko tyle udało mu się wypowiedzieć.
– Bardzo dobra odpowiedź. A jaka inteligentna! – skomentował z przekąsem Tadeusz. – Dojdź do siebie po szoku, jakiego doznałeś, i oddzwoń do mnie. Najlepiej jeszcze dziś wieczorem, bo nie mam dużo czasu, a przed wyjazdem chciałbym mieć poczucie, że Bartek nie zostanie sam. To co? Zadzwonisz?
– Tak, zadzwonię – wydusił z siebie Kornel.
– No dobrze. Mój numer powinien ci się wyświetlić, a jakby co, jestem w Hotelu Polonia. Do usłyszenia, chłopcze. Czekam – dodał i rozłączył się zanim słuchający zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
Kornel siedział jak zamrożony, nadal trzymając słuchawkę w ręku. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Poluzował krawat, bo czuł, że przerażenie, jakie go ogarnęło, nie pozwala mu w pełni nabrać powietrza.
– A więc stało się – jęknął.
Zaczął zastanawiać się, jak teraz wygląda jego upośledzony brat. Minęło niemal dziesięć lat, odkąd widział go ostatni raz…
Kończącemu wtedy studia Kornelowi udało się załapać na prestiżowy staż i to w tamtym momencie postanowił odciąć się od swojego pochodzenia i rodziny. Zarówno jedno, jak i drugie, mogło kolidować z jego planami, karierą i statusem, do jakiego wtedy aspirował. A taki brat, byłby przecież kulą u nogi. Nie chciał, by ktoś podejrzewał, że i z nim jest coś nie tak albo że zamiast skupiać się na pracy, będzie niańczył rodzeństwo. Przez te lata praktycznie niemal wyparł ze świadomości istnienie Bartka, bo tak żyło mu się łatwiej, a dzięki temu nie dopadały go wyrzuty sumienia. Właściwie, odkąd sięgał pamięcią, nigdy nie potrafił nawiązać z nim kontaktu, a łącząca ich więź z jego perspektywy była znikoma. Tak sobie właśnie tłumaczył decyzję o odcięciu się od krewnych po tym, gdy zmarła ostatnia kochana przez niego osoba – mama. On wtedy stawiał pierwsze kroki w swoim zawodowym życiu. To wtedy Tadeusz przejął kontrolę nad sprawami rodzinnymi. Już wcześniej, po śmierci ojca Kornela, stryj poczuł się odpowiedzialny za bratową i jej niepełnosprawnego syna. A kiedy i jej zabrakło, wszystkim się zajął. Kornelowi taki układ był bardzo na rękę, zaś Tadeusz nie spodziewał się, że tak pozostanie na długie lata.
Teraz Kornel nawet nie zastanawiał się czy dobrze zrobił. Jedyne, co huczało mu w głowie, to przerażenie. Czego stryj od niego oczekiwał? Miał do niego oddzwonić, ale nie miał ani na to ochoty, ani pomysłu, co zaproponować. Nawet nie wiedział, w jakim stanie jest teraz Bartek ani jakie są jego potrzeby.
Gonitwę myśli przerwała asystentka, która rozgorączkowana wpadła do gabinetu.
– Kornel, nie wiesz przypadkiem czy…
– Nic nie wiem! – Niemal krzyknął. – Nie teraz, dobrze? Musisz sobie poradzić beze mnie. Ja mam pilną sprawę… – zawahał się, a po chwili dodał: – rodzinną.
– Rodzinną? – zapytała zaskoczona. – Myślałam, że ty nie masz rodziny – oznajmiła zdezorientowana.
– A jednak. Okazało się, że mam i teraz muszę pilnie wyjść z biura. W razie czego kryj mnie przed szefem. Powiedz, że wyszedłem naraić mu nowych klientów albo coś w tym stylu, aby tylko się mnie nie czepiał. – Zabrał z oparcia fotela marynarkę, spakował teczkę, a wychodząc, rzucił jeszcze: – Dzięki!
Wsiadł do samochodu, ale nie wiedział, co ma ze sobą począć i dokąd jechać. Rzucił okiem na torbę przygotowaną na trening i uznał, że może wycisk fizyczny pozwoli mu choć na chwilę zapomnieć o telefonie stryja. Ruszył z piskiem opon, jednak pod salą treningową stał piętnaście minut i nawet nie wyszedł z auta.
Nic z tego! – pomyślał. Zawrócił i ponownie wyjechał na ulicę.
Przez dwie godziny jeździł po mieście bez celu. Przyglądał się tym, którzy szli chodnikami w pośpiechu, niemal truchtając, i tym, którzy poruszali się leniwie. Mijał krzykliwe wystawy sklepowe, szyldy i billboardy. Potem krajobraz zmienił się i Kornel patrzył na parki, place zabaw, cmentarz. Zastanawiał się, jakie miejsce pomoże mu ukoić nerwy i spokojnie się zastanowić. Stryj zaskoczył go, nie pozostawiając mu wiele czasu na przeanalizowanie sytuacji.
Co za dupek! – pomyślała Natalia, wkładając na siebie elegancką bluzkę. – Nie oczekuję przecież, że po jednej nocy będziemy parą, ani że on może tak pomyśleć. Dupek, dupek, dupek! – Wyzywała w myślach – Unikał mnie cały dzień! – Nie mogła pojąć jego zachowania. Owszem, wylądowali niespodziewanie w łóżku, ale nie dlatego, że się w nim zakochała. Miała tylko ochotę na odprężający seks, by zagłuszyć myśli związane z rodzinnym domem.
Natalia pochodziła z Góry Kalwarii, małego miasteczka oddalonego od Warszawy pięćdziesiąt kilometrów. Zbyt mało, by zostawić problemy za sobą raz na zawsze. One, jak bumerang, co jakiś czas wracały, tak jak w ten feralny czwartek.
– Natalko – zaczęła rozmowę matka bez żadnego miłego przywitania – chciałam cię poinformować, że urządzam tacie pięćdziesiąte urodziny. Będą wszyscy. Ty też.
– Może na początku wypadałoby się przywitać, mamo? – zareagowała. – A tak w ogóle, jak rozumiem, nie zapraszasz mnie, tylko informujesz? – zapytała zeźlona.
– Nie przesadzaj!
W Natalii buzowała krew. Nienawidziła tych uproszczonych stwierdzeń, zawsze pewnej swego odpowiedniego zachowania matki. Poczuła to samo, co zawsze w kontaktach z nią, to, co utwierdziło ją, że musiała uciekać od toksycznych, despotycznych rodziców. Po prostu musiała. Wtedy, lata temu, kiedy poszła na studia do stolicy, pomyślała, że ten kto powiedział, że rodziców trzeba kochać bez względu na wszystko, musiał mieć wspaniałych.
Ona nie postrzegała swoich w ten sposób. Była jedynaczką. Rodzice powołali ją do życia pod presją społeczeństwa i własnych rodziców. Bo przecież dziecko trzeba mieć, chociaż jedno. Z wielu względów. Po pierwsze, bo to po katolicku, po drugie, świadczy o wartości, głównie mężczyzny, potem dopiero kobiety. Poza tym ktoś musi się kiedyś nimi zaopiekować, utrzymać, jeśli będzie potrzeba i tak dalej, i tak dalej.
Odkąd pamięta nie była kochana. Nikt nie przytulał jej tak, jak tulono jej koleżanki, nikt nie troszczył się o to, co czuje, co ją trapi, nurtuje i cieszy. Niepracująca matka pełniła rolę żony swego męża, adwokata. Dbała o niego oraz o córkę w sposób iście mechaniczny. Zapewniała córce ładny ubiór, wyszczotkowane włosy i edukację. Oboje też poprzeczkę stawiali jej bardzo wysoko. Od najmłodszych lat uczęszczała na lekcje gry na pianinie oraz języka obcego. Rodzice chwalili się tym w towarzystwie, podczas suto zakrapianych alkoholem spotkań organizowanych w domach, raz u jednych, kiedy indziej u drugich, gdzie pokazywano ją jak wieprza na licytacji. Nienawidziła tego uczucia. Matka perfekcyjnie ukrywała żal za niespełnione własne ambicje i przelewała je na córkę. Sama ukończyła studia ekonomiczne, lecz nigdy nie pracowała, oddając się we władanie męża. Julia Brzóska ubierała się zawsze bardzo modnie, chodziła do fryzjera raz w tygodniu, kupowała pisma o modzie i co trzy lata zmieniała wystrój salonu. W ten sposób chciała zaimponować znajomym męża ze środowiska prawniczego. Wszystko to zajmowało wiele czasu i wymagało ogromnego zaangażowania. Dla córki więc już go brakowało. Uznali, że jest mądra i samodzielna, więc sobie poradzi.
Urodziny ojca miały odbyć się za dwa tygodnie. Natalia, znając matkę, potrafiła sobie wyobrazić, ile czasu zajmuje jej organizacja perfekcyjnego przyjęcia. Takiego, by zaimponować znajomym, nie tylko serwowanymi potrawami, wystrojem czy muzyką, ale także nałożoną na siebie kreacją. Bo błyszczeć to ona musiała najmocniej, skoro nie mogła pochwalić się sukcesami na innym polu, choćby sportowym, jak bieganie, morsowanie czy cokolwiek. Ona biegała jedynie pomiędzy kosmetyczką, gdzie robiła wszystko, by zatrzymać czas, a fryzjerką, aby mieć zawsze modnie wystylizowane włosy, oraz warszawskimi butikami, by posiadać najmodniejsze ciuchy. W pewnym sensie osiągnęła sukces, bo w miasteczku ludzie mówili o tym, jaka jest elegancka i pachnąca niczym drogeria, jednak nic pozytywnego poza tym. Uważali ją za wyniosłą i niemiłą. Dla niej zaś mili byli tylko ci, u których zamawiała ciasta, wędliny oraz inne potrzebne produkty. Gdy zmieniała meble na nowe, to zawsze wybierała te najdroższe i najmodniejsze, by towarzystwo o tym mówiło. Jeśli robiła przyjęcie, do obsługi zatrudniała więcej osób niż potrzeba. Żona prawnika, Jerzego Brzóski, z czasem stała się zwyczajną snobką, choć kiedyś taka nie była.
Z relacji nieżyjącej już babci wynikało, że Julia była wesołą i ambitną dziewczyną. Chętną do pomocy innym, bezinteresowną. W każde lato pracowała w lokalnej cukierni, by zarobić na ostatnie dwa tygodnie wakacji. Lubiła podróżować. Rodzice pozwalali jej jeździć po kraju, a z czasem zgadzali się nawet na wypady za granicę. Julia Paś szybko zorientowała się, że bez płynnej znajomości przynajmniej jednego języka obcego, trudno się porozumiewać i czerpać garściami przyjemności. Dlatego przez kolejny rok wałkowała niemiecki i angielski, przekraczając tym samym obowiązkowy zakres materiału liceum. Dzięki pilności i zdolnościom opanowała oba. Na studia dostała się bez żadnego problemu. Podczas nich, a kończyła wtedy pierwszy rok ekonomii, poznała Jerzego, studenta trzeciego roku prawa i zakochała się w nim bez pamięci. Jerzy był warszawiakiem. To imponowało Julce, jemu zaś jej zaradność i talent. Spotykali się regularnie, tworząc ładną i zgraną parę. Podczas studiów bawili się nieźle, wyjeżdżali w góry, nad morze, a czasami za granicę.
Zaraz po obronie jego pracy magisterskiej wybrali się w Bieszczady, by to uczcić. Po kolejnej długiej i wyczerpującej wędrówce dotarli na polanę. Słońce powoli zbliżało się do horyzontu, malując niebo odcieniami pomarańczy i różu. Położony na miękkiej trawie koc, przyniesiony przez Jerzego, stanowił idealne miejsce do odpoczynku. Oboje usiedli na nim, zadowoleni z osiągnięcia celu i pełni podziwu dla piękna otaczającej ich natury.
Julia zdjęła buty, pozwalając zmęczonym stopom odpocząć, i położyła się na plecach, zamykając oczy. Jerzy usiadł obok niej, w ciszy przyglądając się jej spokojnej twarzy. W kieszeni jego kurtki spoczywało małe pudełeczko, które czuł przy każdym stawianym na górskiej ścieżce kroku. Jego serce biło szybciej, a myśli kłębiły się w głowie.
– Pięknie tu, prawda? – powiedziała dziewczyna, otwierając oczy i spoglądając na chłopaka. Jej spojrzenie było pełne ciepła i miłości.
– Tak – odparł Jerzy, uśmiechając się do niej. – Muszę ci coś powiedzieć.
Julia usiadła, zaintrygowana tonem jego głosu. Jerzy sięgnął do kieszeni i wyjął przedmiot.
– Wyjdź za mnie! – zaproponował.
– Ale… Jak to?
– No, tak to – odpowiedział trochę nazbyt trywialnie. – Fajnie nam razem.
– Fajnie? – zapytała, bo nie takie słowo chciała usłyszeć, tym bardziej, że do tej pory nie wyznał jej miłości.
– Oj, no wiesz, o co mi chodzi. Kocham cię. Myślałem, że wiesz.
– Może i wiem, ale miło to usłyszeć – odparła z wyrzutem.
– To jak? Zgadzasz się?
– Noo, tak. – Spojrzała na wyjęty z pudełeczka skromny, ale gustowny pierścionek, a potem na Jerzego. – Tak, Jerzy, tak! – zawołała, rzucając się mu na szyję, a echo poniosło jej słowa wysoko nad wierzchołki gór.
Chociaż pora była wracać nic sobie z tego nie robili. Siedzieli na kocu, trzymając się za ręce i patrząc na zachodzące słońce. Ta polana stała się dla nich miejscem, gdzie zaczęła się nowa, wspólna droga – droga ich życia.
Jerzy czuł, że z Julią będzie mógł budować przyszłość, głównie swoją. Jednak na ślub musieli poczekać, zgodnie z warunkiem jaki postawili mu jego rodzice:
– Najpierw aplikacja adwokacka! – powiedzieli i zdania nie zmienili.
W związku z tym, że ciągle był na ich utrzymaniu, musieli na to przystać. A jako że ukończył wyższe studia prawnicze, zdobył tytuł magistra, a także uzyskał pozytywny wynik organizowanego przez Ministerstwo Sprawiedliwości państwowego egzaminu, mógł – z nadejściem stycznia – się tejże aplikacji podjąć. Młodzi mieli więc przed sobą trzy lata pracy, nauki i czekania.
Patron Jurka okazał się człowiekiem wymagającym, bezwzględnym i dociekliwym, ale to cechy, które adwokat posiadać powinien, więc jego styl pracy był powszechnie akceptowany w kancelarii. Nikt nie zwracał uwagi na jego niemiłe uwagi. Po sześciu miesiącach chłopak mógł już zastępować adwokata przed sądami, organami ścigania czy innymi instytucjami, jednak z wyjątkiem Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego, a także Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. Jerzy całym sobą czuł, że to jest dokładnie to, co chciał w życiu robić.
W trzecim roku jego aplikacji Julia obroniła pracę magisterską, uzyskując najwyższy wynik, i szybko dostała angaż w dobrze rozwijającej się firnie eksportującej nabiał. Pracowała intensywnie, zarabiała nie najgorzej i spełniała się zawodowo.
– Niesamowite, jak szybko leci czas… – powiedziała do Jurka, gdy któregoś wieczoru wychodzili z kina.
– To prawda, niedawno zacząłem aplikację, a tu za rok egzamin! Nie do wiary!
– I ślub – dopowiedziała. – Chyba, że już nie chcesz? – droczyła się.
– Żartujesz! A gdzie znalazłbym lepszą żonę? Mądrą, piękną i cierpliwą – zachwalał. – Właściwie to my już jesteśmy jak stare dobre małżeństwo.
– To prawda, jednak niewiele czasu nam zostało, więc powinniśmy pomału wszystko zaplanować.
– Fakt. Wejdziemy tu – wskazał przytulny lokal – i pogadamy o przyszłości.
– Pewnie.
Usiedli, a kiedy kelner przyniósł już pyszne desery, Jerzy powiedział:
– Julka, nie gniewaj się, ale będziesz musiała wraz z rodzicami, moimi i twoimi, zająć się tym całym bałaganem sama.
– Nasz ślub nazywasz bałaganem?
– Oj, nie czepiaj się. Tak tylko powiedziałem. Chodziło mi o… – szukał synonimu – rozgardiaszem, rozumiesz?
– Powiedzmy, że tak.
– Co tak posmutniałaś? Nie czepiaj się, mam sporo na głowie.
– Wyobraź sobie, że ja też! – rzekła z naciskiem
– No wiem, wiem, nie gniewaj się! – Uśmiechnął się, przymilając do narzeczonej. Wiedział, że jego urok zawsze na nią działa. Był bardzo przystojnym mężczyzną, takim, za którym kobiety oglądały się na ulicy. Julka miała tego świadomość i za żadne skarby, nie zamierzała go nikomu oddać.
– Dobra – odpuściła mu. – Mam chyba dobrą wiadomość.
– Jaką? – zapytał, zanurzając usta w kawie z bitą śmietaną.
– Mama nie daje rady utrzymać domu, o opiece nad sadem, nawet nie wspominając. Wszystko niszczeje na moich oczach. Przedstawiła mi, a raczej nam, propozycję.
– Jaką?
– Byśmy zamieszkali z nią w zamian za prawo własności domu. Co ty na to?
Jurek zachłysnął się, co ona poczytała za stan zachwytu.
– Co??? – Opanował kaszel. – Mam się wyprowadzić do tej mieściny i mieszkać z twoją matką?
Dziewczynie zrzedła mina.
– Taaak. Wiem, że to nie jest idealne rozwiązanie, ale czy mamy inne? Nie mamy tu mieszkania, a życie w wynajętej, obskurnej kawalerce nie należy do przyjemnych! – Zarzuciła go argumentami, ale widząc jego brak entuzjazmu, wstała i opuściła kawiarnię.
Pytanie zostało bez odpowiedzi. Tak wyglądały najistotniejsze sytuacje z życia narzeczonych.
*
Gdyby tylko wola matki w walce o siebie – pomyślała Natalia, wspominając opowieści babci – była tak trwała jak podjęte przez nią kiedyś próby, to dzisiaj nie byłaby luksusową kurą domową spełniającą zachcianki męża. Ja taka nigdy nie będę! O nie!
Życie jest dziwne, trudne, tylko czasami fajne – pomyślał Kornel – W moim wszystko jest do kitu.
Przez jedenaście lat mały Kornel był uwielbianym jedynakiem, którym wszyscy się zachwycali, podziwiali i którego stawiali na piedestale. Miał kochających rodziców, dziadków, ciocie i wujków, obdarowujących go tym, o czym zamarzył, chociaż w latach dziewięćdziesiątych nie było to łatwe. Jeden z jego wujów, Julian, podczas wypadu w góry poznał śliczną Czeszkę i zakochał się. Wyemigrował do Czech niedługo po tym, gdy stały się odrębnym krajem. Zostawił Polskę bez skrupułów i zaczął nowe życie za granicą. Bardzo szybko zaaklimatyzował się w Pradze, w której po ślubie zamieszkał z żoną. Nie przeszkadzało im małe mieszkanko i odległość do centrum. Od tamtej pory mały Kornelek otrzymywał paczki z pięknymi zabawkami, słodyczami i ubrankami jakich nie miał nikt. Czuł się wyjątkowo. W przedszkolu, a później w szkole robił furorę, pokazując piękny piórnik czy przybory do pisania.
A potem stało się coś, co zniszczyło jego piękne życie. Myślał, że takie rzeczy zdarzają się tylko w książkach lub filmach, a twórcy budują w ten sposób napięcie dla wzbudzenia większych emocji i wyciskania łez. Ale to nie była książka, to było jego życie, które nagle stanęło na głowie.
Kiedy jego mama wydawała na świat drugiego syna, jego ojciec zemdlał w szpitalnym korytarzu. Przechodząca obok pielęgniarka śmiała się, że to z wrażenia, nie wiedziała, że to nie było jego pierwsze omdlenie. Gdy się ocknął powiadomił ją o tym, co wzbudziło jej zawstydzenie. Zasugerowała wizytę u lekarza, ale on tylko machnął ręką. Był już u niego, dostał skierowanie na wiele badań, ale żadnego nie wykonał, skupiając się na będącej w ciąży żonie i synku, który wymagał opieki. Kilka godzin później na świat przyszedł Bartosz. Śliczny maleńki chłopczyk, którego główkę okalała smuga ciemnych włosków. Już wtedy Kornel poczuł pierwsze ukłucie zazdrości, bo on po urodzeniu był bobasem łysym jak kolano. Tymczasem wszystko wokół działo się bardzo szybko i intensywnie.
Jego mama, Izabela, wróciła do domu. Osłabiona połogiem, nie radziła sobie z opieką nad obydwoma synami. By zapewnić jej spokój podrzucano Kornela raz do dziadków, raz do wujków, potem wracał do domu, by następnie znowu trafić do dziadków i tak w kółko. O brak stabilności obwiniał brata, bo jego tułaczka zaczęła się w momencie, gdy ten pojawił się na świecie. To przez niego jego ukochana mama była ciągle zajęta trudną i wymagającą opieką, a ojciec snuł się ciągle zmęczony i apatyczny. Rodzice już nie mieli dla Kornela tyle czasu, co wcześniej, a reszta rodziny, to nie to samo. Są wspaniali jako uzupełnienie matki i ojca, a nie jako ich zastępstwo.
W Kornelu coś pęczniało, choć był zbyt mały, by to uczucie określić. Może to złość, a może żal? W każdym razie nie pomagało mu nawiązać relacji z braciszkiem, choć był słodki jak cukierek w tych błękitnych ubrankach. Kiedy Bartuś miał trzy lata nie mówił, ale to nie wzbudzało niepokoju matki. Rozumiała go, odczytując gesty i miny.
Niektóre dzieci tak mają – mawiała. Przytaczała przykład chłopca z sąsiedztwa, który nie mówił do piątego roku życia, a przecież wszystko z nim było w porządku. Kornel miał wtedy czternaście lat i jemu, nastolatkowi, wydawało się to, mimo zapewnień mamy, jednak nienormalne. Kiedy mały poszedł do przedszkola złudzenia się rozwiały. To właśnie podczas edukacji przedszkolnej lub wczesnoszkolnej obserwuje się różne dla niepełnosprawności intelektualnej objawy, takie jak niestabilność emocjonalna, ubogi zasób słownictwa czy opóźniony rozwój mowy, co ewidentnie cechowało chłopczyka i na co też zwróciły uwagę doświadczone nauczycielki. Izabela jednak wypierała fakty, udając, że nie ma żadnego problemu, chociaż opiekunki sugerowały wizytę u specjalisty. Ona była przekonana, że Bartuś to mały artysta, a artyści tak mają. On potrafił godzinami bazgrolić przy swoim małym stoliczku, używając do każdej linii kredki innego koloru. Nie pozwalał sobie przerywać, a gdy do tego doszło, bywał impulsywny. Być może dlatego, że nie mógł się wyrazić słowami.
Ojciec nadal miewał przewlekłe bóle głowy i omdlenia, ale dopiero rok po narodzinach Bartka poddał się badaniom. Początkowo lekarze nie umieli zdiagnozować u niego przyczyn dolegliwości. Wykluczyli różne choroby, aż wreszcie zdiagnozowali tętniaka, czyli tykającą w głowie bombę. Tykała tak jeszcze trzy lata. Kiedy Bartek miał cztery lata, a Kornel piętnaście, ojciec zmarł. Przewrócił się i już nie wstał.
To był cios dla rodziny. Mama została sama z dwójką dzieci: zbuntowanym, smutnym nastolatkiem i młodszym – małym i cichym. Wtedy jej szwagier, Tadeusz, zaopiekował się ich trójką. Był jak stuletni dąb – silny, twardy i nie do powalenia. Zawsze kochał ich rodzinę, troszczył się o chłopców i o bratową. Kiedy owdowiała, woził małego do przedszkola, a Kornela do szkoły, przynosił zakupy. Czuł wielką pustkę po stracie Marka, tym bardziej, że Julek, wyemigrował do sąsiedniego kraju lata temu. Z trójki braci Madejskich w Łodzi pozostał już tylko on. Tadeusz, kawaler, pełnił więc rolę domownika. Kornel podejrzewał, że podkochiwał się w matce, jednak się nie narzucał.
Tak było do momentu wyjazdu na studia. Na początku Kornel przyjeżdżał do Łodzi co drugi weekend, później coraz rzadziej, ale gdy już się pojawiał, zauważał zmianę relacji pomiędzy tych dwojgiem. Czuł, że coś się między nimi wydarzyło. Może Iza pokochała Tadzia, który stał się spadkiem po zmarłym mężu? Dawniej tak bywało, znał to choćby z lekcji historii, ale gdy dotyczyło jego rodziny, wydało się chłopakowi niesmaczne. Nie przejmował się tym jednak zbytnio, a nawet pocieszał, że „matka z wozu, jemu lżej”, dopasowując przysłowie do sytuacji. Gdyby nie wuj, on czułby się odpowiedzialny za rodzinę. Był już przecież pełnoletni – zamiast studiować powinien poszukać pracy i im pomagać, a tak obowiązek ten spoczął na wujku. To on dbał o finanse, matkę oraz brata.
Kiedy Bartosz poszedł do szkoły nie radził sobie z nauką, miał też problemy z kontaktem z innymi uczniami. Matka musiała się wtedy przemóc, zrzucić zasłonę ułudy i, dla dobra synka, podjąć odpowiednie kroki, by było mu w życiu łatwiej. Postanowiła poddać go badaniom.
– Bartosz jest upośledzony w stopniu lekkim – mówiła lekarka, tak swobodnym tonem, jakby zamawiała obiad w stołówce.
– Na pewno? – dopytywała Madejska w nadziei, że może to jednak pomyłka.
– Proszę pani, na pewno. Przeszedł szereg badań i co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Myślę, że może być pani wdzięczna losowi za to, że to ten rodzaj upośledzenia, bo często orzekamy znacznie trudniejsze przypadki.
– Może ma pani rację…
– Ten stopień – kontynuowała, choć wszystko było zapisane w orzeczeniu – charakteryzuje się ilorazem inteligencji na poziomie pięćdziesiąt do sześćdziesiąt dziewięć. Można powiedzieć, że osoby z niepełnosprawnością intelektualną lekkiego stopnia nie przekraczają poziomu rozwoju umysłowego dwunastoletniego dziecka, natomiast dojrzałość społeczna takich osób osiąga poziom dojrzałości siedemnastolatka. Wśród nich bywają utalentowani w rozmaitych dziedzinach – dodała na pocieszenie.
– O tak! – Izabela wreszcie odzyskała znikomą radość. – Bartuś ślicznie rysuje – zapewniała.
– No, sama pani widzi, wszystko jest możliwe. – Lekarka okazała więcej empatii niż na początku rozmowy. – Bartosz, posiadając lekki stopień niepełnosprawności, może w przyszłości pracować nawet czterdzieści godzin tygodniowo. Zazwyczaj są to prace lekkie, niewymagające skomplikowanych zadań.
– Jej – westchnęła matka – to brzmi jak normalne życie…
– Może nie będzie tak do końca zwyczajne, ale tak, może być dobrze.
I tak pani Madejska, matka dwóch chłopaków, wdowa po Marku, partnerka Tadeusza, opuszczając gabinet lekarski, z nadzieją spojrzała w przyszłość.
Dom przed którym stała Natalia wyglądał okazale. Widać było włożony w niego i ogród nakład pracy oraz pieniędzy. Właściwie zmieniał się nieustannie. Nowe nasadzenia roślin, krzewów, inny kolor okiennic, odświeżona balustrada i wiele innych rzeczy, które dostrzegała przy niemal każdej wizycie.
Pierwotnie był on własnością dziadków dziewczyny, Marii i Jana Pasiów. Zajmowali się oni sadownictwem przez ponad trzydzieści lat, lecz po śmierci dziadka, sad zdziczał. Nikt nie podcinał już gałęzi tak pieczołowicie i nie bielił pni z taką czułością, z jaką on to robił. Dla niego sad był wierną kochanką. Gdy go zabrakło, natura rozpanoszyła się i rządziła w nim sama. Gałęzie rosły dziko, trawa pomiędzy drzewami sięgała kolan. Z domem działo się to samo. Był w opłakanym stanie, ponieważ utrzymanie i remontowanie go przerosło możliwości owdowiałej właścicielki. Długi czas ogrzewała tylko salonik, kuchnię i łazienkę, choć poza nimi temperatury w zimie spadały do kilku stopni, siejąc zniszczenie. Wilgoci, która pojawiała się po każdej zimie, obfitując grzybem na ścianie, nie próbowała nawet wywabiać.