Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wzruszająca powieść o sile kobiecego charakteru
Życie Julii nie oszczędzało. Aby zagłuszyć samotność i trudne wspomnienia, dziewczyna oddaje się pracy w domu spokojnej starości w Monachium. Tam poznaje pewnego pielęgniarza. Początkowo nic nie zapowiada nadciągającego nieszczęścia… Czy Julia poradzi sobie z wyzwaniem, jakie znów postawił przed nią los?
Anna Ziobro – pisarka, tłumaczka, korektorka. Autorka powieści obyczajowych „Tysiąc kawałków”, „Za ścianą ciszy” i „Brakujący obrazek”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tego świata, jednego i tego samego świata wszechrzeczy, nie stworzył ni żaden z bogów, ani żaden z ludzi, lecz był on, jest i będzie wiecznie żyjącym ogniem zapalającym się według miary i według miary gasnącym[1].
Heraklit z Efezu
[1] Heraklit, /wszystkie zachowane fragmenty/, przeł. A. Czerniawski, „Pismo Literacko-Artystyczne” 1989, nr 1 (80).
Na przedmieściach włoskiej Rawenny stał mały dom o prostej konstrukcji, który nie wyróżniał się na tle śródziemnomorskiej zabudowy mieszkaniowej. Miał jasną elewację i zwyczajny, czerwony dach, do tego metalowe rolety zewnętrzne, które chroniły domowników przed ostrym, południowym słońcem. Dokoła rosło kilka drzewek pomarańczowych, których dojrzewające w pełnym słońcu owoce zachwycały świeżym zapachem, oraz bujnie krzewiące się winorośle o intensywnie zielonych liściach. Zwłaszcza w pielęgnację tych ostatnich Gabriella wkładała całe serce – usuwała nadmiar zagęszczających się pędów, wiedziała też, kiedy potrzebują dodatkowej porcji wody. Krzewy każdego roku odwdzięczały się obfitym plonem.
Mężczyzna uśmiechnął się na wspomnienie prostokątnych, plastikowych pudełek z kolorowymi wieczkami, do których Gabriella pakowała mięsiste winogrona, by później zabrać je na plażę, gdzie – przynajmniej w jej odczuciu – smakowały najlepiej. Mieli własny skrawek piasku, na który prowadziła wijąca się wśród zagajników ścieżka. Był wąski i niezbyt okazały, lecz położony z dala od najmodniejszych plaż Rawenny, a tym samym skrywany przed oczami ciekawskich tubylców i hałaśliwych turystów.
Pamiętał, jak którejś letniej nocy kochali się na gorącym, aksamitnym piasku, którego drobinki przyklejały się do ich rozgrzanych ciał. Pamiętał nawet białą, ażurową sukienkę Gabrielli leżącą na brzegu, a potem ją samą wbiegającą nago pomiędzy morskie fale i śmiejącą się w głos. Uwielbiała morze – najbardziej, gdy było trochę wzburzone, a wiatr brutalnie ciskał falami o brzeg. Mówiła, że kiedy mikroskopijne krople wody zraszają jej ciemne włosy i szklą się na wysmaganej wiatrem skórze, doświadcza potęgi natury. Uspakajał ją szum Adriatyku, dlatego to nad nim znalazła swoje miejsce do życia. Od blisko pięciu lat zasypiała ukołysana śpiewem fal, by każdego ranka wyrywać się ze snu na dźwięk krzyku mew walczących o rybę. Dziś jednak nadchodził zupełnie inny dzień – poranek, który nie miał jej przebudzić. Choć jak zwykle usnęła przy dźwiękach morskiej toni, w uszach mężczyzny wybrzmiewał inny rodzaj muzyki. Obserwował z oddali jedno z okien domu, w którym do niedawna także i on lokował swoje szczęście.
Gabriella nie zasunęła wszystkich rolet. Zawsze uważała, że co najmniej jedną należy pozostawić otwartą na wypadek awarii prądu. Raz zdarzyło się, że musieli siedzieć po ciemku, choć na zewnątrz było dość jasno, wyłącznie dlatego, że nie mogli odblokować rolet. Po tym wydarzeniu Gabriella już nigdy nie pozwoliła zasunąć ich wszystkich. Przez pewien czas nawet go to bawiło, następnie odrobinę irytowało, ale teraz błogosławił jej upór, bo dzięki niemu mógł wpatrywać się w nieosłonięte okno. Choć w ciemności nie było na razie niczego widać, mężczyzna wiedział, że spektakl już się rozpoczął.
Czuł rozchodzącą się po całym ciele egzaltację i mrowienie na skórze. Utkwił nieruchomy wzrok w punkcie, w którym za moment miały rozpocząć swój taniec płomienie. Charakterystyczne rozbłyski miały dynamicznie przemieszczać się pod wpływem ruchów coraz mocniej rozgrzanego powietrza.
Ze wszystkich czterech żywiołów do Gabrielli należała woda, ale do niego na trwałe przylgnął ogień. Uważał go za siłę, której nie da się zmierzyć. Mogła nieodwracalnie zniszczyć to, co stało się niepotrzebne. Mogła pomóc oczyścić się z przeszłości.
Od zawsze nosił ten żywioł w sercu jak własną iskrę boskości. W tej chwili ta iskra rozbłysła, a on chciał zapamiętać ją na długo. Miał utrwalić w umyśle niepowtarzalne odczucia i każdą sekundę zapisać z osobna, by potem odtwarzać je wszystkie razem, tylko dla siebie, ilekroć przyjdzie mu na to ochota.
– „Ze śmierci ognia rodzi się powietrze, ze śmierci powietrza rodzi się woda”[2] – powiedział do siebie, w momencie gdy pierwszy język ognia zatańczył po drugiej stronie okiennej szyby.
[2] Tamże.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Przelewam część wspomnień
Do pustej butelki po szampanie.
Wypuszczam część siebie
Na morze niepamięci.
Wypatruję na niebie Pierwszej Gwiazdki
I szepczę w przestrzeń
Z nadzieją, że moja butelka odnajdzie adresata.
(sierpień 2001 r.)
Boże Narodzenie było tuż za rogiem, a jeśli chodziło o przygotowania do świąt, pięcioletni Stefan Conti nie różnił się od rówieśników. Uwielbiał fantazyjne ozdoby, ceramiczne aniołki o pucołowatych twarzach, filcowe, uśmiechnięte renifery i puszyste mikołaje z zabawnymi czapkami i brodami zrobionymi z waty. Do tego solidnie obsypane brokatem kolorowe bombki – te same, które na co dzień spoczywały w tekturowych pudełkach na strychu. Na kilka dni przed świętami ojciec przynosił je do salonu przy piskliwych okrzykach radości chłopca. Ozdoby wykonano głównie z plastiku, przez co były znacznie odporniejsze na dotyk dziecięcych rączek, gdy Stefan dość niezdarnie rozmieszczał je na kłujących gałązkach.
– Mamo, a gdzie pierniczki? – spytał, nasyciwszy wzrok ozdobami, z których zdecydowaną większość zdążył powiesić na dolnych gałązkach sztucznej, ponaddwumetrowej choinki, przez co górne partie tworzyły z nimi wyraźny kontrast.
Elsa uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od rozradowanej buźki syna i falujących wokół niej ciemnych, lekko kędzierzawych i trochę za długich włosów. Odnotowała w myślach, że przed świętami trzeba będzie je przyciąć, za czym Stefan niestety nie przepadał.
– Nie zdążyłam ich jeszcze upiec – wyjaśniła.
– Jak to? – Chłopiec wydął usta w identyczny sposób, jak robił to jego ojciec, kiedy się obrażał czy dąsał. – Nie może być przecież choinki bez pierniczków!
– Pomyślałam, że tym razem zamiast pieczenia kupimy ciasteczka na Marienplatz, na bożonarodzeniowym jarmarku. Sam będziesz mógł je wybrać – obiecała.
– Super! – Chłopiec szybko się rozchmurzył.
– A teraz pozwól, że przewieszę część tych ozdób na górne gałązki.
– Dlaczego?
– Jest nierówno i te na górze wyglądają trochę smutno.
Elsa zdjęła jedną z bombek dyndających na najniższej gałązce obok dwóch niemal identycznych i umieściła ją w innym miejscu.
– Chyba masz rację – przyznał z ociąganiem Stefan po wnikliwszych oględzinach ustrojonego przez siebie drzewka. – Ale sam chcę je przewiesić!
– Obawiam się, że to dla ciebie trochę za wysoko – zauważyła delikatnie.
– Czy ktoś tu pilnie potrzebuje mojej pomocy? – spytał mężczyzna, który wszedł właśnie do okazałego salonu, na którego środku stała choinka. – Wspaniale wygląda! – dodał na jej widok, porywając chłopca na ręce.
– Tato, postaw mnie! – zaprotestował malec. – Trzeba przewiesić część ozdób.
– Naprawdę? Czemu?
– Mama mówi, że jest trochę nierówno.
– Czy ja wiem? – Carlo porozumiewawczo spojrzał na żonę, a potem w udawanym skupieniu przeniósł wzrok z powrotem na drzewko. – Może odrobinkę! Zaraz to poprawimy.
Elsa odwzajemniła uśmiech i pomyślała, że ta rodzinna sielanka mogłaby potrwać co najmniej do sylwestra. Szczera radość Stefana niewątpliwie była tego warta, a uśmiech Carla rozgrzewał jej serce. Wiedziała jednak, że to niemożliwe. Po kilku przyjemnych dniach czy nawet tygodniach, kiedy on starał się zachowywać pozory, zawsze przychodził okres, którego bardzo nie lubiła. Chciała odwlec go w czasie i celebrować każdą chwilę, w której byli zwyczajną, szczęśliwą rodziną.
Gdyby ktoś zajrzał przez wychodzące na niezbyt ruchliwą ulicę okna ich salonu, zobaczyłby zachwycający obrazek, w którym nie brakowało niczego. Widziani z zewnątrz, byli idealną rodziną. On, kochający i oddany swojej żonie i synowi. Ona, patrząca z czułością na dwóch najważniejszych mężczyzn w jej życiu. I mały chłopiec, doskonały owoc ich miłości… Tylko oni sami wiedzieli, że w tej układance nie wszystko się zgadza.
Stefan z zapałem zdejmował kolejną ozdobę. Tym razem był to renifer z ogniście czerwonym, połyskującym w blasku żyrandola nosem. Carlo uniósł syna delikatnie w górę, by ten mógł dosięgnąć jednej z najwyższych gałązek i umieścić na niej ozdobę.
– Powieś go z przodu – podpowiedział. – To mój ulubiony renifer. Musi być widoczny!
– To może tu? – zasugerował malec.
– Nie, jeszcze bardziej z przodu – droczył się mężczyzna, z trudem utrzymując na rękach blisko dwudziestokilowego syna, który wił się w powietrzu na wszystkie strony, balansując pomiędzy gałązkami. – O! Tu będzie doskonale.
– Tak! – pisnął chłopiec.
– Słuchaj, a może poprosimy mamę, żeby zrobiła nam po kubku gorącej czekolady? Tak ciężko pracujemy, że chyba nam się należy, co?
– Tak, mamusiu, prosimy! – znów pisnął Stefan. – Dawno nie piłem czekolady.
– No dobrze – zgodziła się Elsa.
Kiedy zniknęła w kuchni, by nastawić czajnik, nadal słyszała rozradowany głos chłopca, któremu wtórował zadowolony ojciec. Nie ulegało wątpliwości, że świetnie się bawią, a dla Stefana chwila, w której miał Carla dla siebie, stanowiła kwintesencję dziecięcego szczęścia.
Przed nimi rysowały się kolejne wspólne święta, szóste w życiu chłopca, ale Elsa nie chciała uwierzyć w magię Pierwszej Gwiazdki. Jej małżeństwo stało się sztuczne jak ta choinka, na której mąż i syn wieszali ozdoby. Kobieta nie była już tak ufna, by swobodnie zanurzyć się w przedświąteczną atmosferę i dać wiarę bożonarodzeniowym cudom. Wiedziała, że nie znajdzie pod choinką tego, czego pragnie najbardziej. W przeciwieństwie do pojazdu strażackiego, o którym w liście do Świętego Mikołaja wyraźnie napomknął Stefan, jej marzeń nie dało się opakować w ozdobny papier i przewiązać wstążką. Mógł spełnić je tylko jeden człowiek… Tyle że jemu już od dawna na tym nie zależało.
***
W dużej jadalni o jasnokremowych ścianach stały trzy masywne stoły i stabilne, wykonane z naturalnego drewna krzesła. Zazwyczaj pustą przestrzeń w rogu pomieszczenia wypełniła dziś duża, sztuczna choinka o rozłożystych gałęziach. Julia wieszała kolejne bombki, które wyjmowała z piętrzących się obok tekturowych pudełek solidnie pokrytych kurzem. Starała się, by efekt dekoracji świątecznej, nad której stworzeniem pracowała z taką pieczołowitością, był zadowalający przynajmniej dla niej samej. Z radia płynęły dźwięki Stille Nacht – niemieckojęzycznej wersji kolędy, która od zawsze była jej ulubioną. Teraz jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ten twardy język odbierał jej cały urok. Przez moment chciała nawet wyłączyć muzykę, ale wówczas salę wypełniłaby pustka, niebezpiecznie pozostawiając pole do popisu niechcianym wspomnieniom.
Jeszcze do niedawna zapełniony po brzegi kalendarz dobrych dni Julii zamienił się w czas udręk. Zbyt wiele powtarzających się cyklicznie zdarzeń stało się nie do zniesienia, a każdy zwykły dzień i czynności, które nie przywoływały wspomnień, były na wagę złota. Niestety, ubieranie choinki zbyt mocno kojarzyło się z dawnym szczęściem. A także z własnym mieszkaniem, które Julia pół roku temu opuściła, wyjeżdżając do pracy w położonym na obrzeżach Monachium domu spokojnej starości.
Pracowały w nim trzy Polki. Najstarsza była pochodząca z Trójmiasta Beata, która dorabiała do emerytury opieką nad seniorami i wysyłała część pieniędzy synowi, by ten mógł się ustatkować. Najmłodsza, rudowłosa Aneta, była absolwentką studium pielęgniarskiego. Pochodziła z małego miasta uzdrowiskowego tuż przy południowej granicy Polski, a zarobione euro miało pozwolić jej rozpocząć studia zaoczne. Trzydziestosiedmioletnia Julia podjęła tę pracę z pobudek zupełnie innych niż jej dwie koleżanki po fachu. Zamiast pomnażać swoje dochody, chciała tylko zapomnieć o dotychczasowym życiu. Zagłuszyć wspomnienia i uwierzyć, że jeszcze spotka ją coś dobrego. Panaceum na całe zło jej świata miała stanowić opieka nad pensjonariuszami domu spokojnej starości, którzy już prawie witali się ze śmiercią, choć ciągle kurczowo trzymali się życia.
„Zgryźliwi sklerotycy” – tak nazywali ich niektórzy pracownicy placówki, ale wyłącznie wtedy, kiedy nikt nie słyszał, bo oficjalnie panował reżim bezwzględnego szacunku dla pensjonariuszy. Określenie to było jednak dość trafne, bo większość podopiecznych była marudna i cierpiała na demencję o różnym stopniu nasilenia. Julii raczej to nie przeszkadzało. Była pielęgniarką z powołania i chociaż w poprzedniej pracy, na oddziale chorób wewnętrznych łódzkiego szpitala, doświadczyła nieco innych form ludzkiego cierpienia, obecne zajęcie nie napełniało jej niezrozumiałą odrazą podobną do tej, jaką odczuwała część personelu.
Najgorszy był specyficzny zapach. Nasiąkały nim ubrania i włosy. Nie dało się go nawet zamaskować kilkoma warstwami środków czystości ani imponującym wachlarzem medykamentów aplikowanych w różnych postaciach. Nie pomagało też naturalne wietrzenie czy wentylacja mechaniczna. Wdychając woń zagęszczającą powietrze monachijskiego Altersheim[3], Julia była przekonana, że gdyby wprawny chemik podjął solidną próbę, na jej podstawie bez trudu stworzyłby chemiczny wzór starości.
Kiedy już rozmieściła na bożonarodzeniowym drzewku wszystkie bombki, sięgnęła do najmniejszego, szczelnie zamkniętego pudełka, w którym znajdowały się emitujące niebieskie światło lampki choinkowe. Dotykając plastikowych nasadek i cienkiego, barwionego na granatowy kolor szkła, westchnęła z rezygnacją. Już wiedziała, że chociaż bardzo starała się trzymać wspomnienia na uwięzi, tego wieczoru znów będzie musiała się z nimi zmierzyć.
Niemal identyczne światełka zawiesili z Danielem na pachnącej lasem choince przy okazji pierwszych świąt we własnym mieszkaniu. Gdy wyłączali światło żyrandola i zapalali te lampki, cały salon tonął w niebieskiej poświacie, która odbijała się nie tylko w srebrnych, pękatych bombkach i kolorystycznie dobranych ozdobach, ale także w spływających po plecach falującą kaskadą, jasnych włosach Julii.
Teraz z tamtego okresu pozostały jej tylko włosy i wrażenie optyczne, które za moment miały stworzyć choinkowe lampki. Wszystko pozostałe od teraźniejszości odgradzała gruba i ciężka od tęsknoty kurtyna wspomnień.
***
Elsa zajrzała do pokoju Stefana i upewniła się, że chłopiec usnął kamiennym snem. W świątecznym lampionie w kształcie mikołaja, który został wyjęty razem z innymi ozdobami z pudełka, a potem ustawiony na parapecie, ciągle tlił się delikatny płomień małej świeczki – jednej z tych, jakich Elsa czasem używała w podgrzewaczu do potraw. Stefan nie pozwolił zdmuchnąć jej przed snem. Powiedział, że palący się ogień przyniesie mu dobre sny.
Zgasiwszy świeczkę, Elsa poprawiła kołderkę na łóżku syna, delikatnie ucałowała go w czoło i pogładziła po miękkich włosach. Miała nadzieję, że Stefan na moment się przebudzi i wyszczebiocze sennym głosem: „Mutti, ich liebe dich”[4], po czym ponownie odpłynie do krainy snów. Czasami tak robił, ale dziś najwidoczniej zdążył usnąć zbyt mocno, bo nawet się nie poruszył. Elsa uśmiechnęła się do siebie, a przed wyjściem raz jeszcze omiotła spojrzeniem pokój syna i zebrała kilka ubranek. Później pozbierała też elementy garderoby męża, który niezmiennie miał problem z umieszczeniem ich w koszu na brudne ubrania.
Na kanapie w salonie piętrzyła się inna sterta oczekująca na wyprasowanie. Elsa rozłożyła deskę i wetknęła do gniazdka wtyczkę od żelazka. Wzięła ze stosu pierwszą koszulę należącą do Carla i rozłożyła ją równo na desce. W domu panowała cisza, bo mężczyzna poszedł w ślady syna i też zdążył się położyć. Twierdził, że był zmęczony dyżurem w pracy i strojeniem choinki, a później porządkowaniem pustych pudeł po ozdobach.
Elsa miała ochotę włączyć telewizor, ale nie chciała zbudzić męża śpiącego w pokoju obok. Zwykle miał lekki sen, a przebudzony wpadał w złość. Doświadczyła jej już tak wiele razy, że teraz nie chciała ryzykować. Spędzili miłe chwile na wspólnym ubieraniu choinki i rozmieszczaniu w całym domu świątecznych dekoracji. Stefan śmiał się beztrosko, przekomarzając się z ojcem przy hektolitrach obrzydliwie słodkiej gorącej czekolady. Choć bilans i tak pozostawał ujemny, to był to jeden z tych wieczorów, które można było w końcu zapisać „na plus”.
W ciszy, która rozlewała się kojąco po całym niespełna stumetrowym domu, Elsa zaczęła prasować cienki materiał granatowej koszuli. Później wzięła następną, a gdy rozłożyła ją na desce, wyczuła w kieszonce jakąś zawartość. Wsunęła dłoń do środka i wyjęła prostokątną, rozmokniętą karteczkę. Musiała zostać uprana razem z koszulą i innymi ubraniami. Delikatnie, by jeszcze bardziej nie uszkodzić struktury papieru, rozłożyła ją i odczytała treść. Atrament z długopisu trochę się rozmazał, ale karteczka zawierała jedynie dwa słowa zapisane dość starannym, choć nieco zamaszystym pismem Carla.
Elsa nie miała pojęcia, co oznaczały. Mogło to być obco brzmiące imię i nazwisko lub nazwa, której na pewno wcześniej nie słyszała. Z ciekawości wzięła leżący na stole smartfon i wpisała hasło w Google. Starała się nie myśleć przy tym, że szpieguje własnego męża. W zasadzie czuła się usprawiedliwiona. Carlo miał tak wiele tajemnic, którymi się z nią nie dzielił, że czasami musiała którąś odkryć sama.
Miasto uzdrowiskowe w Polsce położone w województwie dolnośląskim, w powiecie… – odczytała bezgłośnie.
To jej wystarczyło. Reszty mogła się domyślić.
[3]Altersheim (niem.) – dom starców.
[4]Mutti, ich liebe dich (niem.) – kocham cię, mamo.
Jarmark Dzieciątka Jezus tętnił życiem i bożonarodzeniowymi iluminacjami. Organizowane z rozmachem wydarzenie przyciągało nie tylko samych monachijczyków, ale także grupki turystów zarówno z innych niemieckich miejscowości, jak i z zagranicy. Kuszeni ciekawą ofertą od kilkunastu dni skrzętnie wypełniali rynek Marienplatz. Z głośników płynęła świąteczna muzyka, a z nieba prószył drobny śnieg. Osadzał się na dachach straganów i mienił w świetle wielobarwnych lampek.
Spacerując pośród dziesiątek innych odwiedzających, Julia wdychała aromat grzanego wina, świeżych pierników i orzeszków namaczanych w karmelu. Podziwiała finezyjne wyroby ceramiczne i rękodzielnicze, z których znamienita większość dalece wykraczała poza jej możliwości finansowe.
Podeszła do kolejnego z ponad stu pięćdziesięciu straganów w nadziei, że może tu znajdzie coś niedrogiego, a jednocześnie oryginalnego, na świąteczny prezent dla rodziców. Jej matka Zofia i ojciec Władysław byli wymagający pod każdym względem i wybór świątecznych czy imieninowych prezentów od zawsze stanowił karkołomne zadanie.
Za trzy dni, tuż przed Wigilią, Julia rozpoczynała swój świąteczny urlop. Miała udać się w kilkunastogodzinną podróż do centralnej Polski, by w domu rodzinnym być na święta i wrócić do Niemiec dopiero po Nowym Roku. Choć większość czasu zamierzała spędzić z rodzicami, planowała zatrzymać się w swoim łódzkim mieszkaniu, które od wielu miesięcy stało puste. Chciała też spotkać się z koleżankami z dawnej pracy i udawać przed wszystkimi, że wyjazd za zachodnią granicę nie tylko nie był ucieczką, ale wręcz okazał się strzałem w dziesiątkę.
Zbliżając się do straganu, który wabił zapachem prażonych orzeszków w słodkiej polewie, Julia dostrzegła małego chłopca. Ubrany w zabawną czapkę z rogami renifera, jedną ręką trzymał dłoń pulchnej kobiety z jasnymi włosami sięgającymi do ramion, wystającymi spod ciepłej, bordowej czapki. Śmiejąc się w głos, próbował drugą dłonią, oswobodzoną wcześniej z rękawiczki, łapać spadające z nieba płatki śniegu. W końcu zaczął kręcić się w kółko i wyglądało na to, że prószący śnieg dostarczał mu niesamowitej frajdy.
Dzieci i ich rumiane, uśmiechnięte buźki nigdy nie robiły na Julii wrażenia, a jedyne, które sama nosiła pod sercem, było owocem zdrady i straciła je w siedemnastym tygodniu ciąży. Zawsze uważała, że nie nadaje się na matkę czy opiekunkę maluchów. Tym razem nie mogła jednak oderwać wzroku od zaróżowionych policzków chłopca. Chciała jak najdłużej słuchać jego śmiechu i być świadkiem tej beztroskiej chwili.
− Halo, Julia! – usłyszała obok siebie męski głos.
Dopiero teraz zauważyła, że kobiecie i chłopcu, na którego patrzyła urzeczona, towarzyszył mężczyzna ubrany w granatową, puchową kurtkę i naciągniętą po same oczy czapkę z pomponem ozdobioną norweskim wzorkiem. Stał trochę z boku i uśmiechał się szeroko na widok radości chłopca, podjadając z trzymanej w ręku torebki karmelowe łakocie.
− Dobry wieczór, Carlo – odpowiedziała.
Carlo Conti był czterdziestoletnim pielęgniarzem pochodzącym z Włoch. Miał ciemne, kręcone włosy z ledwo dostrzegalnymi pasemkami siwizny. Jego silne ramiona świadczyły o tężyźnie fizycznej, zaś lekko wystający brzuch dowodził, że wzięła się raczej z ciężkiej pracy niż z systematycznych ćwiczeń. Był mimo wszystko dość atrakcyjnym mężczyzną, tryskał śródziemnomorskim optymizmem i niezbyt pasował do zwykle nieco surowej monachijskiej atmosfery. A jednak, podobnie jak Julia, on również zostawił za sobą dawne życie i zatrudnił się jako pielęgniarz w niemieckim domu spokojnej starości. Tyle że on odnalazł tu miłość i rodzinne szczęście, które jej raczej nie było pisane.
– Mój syn Stefan uwielbia śnieg – powiedział, z czułością patrząc na chłopca.
– To widać – potwierdziła z uśmiechem. – Jego radość jest zaraźliwa.
− Poznaj moją żonę Elsę. – Carlo wskazał na stojącą obok chłopca blondynkę. – Chyba dotąd nie miałyście okazji się spotkać.
Kiedy obie kobiety wymieniły zdawkowe uprzejmości, mężczyzna zwrócił się do syna:
− Stefan, ty też przywitaj się z panią!
− Guten Abend![5] – Chłopiec posłusznie przerwał na moment dziki taniec pośród płatków śniegu.
Julia odwzajemniła powitanie. Przyjrzała się dokładniej jego twarzy i stwierdziła, że stanowi niezaprzeczalną kopię swojego ojca. Odziedziczył po nim śniadą cerę i duże, ciemne oczy, w których tańczyły wesołe ogniki. Obaj też uśmiechali się w podobnie magnetyzujący sposób. Mały Stefan z pewnością wyglądał bardziej na Włocha, jak jego tryskający optymizmem ojciec, niż na Niemca, jak matka, która przyglądała się teraz Julii wyraźnie speszona, a na jej usta nie wypełzł nawet cień kurtuazyjnego uśmiechu.
− Myślałem, że masz dzisiaj dyżur – zagadnął uprzejmie Carlo. – Przyszłaś spróbować monachijskich rarytasów?
− Nie – zaprzeczyła Julia. – Szukam prezentu dla rodziców.
− A, tak… Pamiętam, że wybierasz się na święta do domu – dodał, po czym zwrócił się do żony: − Julia jest z Polski.
− Doprawdy? – rzuciła Elsa bez cienia zainteresowania.
− Tak – przytaknęła, a widząc niechęć Niemki, postanowiła dłużej nie zakłócać ich rodzinnego spaceru. – To ja już pójdę. Muszę kontynuować poszukiwania.
− Może potowarzyszysz nam jeszcze przez chwilę? – zaproponował uprzejmie Włoch.
− Dziękuję za propozycję, ale prawdę mówiąc, trochę się spieszę. Zdążyłam już odrobinę zmarznąć. Miło było panią poznać – zwróciła się do Elsy, a potem dodała, uśmiechając się do chłopca: − Ciebie też, Stefan.
***
Julia zawiesiła elegancki, zimowy płaszcz na wieszak, delikatnie strzepując z niego kilka płatków śniegu, które osadziły się na powierzchni. Inne zdążyły już wsiąknąć w strukturę tkaniny i należało pozwolić im wyschnąć. Końcówki jej włosów też były mokre od białego puchu, a policzki wyraźnie zarumienił lekko szczypiący skórę mróz.
Podobnie jak uśmiechnięte, dziecięce buźki zima w swoim najpiękniejszym wydaniu też nie robiła na Julii piorunującego wrażenia. Dziś jednak musiała przyznać, że oczarował ją zarówno mały Stefan, jak i atmosfera świątecznego jarmarku.
Nie była pewna, czy ceramiczny lampion w kształcie domku, z dachem estetycznie ozdobionym mieniącym się na złoty kolor brokatem, który ostatecznie wybrała spośród dziesiątek bibelotów, spodoba się matce. Ani tym bardziej, czy ojciec zasmakuje w mocno korzennej nalewce. Mimo to wyprawa na Marienplatz była bardzo udana, bo już dawno nic tak skutecznie nie oderwało jej myśli od wspomnień.
Przez chwilę Julia znów żyła tu i teraz, a nie w skorupie przeszłości. Do tego czuła się swobodnie i naturalnie. Znów była dawną wersją siebie, zdolną odetchnąć pełną piersią i uśmiechnąć się do nieznajomych. Po tym jak przywitała się z Contim i jego rodziną, postanowiła skusić się na porcję grzanego wina z przyprawami, choć kosztowało o wiele za dużo – zwłaszcza jak na jej i tak już nadszarpnięty świątecznymi prezentami budżet. Najważniejsze było jednak to, że przez kilka kwadransów czuła się szczęśliwa. Miała wrażenie, że z kolejnymi łykami aromatycznego napoju zalewał ją autentyczny spokój.
Niestety, to uczucie zniknęło, gdy tylko przestąpiła próg wynajmowanego mieszkania. Było jeszcze mniejsze niż kawalerka, w której mieszkali z Danielem przed zakupem własnego lokum, i bardziej samotne i ciche. Chociaż na tej niewielkiej przestrzeni trudno byłoby zmieścić dodatkowe krzesło, nie mówiąc o łóżku czy szafie, była ona zadziwiająco pusta. Julia wolała być wszędzie indziej, nawet w domu spokojnej starości, gdzie przesiąkała zapachem nieuchronnie zbliżającej się śmierci, niż w tym mieszkaniu. Mogłaby spróbować wynająć coś większego, ale wcale nie chodziło o samo miejsce. To nie z nim było coś nie tak.
Wyjęty z papierowej torebki lampion prezentował się uroczo nawet na prostej i nijakiej komodzie, którą właściciel mieszkania ustawił w kącie pokoju i która z trudem pomieściła kilka kompletów ubrań Julii.
− Mam nadzieję, że ci się spodoba, mamo – powiedziała, po czym od razu skrzywiła się z niesmakiem.
Nie znosiła mówić do siebie. Ludzie, którzy to robili, dotąd wywoływali na jej twarzy raczej uśmiech politowania niż sympatii. Ostatnio jednak łapała się na tym, że coraz częściej zasilała ich grono, choć niby zawsze mówiła do kogoś, tyle że tej osoby akurat nie było obok. Jakby wysyłała myśli, które z założenia miały trafić do adresata, ale zwykle tonęły w pustce wypełniającej mieszkanie.
Kiedy obok lampionu dla matki na komodzie znalazła się butelka z trunkiem przeznaczonym dla ojca, Julia wyjęła z torebki telefon. Opadła na miękką kanapę i skupiła wzrok na ekranie. Klikając w niego kilkukrotnie, otworzyła skrzynkę elektroniczną, by ponownie odczytać wiadomość, która wczoraj przyszła od Bartka.
Był teraz jedną z nielicznych osób, które do niej pisały. Czytała wszystkie wiadomości po kilka razy. Nie przychodziły codziennie, nie były też zbyt wylewne. Dowodziły jednak, że Bartek wciąż o niej pamiętał, chociaż akurat on miał wszelkie powody, by o niej zapomnieć – najlepiej szybko i bezboleśnie. Ona też mimo wszystko o nim myślała – coraz mniej jak o ojcu swojego nienarodzonego dziecka i przyczynie zdrady, a coraz bardziej jak o jednym z nielicznych łączników z jej dawnym światem, którego obecność w tym aktualnym nie sprawiała jej bólu.
Bartek nadal pracował w tym samym szpitalu, z którego Julia dobrowolnie odeszła, by wyjechać do Niemiec. Wspominał, że ciągle mają tam wakat na stanowisku pielęgniarki, bo oprócz niej w podobnym czasie odeszła na emeryturę jedna z najstarszych pracownic. Ordynator był coraz bardziej zdesperowany, by znaleźć nową kandydatkę do pracy, która nie zwolniłaby się za chwilę.
Nie zmieniło się również to, że Bartek przy dobrej pogodzie ochoczo przemieszczał się po mieście blisko dwudziestoletnią, niemiłosiernie buczącą hondą shadow, zaś do rodziców, którzy mieszkali kilkadziesiąt kilometrów od Łodzi, jeździł w odwiedziny pociągiem. Z jego krótkich i lakonicznych wiadomości wynikało, że nie jest w żadnym związku… Równie dobrze mógł jednak przemilczeć ten temat, bo w zasadzie pisał głównie o pracy. Julia życzyła mu jak najlepiej, lecz z jakiegoś irracjonalnego powodu miała nadzieję, że wciąż jest jego jedyną kobietą, chociaż z ich dwojga tylko ona zasłużyła na samotność.
***
„Ważne sprawy rodzinne” stanowiły wymówkę, która wydawała się wprost idealna, niezależnie od sytuacji. Niestety, w tych konkretnych okolicznościach w uszach dyrektora monachijskiego Altersheim, Richarda Schülera brzmiała co najwyżej jak ponury żart. Sklecona naprędce historia o chorej matce albo nie była dość wiarygodna, albo to Aneta nie umiała przedstawić jej przekonująco. W każdym razie dyrektor Schüler zareagował wyłącznie irytacją bez cienia należnego współczucia. Właściwie nie miało to większego znaczenia, bo Aneta za chwilę miała stąd zniknąć.
Stała w jadalni i patrząc na umieszczone w rogu bożonarodzeniowe drzewko, próbowała nie myśleć o sromotnej porażce i konsekwencjach swoich poczynań, ale smutne refleksje nasuwały się same. Wszystko szło świetnie, dopóki w pewne październikowe popołudnie Aneta nie zapragnęła na moment stać się księżniczką z położonego o półtorej godziny drogi od Monachium zamku Neuschwanstein. Budynek, czy raczej kompleks budynków zamkowych rozmieszczonych urokliwie na grzbiecie skały, z rozlicznymi wieżami, wieżyczkami, balkonami i rzeźbami, od dawna żył w jej głowie. Jeszcze zanim wyjechała do Monachium, razem z młodszą siostrą przeglądały mapę i atrakcje dostępne w okolicy. Obie zgodnie uznały, że Neuschwanstein jest jedną z tych, których podczas pobytu w Niemczech Aneta nie będzie mogła przegapić.
Zamek Disney kusił ją, ilekroć o nim myślała, ale miesiące mijały, a ona odkładała wycieczkę – po części, ponieważ starała się oszczędzić jak najwięcej z zarobionej w domu starców kwoty, ale głównie dlatego, że samotne zwiedzanie bajkowej budowli nie wydawało się atrakcyjne. Teraz żałowała, że jednak nie pojechała tam sama, lecz dała się namówić na wycieczkę, która zakończyła się tak nieoczekiwanie.
Aneta była przekonana, że jeszcze zanim dotrze na dworzec autobusowy, całe Altersheim będzie huczeć od plotek. Nieopatrznie zwierzyła się Beacie – starszej koleżance z Pomorza, która raczej prędzej niż później miała wypuścić sensację w przesiąknięte medykamentami i starością powietrze. To też nie miało już znaczenia. Aneta chciała jedynie zebrać swoje rzeczy i jak najszybciej opuścić placówkę, unikając ostrzału spojrzeń koleżanek… Przede wszystkim chciała wyjechać, zanim Carlo zorientuje się, że jej już nie ma. Kilka dni temu sprawdziła grafik i zaplanowała, że odejdzie dokładnie w to popołudnie, kiedy nie będzie miał dyżuru.
Nie miała zamiaru oglądać się za siebie, ale przed opuszczeniem jadalni raz jeszcze spojrzała na choinkę. Słyszała, jak dwie starsze Niemki żartowały, że Julia ubrała ją głównie dla siebie, żeby pochwalić się wyczuciem stylu i dobrym gustem. Pensjonariuszom rzeczywiście nie robiło większej różnicy, czy ozdoby były dobrane kolorystycznie czy rozmieszczone bez ładu i składu. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że Julia nad wyraz przyłożyła się do zadania, bo drzewko prezentowało się zachwycająco.
Aneta po raz ostatni odetchnęła powietrzem domu starców, po czym zamknęła za sobą drzwi. Była przekonana, że specyficzny zapach Altersheim będzie ostatnią rzeczą, za którą zatęskni… Podobnie jak włoski pielęgniarz i relacja, jaka ich połączyła.
[5]Guten Abend (niem.) – dobry wieczór.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
P O L E C A M Y
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387
Copyright © Oficynka & Anna Ziobro, Gdańsk 2022
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2022
Opracowanie redakcyjne: Jędrzej Szulga
Korekta: Anna Marzec
Zdjęcia na okładce: © Victoria Chudinowa; alonesdji; tomr/Adobe.com
ISBN 978-83-67204-18-7
www.oficynka.pl
email: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek