Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pomimo nieprzyjemnych doświadczeń życiowych Lena i Marcin nie rezygnują z miłości, planując ślub. Choroba chłopaka postępuje, ale Marcin się nie poddaje. Lena nadal nie odzyskała w pełni pamięci i wciąż jest pozbawiona wspomnień sprzed wydarzeń, które ich połączyły. Granie na skrzypcach to jedna z niewielu rzeczy ocalonych z pełnej niewiadomych przeszłości. Lenę wciąż wspiera 17-letnia Ada, młoda matka, wokół której nieustannie kręci się Leszek. Ten z kolei ma na głowie utrzymanie trzech młodszych sióstr, matki i schorowanego ojca. Wracający z zagranicy brat Ady – Sebastian, pojawia się znienacka w życiu siostry, podobnie jak i ojciec Marcina – Jan.
Co sprowadza mężczyzn do Gdańska?
Czy relacja narzeczonych przetrwa tę próbę?
Anna Ziobro ponownie zabiera nas w nadmorską podróż, przepełnioną marzeniami i tęsknotą za tym, co utracone.
Przejmująca opowieść o podążaniu za głosem serca, pokazuje, że każdy zasługuje na szczęście.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Maciej Kiełbas
Korekta: Katarzyna Barcik
Skład: Mariusz Kurkowski
Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec
Projekt okładki: Maciej Pieda
Zdjęcie autorki: Marzena Arciszewska
Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2023
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-302-9
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
Zapach nadziei
Na całym świecie jest taki sam
Zapachy miłości
Są jak domki z kart
Każdy inny
(Małgorzata Szepelak, Kufer cedru pełen)
Wieczorem morze miało inny zapach niż za dnia. Był intensywniejszy, zwłaszcza gdy wiało, a spienione fale niemal brutalnie ciskane o brzeg rozpryskiwały się kropelkami słonej wody. Pod wieczór chłód zaczynał przenikać przez skórę, ale na plaży był on znośny. Po założeniu cieplejszej bluzy można było znów czerpać przyjemność ze spaceru, chociaż w maju temperatury wciąż były zbyt niskie. Nie było jeszcze czuć nadchodzącego lata, na które wszyscy czekali z takim utęsknieniem. Prognozowana na najbliższe dni wietrzna pogoda miała przynieść chmury warstwowe. Zachód słońca był krwistoczerwony i kiedy ostatnie promienie majaczyły daleko za budynkami, odbijając się w morzu, widok robił się spektakularny. Do tego ten zapach ‒ wyrazisty, słony, niemal odurzający.
Lena niedawno przypomniała sobie swój pierwszy zachód słońca nad Bałtykiem. Pamiętała, jak niecierpliwie czekała na chwilę, w której czerwień i pomarańcz rozleją się po gładkiej tafli morza. Niby wiedziała, że w Jelitkowie, z uwagi na położenie geograficzne, słońce nie zachodzi za morze, tylko za budynki, lecz rysująca się w jej głowie wizja ognistej kuli znikającej powoli i majestatycznie za linią wody była silniejsza niż twarde fakty i wiedza wyniesiona ze szkoły.
Tamten zachód słońca był jednym z wielu wspomnień, które w ostatnich miesiącach powracały do niej w nieoczekiwanych momentach. Niektóre były bardziej wyraziste, inne bezbarwne. Część dotyczyła zamierzchłej przeszłości, a część tej całkiem niedawnej. Pamięć Leny, która przez pewien czas przypominała bezładną układankę, wreszcie zaczęła nabierać kształtów. To musiało oznaczać tylko jedno. Jej rozsypaną przeszłość dało się pozbierać.
‒ Co teraz będzie z twoim bratem? ‒ zagadnęła Adę, która milczała od dłuższej chwili.
Szły obok siebie po wilgotnym piasku. Na tyle daleko od morza, by nie dosięgła ich żadna fala. Było zbyt chłodno, by zdjąć buty, a szkoda byłoby je zamoczyć. Szły plażą, trzymając się pod ręce jak najlepsze przyjaciółki. I właściwie można było o nich tak powiedzieć, bo mimo wszystkich zbiegów okoliczności budowana na kruchym fundamencie przyjaźń przetrwała.
‒ Nie wiem. ‒ Ada starała się być twarda, ale ostatnie dni wyraźnie ją przybiły. ‒ Sebastian skrzywdził kilka osób, w tym ciebie. Ciągle nie umiem mu tego wybaczyć. I być może nigdy nie wybaczę, ale to wciąż jest mój brat.
‒ Wiesz, że chciał dobrze…
‒ Tak. ‒ Dziewczyna pokiwała głową w zamyśleniu.
‒ Gdyby nie tamten wieczór i to, co się wtedy wydarzyło, być może nigdy nie poznałabym Marcina i jego babci. A później nie trafiłabym na ciebie ‒ zauważyła Lena. ‒ Zresztą to już przeszłość i nie możemy na nią nic poradzić.
‒ Musimy się skupić na teraźniejszości, bo tylko ona należy do nas ‒ dopowiedziała Ada, uśmiechając się niemrawo. ‒ Już to gdzieś słyszałam.
‒ Serio? ‒ Lena uniosła brew.
‒ Tak. Od ciebie. Co najmniej z pięć razy.
Obie wybuchnęły krótkim śmiechem, ale szybko ucichły i dalej szły w milczeniu. W pewnym momencie natrafiły na grupę dziewczyn, które ustawiały się do wspólnego zdjęcia na tle morza. Wyglądały dość osobliwie. Mimo chłodu były ubrane w zwiewne, tiulowe sukienki ‒ każda w innym kolorze, lecz o podobnym fasonie. Ich rozpuszczone długie włosy tańczyły na wietrze. Nic nie robiły sobie z tego, że ostry wiatr smagał ich skórę na nieosłoniętych ramionach i dekoltach. W centralnym miejscu stała dziewczyna w białej sukience, z połyskliwą szarfą na ramieniu i nieco kiczowatą koroną wetkniętą między pasma ciemnych włosów. Wszystkie sprawiały wrażenie, jakby doskonale się bawiły.
‒ Widzisz? One chyba też stosują się do tej twojej maksymy ‒ powiedziała Ada, dyskretnie wskazując w kierunku dziewcząt.
‒ Co to w ogóle jest? ‒ Lena przystanęła, z wrażenia mrużąc oczy. ‒ Jakiś pokaz mody?
‒ Raczej wieczór panieński.
‒ Wieczór panieński? Na plaży?
‒ A dlaczego nie? To dość popularna opcja ‒ wyjaśniła Ada, po czym dodała, jakby sama zaskoczona swoim pomysłem: ‒ Słuchaj, a może tobie też taki urządzimy?
‒ No nie wiem. ‒ Lena pokręciła głową z powątpiewaniem, jednocześnie zerkając na subtelny złoty pierścionek z oczkiem, zdobiący jej serdeczny palec. ‒ Nie jestem pewna, czy my dwie damy takiego czadu jak one. Na oko jest ich z tuzin.
‒ Ale założę się, że nie ma wśród nich ani jednej tak pokręconej jak my… I żadna nie ma brata porywacza i przestępcy.
Ada ponownie posmutniała, więc Lena ciaśniej ją objęła i powiedziała pokrzepiająco:
‒ Naprawdę mam nadzieję, że Sebastianowi wszystko się ułoży.
‒ A ja chciałabym wierzyć, że poniesie karę, ale nie tak surową, na jaką zasłużył.
DWA MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
Lena weszła do mieszkania godzinę później, niż planowała. Chociaż uśmiechnęła się w progu na widok Marcina szykującego się do wyjścia, nie dało się ukryć, że jest zmęczona i ma za sobą ciężki dzień.
‒ Spory ruch w interesie? ‒ zagadnął po tym, jak w przelocie pocałowała go w policzek i zaczęła wyswobadzać się z wiosennego płaszcza, podczas gdy on od dłuższej chwili siedział na wąskiej, drewnianej ławie stojącej tuż przy wejściu i mocował się z własnym butem.
‒ Nawet sobie nie wyobrażasz! ‒ westchnęła. ‒ Galeria handlowa była nieczynna tylko dwa i pół dnia, ale to wystarczyło, by ludziom nagle wszystkiego zabrakło. A zwłaszcza kosmetyków do makijażu, perfum, żeli pod prysznic, kremów pod oczy…
‒ Może chodzi bardziej o to, że niektórzy wzięli dodatkowy dzień urlopu tuż po świętach. Szkoły i studenci też mają jeszcze wolne. Idealna okazja na zakupy.
‒ To też ‒ zgodziła się. ‒ W każdym razie przekąszę coś szybko, bo umieram z głodu, i jeśli poczekacie na mnie jeszcze chwilę, to chętnie z wami pojadę.
‒ Nie. ‒ Marcin stanowczo pokręcił głową, spoglądając na nią z powagą. ‒ Muszę tam pojechać sam.
‒ Jesteś pewien?
‒ Absolutnie! Ty odwiedzasz ją regularnie, a ja jak dotąd się nie zebrałem. Dziś przynajmniej będę mógł jej przekazać radosne nowiny.
‒ Nowiny? ‒ Dziewczyna uniosła brew.
‒ No, że nie dałaś mi kosza, a twoi rodzice mnie nie pogonili.
‒ Czyli chcesz mnie pozbawić możliwości zakomunikowania jej tego wspólnie? Jak zwykle spijesz całą śmietankę ‒ zażartowała.
Musiała wyczuwać jego napięcie i przejęcie, przez które trzęsły mu się dłonie i tak zwyczajna czynność jak włożenie obuwia sprawiła mu dodatkową trudność. Był wdzięczny Lenie za to, że próbuje rozładować atmosferę i że chciałaby mu towarzyszyć, ale wolał zrobić to sam. To rzeczywiście miała być jego chwila, przy czym uważał to bardziej za wypicie czary goryczy niż zgarnięcie śmietanki.
‒ Innym razem ‒ rzucił przepraszająco i odetchnął z ulgą, bo w końcu udało mu się wzuć but i był prawie gotowy do wyjścia.
Chwycił kule i ostrożnie przeszedł przez próg. Wciąż było chłodno, ale przynajmniej od dwóch dni nie padało. To z pewnością był duży plus.
Jego ojczym Vincent już czekał na podjeździe, ubrany w swoją nieśmiertelną popielatą bluzę z kapturem, która doprowadzała mamę do szału, ilekroć ją wkładał. Czekając na Marcina, kręcił się wokół samochodu, oglądał koła i sprawdzał, gdzie zaczyna pojawiać się korozja. Jakby nie dowierzał, że wciąż jest mało takich miejsc, podczas gdy ze względu na swój wiek i przebieg auto powinno już jakiś czas temu się rozlecieć. Na widok Marcina Vincent momentalnie się wyprostował, co wyglądało dość komicznie.
‒ No wreszcie! Już zacząłem przypuszczać, że się rozmyśliłeś. Albo że nie możesz zdecydować, co na siebie włożyć.
‒ Daruj sobie. ‒ Chłopak nie był w nastroju, chociaż nie wątpił w to, że Francuz żartuje w dobrej wierze.
Kiedy znalazł się przy samochodzie i z mozołem usadowił się na fotelu pasażera, Vincent zagadnął:
‒ Może jednak na wszelki wypadek zapakuję wózek, co?
‒ Nie ma potrzeby. Damy sobie radę bez niego.
‒ Jak uważasz. ‒ Po tych słowach Francuz wsiadł za kierownicę, zapiął pas i odpalił silnik. ‒ Jedziemy prosto na miejsce czy jeszcze jakieś nietypowe życzenia?
‒ Chciałbym po drodze wstąpić po kwiaty.
‒ Kwiaciarnia czy dom pogrzebowy?
‒ Dowcipniś! ‒ Marcin spojrzał na ojczyma spode łba. ‒ Muszą być kolorowe. I koniecznie świeże. Żadnego plastiku!
Myśl, że powinien był już dawno tu przyjść, nie opuszczała Marcina od chwili, w której Vincent zaparkował auto przed kutą, żelazną bramą prowadzącą na miejski cmentarz. W zasadzie towarzyszyła mu od wielu miesięcy. Była jak wyrzut sumienia, bo chociaż nie mógł zjawić się wcześniej, każdego dnia tak samo mocno czuł, że powinien. Odwlekał wizytę pod wieloma pretekstami, z których każdy wydawał się słuszny, ale żaden nie był wystarczająco dobry. Cmentarz nie był przyjaznym miejscem dla osoby o ograniczonej mobilności. Wszędzie było ciasno, wąsko i nierówno. Do tego jesienią i zimą robiło się mokro, grząsko, niekomfortowo. Wręcz niebezpiecznie. Marcin musiałby znów prosić o pomoc. Nie znosił już samego słowa „prosić” i nie cierpiał go używać nawet wtedy, gdy głośne wypowiedzenie nie było konieczne, bo i tak prośba była nader czytelna.
Babcia Malwina umarła pod koniec lata i od tamtej chwili minęło sześć długich miesięcy. Może nawet zbyt długich. Marcin myślał o niej codziennie. Czuł ją w każdym kącie jej zadbanego, wychuchanego domu, w którym spędzał w dzieciństwie większość wakacji, a potem pierwsze lata dorosłego życia. Teraz mieszkał tam z Leną, chociaż jeszcze nie tak dawno temu zarzekał się, że nigdy nie wróci tam na stałe. Że nie zamieni swojego ascetycznie urządzonego i praktycznego mieszkania w bloku na kolorowy domek babci okolony ogródkiem, który w sezonie mienił się feerią kolorów. Praktyczne skończyło się jednak w momencie, kiedy w bloku ponownie zepsuła się winda, a Marcin musiał akurat wtedy bezwzględnie wyjść z mieszkania. Chociaż kiedy mieszkało się na siódmym piętrze i poruszało na wózku inwalidzkim albo o kulach, różne określenia nabierały nowych znaczeń. Na przykład bezwzględnie wyjść stawało się mniej kategoryczne, a bardziej relatywne. Podobnie jak wiele innych rzeczy w przypadku Marcina uzależnione było od sytuacji i złośliwości rzeczy martwych. Dom babci, niewyposażony w windę i posiadający całkiem przestronny parter, okazał się mimo wszystko dogodniejszy. Poza tym ciągle mieszkały tam Toby i Twister ‒ jej dwa niesforne psy przygarnięte ze schroniska. Nie były już najmłodsze i babcia myślała, że jej nie przeżyją, ale to była jedna z niewielu rzeczy, których nie potrafiła zaplanować. To ona odeszła pierwsza, a psy zostały.
Marcin dostał więc dom Malwiny z całym dobrodziejstwem inwentarza. Z mokrymi śladami ośmiu łap na posadzce, kiedy na zewnątrz padało. Z kłębkami sierści na dywanie niezależnie od pogody i ze śladami wszelkich brudów wycieranych w kanapę. To ostatnie stanowiło jedną z ulubionych czynności Tobiego i Twistera. Babcia pod tym względem zupełnie ich nie wychowała, a Marcin po prostu uznał, że na taką naukę jest za późno. Jednak przejął jej dom nie tylko razem z psami, ale też z zapachem lawendy we wszystkich pomieszczeniach i intensywną wonią rozlicznych gatunków kwiatów rosnących na rabatce, których nazw przez lata musiał się nauczyć… Albo nie tyle musiał, ile mu wypadało, bo w kwestii ogrodnictwa babcia nie tolerowała u najbliższych ignorancji.
Ściany i meble wciąż podsuwały Marcinowi obraz Malwiny w różnych momentach jej życia. Zawsze był to obraz starszej kobiety, chociaż w jego pierwszych wspomnieniach z nią związanych mogła mieć nie więcej niż czterdzieści kilka lat. Czyli była kobietą w kwiecie wieku ‒ cokolwiek to mogło oznaczać dla kilkuletniego wówczas chłopca. Pamiętał, że miała kiedyś długie włosy, które upinała w luźnego koka. Później ścięła je do ramion, a potem jeszcze krócej. W którymś momencie przestała nakładać na nie farbę, jakby uznała, że przyszedł czas na godną starość. Od jakiegoś czasu w ogóle często mówiła o starości, chociaż jej duch wydawał się ciągle młody ‒ zbyt młody na śmierć. Energii też miała w sobie dużo, często więcej niż Marcin, chociaż on dopiero co świętował dwudzieste dziewiąte urodziny.
Czasem łapał się na tym, że w kuchni czuł zapach truskawkowego dżemu, który przypominał mu letnie miesiące dzieciństwa, gdy razem z babcią z zapałem robili przetwory na zimę. Któregoś razu zapach był na tyle intensywny, że Marcin poczuł obecność Malwiny tak mocno, jakby stała tuż obok, przy kuchence, z dużą drewnianą łyżką w dłoni, zawieszoną kilka centymetrów nad emaliowanym garem, obowiązkowo z ulubionego kompletu w kwiaty. Przeszedł go wtedy dreszcz, ale szybko zorientował się, że to nie Malwina, tylko Lena, która otworzyła słoik z konfiturą zakupioną w markecie, bardzo intensywnie doprawioną wzmacniaczami smaku i zapachu. Po chwili Marcin uznał, że jednak nie pachniała babcią, lecz składnikami z tablicy Mendelejewa. Był to zdecydowanie zapach teraźniejszości, w której Malwiny już nie było.
‒ Trzymaj! ‒ powiedział Vincent, stojący obok niego przy grobie i milczący do tej pory.
Kiedy Francuz dyskretnie wyciągnął w jego kierunku wymiętą paczkę chusteczek, Marcin w pierwszym odruchu chciał odmówić i stanowczo oznajmić, że chusteczki nie będą potrzebne. Był przecież dużym chłopcem, a babcia umarła wiele miesięcy temu. Gdy jednak dotknął swojego policzka, zorientował się, że jest dziwnie wilgotny.
‒ Cholera ‒ wymamrotał pod nosem, trochę zawstydzony.
Sięgnął po opakowanie i usiłował wyszarpać z niego jedną chusteczkę, a jednocześnie nie stracić równowagi. Nie było to takie proste, kiedy stało się opartym o kule na dość nierównym podłożu.
‒ Dam ci trochę czasu. ‒ Vincent darował sobie komentarze. ‒ Pójdę się pokręcić po okolicy. Wrócę za kwadrans lub dwa. Jakby coś, to dzwoń!
Położył mu na moment dłoń na ramieniu, a potem oddalił się taktownie. Marcin opadł ciężko na siedzisko i oparł kule o krawędź metalowej ławki, jednocześnie błogosławiąc w duchu tego, kto ją tu postawił. Zapewne zrobił to pradziadek po śmierci swojego syna Wojciecha, męża babci Malwiny. Wszyscy spoczywali teraz w rodzinnym grobowcu z czarnego granitu. Pradziadek Albert i prababcia Elwira, których Marcin nie zdążył poznać. Dziadek Wojciech ‒ ojciec Justyny, matki Marcina ‒ który umarł najszybciej z całej czwórki, tak młodo, że słowo „dziadek” do niego nie pasowało. I od niedawna babcia Malwina. Jej imię i nazwisko oraz daty narodzin i śmierci nie były jeszcze wygrawerowane na nagrobnej płycie. Wciąż była tu tylko tymczasowa tabliczka wskazująca na niedawny pochówek. Lena raz czy dwa wspomniała, że trzeba będzie zlecić wykonanie grawera odpowiedniej ekipie, ale Justyna z Vincentem mieszkali za granicą, a Marcin jak dotąd nie zajął się tym. Czuł, że kiedy pojawi się grawer, odejście babci stanie się ostateczne.
Życie Malwiny było naznaczone dramatami. Swojego męża poznała przypadkiem, w okolicznościach, które nie powinny były się przytrafić. Podobnie Marcin poznał Lenę. Tylko że finał tamtej historii był szybki i tragiczny. Wojciech umarł po niespełna czterech latach szczęśliwego ‒ jak twierdziła babcia ‒ małżeństwa. Pozostawił ją z rozdartym na pół sercem, na zszycie którego nikt nie dostał później szansy, a jednocześnie z poczuciem, że przeżyła coś wyjątkowego. Nieraz żartowała, że dla tych kilku lat z Wojciechem warto było przeżyć całe, ponad siediemdziesięcioletnie życie.
Marcin nasłuchał się wielu historii. Babcia lubiła opowiadać, a im była starsza, tym częściej zatapiała się we wspomnieniach. Czuła potrzebę wypowiadania ich na głos. Snuła opowieści, pozwalając, by wypełniły jej dom. Twierdziła, że w ten sposób je ożywia i chroni przed zapomnieniem. Marcin nieraz słuchał jej jednym uchem. Zdarzało mu się nawet wypomnieć, że w kółko mówi to samo, jakby ktoś ją nakręcił. Teraz oddałby dużo, by usłyszeć ponownie któreś z tamtych opowiadań. Przetarł policzek, po którym spłynęła kolejna niechciana łza.
Gdyby nie Vincent i jego zapobiegliwość, Marcin nie przyniósłby żadnego znicza, bo sam pomyślał tylko o bukiecie z wczesnowiosennych kwiatów. Kiedy kwiaciarka usłyszała, że ta wiązanka ma trafić na nagrobek, spojrzała na niego jak na wariata, ale nie skomentowała tego ani słowem. Vincent był bardziej praktyczny. To on postawił na granitowej płycie smukłą lampkę z barwionego szkła i wcisnął Marcinowi do kieszeni długie zapałki do zniczy.
‒ Żenię się. Wyobrażasz to sobie? ‒ powiedział cicho, gdy po którejś próbie w zniczu w końcu zamigotał płomień.
Malwina nieraz mówiła, że przeszła z Marcinem prawdziwy krzyż pański, zwłaszcza kiedy buntował się przeciw swojej chorobie i przeciw całemu światu. Jeszcze niedawno sądził, że operacje zabrały mu zbyt wiele, by znaleźć sens w dalszym życiu. Teraz w końcu chciał żyć. Ogromnie żałował, że babcia tego nie doczekała.
‒ Zaimponowałeś mi ‒ stwierdził Vincent, gdy kilkanaście minut później obaj z Marcinem ponownie znaleźli się w samochodzie.
‒ Czym? Tym, że przykuśtykałem przez pół cmentarza i jakimś cudem nie zaliczyłem spektakularnej gleby? Musiałeś po cichu obstawiać, że tak właśnie się stanie. Mógłbyś wtedy powiedzieć: „A nie mówiłem? ”.
‒ Jak dla mnie, mogłeś równie dobrze skorzystać z wózka. Pomógłbym ci się doturlać.
‒ Wielkie dzięki! Będę pamiętać na przyszłość ‒ sarknął Marcin.
‒ Jedziemy od razu do domu czy chcesz trochę ochłonąć? Moglibyśmy pojechać w jedno fajne miejsce i chwilę pogadać. Przez święta nie mieliśmy okazji do spokojnej rozmowy.
Pobyt mamy i Vincenta zbiegł się tym razem z wizytą rodziców Leny. Przylecieli do Gdańska zaledwie dzień wcześniej i od razu rzucili się w wir przygotowań do Wielkanocy. Marcin i Lena zamówili co prawda wcześniej wypieki, ale Justyna nie przeżyłaby, gdyby nie zrobiła swojego popisowego sernika i pieczeni na świąteczny obiad. Przepis na pieczeń stanowił pilnie strzeżoną tajemnicę babci Malwiny, która podzieliła się nią jedynie z córką. Vincent z kolei zajął się przeglądem samochodu, wymianą oleju i innymi sprawami technicznymi, o których Marcin nie miał bladego pojęcia. W tym zabieganiu nie mieli czasu na rozmowę. I mogli go prędko nie mieć, gdyż już pojutrze Justyna i Vincent planowali wracać do położonego pod Paryżem Nanterre.
Po każdym ich wyjeździe Marcin przez kilka dni odczuwał osobliwego rodzaju pustkę. Nie lubił nazywać jej tęsknotą. Uważał, że dorosłemu mężczyźnie tęsknota za matką, a tym bardziej za jej drugim mężem, nie przystoi. Poza tym nie mógł otwarcie przyznać się, że tęskni, po tym jak kilka lat wcześniej toczył z Justyną niekończące się boje. Chciał, by wyjechała do Francji bez wyrzutów sumienia i ułożyła sobie z Vincentem życie, na jakie oboje zasługiwali. Dobre, spokojne i wreszcie niepodporządkowane jego zdrowotnym problemom. Nie zmieniało to jednak faktu, że Marcinowi brakowało ich obojga, w tym odbywanych w cztery oczy rozmów z ojczymem. Przez lata nauczyli się rozmawiać o rzeczach, których z Marcina nikt inny by nie wyciągnął. Jeśli chodziło o drążenie trudnych, niewygodnych i krępujących tematów, Vincent bywał irytujący, ale jednocześnie skuteczny.
‒ Jedno fajne miejsce? ‒ powtórzył Marcin. ‒ Niech zgadnę! Twoje ulubione odludzie, na którym widać morze bez konieczności ruszenia tyłka z samochodu?
Francuz uśmiechnął się z zadowoleniem.
‒ Jak ty mnie dobrze znasz.
‒ W takim razie jedźmy!
Po kilkunastu minutach dotarli do oddalonego od modnych plaż miejsca, z którego rozciągał się niezbyt malowniczy, ale za to dość szeroki widok, który można było podziwiać przez okna samochodu. Marcin kiedyś uwielbiał morze i wręcz pchał się do wody, nie zważając na to, czy jest lodowata, czy ogrzana ostrym lipcowym słońcem. Później unikał wyjść na plażę, głównie z żalu, że beztroskie zrzucenie ubrań i wskoczenie w fale przestało być dla niego możliwe. Jeszcze później się dostosował i czasem pokusił się nawet o spacer po plaży. Nigdy morze mu nie spowszedniało i nadal lubił na nie patrzeć.
‒ Wyjaśnisz mi w końcu, czym ci zaimponowałem? ‒ zagadnął, kiedy Vincent wyłączył silnik i obaj zaczęli wpatrywać się w horyzont. ‒ Czy jednak ugryzłeś się w język?
‒ W co?
Francuz spojrzał na niego pytająco. To mogło oznaczać, że albo się z nim droczy, albo to wyrażenie wykraczało poza jego bardzo dobrą znajomość polskiego.
‒ Nieważne.
‒ No więc zaimponowałeś mi tym, że przez całe dwa i pół dnia wizyty rodziców Leny byłeś dla nich milszy i bardziej uprzejmy niż oni dla ciebie ‒ wyjaśnił. ‒ A to zupełnie do ciebie niepodobne.
Marcin wyraźnie się obruszył.
‒ Chcesz powiedzieć, że zwykle zachowuję się jak cham i prostak?
‒ Raczej sarkastycznie.
W przeciwieństwie do gryzienia się w język różne odmiany słowa „sarkazm” stanowiły jedne z pierwszych słów, spoza wyrażeń codziennego użytku, które znalazły się w polskim słowniku Vincenta. Wymawiał je z charakterystycznym francuskim akcentem, twierdząc, że od samego początku bardzo mu się podobały. Co więcej, były przydatne, bo Marcin od dawna miał w zwyczaju sarkazmem przezwyciężać chorobę. Wolał być odbierany jako cyniczny, gburowaty i gruboskórny. To wszystko było lepsze niż wyjście na człowieka przewrażliwionego na swoim punkcie, którym po prawdzie był.
‒ Oni też się starali ‒ zauważył. ‒ Chociaż na widok pierścionka zaręczynowego jej ojciec miał ochotę pożreć mnie żywcem. Ze złości aż skakały mu policzki. Widziałeś?
‒ Może. Ale nawet jeśli tak było, oficjalnie wam pogratulował. Oboje z jej matką wyjechali stąd z poczuciem, że Lena mogła trafić zdecydowanie gorzej.
‒ Albo zdecydowanie lepiej…
Marcin skrzywił się, ale tylko na moment. Później przez jego twarz przemknął uśmiech. Minione trzy dni były całkiem udane. Ze spotkania z rodzicami Leny wyszedł cało. To on zasugerował, żeby zaprosić ich na Wielkanoc. Zrobił to trochę z przekory, a trochę dlatego, że i tak ta chwila musiała nadejść. Wolał mieć ją jak najszybciej za sobą. Nie tylko więc podrzucił Lenie pomysł na rodzinne święta, ale i konsekwentnie dążył do jego realizacji. Czuł się pewniej, wiedząc, że mama i Vincent też spędzą z nimi święta, chociaż obawiał się, że nawet w ich obecności rodzice Leny mogą wytknąć mu ułomność, jeśli tylko zechcą. Nieważne, jak bardzo się starał i jak korzystnie układały się okoliczności, nie mógł stać się na kilka dni bardziej sprawny, niż był.
Kiedy Kowalscy dotarli do Gdańska, Marcin miał wrażenie, że rozpoczął spacer po polu minowym. Korzystanie z dwóch protez nóg, w tym jednej tymczasowej, która miała mu służyć do czasu otrzymania odpowiedniej dla niego protezy, sprawiało, że jego chód był niepewny, ślamazarny i męczący. Korzystał z kul ortopedycznych, a jeśli potrzebował wolnych rąk, przesiadał się na wózek. Nie był w stanie w mig donieść z kuchni noża lub talerza brakującego na świątecznym stole. Nie mógł doskoczyć do barku, wyjąć ze środka butelki z koniakiem i donieść jej na stół tak, by nie zajęło to zbyt dużo czasu i nie wywołało niezręcznej chwili ciszy. Do tego psy nieustannie plątały mu się pod nogami i raz, gdy pokonywał trasę z salonu do kuchni, prawie potknął się o Twistera. Marcin nie dał się jednak zaskoczyć żadnej z tych sytuacji. Zachowywał się na tyle naturalnie, na ile się dało. I faktycznie ‒ Vincent miał absolutną rację ‒ starał się być miły jak nigdy. Ostatecznie cały pobyt rodziców Leny przebiegał według pomyślnego scenariusza, chociaż Marcin sumiennie przerobił wcześniej w głowie kilka innych, znacznie mniej korzystnych, mając jednocześnie nadzieję, że nie będzie musiał ich wdrażać.
‒ Myśleliście już o tym, jak będzie wyglądał wasz ślub? Huczne wesele czy coś bardziej kameralnego? ‒ Francuz postanowił od razu przejść do konkretów.
‒ A co, boisz się, że będziesz musiał włożyć garnitur? ‒ Marcin spojrzał na niego z błyskiem w oku.
Jedyną okazją, przy jakiej widział ojczyma w czymś bardziej eleganckim niż dżinsy, był jego ślub z Justyną. Przy wszystkich innych okazjach Francuz unikał, jak tylko mógł, elegancji w jakiejkolwiek postaci. Twierdził, że w marynarce czuje się jak w gorsecie, krawat go uwiera, prasowanie koszuli doprowadza do szału i że nie będzie dobrowolnie męczył się w czymś, czego nie lubi i w czym ‒ przynajmniej w swoim mniemaniu ‒ wyglądał przesadnie i sztucznie.
‒ Jakoś przeżyję ten garnitur, ale nie wyobrażaj sobie za dużo. Włożę go bardziej dla twojej matki niż dla ciebie ‒ odrzekł.
‒ Równie trudno jest mi wyobrazić sobie ciebie elegancko ubranego, jak siebie wywijającego pierwszy taniec na oczach pełnej sali.
‒ Myślisz, że Lena by tego chciała? Efektownego tańca na środku sali?
‒ Myślę, że Lena znów dostosuje swoje pragnienia do moich ograniczeń ‒ stwierdził Marcin cierpko, lecz szybko odzyskał animusz. ‒ Ale chciałbym zrobić coś nieprzeciętnego.
‒ Całe życie z tobą jest nieprzeciętne.
‒ Ale tym razem chciałbym, żeby to było w pozytywnym znaczeniu. Na przykład mógłbym wynająć My Karat i pobralibyśmy się na jego pokładzie, na tle zachodzącego słońca.
‒ Wynająć co? ‒ Vincent zmarszczył czoło.
‒ My Karat ‒ powtórzył Marcin. ‒ To ten ekskluzywny, dwudziestometrowy jacht, który stoi zwykle zacumowany przy molo w Sopocie.
‒ Stać cię na wynajem jachtu czy planujesz wcześniej napad na bank?
‒ Teraz mnie nie stać, ale jak sprzedam mieszkanie, to kto wie…
‒ Rzeczywiście, Justyna wspominała, że o tym rozmawialiście. Ciągle nie wierzę, że chcesz to zrobić. Przecież to był twój azyl. Mówiłeś, że nigdy nikomu go nie oddasz.
‒ I tak od kilku miesięcy zajmujemy dom po babci, a mieszkanie stoi bezużyteczne.
‒ Może mógłbyś je wynająć?
Marcin energicznie pokręcił głową.
‒ Nie ma mowy! Nie wyobrażam sobie, że jacyś studenci mieliby paskudzić w moim mieszkaniu. Już wolę, żeby to robili, kiedy nie będzie już należeć do mnie. Poza tym ta wiecznie psująca się winda doprowadzała mnie do szału. Nie mam żadnej pewności, że ktoś wreszcie ją naprawi, a wchodzenie po schodach na siódme piętro już na zawsze dla mnie odpada… Muszę być realistą.
‒ Czyli sprzedasz mieszkanie i za pieniądze uzyskane ze sprzedaży wynajmiesz jacht, żeby wziąć na nim ślub? ‒ Vincent uśmiechnął się, cmokając z powątpiewaniem.
‒ Najpierw sfinansuję protezę z prawdziwego zdarzenia. Ta, z której korzystam teraz, na dłuższą metę do niczego się nie nadaje.
‒ Dostałeś już wycenę z firmy ortopedycznej?
‒ Mhm…
‒ I co? Drogo?
‒ Jak diabli! ‒ potwierdził Marcin. ‒ Zamierzam postarać się o dofinansowanie, ale to będzie ułamek tej kwoty. Dlatego stanę na rzęsach, żeby sfinansować resztę.
Na dłuższą chwilę obaj z Vincentem zamilkli, ale myśleli o tym samym. Przypominali sobie okoliczności sprzed dziesięciu lat, kiedy Marcin był kilka miesięcy po pierwszej amputacji i stał przed koniecznością zakupu protezy lewego podudzia. Jej zakup był kosztowny, ale za to po tylu latach wciąż była zdatna do użytku. Stanowiła dobrą inwestycję. Marcin był wtedy w zupełnie innym punkcie i diametralnie inaczej podchodził do sytuacji. Nie dowierzał, że jego życie będzie przypominać normalność, jaką znał sprzed utraty nogi. Gdyby nie matka, ojczym i babcia, którzy walczyli o niego i jego sprawność, spisałby siebie na straty. Teraz nie miał już nie tylko lewego podudzia, ale i prawej nogi, która została obcięta powyżej kolana. Nadal z trudem tolerował zawodność własnego ciała i to, jak dużo zabrała mu choroba Olliera, z którą zmagał się od dziecka, ale przynajmniej nie pozostawał już tak bierny. Walczył o to, co mu pozostało, i zamierzał być na tyle sprawny, na ile to możliwe.
Francuz w pewnym momencie otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł odpowiednich słów. To była w jego przypadku rzadkość, bo zwykle strzelał ripostami w środek tarczy, jak gdyby nie istniało nic dookoła, co pozwalałoby na margines błędu. Nawet kiedy jeszcze słabo znał polski, potrafił wyrazić swoje zdanie trafnie i bezbłędnie.
‒ Dekadę temu myślałem wyłącznie o tym, czego już nie mam. ‒ Marcin zdecydował się przełamać ciszę. ‒ Teraz dużo bym dał za tamtą sprawność, a jednocześnie za nic nie wróciłbym do tego okresu.
‒ Teraz jesteś innym człowiekiem.
‒ Jeszcze mniej kompletnym ‒ dodał pół żartem, ale Vincent nie podłapał dowcipu.
‒ To, co wtedy przeszedłeś, cała twoja choroba, zabiegi i operacje, to wszystko cię ukształtowało i zahartowało. Nawet jeśli to były złe doświadczenia, możesz teraz z nich czerpać.
Marcin prychnął i przewrócił oczami.
‒ Ty i te twoje mądrości! Czasem za cholerę nie wiem, skąd je bierzesz.
‒ Ale i tak je uwielbiasz. ‒ Francuz szturchnął go lekko i zaśmiał się, po czym przekręcił kluczyk w stacyjce. ‒ Dobra, jedziemy do domu, bo Lena jeszcze pomyśli, że uprowadziłem jej narzeczonego.
Zanim Vincent wycofał samochód z wąskiej zatoczki, obaj raz jeszcze spojrzeli na morze.
Na dnie ceramicznej miski zostało trochę posypki do wypieków. Drobne dwukolorowe kuleczki z białej i brązowej czekolady wyglądały bardzo apetycznie. Ada przesunęła miskę po blacie i zatopiła w niej dłoń. Nabrała garść posypki i już miała wysypać ją na wierzchnią warstwę masy, kiedy zatrzymała się w pół ruchu i krytycznie spojrzała na tort. Wyglądał dobrze, więc może nie należało nic dokładać, bo łatwo było zepsuć efekt. Po chwili namysłu zamiast na ciasto dziewczyna wysypała sobie kilka kulek na język, a resztę odłożyła do miski. Kiedy delikatna czekolada rozpuszczała się w jej ustach, już wiedziała, że nie oprze się pozostałym. Chociaż było to trudne, starała się nie podjadać przy pieczeniu, ale dziś mogła zrobić wyjątek. W końcu miała ku temu okazję.
Jej syn Krzyś tydzień temu skończył rok. Ciotka Aniela chciała przygotować tort dokładnie na datę jego urodzin, ale w okresie przedświątecznym i tak miała ręce pełne roboty, a Ada razem z nią. Dla ciotki były to pierwsze święta w roli właścicielki „Cukierni pod Migdałami”. Założyła ją w styczniu, twierdząc, że realizuje w ten sposób noworoczne postanowienie, by coś jeszcze zrobić ze swoim życiem. Miała sześćdziesiąt dwa lata, wciąż cieszyła się niezłym zdrowiem, które reperowała regularnymi wyjazdami do sanatorium. Poza tym werwa jej nie opuszczała, a piec lubiła od zawsze. Jeszcze przed założeniem działalności jej wypieki cieszyły się powodzeniem. Dostawała na nie sporo zamówień, szczególnie gdy zbliżały się popularne imieniny czy święta.
Mała cukiernia, którą Aniela urządziła w dwudziestometrowym lokalu umiejscowionym na parterze bloku sąsiadującego z tym, w którym znajdowało się jej mieszkanie, była od dawna jej wielkim marzeniem. Na jego realizację brakowało jej jednak najpierw czasu, a później odwagi. Kiedyś kobieta stwierdziła, że jest za stara na otwieranie nowych życiowych rozdziałów. Ada była więc zaskoczona, gdy tuż po Nowym Roku ciotka oznajmiła, że upatrzyła sobie pewną miejscówkę. Stwierdziła przy tym, że to właśnie towarzystwo Ady i Krzysia pomogło jej się zdecydować.
Lokal był skromny, ale urządzony z gustem, którego Anieli nigdy nie brakowało. Mieściły się w nim dwa okrągłe stoliki i kilka krzeseł na wypadek, gdyby nabywcy słodkości nie mogli się powstrzymać i koniecznie chcieli zjeść coś na miejscu. Zwykle jednak ludzie kupowali na wynos albo składali większe zamówienia na wypieki na konkretne okazje. Przez ostatnie dni spod ręki Anieli wychodziły kolorowe mazurki, foremne babki piaskowe i okazałe paschy wielkanocne w niezliczonych ilościach. Ada nie wyobrażała sobie, że w tym ferworze świątecznych przygotowań, tworzenia listy produktów, wyliczania potrzebnych zakupów, no i wreszcie samego pieczenia, dekorowania ciast i wydawania ich klientom, miałaby jeszcze szykować urodzinowy tort dla Krzysia. Już lepiej było świętować z małym opóźnieniem, ale za to spokojniej.
Dokładnej daty urodzin chłopca i tak poza Adą i ciotką nikt nie pamiętał. O Hubercie, ojcu Krzysia, dziewczyna starała się nie myśleć zbyt często. Kiedyś była głupią gąską, ale przez ostatni rok zmieniło się tak wiele, że nie zostało w niej nic z jej ówczesnej naiwności. Krzyś był tylko jej. W jego akcie urodzenia widniały wyłącznie jej dane. Ojciec figurował jako nieznany, chociaż on doskonale wiedział, że miał syna. Ada spotkała go kiedyś przypadkiem, gdy wracali z Krzysiem z sesji rehabilitacyjnej. Spojrzał na nią z daleka i skinął głową, a później zawiesił na moment spojrzenie na spacerówce, w której siedział chłopiec. Szybko jednak odwrócił wzrok i całkowicie ich zignorował. Odszedł w swoją stronę, zupełnie jakby widok chłopca nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Serce nie zabiło mu mocniej, a obojętność była jedynym, na co było go stać. Ada i tak tego się po nim spodziewała. Jego zachowanie nie powinno było w żaden sposób jej dotknąć, a mimo to ją zabolało.
Krzyś im bardziej rósł, tym bardziej przypominał Huberta. To akurat samo w sobie nie było takie złe. Jego ojciec był atrakcyjnym mężczyzną, a na tyle, na ile Ada mogła stwierdzić na podstawie własnego doświadczenia, takim ludziom wiele rzeczy przychodziło łatwiej i dużo więcej uchodziło płazem. Poza tym jeśli Krzyś przypominał go z wyglądu, to może były mniejsze szanse, że odziedziczy po nim też charakter, wyjątkowo parszywy.
Ada nie łudziła się, że Hubert będzie pamiętał o urodzinach syna. Zapewne nie pamiętał nawet, kiedy i gdzie się kochali. Tym bardziej nie miał pojęcia, że Krzyś przyszedł na świat jako wątły i pomarszczony wcześniak, a jego pierwsze rokowania wcale nie były zbyt dobre. To ostatecznie powstrzymało Adę przed porzuceniem go w szpitalu i przekazaniem do adopcji, co usilnie sugerowali jej rodzice i co powinien podpowiedzieć jej zdrowy rozsądek ‒ gdyby w ogóle go miała. Nigdy potem nie żałowała tej decyzji, chociaż miniony rok stanowił dla niej większe wyzwanie niż całe dotychczasowe jej życie.
Ada wyszła z cukierni. Kiedy starannie zamknęła drzwi i schowała w kieszeni pobrzękujący pęk kluczy, uderzył ją wieczorny mrok. Nie sądziła, że zrobiło się tak późno. Ciotka Aniela chciała jej pomóc przygotować tort, ale Krzyś miał wyjątkowo kiepskie popołudnie. Wyrzynał mu się trzonowy ząb, przez co był płaczliwy i miał podwyższoną temperaturę. Ostatecznie ciotka zabrała go do swojego mieszkania, a dekorowanie wypieku pozostawiła Adzie, która straciła rachubę czasu.
Za długo cackała się z zielonym lukrem i tymi czekoladowymi kulkami, których resztę łapczywie zjadła, bo żal je było zmarnować. Później uprzątnęła cukiernię na błysk i opuszczała lokal w zadowoleniu i poczuciu dobrze wykonanego zadania. Tak przynajmniej było do chwili, kiedy sprawdziła godzinę. Dochodziła dziewiętnasta trzydzieści, co oznaczało, że minęły prawie dwie godziny, odkąd ciotka i Krzyś wyszli. Dobrze, że przynajmniej dziś Ada miała razem z synkiem przenocować u ciotki.
Ostatnio często tak wychodziło, że nocowali właśnie tu, a nie w swoim mieszkaniu. Rodzice nie byli z tego zadowoleni. Ojciec twierdził, że Aniela, która była jego starszą siostrą, tylko miesza Adzie w głowie i ma na nią zły wpływ ‒ jakby w życiu dziewczyny mogło wydarzyć się coś jeszcze bardziej niestosownego i nieodpowiedniego niż zajście w ciążę w wieku szesnastu lat, w dodatku z jednym z największych lowelasów w województwie. Mama natomiast ubolewała, że najpierw bez słowa wyjaśnienia z domu zniknął jej dorosły syn Sebastian, a teraz prawie traciła córkę. Obwiniała się, że musiała popełnić jakieś błędy wychowawcze. Ada nie chciała zrzucać na nią winy.
Sytuacja jej rodziny była skomplikowana. Ojciec popijał i tracił jedną pracę za drugą, a mama ciągle była wielkim kłębkiem nerwów. Próbowała łatać dziury w rodzinnym budżecie, wiązać koniec z końcem i być jednocześnie panią i panem domu, kiedy sytuacja tego wymagała. A wymagała często. Ciotka Aniela też była jednocześnie panią i panem domu, ale funkcjonowała zupełnie inaczej. Przede wszystkim była ostoją spokoju i na każdy problem znajdowała szybkie i skuteczne remedium. Może działo się tak dlatego, że miała na głowie tylko siebie i jednego czarnego kota, a nie dwójkę dzieci i męża, który nawet jeśli chwilami chciał wziąć się w garść, to nie potrafił doprowadzić tego do końca.
Ada skierowała kroki w stronę mieszkania ciotki. Po drodze musiała przejść przez wąski i ciemny o tej godzinie tunel w bloku. Nie lubiła takich miejsc. Czasami śmierdziało tam moczem, wszędzie było pełno niedopałków, papierków po gumach i kocich albo psich kup. Poza tym po zmroku to miejsce wydawało się idealne, żeby na kogoś napaść lub przynajmniej kogoś porządnie wystraszyć. By tego uniknąć, należało obejść blok i dołożyć sobie drogi. Latem Ada zwykle tak robiła, spacerując z Krzysiem, ale dziś było chłodno, a ona zasiedziała się w cukierni. Chciała jak najszybciej znaleźć się w ciepłym mieszkaniu i sprawdzić, jak się czuje jej syn.
Kiedy dochodziła do końca tunelu, zza rogu wyłoniła się rosła męska postać. Dziewczyna poczuła, jak zimny pot wyskoczył jej na plecach. Czuła, jakby jej obawy przyciągnęły jakiegoś zbira i dziś miały się ziścić. Szybko jednak rozpoznała sylwetkę i twarz, a strach zastąpiły inne, równie silne emocje. Mężczyzna trochę się zmienił od czasu, kiedy ostatnio go widziała i kiedy wciąż mieszkali pod jednym dachem, ale nie ulegało wątpliwości, że to był on.
‒ Seba?! ‒ krzyknęła panicznie, stając jak wryta.
‒ Tak, to ja ‒ potwierdził, rozkładając dłonie w przepraszającym geście. ‒ Wyluzuj! Nie chciałem cię przestraszyć.
‒ Co tu robisz? Dlaczego skradasz się jak jakiś przestępca?
‒ Ciebie też dobrze widzieć, siostra ‒ sarknął.
Przez chwilę Ada miała wrażenie, że Sebastian wyciągnie w jej stronę ramiona, by objąć ją w taki sposób, w jaki przytula się kogoś bliskiego, z kim dawno się nie widziało i za kim może nawet trochę się tęskniło. Nie widzieli się od września, kiedy to chłopak zniknął z dnia na dzień, pozostawiając Adzie jedynie list. Nie wyjaśnił w nim, dokąd wyjeżdża, a jedynie że planuje na trochę zniknąć.
Wizja ckliwego powitania szybko się rozmyła, bo Sebastian odchrząknął tylko cicho i poklepał ją po ramieniu. Przytulanki z młodszą siostrą, w dodatku w miejscu publicznym, byłyby dla niego obciachem. Ada z kolei naprawdę miała z jednej strony ochotę serdecznie go uścisnąć z poczuciem bezgranicznej ulgi, że po tylu miesiącach milczenia stał przed nią cały i zdrowy, a z drugiej należała mu się solidna bura. Nie tylko za to, że wyłonił się zza tunelu i ją wystraszył.
‒ Skąd się tutaj wziąłeś?! Dlaczego śledziłeś mnie przed blokiem ciotki Anieli? I czemu, u licha, nie dawałeś znaku życia przez tyle czasu? Mama już całkiem osiwiała!
‒ Może nie wszystko naraz, co? Najpierw powiedz mi, czy byłaś na policji… No wiesz, z tym listem, który ci zostawiłem. I z pieniędzmi ‒ zakończył konspiracyjnym szeptem.
Ada od razu pomyślała o kopercie leżącej bezpiecznie w szafie z ubraniami, upchniętej głęboko pomiędzy jednym swetrem a drugim. Ilekroć wyjmowała z niej banknoty, stawał jej przed oczami Sebastian i nakreślony koślawym pismem list, który znalazła kilka dni po jego wyjeździe. Przypominała sobie okoliczności, w jakich zdobył pieniądze na rehabilitację Krzysia oraz to, że dopuścił się przestępstwa i ile osób przy okazji zranił. Zawsze równie szybko powracał ten sam niewygodny wniosek, uderzający w Adę z impetem. Jakkolwiek krytycznie spoglądała na poczynania brata, ona i Krzyś wciąż korzystali z tych pieniędzy.
‒ Nie byłam ‒ zaprzeczyła ‒ ale…
Sebastian uciszył ją ruchem dłoni.
‒ Czyli nikt nie przesłuchiwał ciebie, rodziców i tej twojej Leny?
‒ Nie.
‒ Nie szukają mnie? Oni, w sensie policja? ‒ sprecyzował.
‒ Nie, raczej nikt cię nie szuka, chociaż… ‒ Ada zmarszczyła czoło. ‒ Krótko po twoim wyjeździe w mieszkaniu zjawił się taki jeden niezbyt przyjemny facet, który o ciebie pytał. Miał dość osobliwą ksywę Anioł.
Na dźwięk ostatniego słowa Sebastian się skrzywił i cmoknął z niezadowoleniem, ale nic nie odpowiedział. Ada dopiero teraz zauważyła wiszącą na jego ramieniu dużą, czarną torbę, która wyglądała na wypakowaną po brzegi.
‒ Kiedy przyjechałeś?
‒ Dziś rano.
‒ Rano?! I od tego czasu błąkasz się tutaj, zamiast pójść do domu?
‒ Tak wyszło…
‒ Wyszło?! Mama przez całą Wielkanoc chodziła markotna, bo z sobie tylko znanego powodu wierzyła, że wrócisz akurat na święta. Podobnie było zresztą w Boże Narodzenie. Ze łzami w oczach mówiła: „Przecież mój syn nie zrobiłby mi tego i nie spędził świąt poza domem! Nie mogłam być aż tak złą matką!” ‒ zakończyła Ada, z ostentacją naśladując głos matki.
‒ Chciałem najpierw pogadać z tobą ‒ wyjaśnił. ‒ Ale tak na osobności, bez świadków. Gdyby się okazało, że jednak poszłaś na policję, to byłbym teraz w czarnej dupie. Wolałbym znów prysnąć bez słowa, zamiast robić sobie i wam kłopoty.
‒ Skąd wiedziałeś, że będę tutaj?
‒ Nie wiedziałem. Przez większość dnia kręciłem się dyskretnie po naszym osiedlu, ale cię nie spotkałem, więc przyjechałem tutaj. Muszę przecież gdzieś przenocować. ‒ Mrugnął do Ady porozumiewawczo. ‒ I pomyślałem o ciotce Anieli.
‒ Co?! ‒ Dziewczyna wybałuszyła oczy. ‒ Zamierzałeś po tylu miesiącach nieobecności wparować do mieszkania cioci i oznajmić, że ma cię przenocować?
‒ No…
‒ Dlaczego akurat do niej? Przecież wcześniej prawie jej nie odwiedzałeś.
‒ Myślę, że jest najnormalniejsza z całej naszej rodziny ‒ wyjaśnił Sebastian i zarechotał.
Ada mu nie zawtórowała.
‒ Ojciec by się nie zgodził z tym stwierdzeniem.
‒ Ojciec! Stary, niezbyt poczciwy Rysio! ‒ prychnął chłopak. ‒ Dalej zagląda do kieliszka i traci każdą kolejną cudem znalezioną robotę?
‒ Przez całą zimę nigdzie nie mógł się zatrudnić, nawet dorywczo. Dopiero ze dwa tygodnie temu podobno coś znalazł.
‒ Czyli atmosfera w domu napięta jak zwykle?
‒ Nawet gorzej, bo u mamy w firmie kolejna redukcja etatów, a ona nie jest już ani najmłodsza, ani najbardziej wydajna… Ale mniejsza o to! ‒ Ada spojrzała na zmęczoną twarz brata. ‒ Nie będziemy tak stać jak kołki. Skoro już tu jesteś, to pogadamy w mieszkaniu ciotki.
‒ Dobrze. Zatem prowadź. ‒ Sebastian zamaszystym gestem puścił ją przodem. ‒ I módlmy się po drodze, żeby na mój widok nie dostała zawału.
Aniela parzyła już kolejną herbatę, a na stole wylądował talerz ponownie wypełniony kanapkami z szynką i plasterkami kiszonego ogórka, obficie posypane startym żółtym serem i sproszkowaną ostrą papryką. Była to nieśmiertelna kompozycja ciotki i chociaż Sebastian podkreślał, żeby nie robiła sobie kłopotu, wszystkie porcje pałaszował z takim smakiem, jakby od dwóch dni nic nie jadł. Być może nie było to dalekie od prawdy.
Nie dało się streścić kilku miesięcy nieobecności w ciągu pół godziny, a tyle mniej więcej upłynęło od chwili, w której Ada i Sebastian weszli do mieszkania ciotki. Aniela była zaskoczona widokiem bratanka, ale szybko przeszła do działania i bez zadawania zbędnych pytań udała się do kuchni, by przygotować kolację. Sebastian mówił, że marzy o prysznicu, ale głód okazał się silniejszy niż potrzeba obmycia się po trwającej ponad dobę podróży.
Kiedy w pozostawionym przez brata liście Ada przeczytała, że wyjeżdża zagranicę, z jakiegoś powodu wyobrażała go sobie gdzieś w Skandynawii, ewentualnie w Holandii lub Danii. W każdym razie gdzieś bliżej Gdańska. Najpierw myślała o norweskiej plantacji truskawek, podobnej do tej, na której pracowała przez kilka tygodni jej przyjaciółka Lena. Ostatecznie odrzuciła tę możliwość, bo Sebastian wyjechał we wrześniu, kiedy sezon na truskawki się skończył. Mimo to wciąż powiedziałaby, że jest gdzieś w Norwegii. Bardzo się pomyliła.
Sebastian wyjechał w okolice hiszpańskiego Alicante, oddalonego od Gdańska o niemal trzy tysiące kilometrów. Cynk o pracy w jakiejś fabryce, o której chłopak nie chciał zbyt dużo opowiadać, dał mu dawny kolega z technikum. Sebastian miał tak wielu kumpli, że Ada nie próbowała ich nawet spamiętać i nie dopytywała, od którego z nich dowiedział się o pracy, bo odpowiedź i tak niewiele by jej powiedziała. Wśród wielu mniej lub bardziej istotnych znajomych brat miał za to jednego prawdziwego przyjaciela – Huberta, tego samego, który postanowił w raczej osobliwym stylu zwieńczyć ich przyjaźń, uwodząc Adę i robiąc jej dziecko, by potem zostawić ją samą. Sebastian nie zamierzał mu tego wybaczyć.
Gdy przy kolejnej kanapce Ada spytała, dlaczego wrócił do kraju akurat teraz, chłopak się zawahał i łypnął na ciotkę. Aniela zrozumiała to spojrzenie i taktownie wycofała się do kuchni. Zebrała ze stołu talerz i puste kubki. Zżerała ją ciekawość, jednak uznała, że rodzeństwo ma do omówienia coś, co niekoniecznie jest przeznaczone dla jej uszu.
‒ Robota się skończyła i stwierdziłem, że minęło już dość dużo czasu, by cała sprawa przycichła ‒ wyjaśnił Sebastian, kiedy Aniela zniknęła za drzwiami. Silił się na lekki ton, ale było widać, że w enigmatycznym określeniu „cała sprawa” zamknął wiele skrajnych emocji. ‒ Bo przycichła, prawda?
‒ Chyba tak ‒ zgodziła się Ada, lecz szybko zmieniła zdanie. ‒ Chociaż w pewnym sensie nie…
‒ No to tak czy nie?
‒ Cały czas o tym wszystkim myślę i wciąż tak samo nie mogę uwierzyć, że dopuściłeś się przestępstwa, Seba. No wiesz, aniołem to ty nigdy nie byłeś, ale żeby porywać ludzi?! Za to można trafić do więzienia.
‒ Temu konkretnemu się należało ‒ zauważył, ściszając głos. ‒ Oboje o tym wiemy.
Ada spuściła wzrok. Nie była w stanie wykonać żadnego znaczącego gestu. Wiele razy myślała o tym, usiłując raz na zawsze przekonać samą siebie, że cel uświęca środki, a świat jest tak niesprawiedliwy, że trzeba samemu wymierzać sprawiedliwość, nawet gdy wiąże się to z koniecznością balansowania na cienkiej linii oddzielającej dobro od zła. Mimo to nadal z trudem oswajała się z myślą, że jej brat wespół z jakimś rasowym bandziorem porwał swojego dawnego przyjaciela Huberta dla okupu, by zdobyć pieniądze dla Krzysia. Wyjaśnił to Adzie w liście, który wciąż przechowywała w jeszcze ciemniejszym kącie szafy niż kopertę z pieniędzmi. Jakby tego było mało, podczas porwania Hubert nie był sam.
‒ Nie wszystkim, którzy ucierpieli „przy okazji”, się to należało ‒ stwierdziła.
‒ Wiem, wiem… ‒ Sebastian przytaknął w zamyśleniu. ‒ To był przypadek.
‒ Przypadek czy nie…
‒ Nadal się kolegujecie? ‒ Wszedł jej w słowo, a kiedy skinęła głową, zapytał z niepokojem: ‒ Pokazałaś jej mój list?
Ada znów przytaknęła.
‒ Nie martw się. Lena też uznała, że nie ma sensu iść z tym na policję.
Sebastian odetchnął z ulgą, wypuszczając przez usta powietrze w taki sposób, jakby z jego płuc wytoczyła się wielka kula niepokoju, która od dawna w nim rosła. Przez chwilę się nie odzywał, ale wyraz jego twarzy mówił wszystko.
‒ Dalej jest z tym kulawym facetem? ‒ zagadnął w końcu.
‒ Ten facet ma na imię Marcin, a ty mógłbyś nie być taki uprzedzony i oceniający. ‒ Ada spojrzała na brata z dezaprobatą. ‒ Ale tak, są razem. I po tym, co wspólnie przeszli, mógłby ich rozdzielić chyba tylko jakiś armagedon.
‒ Czyli wynikło z tego coś dobrego. Mogę się czuć usprawiedliwiony.
‒ Uważam, że nie powinieneś.
‒ Jeśli zamierzasz mi strzelić moralniaka, to sorry, ale musisz poczekać z tym do jutra. ‒ Sebastian podniósł się z kanapy i ziewnął przeciągle. ‒ Padam z nóg. Jeszcze tylko szybki prysznic i walnę w kimę.
‒ Ciekawe, jak ciocia pomieści tutaj nas wszystkich ‒ powiedziała Ada, już bardziej do siebie niż do brata, który zdążył wyjść z pokoju.
Dziewięcioletnia Mania z werwą zastukała w drzwi łazienki.
‒ Wyjdziecie stamtąd wreszcie?! Chcę umyć zęby i iść spać.
‒ Maniu! ‒ Z kuchni dobiegł surowy głos matki. ‒ Tyle razy cię prosiłam.
‒ Ale ja chcę… ‒ Dziewczynka obstawiała przy swoim.
‒ Nie interesuje mnie, czego chcesz. ‒ Matka weszła jej w słowo. ‒ Masz po prostu spokojnie poczekać.
W pokoju sióstr skrzypnęły drzwi, które aż prosiły się o naoliwienie. Leszek już parokrotnie odnotował ten fakt, ale drzwi zawsze skrzypiały w niewłaściwym momencie, kiedy on musiał skupić się na innych rzeczach. A potem zwyczajnie zapominał.
‒ Chodź! Miałyśmy spakować cię do szkoły.
Melodyjny, choć wciąż trochę dziecinny głos drugiej z sióstr sprawił, że Mania chrząknęła ze zniecierpliwieniem, ale posłusznie poczłapała do pokoju.
Podobne sceny rozgrywały się już wielokrotnie i chyba nikt nie przywiązywał do nich większej wagi, a już na pewno nie Leszek. Chwycił leżącą na pralce białą, bawełnianą bluzę z długimi rękawami i podał ją ojcu. Pomógł mu przeciągnąć ubranie przez głowę i trafić dłońmi do rękawów. To wcale nie było takie proste, jak się mogło wydawać, ale po chwili rzeczywiście byli gotowi do opuszczenia łazienki ‒ jeden wsparty o ramię drugiego.
Ojciec zrobił się lekki. Nie stało się to w ostatnich dniach ani nawet tygodniach, tylko stopniowo, w ciągu wielu miesięcy, które powoli sklejały się w lata. Lekki i milczący ‒ te dwa przymiotniki przychodziły Leszkowi na myśl w pierwszej kolejności, kiedy patrzył na tego niegdyś silnego i pełnego życia mężczyznę. Albo kiedy służył mu za podporę w przejściu pomiędzy łazienką a pokojem lub pomagał wygramolić się ze starej, przerdzewiałej w paru miejscach wanny. Podobnie jak inne elementy wyposażenia, wanna ciągle była na liście rzeczy do wymiany. Posiadanie brodzika mogłoby ojcu ułatwić życie, a w zasadzie nie tylko jemu. Niestety wśród priorytetów wanna znajdowała się poniżej innych wydatków niecierpiących zwłoki.
Trasę z łazienki do pokoju pokonali już tak wiele razy, że przebiegała teraz bezwiednie, beznamiętnie, bez najmniejszego grymasu na twarzy. Ale nie zawsze tak było. Z początku buntowali się przeciw sytuacji, każdy na swój sposób, zwykle bez słów, lecz na tyle wyraźnie, by nie było cienia wątpliwości, że szybko się z nią nie pogodzą. Ojciec nie chciał zaakceptować faktu, że będzie dla wszystkich ciężarem i że bezpowrotnie utracił swój status głowy rodziny, jedynego żywiciela, mózgu małej firmy, dzięki której się utrzymywali. A także wzoru i autorytetu dla czwórki swoich dzieci, zwłaszcza dla Leszka, który był pierworodnym i jedynym synem. Chłopak z kolei buntował się przeciwko odpowiedzialności, która spadła na jego barki i każdego dnia coraz mocniej wgniatała go w ziemię. Jakiś czas temu natrafił w internecie na motywacyjny filmik, w którym przykazywano, by swoje słabości przekuć w coś dobrego i nie traktować ich jako ograniczenia. Należało mierzyć wysoko i rozwijać skrzydła. Leszek miał wrażenie, że gdy został zmuszony do lotu, nie miał nawet zalążka skrzydeł. Nie był w najmniejszym stopniu na to wszystko gotowy. Ale stało się, a człowiek spadający prosto na betonową ścianę nie rezygnuje tak łatwo, jak to sobie wyobrażał.
Kiedy doszli do pokoju, ojciec opadł na łóżko. Kiedy Leszek nachylił się, by poprawić poduszkę, poczuł intensywny zapach płynu do płukania tkanin. Mama zmieniała pościel na każde święta. Nie miało znaczenia to, czy poprzednia była wciąż świeża, bo została zmieniona tydzień wcześniej, czy rzeczywiście wymagała odświeżenia. Na święta musiała być czysta i pachnąca mocnym płynem do płukania. Podobnie było z myciem okien niezależnie od przedświątecznej pogody i pucowaniem kafelków na ścianie w łazience, którym nawet szorowanie niewiele już pomagało. Bez tych wszystkich porządków, zdaniem mamy, żadna Wielkanoc i żadne Boże Narodzenie nie mogły się udać… Chociaż i tak się nie udawały, bo wszyscy w rodzinie przypominali sobie, jak takie dni wyglądały jeszcze kilka lat wcześniej.
Nigdy nie było idealnie, z nadmiernym przepychem, ale też niczego nie brakowało. Na dwumetrowej, żywej choince, którą kupowano kilka dni przed Bożym Narodzeniem, zawsze migotały kolorowe lampki. Tylko ojciec umiał założyć i zdjąć je tak, by nie poplątać kabelków. To on dbał też o to, by podczas wieczerzy wigilijnej na stole pysznił się okazały karp zabity jego własnymi rękami. Przed Wielkanocą z kolei jechał do swojej matki mieszkającej w Krępcu pod Gdańskiem i z werwą wykopywał chrzan, bez którego nie uznawał święconki.
Któregoś razu wykazał się nawet nieszablonowym pomysłem i zarezerwował dla rodziny kilkudniowy sylwestrowy pobyt w Szklarskiej Porębie. Mama nie była zachwycona perspektywą zimowego wyjazdu i witania Nowego Roku tak daleko od domu, ale Leszek wspominał ten wyjazd jako wyjątkowy. Zima w górach wydała mu się zupełnie inna niż ta nad morzem. Była bardziej magiczna i bajkowa. Nie bez powodu sporty zimowe nieodłącznie kojarzono z górami. Morze, gdy było zamarznięte, a plażę spowijał przeszywający chłód, nie było atrakcyjne. Za to przysypane śniegiem Karkonosze, nawet jeśli tylko oglądało się je z dołu, robiły na Leszku wrażenie. Na jego dwóch młodszych siostrach również. Ojciec obiecywał powtórkę na kolejne święta, ale nie wyszło. W międzyczasie na świat przyszła najmłodsza córka, Mania. Niektórzy w rodzinie żartowali, że była owocem właśnie tego zimowego wyjazdu. Leszek wolał nie wnikać, ale było mu trochę szkoda, bo mama nie chciała słyszeć o wyjeździe gdziekolwiek z niemowlakiem. A później z roku na rok wyjazd był odkładany, aż wreszcie stało się jasne, że nie dojdzie do skutku.
O wyjazdowych świętach, podobnie jak o wakacjach czy przynajmniej weekendach za miastem, od blisko czterech lat nikt nawet nie myślał. Nie było innego wyjścia, jak tylko przyzwyczaić się do obecnego stanu, a że nie miał raczej ulec poprawie, Leszek i jego siostry brali święta na przeczekanie. Każde z nich odbębniało przypisaną mu część krzątaniny i wymuszonych uśmiechów. Tylko Mania nadal ekscytowała się na myśl o Gwiazdce, ale z roku na rok kończyła ją z coraz większym rozczarowaniem, bo na sfinansowanie wyśnionych przez nią prezentów nie było pieniędzy. Mama z kolei miała swoje porządkowe rytuały, pieczenie i próby sprawienia, by święta w jakiejś mierze przypominały te sprzed udaru, którego doznał ojciec. Czasem chciała nawet kogoś zaprosić na obiad lub świąteczne ciasto, ale jej towarzyski wcześniej mąż teraz nie znosił gości. I trudno było mu się dziwić.
Problem z przyjmowaniem kogokolwiek zaczynał się już podczas kurtuazyjnej wymiany świątecznych życzeń, bo nawet najbliżsi nie bardzo wiedzieli, czego życzyć człowiekowi, który przez blisko dwadzieścia lat dzierżył los swój i rodziny we własnych rękach, a teraz miał problem ze spożywaniem niektórych posiłków, ogoleniem zarostu albo z wyjściem ze starej wanny. Życzenia ograniczały się więc do wyświechtanego „Zdrowia!” i nieco bardziej złowieszczo brzmiącego: „Oby nie było gorzej”. Bo zawsze mogło być.
Leszek wyszedł z pokoju, kiedy z telewizora włączonego przez wykąpanego i odzianego w świeże ubranie ojca popłynęły dźwięki łomotaniny. To była jego jedyna rozrywka. Telewizor, którego kiedyś nie znosił, bo uważał, że nadawano w nim w kółko te same filmy, na przemian z naciąganymi teleturniejami, pasmem reklam i głównie złymi wiadomościami, stał się najczęściej używanym w domu sprzętem. Nie był już złodziejem czasu, a jego wypełniaczem. Wychodząc z pomieszczenia, Leszek kątem oka dostrzegł, że mama posłusznie wetknęła zakładkę między strony opasłej książki, którą czytała. Odłożyła ją na szafkę, jakby czuła się w obowiązku towarzyszyć ojcu w oglądaniu, nie wiadomo który już raz, sztampowej hollywoodzkiej produkcji wyświetlanej jako hit na piątkowy wieczór.
Święta przypadały w tym roku wyjątkowo wcześnie, nim wiosna na dobre rozbudziła się z zimowego snu. Po śniegu padającym przelotnie jeszcze tydzień temu nie było co prawda śladu, ale Leszek i tak wolał Wielkanoc w kwietniu. Odkąd trzymał pieczę nad rodzinną firmą, w ogóle nie znosił końcówki marca. Tyle było wtedy do zrobienia, że drżał na samą myśl o tym, ile jeszcze formalności musi ogarnąć, ile faktur zapłacić i ile spraw poukładać, żeby wszystko jeszcze się trzymało.
Wchodząc do kuchni, celowo ominął wzrokiem duży kalendarz wiszący na ścianie, z okienkiem wyznaczającym kolejny dzień. Mania każdego poranka przesuwała je i chyba tylko jej sprawiało frajdę, że czas tak szybko leciał.
‒ Zwolnić ci stół? Będziesz robić jakąś kolację? ‒ spytała Kamila, podnosząc na Leszka wzrok znad blatu, na którym piętrzyły się notatki i otwarty podręcznik w postrzępionej okładce.
‒ Nie, nie przeszkadzaj sobie ‒ odparł. ‒ Zrobię tylko szybko herbatę, wezmę kawałek ciasta i już mnie nie ma.
Kamila skinęła głową i wróciła do kartek. Była o dwa lata młodsza od Leszka i czasem żartowali między sobą, że odziedziczyła po rodzicach całą inteligencję. Chciała iść na medycynę i chociaż obawiała się, że to nierealne marzenie, sumiennie przygotowywała się do czekającej ją za nieco ponad miesiąc matury. Wkuwała rzeczy, o których Leszek nie miał bladego pojęcia. Nie wiedział nawet, skąd brała na to siły i samozaparcie, którego jemu wystarczyło na tyle, by skończyć handlówkę z przeciętnym wynikiem, a jednocześnie z bezgranicznym poczuciem ulgi, że już nie będzie musiał przygotowywać się do sprawdzianów ani odpowiadać przed tablicą.
Wieczorami Kamila uczyła się w kuchni. Tu najmniej było słychać buczący telewizor ojca. Poza tym w ich mieszkaniu, choć całkiem dużym jak na mieszkanie w bloku, nie było dość miejsca, by każdy miał własny pokój. Leszek jako jedyny chłopak miał uprzywilejowaną pozycję. Zajmował pokój o wymiarach niespełna dwa na cztery metry. Niewiele się w nim mieściło poza szafą i tapczanem, ale miał go tylko dla siebie. Kamila dzieliła większy pokój z siostrami, Manią i Zosią, a największe pomieszczenie stanowił pokój gościnny, który gościnny był od dawna tylko z nazwy, w praktyce pełniąc wszystkie możliwe codzienne funkcje, poza przyjmowaniem gości.
Lustrując półki w lodówce, Leszek zaklął pod nosem. Ktoś zjadł ostatni kawałek ciasta zakupiony w „Cukierni pod Migdałami”. Nieważne, że połowa najwyższej półki była wciąż zapchana makowcem i sernikiem mamy. Ostatni kawałek ciasta japońskiego, którego wyraźnie przykazał nie ruszać, zniknął. Zawsze tak było. Nawet jeśli czymś się podzielił, a swoją część zostawiał na potem, ktoś ją sprzątał… I zwykle była to dokładnie ta sama osoba.
‒ Nie mogę z tą smarkulą! Kiedyś stracę do niej cierpliwość ‒ powiedział bardziej do siebie niż do pochłoniętej nauką Kamili.
‒ Mówiłam jej, żeby zostawiła ‒ odparła dziewczyna. ‒ Ale to było po tym, jak zdążyła wbić zęby w kawałek ciasta. Takiego i tak byś już nie tknął.
‒ Słowo daję, kiedyś ją wyeksmituję. Albo chociaż kupię sobie własną lodówkę. Jak tylko wymyślę sposób, by upchnąć ją w swoim pokoju.
‒ Wiesz, jaka jest Mania. I tak znajdzie sposób, by się do niej dobrać ‒ zauważyła Kamila.
Jeśli chodziło o słodycze, Mania była jak odkurzacz ‒ w dodatku taki, który się nie psuł. Zwłaszcza umieszczona na plastikowym opakowaniu nalepka z napisem „Cukiernia pod Migdałami” działała na nią jak magnes. Prowadząca lokal pani Aniela miała rzeczywiście dryg do pieczenia i zmysł estetyczny, bo jej ciasta i ciasteczka były nie tylko smaczne, ale i najzwyczajniej w świecie ładne. „Niebo w gębie, raj dla oczu”, jak mawiała Mania. Szkoda tylko, że na potwierdzenie tych słów musiała zawsze wszystko spałaszować.
Prawdę mówiąc, Leszek odwiedzał „Cukiernię pod Migdałami” nie tylko dla samych wypieków, ale także ‒ a raczej przede wszystkim ‒ dlatego, że razem z panią Anielą pracowała tam jej bratanica Ada. Krótkotrwała znajomość Leszka z Adą, a zwłaszcza to, w jaki sposób się zakończyła, była dla chłopaka największą ze wszystkich dotychczasowych życiowych porażek i najdotkliwszym wyrzutem sumienia. Los od dawna nie dawał mu wielu szans, ale tę jedną dostał. Przez chwilę miał wszystko w swoich rękach i zawiódł na całej linii. Nie dziwił się, że Ada wyraźnie dała mu do zrozumienia, iż takich rzeczy się nie wybacza, ale chęć spotykania jej była ciągle silniejsza. Żeby stwarzać sobie ku temu okazje, był nawet gotowy stać się największym łasuchem w dzielnicy.