Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Julia jest szczęśliwą, świetnie się uczącą nastolatką. Planuje zostać adwokatem, jak jej ojciec. W kochającej rodzinie czuje się bezpiecznie, jednak od dzieciństwa jej spokój burzy powtarzający się koszmar senny. Postanawia poddać się psychoanalizie lub hipnozie, by dowiedzieć się, dlaczego ma poczucie, że dziewczynka ze snu to ona. Zaniepokojeni tym rodzice, dniu osiemnastych urodzin wyznają jej prawdę – została adoptowana. Dziewczyna doznaje szoku. Postanawia odnaleźć biologiczną matkę. Odwiedza dom dziecka, do którego przywieziono ją jako niemowlę i na spotkaniu z dyrektorką uzyskuje jej adres. Dochodzi jednak do pomyłki…
Czy Juli zdoła odnaleźć matkę? Czy pomoże jej to w ustaleniu swojej tożsamości? I czy nie zaszkodzi to więzom rodziny, w której się wychowała? Jaki związek z dawnymi wydarzeniami ma jej powracający sen?
Powieść rekomendowana przez Magdalenę Różczkę – aktorkę, Ambasador Dobrej Woli UNICEF i IOP.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro &Magdalena Ludwiczak
Zdjęcia na okładkę: Lidia Fuhrmann
(Lidia Fuhrmann Photography)
Opracowanie okładki: Agnieszka Kazała
Skład i łamanie: WLBP
Korekta: Aga Dubicka
Redakcja: Agnieszka Kazała
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie II, Warszawa 2023
Patronat honorowy:
BPiCAK im. Jana D. Janockiego Międzychód
Miasto i Gmina Międzychód
ISBN: 978-83-66945-54-8
Znowu śnił jej się pokój z żółtymi ścianami i ogromnymi oknami, przez które wpadały promienie słońca oraz malutka dziewczynka, z białym króliczkiem w dłoniach – tym, którego dostała na urodziny, siedząca na łóżeczku. Wiedziała, że mała dziewczynka ze snu to ona. Czuła się kochana, wręcz uwielbiana, ponieważ rodzice byli ciągle blisko niej, zwłaszcza ojciec. Lecz nagle wszystko się zmieniło i nastała ciemność. Nie czuła już miłości, choć bardzo jej pragnęła. Dorośli stali się oziębli i ciągle szeptali po kątach. Potem było już tylko gorzej. Do domu przyszła obca kobieta – wysoka, z gładko zaczesanymi włosami, ubrana we wzorzystą marynarkę i krawat, i… zabrała ją ze sobą. Mama i tata stali w progu, nie robiąc nic, by temu porwaniu zapobiec, choć ona krzyczała, wyciągając do nich swoje małe rączki. Gdy samochód, w którym ją uwięziono, opuszczał posesję, czuła już tylko silne ramiona „złodziejki dzieci” i słone łzy, płynące po jej twarzyczce. Przywieziono ją do okropnego miejsca – wielkiego, szarego domu, z którego widok z jednej strony rozpościerał się na drogę, a z drugiej na ogród. Nie miała przy sobie nikogo bliskiego poza ukochaną maskotką, a wokół były nieznajome dzieci. Zamieszkała w szarym pokoju z małymi oknami, przez które z ledwością przedzierało się światło. Nie zaglądały przez nie promienie słońca, tak jak w tym kanarkowym, który dobrze znała. Płakała, nic nie rozumiejąc.
Julia obudziła się wystraszona. Patrzyła w ciemny sufit niczym w czarną otchłań. Za każdym razem, gdy ten sen wracał, w jej pamięci pozostawało więcej szczegółów, tak jakby systematycznie odkrywała nowe kadry, kolejne ujęcia ze swojego, jak mniemała, życia. Ale dlaczego? We śnie widziała siebie, jednak nie miało to żadnego związku z rzeczywistością i jej realnymi przeżyciami. Zastanawiała się, dlaczego ten sen, tak smutny i przygnębiający, w ogóle jej się śnił? Czemu te niezrozumiałe obrazy nękały ją właśnie wtedy, kiedy chciała odpocząć i zregenerować siły? Czy umysł mógł być tak podstępny i bezwzględny, by wykorzystywać noc, podczas której stawała się bezbronna? Nie znalazła odpowiedzi na te pytania i nie sądziła, by ktoś potrafił na nie odpowiedzieć. Jednego była pewna. Strachy ożywają nocą.
Ukojenie przyniósł poranek, kiedy to jeszcze nieubrana włączyła komputer i na stronie internetowej wymarzonego liceum odczytała wyniki egzaminów wstępnych.
– Mamo, dostałam się! – krzyknęła od progu, wpadając prosto w ramiona Beaty.
– Wiedziałam! Wiedziałam, że ci się uda! – matka, przytulając córkę, płakała z radości.
W domu Nowickich łzy najczęściej płynęły właśnie z tego powodu, a prawie nigdy ze smutku. Może dlatego kojarzyły im się ze szczęściem.
– Kochanie – do rozmowy włączył się ojciec – jesteś bardzo mądra i ambitna. Nigdy nie wątpiłem, że dostaniesz się do najlepszej szkoły w mieście. – Teraz i on tulił córkę.
Byli do siebie tak podobni. Włosy córki miały taki sam odcień brązu jak Adama i ich cera była równie jasna. Nawet nosy mieli podobnie zadarte. Beata patrzyła na nich pełna zachwytu. Po chwili euforii usiedli do stołu, by rozkoszować się gorącą kawą, a Julia, jak zwykle, czekoladą.
– Tato, zawsze chciałam być adwokatem lub sędzią jak ty – zaczęła dziewczyna – nie wiem jeszcze czy mi się to uda, czy jestem wystarczająco zdolna, ale się postaram.
Od dziecka interesowała się jego pracą i podejmowanymi w sądzie decyzjami. Podziwiała go za to, że uczciwie chciał ratować świat i ludzi przed niesprawiedliwością. Czasami mu się udawało, choć nie zawsze. Gdy wracał z sądu smutny, wiedziała, że coś poszło nie po jego myśli.
– Kochanie, najważniejsze byś była szczęśliwa, robiąc to, co lubisz – sugerował ojciec. – To najważniejszy aspekt naszego żywota. Wiedz, że podejmując decyzję o wykształceniu, świadomie dokonujesz, już w tak młodym wieku, wyboru co do tego, jak potoczy się twoje życie zawodowe, a nawet osobiste. Owszem, zawsze jest możliwość przekwalifikowania, ale to czasochłonne, a nierzadko kosztowne. Jeśli teraz czujesz, że chcesz być adwokatem, czy jak mówisz, sędzią, to tego się trzymaj. Uważam, że jesteś wystarczająco zdolna i ambitna, by skończyć prawo z wyróżnieniem.
Doskonale wiedział, co mówi. Julka już jako mała dziewczynka, zamiast chwytać kolorowe książeczki, brała do ręki kodeks, chociaż wcale go nie rozumiała. Zadawała przy tym tysiące trudnych pytań, na które cierpliwie odpowiadał. Pomyślał wtedy, że powinien wydać książkę dla dzieci, o prawie właśnie.
– Tato, dziękuję. – Córka przytuliła się jeszcze raz do ojca, a on, jak wtedy, gdy była małą dziewczynką, starł z jej ust resztki czekolady.
– Idź się umyj, dziecko. – Uśmiechnął się do szesnastoletniej córki, a serce ze wzruszenia waliło mu jak młotem.
Sytuacji przyglądał się Bartosz, młodszy o cztery lata od siostry, który nie po raz pierwszy był świadkiem takiej sceny, co powodowało w nim nieukrywaną zazdrość. Był przeciwieństwem Julii, zwłaszcza pod względem nauki. W sporcie jednak osiągał świetne wyniki, za co był bardzo chwalony. Jednak, kiedy słyszał pochlebstwa kierowane w jej stronę, wzbierała w nim niekontrolowana złość.
– Synku, może i ty napijesz się gorącej czekolady? – zasugerowała Beata, widząc go stojącego w progu kuchni.
– Sportowcy nie opijają się czekoladą! – burknął i trzasnąwszy drzwiami, zniknął im z oczu, nie korzystając z propozycji matki.
– Pójdę za nim – powiedziała Julia przyzwyczajona do jego humorów. Wiedziała, że tak szybko jak się wkurzał, tak szybko łagodniał. A przecież w rodzeństwie zazwyczaj bywa odwrotnie. – Ale mam jeszcze prośbę…
– Jaką? – zapytała matka.
– Monika urządza przyjęcie w domu. Chcemy uczcić zakończenie gimnazjum i pobawić się przy muzyce. Czy mogę iść?
Rodzice spojrzeli po sobie niepewnie, ale ufając córce, zgodzili się.
– Jasne, przyjadę po ciebie o północy, może być? – zapytał Adam.
– Okej, kocham was! – Julia zeskoczyła ze stołka i pobiegła do pokoju brata, by go udobruchać, a potem, w zaciszu własnego pokoju, przymierzać sukienki.
Po uroczystym zakończeniu gimnazjum, zwieńczonym balem, nadeszły wakacje. Julia z paczką znajomych korzystała z wolnego czasu, mając świadomość, że gdy pójdzie do liceum, tego będzie jak na lekarstwo. Miała sprecyzowany cel i zamierzała konsekwentnie do niego dążyć, ale… dopiero od września. Tymczasem wyjechała z koleżankami nad jezioro, na biwak, w miejsce, które o tej porze roku było licznie oblegane przez młodych ludzi, nie tylko z okolic. Przyjeżdżali tam głównie licealiści i studenci pragnący zaznać luzu oraz rozrywki. Starsze pokolenia już dawno wykluczyły to miejsce z listy służących do odpoczynku i rekreacji, w ich mniemaniu, oczywiście. Julia nie posiadała się z radości, gdy ojciec zgodził się na tę eskapadę. Zgodził, ale pod jednym warunkiem. Mianowicie rodzice Estery, jednej z przyjaciółek, posiadający nieopodal jeziora domek letniskowy, mieli mieć młodzież pod kontrolą. To dawało Nowickim spokój w kwestii bezpieczeństwa dziewczynek.
– Hej, Julka! – Estera, płynąc w stronę brzegu, krzyczała do przyjaciółki, która siedziała na kocu, wystawiając twarz do słońca.– Juuuulaaaa!!! – ponowiła wołanie, kiedy ta nie zareagowała.
Julka, słysząc nawoływanie, wstała w końcu i ruszyła w jej kierunku, otrzepując pupę z oklejającego ją piasku – tego, który niesfornie pchał się na koc, choć tak starała się, by go na nim nie było wcale. Ale on był jak żywy organizm, jak intruz, który nie daje za wygraną.
– Dlaczego tak krzyczysz? – Uśmiechnęła się, widząc dziewczynę już na brzegu. – Nie widzisz, że jestem zajęta?
– Niby czym? Nie zauważyłam, żebyś czytała kodeks – śmiejąc się, Estera ochlapała przyjaciółkę chłodną wodą. – Może popływamy razem? Od tego upału można przecież zwariować.
– Poczekaj – Julka zatrzymała koleżankę, która znów obróciła się w stronę jeziora. – Widzisz go?
– Kogo?
– No tego, na tym granatowym ręczniku.
– Gdzie?
– Oślepłaś od słońca? – śmiała się Julia. – Tego przystojniaka w bordowych slipach.
– Aaaa, tego…
– No wreszcie! – Dziewczyna przewróciła oczami. – Fajny, nie?
– Może i fajny. To na niego tak się cały czas gapiłaś? – Nie czekając na odpowiedź, Estera wskoczyła do wody.
Julia została na brzegu, podejrzewając, że chłopak niebawem wejdzie do wody. I choć czuła, że podczas oczekiwania słońce wypala jej na skórze swoje piętno, do namiotu po krem z filtrem iść nie zamierzała. Jej prognozy okazały się słuszne.
– Hej – zagadnął, gdy tylko zamoczył w wodzie stopy.
– HEJ! – Właśnie zdała sobie sprawę, jak bardzo potrzebne są w komunikowaniu się te trzy litery.
– Skąd jesteś? – zapytał.
– Z Poznania. Przyjechałam na biwak z koleżankami – położyła nacisk na ostatnie słowo.
– Fajnie. Mam na imię Łukasz.
Okazało się, że chłopak nad jeziorem świętował dokładnie to samo, co Julia, tylko że on właśnie dostał się na studia. Dla obojga więc te wakacje miały być wyjątkowe i niezapomniane.
Tak zrodziła się wakacyjna miłość. Kto jej nie przeżył? Od tego momentu Julka i Łukasz, przez kolejnych kilka dni, byli nierozłączni. Chodzili na spacery, rozmawiali, pływali. I nie tylko. To z nim, o trzy lata starszym chłopcem, przeżywała pierwsze romantyczne pocałunki i pieszczoty. Czytała o takich uniesieniach w książkach, widziała na filmach, ale dotychczas nikt w jej otoczeniu nie podobał jej się na tyle, by mogła tego wszystkiego spróbować. Natomiast on był szalenie przystojny, ze zbyt długimi, jakby to określił ojciec, włosami, które stale wpychał za ucho. Tata powiedziałby, że kłania mu się fryzjer. Ojciec był klasycznym garniturowcem, zawsze starannie ogolonym i wystrzyżonym. Poznany kolega był jego przeciwieństwem, nie tylko z racji wieku, co jest oczywiste, ale raczej upodobań. Wyobrażała sobie, że ojciec Łukasza jeździ na motorze i słucha Heavy Metalu. Może właśnie ta inność spodobała jej się tak bardzo?
Każdy przeżyty z chłopakiem dzień relacjonowała koleżankom nocą.
– Julka?
– Tak?
– Czy ty chcesz… no czy ty chcesz z nim…
– Co?
– No, czy chcesz się z nim przespać? – wykrztusiła wreszcie Lena.
– Zwariowałaś! – oburzyła się Julka, choć tak naprawdę miała na to wielką ochotę.
– Sorry, ale z drugiej strony czemu nie?
– Bo… bo jestem za młoda?
– Masz skończone szesnaście lat. Jesteś ze stycznia, więc masz prawie siedemnaście – przekonywała Esti. – Seks w tym wieku nie jest zabroniony prawem, ty chyba najlepiej powinnaś o tym wiedzieć! Czyż nie?
Przyjaciółka bez wątpienia miała rację. Tylko dlaczego Julia miała takie opory? Może dlatego, że rodzice ciągle widzieli w niej małą dziewczynkę lubiącą gorącą czekoladę? Może dlatego, że pokładali w niej duże nadzieje? A może dlatego, że sama je w sobie pokładała i nie chciała, by cokolwiek czy ktokolwiek ją powstrzymał.
– Przejdę się – Julia wygramoliła się ze śpiwora i poszła w stronę jeziora.
– Julka, sorki – wyszeptała koleżanka – to były żarty.
Żarty żartami, lecz Jula dobrze wiedziała, że Esti miała swój pierwszy raz za sobą, ze smarkaczem z ich klasy. Łatwo było jej mówić!Stała na brzegu, mocząc stopy w chłodnym jeziorze. Żaby kumkały, jakby umówiły się na jakieś walne zgromadzenie.
– Hej, co tu robisz? Jest północ… –Usłyszała za plecami znajomy głos.
– Rozmyślam. A ty?
– Nie mogłem spać i już się z tego cieszę. – Łukasz podszedł do dziewczyny i pocałował ją namiętnie w usta. Poddała się, pragnąc tego równie mocno.
Tej nocy, przy żabim koncercie i komarzej akupunkturze, podjęła decyzję. To będzie TA noc. Ostatnia nad szmaragdowym jeziorem. Lubiła je tak nazywać, bo woda miała kolor zielony, czysty i nieskazitelny, jak ów piękny kamień.
Następnego dnia zwijały namiot i pakowały plecaki, by z rodzicami Estery wrócić do miasta. Obiecali sobie z Łukaszem, że będą w kontakcie, a gdy tylko nadarzy się możliwość, spotkają się znowu.
– Nie zapomnę tej nocy… – powiedział na pożegnanie, prawdziwie w dziewczynie zakochany.
– Ja też, napisz – pocałowała go w policzek, świadoma, że rodzice przyjaciółki przyglądają się scenie.
Wracając, czuła dreszcze na ciele, motyle w brzuchu i wiele innych objawów zdefiniowanych jako zakochanie. Już po chwili dostała pierwszego SMS-a. Uśmiechnęła się. Potem zasnęła, ukołysana drogą. Wakacje minęły szybko, jak zawsze. Julka była w stałym kontakcie ze swoim chłopakiem z wakacji, jak go nazywała. Nowiccy byli w tę miłość wtajemniczeni, oczywiście poza niektórymi szczegółami, i cieszyli się stanem córki.
– Miłość jeszcze nikomu nie zaszkodziła– mawiała matka.
Rodzice byli szczęśliwi. Wszystko układało się tak dobrze, że aż czasami bali się o tym myśleć, by nie zapeszać.
Julia od prawie dwóch lat uczyła się w liceum o profilu prawniczym i radziła sobie świetnie. Klasa ta pozwala na rozwijanie jej zainteresowań w kierunkach humanistycznych, lingwistycznych i w zakresie szeroko rozumianej kultury. Uczniowie jej klasy to potencjalni, przyszli studenci takich kierunków jak: prawo, dziennikarstwo, historia, filologia polska, filologie obce, nauki społeczne czy politologia. Julia natomiast niezmiennie stawiała na prawo. Odpuściła imprezy, skupiając się tylko na nauce. Owszem, spotykała się z Esterą i Leną, ale ich światy zaczynały się różnić.
Wciąż zakochany Łukasz odwiedzał ją, podróżując pomiędzy Wrocławiem a Poznaniem, a dzięki Skype’owi, którego ogłosił genialnym wynalazkiem, zasługującym na
Nobla, utrzymywał z nią stały kontakt. Tymczasem kończył drugi rok studiów na Uniwersytecie Przyrodniczym, a Julka nieuchronnie zbliżała się do pełnoletności.
Bartosz, od zawsze marzył o karierze sportowej, więc naturalnym było, że kształcić się postanowił w liceum o profilu sportowym, pretendując do bycia studentem AWF-u.
Dzieci w szkole były nieznośne. Nie, nieznośne to złe słowo. Były niedobre i niesprawiedliwe. Nie wiadomo dlaczego przyczepiły się właśnie do Renatki. Może dlatego, że była drobna i słaba, a one wyczuwając to, jak sępy z padliny, zrobiły sobie z niej karmę? Najgorsze było jednak to, że wszyscy wokół widzieli ich złe zachowanie. Rodzice, dzieci z innych klas i nauczyciele, ale nie wiedzieć czemu nie reagowali.
Renata nie znała zdrobnienia swojego imienia. Nikt nie wołał do niej Renatko czy Reniu, jak to robią rodzice, kiedy dziecko jest malutkie, dziadkowie zapatrzeni we wnuczęta, przyjaciółki z klasy, czy miła pani w szkole. Wszyscy, bez wyjątku, wołali do niej Smoła. Przeklinała swoje nazwisko. Marzyła, by nazywać się na przykład Kwiatek. Wtedy nie czepialiby się jej, bo jak by wołali? Kwiatek? To nie obelga, a komplement. Uśmiechnęła się na tę myśl. Niestety, nazywała się Smułka. Często w trudnych chwilach, czyli właściwie cały czas, marzyła o siwej, dobrotliwej babci. Takiej, o której czytała w bajce, takiej, która utuliłaby ją w smutku, podała ciepłą zupę, pogłaskała po głowie. Ona takiej nie miała. Jej dom to rodzice i ona. Nieszczęśliwa i niechciana jedynaczka. Od najmłodszych lat żyła w koszmarze. Rodzice zaniedbywali ją, nie troszcząc się o jej potrzeby, zarówno te fizyczne, jak i emocjonalne, przez co była dzieckiem wycofanym i cichym. Instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, że kiedy stanie się „niewidzialną” – będzie bezpieczna. Nikt nie zwróci na nią uwagi, nie skrzywdzi, nie wyzwie. W domu chowała się po kątach, a na zewnątrz chodziła opłotkami. Taka była też w szkole, ale to było znacznie trudniejsze. Nie odzywała się do nikogo, spuszczała wzrok i siedziała w ławce sama. Nie z wyboru, po prostu nikt się do niej nie przysiadł. To niestety nie skutkowało, bo dzieci były bezwzględne, a jej słabość i alienacja tylko potęgowały ich zapał. Nie znalazł się nikt, dosłownie nikt, kto chciałby jej pomóc. Przetrwała to jednak, przechodząc na najniższych stopniach z klasy do klasy.
Kiedy miała czternaście lat, rodzice, by pozbyć się jej na jakiś czas z domu, wysłali ją na wakacje do ciotki, która mieszkała we Wrocławiu. Dziewczyna bardzo się denerwowała, bo właśnie miała opuścić swoją wieś i trafić do wielkiego miasta pod opiekę ciotki, której nie znała. Kiedy wysiadła z pociągu, po raz pierwszy usłyszała swoje imię w innej wersji, niż znała do tej pory. Ta, skądinąd obca dla niej, kobieta, przytuliła ją i powiedziała:
– Witaj, Reniu.
Zdrobnienie to brzmiało jak muzyka. Potem cały czas tak się do niej zwracała. Jadwiga, widząc wycofanie i ciągły smutek siostrzenicy, przejęła się jej losem tak bardzo, że gościła ją przez całe wakacje, próbując, na ile to możliwe, podarować jej odrobinę radości. Zabierała ją na zakupy, do kina, teatru i kawiarni. Zaprowadziła też do fryzjera, który bez skrupułów obciął jej dwa niemodne warkocze, tworząc z jej włosów stylową fryzurę, taką, jaką wskazała palcem w żurnalu leżącym na szklanym stoliczku eleganckiego salonu. Te wszystkie miejsca były dla Reni jak świątynie, jak coś mistycznego, nierealnego. Miała ochotę zostać z ciocią Jadwigą na zawsze, bo po raz pierwszy doświadczyła dobroci. Nie wiedziała nawet, jak reagować na takie odruchy. Wydawało jej się, że zwykłe „dziękuję” to zbyt mało. Chciała za to myć podłogi czy okna, ale ciocia się na to nie zgadzała. Renata nie wiedziała, że dobro daje się bezinteresownie. Sądziła, że jest to reakcja wiązana: coś za coś, jak handel wymienny. Nie mogła uwierzyć, że w jej rodzinie jest ktoś tak inny, normalny.
Te sześćdziesiąt dni we Wrocławiu było najpiękniejszymi w jej życiu. To tysiąc czterysta czterdzieści godzin, podczas których nabrała nieco wiary w siebie. Zyskała nowe oblicze. Stała się „nową Renią” – i to dosłownie.
Wróciła na wieś odmieniona, z ogromną walizką pełną nowych rzeczy. Niestety zmiana, jak się okazało, była tylko pozorna. W głębi duszy cały czas była tą samą Smołą z pokaleczonym wnętrzem, chociaż odmienionym wizerunkiem. Dom, do którego wróciła, w którym wyrosła, jawił jej się jeszcze koszmarniejszym, niż był do tej pory. Kontrast wrocławskiego mieszkania i wiejskiej nory był nie do zniesienia. To wzbudziło w dziewczynie frustrację, złość i jakiś rodzaj siły. Postanowiła na swój sposób zawalczyć o siebie, nie pozwalając się dalej krzywdzić, nie dając na siebie podnieść ręki. Ani w domu, ani w szkole. By jednak tego dokonać, sama musiała stać się agresywna.
Kiedy zaczął się kolejny rok szkolny, weszła do klasy dumnie i odważnie, choć żołądek fiksował niemiłosiernie, a drżące dłonie musiała chować w kieszeni. Podczas przerwy, w zakamarku boiska, wyjęła z kieszeni papierosa, którego ukradła rodzicom. Odpaliła go, i choć wcale nie umiała się nim zaciągać, udawała, że robi to profesjonalnie. Fakt był taki, że jak każdy żółtodziób zatrzymywała dym w ustach, by po chwili wypuścić go w powietrze. Efekt jednak został osiągnięty, bo zwróciła na siebie uwagę najgorszych uczniów w szkole. Ci, zdezorientowani początkowo, szeptali miedzy sobą, relacjonując jej zmienne zachowanie, a następnie, zaintrygowani jej postawą, dołączyli do niej.
– Cześć Smoła – zaczął jeden.
– O co chodzi? – odparła najbardziej zuchwale, jak umiała.
– Masz szluga?
Miała. Na szczęście podebrała i matce, i ojcu. Tego dnia Smoła zyskała dwóch kumpli i poczucie, że od tego roku szkolnego wszystko się zmieni. Była nadal Smołą, ale ksywa ta zyskała teraz zupełnie inne znaczenie. W połowie roku miała już grupkę znajomych, takich – z którymi chodziła na fajki, wagarowała i spożywała alkohol. Takich, którym niezmiernie imponowała swoim doświadczeniem zdobytym w mieście. Opowiadała im o kinie, teatrze, kawiarenkach i koncertach jak stara bywalczyni. Dla ubogiej młodzieży z maleńkiej wsi było to fascynujące.
Ostatnia klasa szkoły podstawowej była ucieczką od patologicznego domu, ojca alkoholika i niezaradnej matki. Od chłodu, który nie był tym fizycznym, kiedy zabrakło opału, ale tego, który przeszywał serce. Obiecała sobie wtedy jedno – nigdy nie będzie mieć dzieci. Nie zrobi tego ani sobie, ani dzieciakowi. Postanowiła żyć pełnią swojego marnego istnienia na ile się tylko da. Ukończyła podstawówkę na najniższych stopniach i z paczką koleżków: Berą, Jurasem, Marasem i Jolką poszła do zawodówki. Chciała być drugą fryzjerką we wsi. Ta pierwsza, która strzygła wszystkie głowy, i damskie, i męskie, zarabiała nie najgorzej, o czym świadczył zagraniczny samochód i prawdziwe rolety w oknach. Renia miała więc motywację i jasno sprecyzowany cel. Być fryzjerką, ale najlepszą we wsi.
– Mnie też będziesz strzyc? – zapytał Juras.
– Ciebie, nigdy. Masz na głowie szczecinę jak u świni – zaśmiała się głośno.
Ale Juras się nie obrażał. Był zakochany w Smole od czasu wypicia „na spółkę” pierwszego wina. Szumiało mu wtedy w głowie, a Renia wydała mu się najpiękniejszą laską w szkole. Szybko zapomniał, jak szydził z niej jako dzieciak. To była już przeszłość. Nieistotna na tym etapie. Zmienił się i dla niej zrobiłby wszystko. Musiał ją tylko zdobyć.
– Smoła! – przyciągnął ją do siebie i nieudolnie pocałował po raz pierwszy.
Starsze panie stojące na przystanku wraz z nimi odwróciły z dezaprobatą głowy.
– Gówniarze – szeptały.
– Co robisz, głupku? – odepchnęła go od siebie.
– Sorry, to taki żart – zawiedziony parodiował sytuację.
– To więcej tak nie żartuj – fuknęła ta, która postanowiła nigdy się nie zakochać. Nie było to jednak takie proste, bo tak naprawdę tylko z Jurkiem czuła się dobrze. Łączyło ich wiele, a głównie popaprana sytuacja rodzinna. Dużo o tym rozmawiali, spędzali ze sobą czas, niejednokrotnie marginalizując pozostałych z paczki, chociaż, może to wyniknęło całkiem naturalnie, gdyż Bera kształcił się na mechanika, Maras na spawacza, a Jolka na kucharkę. Chodzili do innych klas, mieli więc też nowych kumpli.
– Dobra, dobra, spoko. Zajarasz?
– Pewnie – wzięła papierosa i po chwili wypuściła ze swoich szesnastoletnich płuc smugę gęstego dymu, zerkając ukradkiem na zaczerwienioną twarz nadal zawstydzonego kompana.
– Co dzisiaj robimy?
– Stodoła? – wyrzuciła niedopałek, bo właśnie nadjechał autobus.
– Spoko. Starzy znów się nawalą. Nawet nie zauważą, że nas nie ma.
Nareszcie nadeszła wiosna, więc i dłuższe, cieplejsze wieczory sprzyjające nocnym schadzkom i ucieczkom z domu. Zima była dla nich najgorsza. Wieczory spędzać musieli z rodzicami. W budynkach gospodarczych było zbyt zimno, by w nich nocować. Dlatego teraz czuli ulgę, że wszystko wróciło do „normy”.
Gospodarstwo Smułków było niewielkie. Podwórze okalały: pusty chlew, obora i stodoła wypełniona starymi, niepotrzebnymi gratami, z przeciekającym dachem. Obiekty stanowiły nieciekawy, acz adekwatny obraz ich sytuacji.
W centrum podwórza stał stary dom wykonany z pruskiego muru z charakterystycznym drewnianym szkieletem z belek wypełnionych cegłami, wymagający natychmiastowego remontu.
Jurek natomiast mieszkał w popegeerowskim, czterorodzinnym bloku, w którym trzy na cztery rodziny to bezrobotni. Nie poradzili sobie ze zmianą systemu, czyli likwidacją Pegeerów, pomimo wprowadzenia dla byłych pracowników programu aktywizacyjnego. Dzięki podjętym działaniom, które docierały nawet do najmniejszych wsi, czyli właśnie do Zębowa, z czasem czterdzieści osiem tysięcy z nich otrzymało pracę lub chociaż ofertę pracy. Był to efekt różnych form pomocy, w tym stypendiów edukacyjnych, które pomogły byłym pracownikom spółdzielni zmienić dotychczasowe kwalifikacje. Niestety, nie wszyscy potrafili je optymalnie wykorzystać. Z całego bloku, w którym mieszkał Jurek, tylko jego matka przekwalifikowała się i kucharzyła w szkole. Ojciec, jako nowo wykwalifikowany stolarz, pracował w fabryce, ale tylko do pierwszego pijackiego incydentu. Nastały nowe czasy, do których on się nie nadawał, jak często mawiał, więc nie robił nic. Nic, poza burdami w domu, szykanowaniem rodziny i przesiadywaniem na ławce pod sklepem. Z czasem, z bezsilności, zaczęła pić także matka, chociaż do pracy chodziła trzeźwa. Gdyby nie zatrudnienie w przedszkolu, nie mieliby co jeść. Zarówno dyrektorka, jak i intendentka, współczując, a jednocześnie psiocząc na sytuację tej rodziny, przymykały oko na to, że wynosiła jedzenie do domu.
Kiedy młodzi spotykali się wieczorem za stodołą, rozpalali ognisko i piekli w nim ziemniaki. Jedynie tych nigdy w domu nie brakowało, chociaż nawet tak małe gospodarstwo powinno zaspokajać podstawowe potrzeby żywieniowe rodziny. Żeby jednak tak się stało, musiałby ktoś na nim pracować. Tymczasem ojciec pił, a matka nie była w stanie sobie ze wszystkim poradzić. Dlatego, z czasem, sprzedali świnie i krowę, a budynki świeciły pustkami. Po podwórzu biegały już tylko wyleniałe kury przeganiane przez nadgorliwego psa, Burka.
– Ale fajnie – Juras leżał na trawie, gapiąc się w gwiazdy.
– Nooo, super. Szkoda, że nie można gdzieś tam uciec, daleko…
– A gdzie być chciała?
– Chciałabym do miasta – rozmarzyła się dziewczyna. – Otworzyłabym tam salon fryzjerski. Taki z białymi kanapami, wielkimi lustrami w złotych ramach, szklanymi stolikami i sprzętem grającym, z którego leciałaby muzyka… – bardzo dokładnie opisywała salon, w którym była podczas wizyty we Wrocławiu.
– Brzmi nieźle, ale masz wyobraźnię! Wszystko już zaplanowałaś i zaprojektowałaś? – Był zachwycony polotem dziewczyny.
– Pewnie! – Wstała rozbawiona. Nie przyznała się, że nie wymyśliła tego sama. – Chodź, obetnę ci włosy!
– Jak to: obetniesz?
– No normalnie! Nie wierzysz w moje umiejętności?
– Nooo, wiesz… raczej nie bardzo. Sama mówiłaś, że na razie tylko zamiatasz w salonie szefowej.
– Czyli nie wierzysz w mój wrodzony talent?
– Czyli szczecina ci już nie przeszkadza? – przekomarzał się.
– Nie! Dam sobie z nią radę – przekonywała. – Ale jak nie, to nie! – droczyła się.
– No co ty! Żartowałem – przytulił ją do siebie. – Tobie, Smoła, dam zrobić ze sobą wszystko.
– Wszystko? – patrzyła mu w oczy, a serce biło jej coraz mocniej. Tylko z nim, sam na sam, mogła być po trosze sobą. Stała tak blisko, że czuła zapach jego skóry muśniętej dymem z ogniska. – To może na początek strzyżenie? – Wyswobodziła się z jego uścisku.
– A ty co? Nożyczki wszędzie ze sobą nosisz? – zapytał pewny, że propozycja spełznie na niczym.
– A żebyś wiedział. Grzebień też. To moje dwa talizmany. One odmienią kiedyś moje życie. – Wyjęła z małej torebki akcesoria. – To co? Na tym kamieniu będzie ci wygodnie? – wskazała duży głaz, wystający z ziemi obok ogniska.
Usiadł. Zaczęła czesać jego gęste włosy i gładzić teatralnie dłońmi jego głowę. Rzeczywistość była jednak bardziej prozaiczna, bo tak naprawdę nie wiedziała od czego zacząć i nie znała zasad strzyżenia. Pomimo praktyk, nikt jej tego nie uczył, natomiast świetnie wykorzystywał do prania ręczników, zamiatania pozostałości po strzyżeniu oraz robienia kawy. Tyle z nauki, a samo podglądanie szefowej to żadna lekcja. Ale skoro już zdecydowała się obciąć włosy Jurasa, to nie mogła się poddać! W końcu była Smołą. Smołą wojowniczką, chuliganką, która niczego się nie bała, choć w jej duszy tańczyły same demony. Zrobiła pierwszy ruch. Kępka włosów spadła na ziemię. Potem druga i kolejna. Grzebień i nożyczki nieszczególnie ze sobą współpracowały, ale Juras był spokojny. Siedział, paląc papierosa, od czasu do czasu podając go do ust przyszłej fryzjerce. Po dwudziestu minutach, kiedy skóra głowy była już podrażniona od nadmiernej pracy grzebienia, fryzura była gotowa.
– I jak wyglądam?
– Yyyy, świetnie. Chyba…
Patrzyła na ostrzyżonego w niewiadomym stylu Jurka. Nie była z siebie dumna, ale przyznać się do tego nie zamierzała.
– To najnowszy trend, widziałam w katalogu – tłumaczyła.
– No to super. A lusterka, jako trzeciego talizmanu, przypadkiem ze sobą nie nosisz?
– No, jakoś nie. Ale zaufaj mi – podeszła do niego i pocałowała w usta.
– Czy to była zapłata za to, że byłem modelem? – poczuł ulgę i podniecenie.
– Nazywaj to jak chcesz, Juras – zaznaczyła i usiadła przy ognisku, odgrzebując upieczone ziemniaki. On nadal siedział na głazie i patrzył na nią. Była drobna, ale silna. Jej ciemne, lekko kręcone, sięgające ramion włosy co chwilę zsuwały się na twarz, utrudniając jedzenie. Zręcznie, choć brudną od kartofla dłonią zaczesywała je za ucho, odsłaniając swój profil. Była ładna po matce, na szczęście, bo ojciec był pospolitej urody z ogromnym nosem, brzydką cerą i łysą głową.
– A ty, Juras, co chcesz kiedyś robić?
– Ja ucieknę daleko stąd. Najlepiej do szwabów.
– Czemu do szwabów? Nikt ich nie lubi!
– Dlatego, że to niedaleko, a można dobrze zarobić.
Posmutniała.
– I zostawisz mnie?
– Może pojedziesz ze mną?
– No coś ty! Ja mam tu swoją misję. Albo otworzę salon tutaj, albo w dużym mieście – zawyrokowała. – Ale ty, jeśli zechcesz, będziesz zawsze honorowym klientem – uśmiechnęła się na myśl, że kiedyś stanie się właścicielką swojego raju.
Tej nocy spali w stodole, na snopach siana, przytuleni do siebie, w oddali słysząc, dobiegające z podwórka krzyki pijanego ojca.
Renia i Juras byli nierozłączni. Cała wieś opowiadała o tym, jak bardzo muszą się kochać, skoro ciągle ze sobą łażą.
– Noooo, niedługo Smułkowa babką zostanie – prorokowała złośliwa sąsiadka.
– No, ciekawe jak sobie poradzi ze smarkatą córką, jej bachorem i mężem pijakiem?! – Druga, opierając się o sztachety płotu, przytakiwała tej pierwszej.
– Już nie mają co do garnka włożyć! A tu taki galimatias się szykuje. O idą… – wskazała ruchem głowy na parę wracającą z PKS-u. W tym momencie obie umilkły zaciekawione, bez skrępowania przyglądając się młodym.
Ci faktycznie zbliżyli się do siebie, tym samym oddalając od innych. To akurat wyszło Reni na dobre, bo złagodniała nieco, szukając w sobie jakiejś równowagi pomiędzy tym, co było – słabą, wycofaną dziewczynką, popychadłem, a Smołą, dziewczyną palącą papierosy i pijącą tanie wino. Ten kontrast zaczynał pomału zanikać. Przeszłość, złe wspomnienia i doświadczenia pomału szły w zapomnienie. Już nie potrzebowała tak bardzo akceptacji. Koszmarna podstawówka była już przeszłością, a szkoła zawodowa stanowiła dużą grupę nowych ludzi, którzy o małej Smole nie wiedzieli nic, natomiast o tej starszej tyle, by jej w drogę nie wchodzić. Zresztą po co? Miała przecież swojego Jurasa.
– A te co? – spojrzała na sąsiadki w poplamionych fartuchach. – Kino w plenerze oglądają? – komentowała, śmiejąc się przy tym do rozpuku.
Trzymając się za ręce, pobiegli do stodoły, do swojego azylu. W niej przeżywali huśtawkę uczuć rozbujaną wydarzeniami dnia codziennego. Smutek, żal, radość, podniecenie. Ona, szesnastoletnia, potrzebowała powiernika i przyjaciela, on pomylił wielkie napięcie seksualne z miłością. W maju, kiedy to stary Smułka pobił dziewczynę za to, że nie zebrała jajek z kurnika, rozpoczęli życie seksualne. Pobiegła za stodołę i chociaż była już prawie kobietą, płakała jak dziecko, czując się tak bezsilną i słabą, jak kiedyś w podstawówce. Jeden wróg bowiem pozostał niezmienny – ojciec. Kuliła się wtedy, w ramionach przyjaciela szukając ukojenia.
– Zabiję go! – krzyczał zdesperowany, ocierając sączącą się z jej nosa krew.
Poderwał się do biegu.
– Nie! – krzyknęła. – To nic nie da! Pójdziesz do więzienia, a ja znowu zostanę sama. Nie możesz mnie zostawić, nie możesz… – szlochała.
Całował jej twarz, przytulał mocno, a kiedy czuł, że przynosi jej to ukojenie, całował coraz namiętniej. Zaznał reakcji organizmu, napięcia i wzwodu, który mógł zaspokoić tylko w jeden sposób. Kochali się tego wieczoru po raz pierwszy. Od tamtego czasu uprawiali seks regularnie, choć Renata nic szczególnego w tym akcie nie widziała. Podobał jej się jednak czas po nim, kiedy to Jurek wyznawał jej miłość i mówił, że świata poza nią nie widzi. Jak marzył o wspólnym z nią życiu. O tym, jak uciekną do miasta, ona otworzy salon fryzjerski, w którym będzie szefową, a on mechanikiem w salonie BMW.
– Zobaczysz, jak ja ci to urządzę! – zapewniał. Tuliła się wtedy do niego jeszcze mocniej, wierząc, że tak właśnie się stanie.
Wakacje były okresem względnego luzu, choć matka Renaty goniła ją do roboty, czasami zupełnie bezcelowej. Jednak wolała zarządzać jej czasem, by dziewczynie nie „poprzewracało się” w głowie... Jurka ledwie tolerowała. Owszem, odpowiadała mu „dzień dobry”, ale zupełnie od niechcenia. Nie takiego chłopaka dla Renaty sobie wymyśliła, biedaka bez gospodarstwa. Nie takiego, który ma ojca pijaka. Miała nadzieję, że z jej ładną córką ożeni się ktoś z dobrze prosperującej gospodarki, czym zapewniłaby również im stabilny byt. Tymczasem wokół niej był tylko ten Juras od Molików. Nic na to jednak poradzić nie mogła.
– Juras…
– Cooo? – leżał zrelaksowany po akcie, na który z utęsknieniem czekał cały dzień. Teraz miał swoją dziewczynę, taką prawdziwą, która pełni obowiązki żony. No, może poza gotowaniem, ale przedszkolne jedzenie w zupełności mu wystarczało.
– Aaaa, nic…
Po wakacjach wszystko się zmieniło. Renata, bez podania powodu, przestała spotykać się z Jurkiem. Unikała go na każdym kroku. Jeździła do szkoły innym pekaesem albo wcale nie jeździła. Przez krótki czas próbował dowiedzieć się, co się stało, ale Smoła stała się niedostępna i nieosiągalna. Była wręcz strzeżona przez rodziców, ale przede wszystkim, ku jego zdziwieniu, przez otrzeźwiałego cudem ojca. Nie rozumiał tego całego zajścia, ale z czasem przestał się nad tym zastanawiać. Poszukał sobie w szkole nowej dziewczyny, z którą dumnie paradował po korytarzach.
Renata z końcem 1999 roku zniknęła ze wsi i już do niej nie wróciła. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. Plotkowano, że kończyła edukację w mieście. Tylko Smułkowa, choć młoda, postarzała się o kilka lat, a ojciec… dwa lata później zapił się na śmierć. Gospodarstwo upadło całkowicie, a kobieta żywiła się tym, co przynieśli jej sąsiedzi. Pomimo podejrzeń nikt nie znał powodów zaistniałej sytuacji. Snuto tylko domysły, o wszystko posądzając tego nieznośnego pijaka.
Tego styczniowego dnia śnieg padał wyjątkowo mocno, pokrywając wszystko dookoła grubą warstwą puchu, a mróz dzielnie pomagał mu się na tych powierzchniach utrzymać. W domu Nowickich panowała jednak gorąca atmosfera, nie dzięki stale utrzymywanemu płomieniowi w kominku, ale przede wszystkim dzięki panującej w nim radości.
– Sto lat! Sto lat! Sto lat kochanie! – Beata przytuliła córkę, kiedy tylko skończyła wyśpiewywać życzenia. – Jesteś już dorosła – powiedziała wzruszona. – Jak ten czas leci…
– Dziękuję, mamo. Tak, niedawno byłam małą dziewczyną, a teraz stoi przed wami kobieta – spojrzała w kierunku ojca.
– Jesteśmy z ciebie dumni, kochanie. – Podszedł do Julii i wsunął jej na rękę bransoletkę, której bazę stanowiły dwa złączone ze sobą serca z wygrawerowanym napisem my oraz ty.
– Piękna, dziękuję, tato. Będę ją zawsze nosić.
W tym momencie do pokoju wszedł trochę spóźniony Bartek z bukietem kwiatów w dłoni. Był cztery lata młodszy od Julki i inny od niej pod każdym względem. Ona – odpowiedzialna, sumienna, on – wiecznie nieprzytomny, rozkojarzony. Ona – niewysoka, drobna, on – wysoki i silny, kopia ojca.