Moje życie przed tobą - Anna Ziobro - ebook + książka

Moje życie przed tobą ebook

Ziobro Anna

4,6

Opis

Lena właśnie rozstała się z chłopakiem. Chcąc zapomnieć o złamanym sercu, wyjeżdża do pracy na drugi koniec Polski, nad morze. Przypadek sprawia, że staje się świadkiem porwania. Ofiarą jest syn lokalnego biznesmena. Porywacze nie robią dziewczynie krzywdy, ale podają jej substancję, która ma sprawić, że nie będzie niczego pamiętała. Oszołomioną Lenę znajduje nad ranem w swoim ogrodzie starsza, samotnie mieszkająca kobieta, Malwina. Dziewczyna rzeczywiście niczego nie pamięta – ani tego, skąd się tam wzięła, ani nawet kim jest i jak się nazywa. Jedyną rzecz, którą ma przy sobie jest futerał ze skrzypcami…

Marcin ma 28 lat i cierpi na rzadką, nieuleczalną chorobę. Nigdy nie związał się na dłużej z żadną kobietą, nie chcąc obarczać nikogo ciężarem opieki, jakiej może wymagać w przyszłości. Kiedy jego babcia Malwina postanawia pomóc tajemniczej dziewczynie ze skrzypcami, jest bardzo podejrzliwy.

Czy Lena przypomni sobie, kim jest i dlaczego znalazła się w ogrodzie Malwiny?
Czy Marcin będzie w stanie jej zaufać?
Czy tych dwoje pozwoli sobie na szczęście?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (68 ocen)
48
12
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka
10
farjatka

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca pozycja, Czytało się świetnie.
00
MalgorzataKoziel

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mądra i ciepła opowieść o pięknych miłościach.
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

ciężka..
00
AgniechaT72

Nie oderwiesz się od lektury

doskonała czekam z niecierpliwością na drugą część
00

Popularność




Redakcja: Maciej Kiełbas

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Skład: Jarosław Hess

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Zdjęcia na okładce: Shutterstock © Golubovy, © Alex Stemmers, © merrymuuu, © Roman Sigaev; Marzena Arciszewska (zdjęcie autorki)

Redaktorka prowadząca: Katarzyna Bury

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2022

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-957-4

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Mojemu mężowi, który wytrzymuje ze mną,

kiedy piszę, i dzięki któremu męscy bohaterowie

moich książek są bardziej autentyczni

Pamięć to suma rzeczy, które pamiętamy

i które zapominamy.

Lisa Genova, Zrozumieć pamięć

Prolog

Naprawdę nie wierzę, że to robię. – Lena zaniosła się krótkim śmiechem. – To szalone!

– A ja muszę przyznać, że mnie podoba się coraz bardziej – odrzekł Marcin, kierując na nią intensywne, ale niezbyt nachalne spojrzenie. – Nie słyszałem, żeby ktokolwiek grał na plaży Schumanna. W dodatku przed ósmą rano.

– Skąd wiesz, że to będzie Schumann? – spytała.

Poruszyła energicznie palcami u stóp i pozwoliła, by zatopiły się w mokrym piasku, który łagodnie osuwał się pod jej ciężarem. Wczesnym rankiem woda w Bałtyku wydawała się chłodniejsza niż po południu, ale Lena wiedziała, że jej stopy szybko przyzwyczają się do temperatury i zrobi się przyjemnie. Po chwili czuła już tylko delikatny chłód na dekolcie i ramionach, z których wiatr rozwiewał na wszystkie strony jej długie włosy. Tarmosił je, ale nie na tyle mocno, by miała później problem je rozczesać. Był to raczej ten wdzięczny rodzaj morskiego wiatru, który za kilka godzin przyniesie ulgę od palącego słońca.

Kiedy Lena rozchyliła usta, poczuła, jak na jej wargach osiadają kryształki soli. Rozpylał je wiatr, ciskając o brzeg kolejną falę, która językiem wody wdzierała się w głąb piasku. Dziewczyna była pewna, że już poznała ten posmak.

Spojrzała na towarzyszącego jej mężczyznę. Opierał się o drewnianą łódkę, z której w wielu miejscach odchodził zielony lakier. Wyglądała na dawno nieużywaną. Porzucona na piasku sprawiała wrażenie niepotrzebnej i wystawionej na bezwzględne działanie upływającego czasu, agresywnej soli morskiej i ostrego słońca na przemian z rzęsistym deszczem – raczej z przewagą tego drugiego.

– Nadal uważasz, że kiedyś tu byłaś? – spytał Marcin, jakby czytając jej w myślach.

– Tak. Stałam mniej więcej tutaj. – Lena okręciła się, zamaszyście zataczając dłonią okrąg wokół siebie. – Nawet morze smakowało tak samo.

– Morze wszędzie i zawsze smakuje solą i piaskiem – droczył się.

Musiał wyczuwać jej zdenerwowanie. Była mu wdzięczna, że próbował rozładować atmosferę.

– A jeśli mimo wszystko niczego ważnego sobie nie przypomnę? Albo to, co sobie przypomnę, ani trochę mi się nie spodoba?

– Nie przekonasz się, dopóki nie spróbujesz – odrzekł.

– Masz rację. – Lena odetchnęła głęboko.

Zamknęła oczy, lecz szybko je otworzyła. Chciała upewnić się, że ta chwila była prawdziwa i nie zniknie pod powiekami. Zamierzała tym razem na trwałe zapisać ją w pamięci. Obserwowała okolicę i wyłapywała dźwięki, które w równym stopniu tworzyły to miejsce co zapach morza i igliwia z pobliskiego lasku, posmak soli czy woda obmywająca jej stopy. Zwróciła głowę w stronę ręcznika kąpielowego w granatowo-białą kratę, niedbale rozrzuconego na piasku poza zasięgiem fal, na którym leżał drewniany futerał i białe sandały zapinane na cienki pasek. Następnie podniosła w górę skrzypce, oparła je na lewym ramieniu i ułożyła policzek na czarnym, wklęsłym podgłówku.

Chociaż w skupieniu patrzyła na instrument, czuła na sobie wyczekujący wzrok Marcina. Jego spojrzenie napełniało ją spokojem. Gryf podtrzymywała lewą dłonią, prawą zaś uniosła smyczek. Na moment zawiesiła go nie więcej niż centymetr nad strunami. W skupieniu zaczęła grać.

miesiąc wcześniej…

Część 1

Zapomnij

Marcin

Będę się powoli zbierał, babciu – powiedział Marcin, ostrożnie odkładając talerze i sztućce. – Dziękuję za obiad. Jak zwykle był przepyszny.

– Ale jakie „zbierałˮ?! – obruszyła się kobieta, chcąc gromiącym wzrokiem sprawić, żeby wnuk ponownie usiadł. – Dokąd będziesz już pędził? Przecież dopiero przyszedłeś i jeszcze nawet nie spróbowałeś deseru!

– Nie dopiero, tylko ze dwie godziny temu. – Zauważył. – A po tym, jak nałożyłaś mi porcję obiadu niczym dla trzyosobowej rodziny, nie wcisnę w siebie niczego. Będzie dobrze, jeśli podniosę się z krzesła.

– Patrzcie go! Dwie godziny temu! – powtórzyła Malwina z ironią. – Kiedyś przesiadywaliśmy razem całą niedzielę, a teraz będziesz mi rozliczał na godziny wspólnie spędzony czas?

– Wiesz, że nie.

– Wpadasz w tygodniu jak po ogień, więc myślałam, że chociaż dzisiaj… – Urwała i teatralnie złapała się za głowę. – Ależ ze mnie stara zrzęda! Nie ma się co dziwić, że najchętniej uciekłbyś stąd jak najszybciej, choćby i przez dziurkę od klucza.

– Po takim obiedzie nie ma szans, że się przez nią przecisnę – stwierdził z przekąsem. – A ty nie jesteś starą zrzędą.

– To niby dlaczego chcesz już iść?

– Jestem z kimś umówiony – wypalił, zanim zdążył ugryźć się w język.

– Uuu… Z dziewczyną?!

Marcin nie odpowiedział od razu, by znaleźć właściwą wymówkę. Uśmiechnął się pod nosem i z pobłażaniem spojrzał na Malwinę. Była jedyną znaną mu osobą, której myśl, że poważny, dwudziestoośmioletni mężczyzna nadal umawia się nie z kobietami, a z dziewczynami, nie wydawała się skrajnie komiczna. Niestety, babcia jego chwilowe milczenie momentalnie zinterpretowała po swojemu.

– Naprawdę?! – wykrzyknęła. – To wspaniale! Wiesz, że od tak dawna…

– Babciu! – Próbował jej przerwać.

Wiedział, że kiedy się rozkręci, będzie tylko gorzej.

– Od tak dawna miałam nadzieję to usłyszeć! – Nie dała mu dojść do słowa. – Koniecznie musisz mi o niej opowiedzieć, najlepiej od razu. Mój Boże, już zaczęłam się martwić, że coś z tobą nie tak, albo że ty…

– Daj spokój! – Przerwał ponownie, tym razem bardziej stanowczo.

Malwina była jedną z dwóch najważniejszych kobiet w jego życiu. Umiała być taktowna, ale czasem zachowywała się strasznie upierdliwie. Wiedział, że dobrze mu życzyła i bardzo pragnęła, by się ustatkował. Niestety, oboje mieli różne wizje tego ostatniego. Marcin był pewien, że babcia najchętniej widziałaby go wciąż pod swoim dachem, umawiającego się na przyzwoite randki z porządnymi dziewczynami. Zabierałby je do teatrów albo gustownych restauracji, w których należało z dużym wyprzedzeniem rezerwować stolik. Wkładałby dla nich garnitur, a może i witał z różą w zębach… Pod innymi względami Malwina była całkiem postępową siedemdziesięciodwulatką, ale pod tym jednym pozostawała w głębokim średniowieczu. Doszło nawet do tego, że zaczęła podsuwać mu własne kandydatki na partnerki, ale Marcin patrzył na to z przymrużeniem oka. Nie mogła szczególnie przeboleć wnuczki jednej ze swoich serdecznych koleżanek, z którą spotkania konsekwentnie nie chciał wziąć pod uwagę.

Teraz jednak Malwina nie spuszczała z niego wzroku i wyraźnie oczekiwała, że rozwinie swoją wypowiedź, która tak niefortunnie mu się wymsknęła. Nie wyglądała, jakby miała odpuścić, zwłaszcza że pierwszy raz od dłuższego czasu w ich rozmowie zamajaczyło widmo kobiety. Zresztą nie była daleka od prawdy, ale Marcin nie chciał jej wtajemniczać, a przede wszystkim nie miał ochoty na dłuższy wywód. Poza tym w tego typu wymianach zdań to jemu pierwszemu zawsze brakowało argumentów.

– Umówiłem się z dawnym znajomym ze studiów – skłamał gładko i przynajmniej we własnych uszach zabrzmiał całkiem wiarygodnie. – Akurat jest dziś przejazdem w Gdańsku. Sama rozumiesz, że nie mogliśmy przepuścić tej okazji.

– Eh… kolega ze studiów? – Malwina wydała z siebie pomruk rozczarowania.

– Tak – przyznał, a potem w udawanym skupieniu spojrzał na tarczę przysadzistego, drewnianego zegara zdobiącego jedną ze ścian salonu i zanim babcia zdążyła przebiec w myślach listę jego znajomych i wypytać o szczegóły, do których ciągle miała doskonałą jak na swój wiek pamięć, dodał: – Ale właściwie mam jeszcze trochę czasu. Nie jest tak późno, jak sądziłem.

– W takim razie biegnę po deserek. – Malwina natychmiast się ożywiła, chociaż wyraz rozczarowania nie zdążył odpłynąć z jej twarzy.

– Nie! Błagam, nie każ mi już niczego jeść – zaoponował. – Lepiej przejdźmy się po ogródku i obejrzyjmy twoje kwiaty.

Oprócz przekarmiania kogo się dało, prób układania życia wnukowi i dwóch psów, które z dzikim szałem wypadały na zewnątrz, jak tylko otwierało się frontowe drzwi, Malwina uwielbiała ogrodnictwo. Kiedyś z zapałem uprawiała grządki, ale wraz z wiekiem sił miała coraz mniej i dwa lata temu uznała, że nadszedł czas, aby definitywnie skończyć z działkowaniem. Wszystkie siły zogniskowała odtąd na pielęgnacji kwiatowej rabatki i doglądaniu drzewek kwiatowych rosnących pojedynczo w różnych częściach ogrodu.

Marcin wiedział, że wciągnięcie Malwiny w dyskusję o roślinach skutecznie odwróci jej myśli od jego planów na dalszą część popołudnia. O naparstnicach, mieczykach czy liliach azjatyckich mogła rozprawiać godzinami, a on choć nie podzielał jej ogrodniczej pasji, przez lata nauczył się dziesiątek przedziwnych nazw. Umiał zidentyfikować kilkanaście kwiatowych okazów, zanim na dobre zdążyły zakwitnąć. Był pewien, że babcia nie spędzałaby długich godzin na wyrywaniu chwastów czy podlewaniu ogródka, gdyby naprawdę tego nie kochała. Opanowała nawet zakupy internetowe głównie po to, by ściągać na rabatkę coraz bardziej zachwycające okazy.

– Zobacz, co za wredna roślina! – zagadnęła, wskazując na przypominające natkę marchewki liście wystające spomiędzy kępek lwich paszczy. – Zlikwidowałam czarnuszkę już dwa lata temu, a i tak ciągle gdzieś wyłazi. Gdybym ją tutaj zostawiła, zaraz by zakwitła, a nasiona rozsiałyby się wszędzie. I tak sporo ich ciągle siedzi w ziemi.

Kobieta schyliła się i uważnie wyrwała całą roślinkę, a potem dokładnie przyjrzała się korzeniom, upewniając się, czy są całe.

– Biedne kwiatki – skwitował Marcin. – U ciebie nawet one nie mają swobody. Wszystkie muszą rosnąć od linijki i dokładnie tam, gdzie chcesz

– Przydałby mi się ktoś, kto mnie zrozumie – powiedziała z westchnieniem po chwili ciszy. – Ktoś, z kim mogłabym przegadać całe popołudnie o wyższości lwich paszczy nad czarnuszką, lawendy nad maciejką. Starość to bardzo samotny stan, Marcinku.

– Ty i samotność! – parsknął. – No proszę cię, babciu! Masz dziesiątki koleżanek. Nigdy nie byłem w stanie spamiętać nawet ich imion, a co dopiero tego, która gdzie mieszka, ile ma dzieci czy wnuków.

– I prawnuków – dodała z przekąsem Malwina. – Na przykład Hela doczekała się prawnuczki i ma jeszcze dużo siły, by się nią nacieszyć. Tylko patrzeć, aż Anastazja też zostanie prababcią, a ja…

– A ty jesteś za młoda na prawnuki – przerwał to, co zapowiadało się na kolejny wywód zmierzający w niepożądanym kierunku. – Poza tym masz najlepszego wnuczka pod słońcem, a reszta przyjdzie w swoim czasie.

Lena

Powietrze przecinał zapach ostrego płynu do płukania tkanin. Pachniał mieszanką aromatów kwiatowych, która była tak słodka, że w połączeniu z parnym powietrzem czerwcowego popołudnia, wdzierającym się przez uchylone okno, wydawała się aż lepka. Wanda ze złością ściągała ubrania z suszarki. Całkiem suchą bieliznę układała na jednej kupce, a lekko wilgotne T-shirty na drugiej, cmokając przy tym z niezadowoleniem. Na widok córki wchodzącej do łazienki tylko się skrzywiła.

– Pomogę ci – zaproponowała Lena, próbując zbliżyć się do suszarki zamocowanej nad wanną, ale matka niby mimochodem zagrodziła jej drogę.

– Poradzę sobie. Łaski bez!

– Mamo… – jęknęła z rezygnacją. – Naprawdę nie chcę, żebyście wyjeżdżali z tatą w takich nastrojach.

– Sama jesteś temu winna! – prychnęła Wanda i gdy z naręcza ubrań kilka upadło na podłogę, chciała dodać coś jeszcze, ale ostatecznie ugryzła się w język. – Możesz się przesunąć? – wycedziła tylko przez zęby i usiłowała przecisnąć się między córką a drzwiami.

Lena z westchnieniem wycofała się z łazienki, ale stanęła tuż za progiem i ponownie spojrzała na matkę.

Jej rodzice byli strasznie uparci. Chyba do końca wierzyli, że znów postawią na swoim, czego sama ich nauczyła swoim budowanym przez lata posłuszeństwem i nieskomplikowaną naturą. Była ich jedynym i wyczekiwanym przez lata dzieckiem. Mama długo nie mogła donosić ciąży. Pierwsze trzy straciła i dopiero w wyniku czwartej córka szczęśliwie przyszła na świat. Była dla rodziców darem od losu, co podkreślali przy różnych okazjach. W dodatku przez całą małoletność stanowiła wzór dziecięcych cnót, a okres nastoletniego buntu przeszła prawie niezauważalnie. Koleżanki mamy, które zmagały się z uporem własnych dzieci i rozlicznymi problemami wychowawczymi narastającymi z wiekiem, z zazdrością wysłuchiwały jej opowieści o tym, jaka Lena jest posłuszna i poukładana. Wreszcie Wanda i Andrzej uwierzyli, że zawsze tak będzie. Byli przekonani, że wzorowo wychowali córkę, a ona nigdy im się nie sprzeciwi. Jednak nadszedł moment, w którym Lena to zrobiła.

– Może spróbujesz chociaż odrobinę tego kruchego ciasta, które upiekłam? – podjęła, kiedy mama przeszła z łazienki do sypialni i rzuciła ubrania na łóżko. – Zaparzyłam świeżą zieloną herbatę.

– Nie udobruchasz mnie herbatą i kawałkiem zwykłego ciasta. – Wanda spojrzała na córkę z niechęcią.

– Nawet jeśli wyjątkowo nie wyszedł mi zakalec? – Dziewczyna próbowała nie tracić entuzjazmu.

– Ciągle nie możemy z ojcem pojąć, że tak ci odbiło. – Matka postanowiła zignorować ostatnią wypowiedź.

– To, że mam inne plany niż wy, nie oznacza od razu…

– Wiesz, że zarezerwowaliśmy dla ciebie miejsce. – Wanda weszła jej w słowo.

– Przecież od dwóch miesięcy nieustannie powtarzałam, że z wami nie pojadę.

– Myśleliśmy, że jak przyjdzie co do czego, to pójdziesz po rozum do głowy – zripostowała kobieta, a potem dorzuciła: – To wszystko przez tego chłopaka. Niby wydawał się z początku taki miły, ale ojciec od razu stwierdził, że będzie miał na ciebie nie najlepszy wpływ.

– Mamo… – Próbowała wtrącić Lena, ale Wanda, która jeszcze przed chwilą nie była skora do rozmowy, teraz nie dała jej dojść do głosu.

– Z pewnością lepiej by było spędzić lato na randkowaniu, a nie na ciężkiej pracy. Migdalić się z chłopakiem i cieszyć urokami młodości, niż wyjechać na dwa miesiące ze starymi, żeby harować w polu w słońcu i deszczu. Ale wiesz dobrze, jak przydały nam się te pieniądze, które zarobiliśmy w zeszłe wakacje!

Lena głośno przełknęła ślinę. Wiedziała aż za dobrze.

Rok wcześniej nie dostała się na państwową uczelnię, co znacznie obciążyło rodzinny budżet. Mierzyła wysoko i wybrała dwa porządne kierunki na politechnice oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od rodzinnego miasta. Niestety, przeceniła swoje możliwości i na maturze zabrakło jej paru punktów, przez co znalazła się pod progiem przyjęć. Jedyną realną opcją okazała się prywatna uczelnia ciesząca się przyzwoitą renomą i położona niedaleko domu. Udało się w ten sposób uniknąć konieczności wynajmu pokoju w mieszkaniu studenckim, ale czesne pochłaniało znaczne kwoty. Rodzice dotąd niczego Lenie nie wypomnieli, ale i bez tego wiedziała, że stanowiła dla nich większe obciążenie finansowe niż kiedykolwiek wcześniej.

Jej rodzinie nigdy się nie przelewało. Ojciec przez całe życie pracował w fabryce, mama z kolei imała się różnych zajęć, ale nie miała zbyt dużo szczęścia. Kiedyś była zatrudniona w sklepie odzieżowym, ale ten prosperował słabo i choć Wanda bardzo lubiła tę pracę, a właściciel nie chciał jej zwalniać, ostatecznie podjął decyzję o likwidacji butiku. Później udało jej się dostać na finansowany przez urząd pracy staż sekretarki, ale szanse na stały etat były nikłe. Ostatecznie stanowisko obsadzono po znajomości, a Wanda znów została na lodzie. W końcu porzuciła pomysł roznoszenia CV po lokalnych instytucjach i firmach, bo nikt nie chciał zatrudnić kobiety bez większego doświadczenia zawodowego, dyplomu ukończenia studiów i przede wszystkim znajomości.

Aby podreperować rodzinny budżet, w sezonie letnim ojciec brał bezpłatny urlop i razem z mamą wyjeżdżali do Norwegii. Mieli sprawdzoną plantację truskawek, której właściciel oferował rentowne zatrudnienie. Przez lata Lena spędzała ten czas pozostawiona pod opieką dziadków, ale kiedy była w klasie maturalnej, zmarli oni kolejno po sobie w odstępie dwóch miesięcy.

Po zdaniu matury po raz pierwszy pojechała tam z rodzicami. Praca była ciężka, ale zatrudniający ich farmer zapewniał godziwe warunki pobytu i traktował polską siłę roboczą z przyzwoitym szacunkiem. Najważniejsze było jednak to, że dzięki środkom zarobionym przy zbiorach rodzice Leny nie ­musieli martwić się o nieprzewidziane wydatki ani o to, czy będzie ich stać na opłacenie ogrzewania, jeśli zima okaże się wyjątkowo długa i sroga. Ani o to nieszczęsne czesne. Mogli też odkładać pieniądze na czarną godzinę, o której ojciec złowieszczo wspominał co najmniej kilka razy do roku, a fakt, że dotąd nie nadeszła, nie dawał żadnej gwarancji na przyszłość. A teraz Lena okazała się niewdzięcznicą! Chociaż już wiosną rodzice umówili się z właścicielem plantacji, że również i w tym roku przyjadą do Norwegii w trójkę, nie zamierzała udać się tam z nimi.

Rozmawiali o tym wielokrotnie, ale do ostatniej chwili rodzice wierzyli, że przemówią jej do rozsądku. Kiedy tak się nie stało, ojciec przestał się do niej odzywać, a mama dąsała się i na każdym kroku okazywała, jak bardzo Lena ich zawiodła. Do rodziców nie docierało, że nie zamierzała spędzić wakacji, leżąc do góry brzuchem. Planowała zarobić pieniądze, tyle że nie z nimi i nie w Skandynawii.

Mimo wszystko liczyła, że uda się ocieplić atmosferę, zanim wyjadą, ale na to się nie zanosiło. Chociaż za oknem świeciło ostre czerwcowe słońce, w domu wiało chłodem jak w środku lutego. Kiedy ojciec wyszedł na ostatnie przedwyjazdowe zakupy, Lena postanowiła spróbować po raz ostatni.

– Wiem, że nie aprobujecie mojej decyzji, ale spróbuj mnie zrozumieć – zagadnęła.

– A co tu jest do rozumienia? – Wanda odstawiła żelazko, którym od dłuższej chwili przesuwała po desce, przygotowując ostatnią partię ubrań do spakowania. – Co właściwie wiesz o tej robocie, którą rzekomo nagrał dla was Patryk?

– Wiem, że wybieram sałatę lodową kosztem truskawek i holenderskie wiatraki zamiast norweskich fiordów – odrzekła lżejszym tonem.

Liczyła, że mama choć na moment się uśmiechnie, ale nie uniosła nawet kącików ust.

– Przykro mi, córciu, ale nie mogę uwierzyć, że chłopak taki jak Patryk, z bardzo zamożnej rodziny, będzie dorabiał na zbiorach. – Matka znów przytoczyła swój niezbity argument. – Jego rodzice są cenionymi prawnikami. Mają samochody warte pewnie tyle co nasz dom. A ty twierdzisz, że będziecie zbierać razem sałatę lodową?! Przecież wiesz, jak wygląda taka robota. Nie ma w niej niczego doniosłego i nie jest raczej dla bogatych ludzi.

– Patryk chce zdobyć nowe doświadczenia, zasmakować samodzielności, a przy okazji ja być może zobaczę kawałek świata. Pewnie nie zarobię tyle, co w zeszłym roku razem z wami, ale…

– Naprawdę sądzisz, że tu chodzi głównie o twój zarobek?

– Mamo… – Lena podeszła do matki i próbowała ją objąć, ale Wanda nie miała zamiaru dać się obłaskawić. – Zawsze miałaś do mnie zaufanie. Przecież wiesz, że jestem rozsądna.

– Mam zaufanie do ciebie, ale nie do niego.

– Wydawało mi się, że go lubisz.

– Lubię, ale nie kiedy zabiera cię nie wiadomo gdzie – prychnęła. – W dodatku od tygodnia źle mi się śni i czuję, że ten wasz wyjazd nie skończy się najlepiej.

– Co takiego?! – Lena wybałuszyła oczy. – Od kiedy wierzysz w sny? Ty, tak twardo stąpająca po ziemi?!

– Nie w sny, tylko w jeden konkretny – sprostowała. – Zawsze kiedy przychodzi, dzieje się coś złego. Wiem, że teraz też tak będzie. Niestety, jesteś dorosła i nie mogę cię powstrzymać. Mogę cię jedynie przestrzec, ale i tak nie będziesz słuchać.

Malwina

Przy lekkim nacisku tuż poniżej górnej części korony mięsiste płatki rozchyliły się, ukazując wnętrze kwiatu. Malwina uśmiechnęła się do siebie, po czym chwyciła ostrożnie łodyżkę drugiej rośliny i zrobiła z nią to samo. Wyżlin większy, popularnie zwany lwią paszczą, miał soczyście żółty kolor, przez co idealnie współgrał z czerwcowym słońcem. Od kilku dni było wyjątkowo intensywne, zwłaszcza jak na Trójmiasto. Zdążyło nawet podsuszyć trawę na środku podwórza i wyssać wilgoć z ziemi. Dla Malwiny oznaczało to, że po zachodzie słońca rabatka będzie wymagała obfitego podlania. Przez krótki okres upalnej pogody kwiaty nie mogły przecież zmarnieć, a już na pewno te lwie paszcze wyhodowane z taką pieczołowitością.

Ze względu na żmudny proces przygotowania rozsady prościej byłoby wiosną kupić gotowe sadzonki na lokalnym targu lub zamówić u producenta. Malwina nie lubiła jednak iść na łatwiznę. Już w marcu wysiała nasiona do podłużnych skrzynek i ustawiła je w nadgryzionej zębem czasu szklarni, która przez wiele lat służyła jako miejsce uprawy pomidorów. Te jednak kończyły się co najwyżej umiarkowanym powodzeniem. Bez zastosowania oprysku rośliny trawiła pleśń lub zaraza, przez co zbiory nie były nigdy duże. Kilka sezonów temu Malwina definitywnie zaadaptowała starą szklarnię do przechowywania rozsad.

Z początkiem maja, kiedy ryzyko porannych przymrozków było już mniejsze, Malwina przeprowadzała pikowanie lwich paszczy i wysadzała je na rabatkę. Miała nie tylko rękę, ale i serce do kwiatów, szczególnie tych rosnących na wolnym powietrzu, a one odwdzięczały się za poświęcony czas. Oprócz żółtych lwich paszczy udało jej się wyhodować jeszcze trzy inne odmiany kolorystyczne, które razem z rosnącymi obok aksamitkami i naparstnicami tworzyły przyjemną dla oka kompozycję.

W rogach rabatki kwitły bujne kępki lawendy, które dawno temu zastąpiły maciejkę. Obie rośliny cieszyły zapachem, ale zdaniem Malwiny to ta pierwsza prezentowała się okazalej. Starsza kobieta każdego lata zrywała część kwiatostanów, ­suszyła je, a później wkładała do małych płóciennych woreczków ściąganych sznurkiem. Tak przygotowane lądowały w szafach. Jeden woreczek Malwina trzymała zawsze pod poduszką, wierząc, że uspokajający zapach lawendy pomoże jej się wyciszyć i usnąć ożywczym snem. Fioletowe kwiaty stanowiły również piękną ozdobę domu. Zamknięte w zasuszonym bukiecie, nawet jeśli trochę przyblakniętym, wiszącym w kuchni obok okapu, w środku zimy przypominały o ciepłych wieczorach spędzanych na tarasie i tętniącym kolorami ogrodzie.

Chociaż Malwina uwielbiała lawendę, przez całe lato najbardziej czekała na kwitnienie tygrysówki pawiej, która należała do bardziej kapryśnych roślin. Zdarzało się, że zakwitała w ostatnim tygodniu lipca, ale w zeszłym roku kazała na siebie czekać do pierwszych dni września. Malwina wolała używać jej łacińskiej nazwy – Tigridia pavonia, co brzmiało bardziej tajemniczo i podkreślało jej nadzwyczajność. Jej okazałe kwiaty, których średnica wynosiła od dziesięciu do piętnastu centymetrów, składały się z sześciu płatków. Trzy zewnętrzne były szeroko rozpostarte, trzy środkowe zaś były niemal o połowę krótsze i cechowały się zaskakującą kombinacją barw. Odmian kolorystycznych było dużo. Te, które kwitły w ogrodzie Malwiny, miały żółte płatki z czerwonymi cętkami.

Tym, co czyniło Tigridię najbardziej niezwykłą rośliną na rabatce, było to, że kwiaty rozkwitały pojedynczo, jeden po drugim, przez kolejne poranki. Każdy z nich kwitł tylko przez jeden dzień, od rana do wieczora, i nie było sposobu, by zachować je na dłużej. Jeśli przegapiło się kwitnienie, na kolejne trzeba było czekać cały rok. Na razie nie zanosiło się, by tygrysówka miała szybko zakwitnąć. Było na to za wcześnie.

Wyrywając kilka pojedynczych chwastów spomiędzy aksamitek, kobieta stwierdziła, że ziemia była bardziej przesuszona, niż sądziła. Prognozy zapowiadały załamanie pogody w połowie przyszłego tygodnia i chociaż lubiła ciepło, cieszyła się z przewidywanego deszczu, bo ziemia i kwiaty go potrzebowały.

Dwa psy – ciemnobrązowy Tobi, w typie owczarka niemieckiego, ale w nieco mniejszej i łagodniejszej wersji, oraz Twister, będący mieszańcem jamnika o biszkoptowym umaszczeniu – spały pod ustawionym na tarasie ratanowym stołem. Nie sprawiały wrażenia, jakby miały zaraz się przebudzić i harcować w pełnym słońcu, ale to mogło być złudne. Malwina nie zamierzała ryzykować i pozostawić je same na podwórku. O ile Twister był z natury spokojny, mieszkał tu długo i dobrze wiedział, co mu wolno, a czego nie, o tyle Tobi bywał trudny do okiełznania. Lubił testować cierpliwość właścicielki i niestrudzenie przesuwać granice tolerancji. Sprowadzał też na złą drogę swojego mniejszego towarzysza. Malwina nie chciała nawet myśleć, co by było, gdyby psy znalazły okazję do zabawy w podkopy pod tak pięknie kwitnącymi lwimi paszczami.

– Dosyć wygrzewania się na słońcu! – zarządziła, schylając się i mierzwiąc sierść najpierw mniejszego, a następnie większego zwierzaka. – Idziemy do domu, chłopaki!

Psy podniosły się niechętnie i przez duże przeszklone drzwi poczłapały do salonu, którego centralną część zdobił okrągły, futrzany dywan w bijącym po oczach jaskrawożółtym kolorze.

Malwina kiedyś była bardziej pragmatyczna. Wolała nieskomplikowane barwy i przedmioty, z których każdy miał wyraźne przeznaczenie, ale na starość z lubością otaczała się pstrokatymi rzeczami. Wybijały się wśród nich barwy papuzie i kanarkowe, jakie jeszcze kilka lat temu nie znalazłyby miejsca w salonie – podobnie jak ten kuriozalny włochaty dywan. A już na pewno nie pozwoliłaby deptać go czworonogom, które nie dalej jak godzinę temu z zapałem rozkopywały trawnik.

Z uporem sprzątała co tydzień całe mieszkanie, czyszcząc wszystkie zgromadzone przez lata bibeloty. Marcin uważał, że to bez sensu, bo gdyby pozbyła się chociaż części nieprzydatnych rzeczy, miałaby mniej do sprzątania. Malwina nie mogła jednak pozwolić na to, by jej życie stało się bezbarwne i pokryte kurzem. Nie chciała jeszcze przyznać, że dobiega do schyłku swoich lat, a przed osiągnięciem tego punktu czeka ją wyłącznie leniwa starość. Dbanie o dom, generalne porządki, które urządzała częściej, niż było to konieczne, wyrywanie tego, co Marcin nazywał niewidzialnymi chwastami, czy dwa psy pozostawiające wszędzie ślady łap i kępki sierści – to wszystko pozwalało jej zapomnieć o jednym – tym, jak bardzo czuła się samotna.

Lena

Szczęśliwej drogi! – powiedziała Lena, obejmując delikatnie Wandę, która nie oponowała i ostatecznie dała się uściskać na pożegnanie, choć minę nadal miała naburmuszoną. – Uważajcie na siebie i dajcie znać, jak dojedziecie.

– To ty na siebie uważaj – odrzekł kwaśno ojciec po tym, jak w bagażniku dużego busa umieścił bagaż swój i żony. – I koniecznie do nas zadzwoń, zanim wyjedziesz z Patrykiem do Holandii.

Na usta mężczyzny wypełzł wątły i wymuszony uśmiech, który i tak był najlepszym, czego Lena mogła w tych okolicznościach oczekiwać. Nie bez znaczenia był też fakt, że rodzice pozwolili odwieźć się na miejsce zbiórki rozklekotanym, bordowym volkswagenem, który mogła prowadzić tylko w wyjątkowych sytuacjach. Chociaż był stary, nie miał dużej wartości i potwornie rzęził, głównie w zimie, kiedy próbowało się odpalić go na mrozie, był jedynym samochodem należącym do rodziny. Ojciec traktował go więc niemal jak mercedesa, może nie świeżo odebranego z salonu, ale wciąż cennego.

Gdy Lena wróciła do domu, było w nim tak cicho, że poczuła się nieswojo. Mimo że rodzice nie zabrali z sobą wielu rzeczy, z każdego kąta wyzierała pustka, zupełnie jakby czegoś nagle zabrakło. Może dlatego, że to mama od zawsze tworzyła duszę tego miejsca. Kiedy wyjeżdżała na parę dni, nawet kwiaty ustawione na parapetach w równych i kolorystycznie dobranych doniczkach wolały znędznieć. Storczyki nigdy nie zakwitły pod jej nieobecność, liście skrzydłokwiatu traciły sprężystość, a fiołki stopniowo gubiły wszystkie kwiaty. Najmocniej dostrzegało się to, kiedy kilka tygodni przed śmiercią babcia trafiła do szpitala i nigdy z niego nie wyszła, a mama spędzała większość czasu przy jej łóżku. Wracała wieczorami wykończona nie tyle fizycznie, ile emocjonalnie, i to Lena musiała na ten czas przejąć większość domowych obowiązków. Starała się ambitnie łączyć je z nauką do matury, ale cały dom i tak wyraźnie podupadł, szczególnie te kwiaty. Tylko aloesom rozstawionym malowniczo na kuchennym parapecie zupełnie nic nie przeszkadzało.

Aby wypełnić pustkę i zmniejszyć nieznośność ciszy, która narastała z każdą minutą, Lena włączyła muzykę. Nastawiła dźwięk głośniej niż zwykle i z playlisty z ulubionymi kawałkami wybrała Lindsey Stirling. Kiedy w pomieszczeniu zawibrowały melodyjne tony skrzypiec, opadła na łóżko, zamknęła oczy i całkowicie poddała się muzyce.

Skrzypce były wielką miłością Leny. Jako dziecko zobaczyła w telewizji skrzypaczkę, która grała krótki fragment utworu Schumanna, i nie potrafiła oderwać od niej wzroku. Przez lata utrzymywała, że już wtedy zakochała się niezrozumiałą dziecięcą miłością w wysokich, zawodzących dźwiękach. Gdyby to wyłącznie od niej zależało, wcale nie próbowałaby po maturze dostać się na logistykę czy marketing, a ostatecznie nie wylądowałaby na administracji publicznej, tylko aplikowałaby na akademię muzyczną. Ale była realistką i już dawno podjęła decyzję, że muzyka mogła stanowić ważny dodatek dopełniający codzienność, czy wręcz nadający sens życiu, ale umieszczenie jej na pierwszym planie byłoby fanaberią.

Lena bywała więc skrzypaczką w wolnym czasie. Gra przez lata zastępowała jej wiele innych rozrywek, z jakich korzystali rówieśnicy. Podczas gdy dzieciaki z osiedla spędzały ciepłe popołudnia na wspólnych zabawach, urządzały coraz dalsze wycieczki rowerowe, a nieco później słuchały na cały regulator MTV, wzdychając do wybranych piosenkarzy, Lena biegała na zajęcia do szkoły muzycznej, otulała się nostalgicznymi dźwiękami muzyki klasycznej i bardziej niż boskim Enriquem Iglesiasem zachwycała się Paganinim. Lekcje gry, rytmika, kształcenie słuchu i z początku mozolne, a później coraz przyjemniejsze i bardziej wprawne ćwiczenia wypełniały jej większość czasu po szkole. Tylko w weekendy pozwalała sobie na dłuższe chwile oddechu od muzyki.

Nikt nigdy nie powiedział jej, że ma ogromny talent. Nie nazywano jej diamentem, który przez lata ćwiczeń dałoby się oszlifować i wypuścić na największe światowe sceny muzyczne. Nie wzbudzano w niej ambicji, że wypłynie kiedyś na najgłębsze wody. Ale była na tyle zdolna i pracowita, by ukończyć sześcioletnią szkołę muzyczną pierwszego stopnia. Później chciała pójść do szkoły drugiego stopnia, ale ta położona była zbyt daleko od domu. Ostatecznie kontynuowała naukę na lekcjach prywatnych, na które rodzicom trudno byłoby znaleźć środki finansowe, gdyby nie fakt, że uczył ją ten sam nauczyciel, u którego przez lata szkoły muzycznej pobierała naukę, dzięki czemu znał jej sytuację i zgodził się udzielać lekcji raz w tygodniu za półdarmo. Od klasy maturalnej Lena ćwiczyła sama, ale przez cały ten czas nie zmieniło się jedno – grała niemal codziennie. Potrafiła zatracić się w muzyce na kilka godzin.

Dziewięć miesięcy temu w jej sercu oprócz skrzypiec znalazło się miejsce dla wysokiego, ciemnowłosego chłopaka o hipnotyzującym spojrzeniu zimnych, niebieskich oczu. Był studentem trzeciego roku prawa, czym kultywował rodzinną tradycję. Jego ojczym był prokuratorem, a matka pracowała jako radca prawny. Patryk miał ambicję, by co najmniej im dorównać. Wiedział, że tego od niego oczekiwali.

Lena wciąż nie mogła pojąć, czemu zwrócił uwagę akurat na nią. Był nie tylko atrakcyjny fizycznie, ale i obdarzony ujmującym sposobem bycia, do tego umiał być dowcipny w niewymuszony sposób. Potrafił zjednywać sobie ludzi bez większego wysiłku, jak gdyby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Ona z kolei wydawała się sobie szarą gąską, może i całkiem zgrabną, i obdarzoną ładną twarzą, ale zupełnie pozbawioną przebojowości. Zawsze stała trochę w cieniu. Nie umiała rozpychać się łokciami, walcząc o swoje – nieważne, czy chodziło o przychylność nauczycieli, czy popularność wśród rówieśników. Ostatecznie i tak najważniejsze były drewniane skrzypce i chwile, kiedy mogła swobodnie wydobywać z nich muzykę.

Patryka natomiast lubili wszyscy, tylko ojciec Leny nie zapałał do niego głębszą sympatią. Obie z mamą reagowały na to pobłażliwym uśmiechem, bo ojciec przez lata zarzekał się, że każdy kolejny chłopak starający się o względy córki będzie musiał najpierw zmierzyć się z nim – Andrzejem Kowalskim. Prężył się przy tych deklaracjach w sposób, który niezmiennie powodował u Leny i Wandy wybuchy niekontrolowanego śmiechu. Patryk nie musiał jednak stawać w szranki. Był błyskotliwy i potrafił podchodzić do ludzi pokojowo. Nawet Andrzej w pewnym momencie musiał stwierdzić, że chłopak jest co najmniej znośny, chociaż niezmiennie mierził go fakt, że jego sytuacja materialna drastycznie kontrastowała z ich własną.

Wydawało się, że Patryk mógł mieć każdą dziewczynę, ale to właśnie Lenę wyłowił z roztańczonego tłumu w modnym wśród studentów klubie podczas zorganizowanych przez samorząd uczelni otrzęsin pierwszego roku. Powiedział jej później, że inni tańczyli do muzyki, za to ona poruszała się tak, jakby dźwięki wychodziły z niej, a nie z rozstawionych w rogach sali głośników.

Pewnego popołudnia po kilku miesiącach znajomości, kiedy zamknięci w pokoju Leny stracili poczucie czasu i istnienia świata poza ich własnymi granicami, wyciągnęła skrzypce i zagrała tylko dla niego. Dotąd robiła to wyłącznie dla siebie, rodziców lub dziadków. Wzięła też udział w kilku koncertach organizowanych przez szkołę muzyczną, ale niezbyt lubiła występować publicznie. Peszyły ją obce spojrzenia i to, że ktoś miał oceniać dźwięki wypływające spod jej smyczka. Skoro wiedziała, że nie zostanie zawodową skrzypaczką, chciała, by muzyka, którą grała, należała tylko do niej i do osób mających w jej życiu największe znaczenie.

Marcin

Mając dwadzieścia osiem lat, Marcin wcale nie uważał, że wszystko przychodzi w swoim czasie. Jeśli chciałby wierzyć w przeznaczenie, musiałby najpierw sam przed sobą przyznać, że jego było raczej parszywe. Historią niefortunnych zdarzeń mógłby obdarzyć całą okolicę. Z perspektywy czasu wiedział, że one również go ukształtowały, tyle że był to kształt daleki od ideału, naznaczony brakami i niepowetowanymi stratami.

Pierwszą z nich zafundował mu własny ojciec, którego praktycznie nie pamiętał. Znał go głównie z nielicznych fotografii wetkniętych w celofanowe kartki rodzinnego albumu – jednego z wielu rozpychających szafkę w babcinym salonie – a także z opowiadań. W tych drugich często przewijało się enigmatyczne stwierdzenie, że jego ojciec, Jan Kamiński, nie był dobrym człowiekiem. Babcia Malwina zarzekała się, że od początku próbowała wybić go z głowy swojej córce, ale dwudziestodwuletnia wówczas Justyna dała się omamić urokowi blisko dekadę starszego, błyskotliwego i dobrze sytuowanego mężczyzny. Zakochała się i nawet Marcin, który w pewnym okresie życia niemal kompulsywnie oglądał album z fotografiami ślubnymi rodziców, musiał przyznać, że szczęście, jakie biło od mamy ubranej w śnieżnobiałą, koronkową suknię, wyglądało na autentyczne.

Kiedy ojciec jeszcze z nimi mieszkał, Marcin był zbyt mały, by pamiętać, w którym momencie tamto szczęście z fotografii zastąpiła proza życia z wyjątkowo bezwzględną w ich przypadku zjadliwością.

Chociaż Jan był ostatnią osobą, którą otoczenie mogło o to podejrzewać, regularnie zaglądał do kieliszka, z czasem coraz częściej. Kiedy za dużo wypił, co szybko stało się normą, wpadał w gniew i bił. Był człowiekiem sukcesu, który alkoholem zapijał stres przyniesiony z pracy. Twierdził, że musiał się znieczulać, bo w życiu zawodowym naoglądał się tak wiele zła, że nie dało się przyjmować go na trzeźwo. Jak wynikało z relacji babci, ilekroć po pijaku uderzył Justynę, tylekroć na drugi dzień przychodził kac moralny i Jan kajał się do granic możliwości. Przynosił obfite bukiety, kupował biżuterię, zabierał żonę i syna na atrakcyjne wycieczki, na których zachowywał się jak wzorowa głowa rodziny. Nade wszystko obiecywał poprawę. Czasem udawało mu się dotrzymać obietnicy przez kilka tygodni, czasem były to miesiące – na tyle długo, by Justyna uwierzyła, że sytuacja więcej się nie powtórzy.

Któregoś razu po wyjątkowo ciężkim tygodniu pracy i długiej absencji od bicia Jan wpadł w bezprecedensową złość. Oprócz żony pobił też czteroletniego wówczas Marcina, chociaż nigdy wcześniej nie podniósł na niego ręki. Na domiar złego zrobił to tak dotkliwie, że chłopiec o mały włos nie wylądował w szpitalu. To wtedy dla Justyny miarka się przebrała. Nie pomogły żadne prezenty, a jedynym ustępstwem, na jakie zdołała pójść, było niezgłoszenie sprawy na policję. Jan musiał na to przystać. Interwencja policji, a przede wszystkim założenie sprawy w sądzie, stanowiłoby rysę na jego karierze. Raczej wyszedłby bez szwanku, bo znał odpowiednich ludzi, ale nie chciał korzystać z ich życzliwości w ten sposób. W swoich kręgach zawodowych cieszył się nieposzlakowaną opinią i był gotowy zrobić wszystko, żeby tak zostało.

Dał Justynie szybki rozwód. Okazało się, że oprócz agresywnego zachowania miał też kochankę, której obecność znacznie ułatwiła sprawę. Mógł wziąć winę na siebie, jednocześnie nie przyznając się do tego, co najbardziej chciał ukryć. Zostawił żonie i synowi położone w centrum Gdańska mieszkanie. Przystał też na to, by Justyna sprawowała wyłączną opiekę nad Marcinem. Choć nie został pozbawiony władzy rodzicielskiej, całkowicie przestał się interesować synem. Wnioskował o przeniesienie służbowe i wylądował na drugim końcu Polski, skąd o jego istnieniu przypominał tylko comiesięczny przelew tytułem zasądzonych alimentów.

W kolejnych latach Marcin próbował zrozumieć, czemu tak szybko stał się dla ojca zbędny, ale ilekroć poruszał ten temat z mamą czy babcią, zawsze słyszał niepodlegający dyskusji argument, że Jan nie był dobrym człowiekiem. Obie powtarzały to, jakby te słowa miały wyjaśniać wszystko i sprawić, by chłopiec nigdy nie miał poczucia winy, że to za jego sprawą rodzina się rozpadła. Niestety, czasem tak właśnie myślał, że gdyby tamtego dnia nie dał ojcu powodu do spuszczenia mu manta, nic by się nie stało. Nie pamiętał nawet, co takiego zrobił, że wprawił Jana w gniew. Mając kilka lat, nie rozumiał, czym jest przemoc domowa, niedopasowanie charakterów i rozwód. Wiedział tylko, że podczas gdy koledzy mieli ojców, którzy wozili ich na treningi piłki nożnej, zabierali na ryby i pozwalali grać w gry komputerowe, jego własny odszedł po tym, jak złoił mu skórę.

Jako nastolatek podjął próbę odszukania ojca. Nie było to szczególnie trudne. Jego prokuratorska kariera rozwijała się w imponującym tempie i doskonale googlował się w internecie. Marcin natrafił na wiele pochlebnych artykułów i eleganckich zdjęć. Na części z nich Jan miał na sobie charakterystyczną czarną togę z plisowanym, czerwonym żabotem, w której prezentował się dostojnie. Miał zimne, ale wyrażające nieposkromioną pewność siebie spojrzenie niebieskich oczu, których Marcin po nim nie odziedziczył. Jego własne oczy były brązowe i pod każdym względem byli z Janem do siebie tak niepodobni, że nikt postronny nie uznałby ich za blisko spokrewnionych.

W końcu chłopak dał sobie spokój. Porzucił pomysł spotkania z ojcem, a z czasem przestał regularnie sprawdzać go w internecie i odpuścił dociekania z nim związane. Zrozumiał, że są bez sensu, a on miał inne problemy. Właściwie było ich tyle, że tworzyły studnię bez dna.

Nie znaczyło to, że nigdy potem nie potrzebował ojca. Potrzebował niezliczoną ilość razy. Kiedy był małym chłopcem i dowiedział się, że jest chory. Kiedy został uziemiony w szpitalu i we własnym łóżku. I wreszcie kiedy jemu i mamie brakowało pieniędzy, których Jan miał pod dostatkiem. Często z tyłu głowy tłukły mu się pytania: w czym nowa rodzina ojca była lepsza od niego i mamy? Czy swoją drugą żonę też bił? I dlaczego o wiele bardziej niż własnym synem interesował się swoim pasierbem?

Marcin nie przyznał się nigdy ani mamie, ani babci, że prześwietlił Jana na tyle dokładnie, by wiedzieć, co kryje się pod mglistymi pojęciami „nowa rodzina” i „nowe życie”, które często padały w ich rozmowach. On wiedział, że „nowym życiem” ojca jest atrakcyjna kobieta, również robiąca błyskotliwą karierę, i jej syn, młodszy od niego o kilka lat.

Jeszcze w czasach studenckich zadał sobie wiele trudu, by w mediach społecznościowych odnaleźć tego chłopaka, który choć mieszkał z Janem i przez niego był wychowywany, nosił nazwisko swojego biologicznego ojca. Któregoś razu zaczął nawet pisać do niego anonimową wiadomość, ale ostatecznie i ten pomysł porzucił. Co miałby napisać nastoletniemu wówczas chłopcu? Ostrzec, że jego także Jan może kiedyś z lekkością zostawić i wymazać z pamięci? A może czynić wyrzuty, że to tamten chłopak mieszkał pod jednym dachem z jego rodzonym ojcem? Obie opcje wydawały się równie absurdalne, tym bardziej że z każdym mijającym rokiem Marcinowi coraz mniej zależało, a pustkę po ojcu wypełnił inny mężczyzna.

Lena

Stęskniłam się. – To powiedziawszy, Lena z namaszczeniem przesunęła dłońmi po plecach Patryka, by po chwili wsunąć je za pasek w spodniach.

Nieobecność rodziców, mimo że tworzyła w domu niesłabnące od kilku dni wrażenie ciszy odbijającej się od ścian, miała swoje zalety. Na przykład takie, że Lena i Patryk nie musieli się pilnować i martwić, że ktoś w nieodpowiednim momencie wtargnie do pokoju.

– Ja też się stęskniłem. – Zapewnił.

Nie licząc dwóch krótkich spotkań na mieście, nie widzieli się od ponad trzech tygodni, najpierw z powodu nieuchronnie nadciągającej sesji, do której Patryk sumiennie się przygotowywał, a później z powodu egzaminów ich obojga, których terminy kolidowały ze sobą i uniemożliwiały spotkanie.

Lena zawsze uważała czekanie za część przyjemności – za coś, co pozwala bardziej docenić bliskość drugiego człowieka. Przyspieszony oddech Patryka, kiedy zdejmował z niej lekką sukienkę na ramiączkach, a później zanurzył twarz w zagłębieniu między piersiami, brzmiał tym razem nieco inaczej – może właśnie ze względu na to wyczekiwanie.

Zanim rozpiął jej stanik, przez chwilę intensywnie napawał się zapachem jej skóry, a kiedy wiatr poruszył firanką zawieszoną nad uchylonym oknem i delikatnie muskał ich ciepłym podmuchem, Lena uznała, że do perfekcyjnej scenerii brakowało tylko sączącej się w tle muzyki skrzypcowej. Patryk nie podzielał jej zamiłowania do utworów klasycznych. Lubił tylko słuchać jej gry, a ona śmiała się, że przynajmniej w jego uszach nie ma konkurencji w postaci wielkich mistrzów pokroju Paganiniego. Nie miał do kogo jej porównywać. Dla niego to ona była najlepsza.

Wszedł w nią szybko i odrobinę brutalniej niż zazwyczaj. Poruszał się rytmicznie, dysząc jej do ucha tak, że czuła na skórze jego palący oddech. Doszedł tuż po niej i zaraz potem ciężko opadł na prześcieradło z uczuciem spełnienia. Lena chwyciła złożoną na brzegu łóżka gładką narzutę z pluszu w czarno-białe cętki. Otuliła nią ich oboje, pozwalając, by delikatna faktura materiału przyjemnie łaskotała ich nagie i spocone ciała.

– Udało ci się zaliczyć wszystko w terminie? – Podjęła, kiedy oboje zdążyli ochłonąć, a ich oddechy odzyskały miarowy rytm. – Tak dawno się nie widzieliśmy, że nawet nie mam pojęcia, jak poszła sesja.

– Była cholernie długa i wykańczająca – odrzekł, krzywiąc się. – Naprawdę o tym chcesz teraz rozmawiać?

– Możemy porozmawiać o czymś innym. – Lena dla kontrastu uśmiechnęła się. – Na przykład o tym, że zaczęłam się już pakować.

– Pakować? – powtórzył sztucznie.

– Na wyjazd do Holandii – uściśliła. – Wiesz, nawet na zbiory sałaty trzeba spakować się w przemyślany sposób.

– Ach, tak…

– Kiedy dokładnie wyjeżdżamy? – dopytywała, ale Patryk tylko odwrócił głowę w stronę okna i utkwił spojrzenie w rysującym się za szybą wieczornym mroku. – Przez telefon nie udało mi się wyciągnąć z ciebie żadnych konkretów, ale teraz jesteś obok. A ja zamierzam cię przycisnąć. – To mówiąc, odnalazła dłonią jego podbrzusze i z premedytacją połaskotała skórę. – Przecież czas nagli.

– Nie będzie żadnego wyjazdu – powiedział lodowatym tonem.

– Co takiego? – Lena momentalnie odsunęła dłoń.

– Naprawdę myślałaś, że będę zbierał z tobą sałatę na jakiejś plantacji? – prychnął z ironią. – Mam forsy jak lodu. Nie potrzebuję do szczęścia sałaty lodowej.

– To dlaczego…? – Zaczęła, ale głos uwiązł jej w gardle.

– Niczego nie skumałaś przez ostatnie tygodnie?

– A co niby miałam skumać?

– Wszystko – odrzekł oschle. – A najbardziej to, że przestało mi zależeć. Chciałem cię na to przygotować, ale jak widać, nie wyszło.

– Przygotować? – powtórzyła. Wręcz odebrało jej mowę, a jedynym, do czego była zdobna, to bezmyślne wyrzucanie z siebie pytań stanowiących powtórzenie słów Patryka.

– Wiedziałem, jak zaboli cię, że to koniec, więc postanowiłem nie zostawiać cię z dnia na dzień, tylko zrobić to etapami. Ostatnie tygodnie były spieprzone przez sesję, ale gdybym chciał, na pewno znalazłbym czas dla ciebie.

– Postanowiłeś udawać, że nie masz dla mnie czasu?

– Jezu… jesteś większą idiotką, niż sądziłem. – Patryk przewrócił oczami. – Chciałem dać ci do zrozumienia, że coś się kończy. Liczyłem, że przy dobrych wiatrach zarzucisz mi zaniedbywanie i sama odejdziesz. To byłoby mi nawet na rękę.

– Trzy dni temu moi rodzice wyjechali do Norwegii na zbiory truskawek – powiedziała Lena, powoli odzyskując głos. – Upierali się, bym pojechała z nimi, ale wolałam z tobą. Twierdziłeś, że wszystko zaplanowałeś!

– Przez chwilę naprawdę chciałem z tobą wyjechać. Myśl, że spędzilibyśmy razem tyle czasu, wydawała się zachęcająca. Ale nie sądziłem, że tak się nakręcisz na te zbiory.

– Przecież mówiłeś… – Zaczęła, ale szybko urwała. Nie zamierzała rozmieniać się na drobne. Sytuacja już wydawała się dość klarowna, a ona chciała zachować resztki godności, dopóki był na to jeszcze cień szansy. – I co teraz?

– Chyba nic! – Patryk wzruszył ramionami. – Uchroniłem cię od babrania się w truskawkach.

– Muszę zarobić pieniądze na studia, do cholery!

– To zarób w inny sposób. I beze mnie.

Po tych słowach wstał i zaczął zbierać swoje rzeczy.

– Po co w takim razie tu dziś przyjechałeś? – spytała.

Drżącymi rękoma naciągnęła na siebie sukienkę, starając się nie pokazać, jak bardzo była wściekła, rozgoryczona i rozczarowana. Nie była nawet pewna, które z tych uczuć dominowało, bo wszystkie razem tworzyły piorunującą mieszankę. Chciała tylko, by Patryk zdążył wyjść, zanim wybuchnie.

– Nazwijmy to pożegnalnym seksem – wyjaśnił. – Żeby nie było ci tak smutno. Ale wygląda na to, że też nie podziałało.

***

Tym razem przytłaczającego ciężaru ciszy nie mogła złagodzić muzyka Lindsey Stirling, nawet Robert Schumann nie dałby rady. Zamknąwszy drzwi za Patrykiem, Lena wróciła do pokoju i z obrzydzeniem spojrzała na skotłowane łóżko. Kiedy podniosła zwisającą na podłogę kapę, poczuła, że materiał nadal nim pachniał. Ze złością zwinęła ją w kłębek i chociaż dotąd z obawy przed zmechaceniem prała ją ręcznie, teraz ze złością zaniosła narzutę do łazienki i wcisnęła do pralki. Wlała podwójną porcję płynu do płukania i niewiele myśląc, nastawiła program. Było jej wszystko jedno, czy kapa przetrwa. Była gotowa ją nawet wyrzucić.

Kiedy pralka zaczęła pracować, Lena zdjęła sukienkę. Ją też zamierzała uprać, a potem ukryć na dnie szafy. Dotąd była jej ulubioną, a teraz wszystko, co ulubione, miało kojarzyć się z Patrykiem.

– Pożegnalny seks – powiedziała cicho, po czym powtórzyła to głośniej i na krótko zaniosła się suchym, smutnym śmiechem.

Pod prysznicem odkręciła ciepłą wodę i wycisnęła na dłoń znacznie więcej żelu do mycia niż zwykle. Chciała zmyć z siebie resztki mężczyzny, nawet jego oddech i dotyk. Centymetr po centymetrze szorowała skórę, ale nadal nie czuła się czysta, jakby przed chwilą odbyła kąpiel w błocie, które wniknęło głęboko w strukturę naskórka. Napierała szorstką stroną gąbki na piersi, aż wreszcie poczuła nieprzyjemne pieczenie i dostrzegła ślady otarcia.

Nie zważając na pozostający na twarzy makijaż, skierowała sitko prysznica na głowę i pozwoliła, by krople wody rozprysły się po jej twarzy. Po chwili woda zmieszała się z łzami i rozpuszczonym tuszem do rzęs, którego Lena tym razem wyjątkowo sobie nie poskąpiła. Pozwoliła im swobodnie płynąć.

Po ponad kwadransie uznała, że wylała podczas jednej kąpieli tyle wody, ile w zwykłych okolicznościach zużywała przez tydzień. Wyszła spod prysznica wprost na zimne kafelki i zaczęła kręcić się po łazience, zupełnie nie przejmując się tym, że wszędzie zostawia za sobą mokre plamy. Mogła posprzątać to jutro albo później, kiedy poczuje się lepiej. Coś z wnętrza głowy podpowiadało jej jednak, że to „lepiejˮ nie nadejdzie prędko.

Kiedy na powrót znalazła się w swoim pokoju, owinięta ręcznikiem z ociekającymi wodą włosami, jej wzrok jak na złość padł od razu na niedojedzoną przez Patryka szarlotkę. Na małej metalowej łyżeczce niemal dostrzegła ślad jego ust. Odparła pokusę natychmiastowego wyrzucenia jej przez okno i wyniosła resztki do kubła na śmieci, a łyżeczkę wrzuciła z brzękiem do zlewu. Odrobinę pocieszająca wydawała się jej myśl, że szarlotkę kupiła w cukierni, a nie upiekła specjalnie dla niego.

Z barku w salonie Lena wyjęła pękatą szklankę i spośród innych butelek wyłowiła koniak, który ojciec dostał w imieninowym prezencie od kolegów z pracy. Odkręciła zakrętkę i po tym, jak nalała solidną porcję, ostra woń alkoholu momentalnie ją odurzyła. Nie licząc osiemnastych urodzin swoich i kilku znajomych, podczas których wypadało wychylić kieliszek czy dwa czegoś mocniejszego, Lena pijała co najwyżej wino. Najczęściej było to jednak niskoprocentowe piwo z sokiem wypijane w pubach czy dyskotekach w towarzystwie Patryka i wspólnych znajomych. Teraz nie było już niczego wspólnego, a ona zamierzała upić się na smutno. Raczej nie pójdzie to szybko. Koniak miał nie tylko duszący zapach, ale też nieprzyjemnie palący smak. Lena skrzywiła się, pociągając solidny łyk. Po drugim miała już odruch wymiotny. W końcu postanowiła zabrać szklankę i butelkę do swojego pokoju.

Kiedy się tam znalazła, miała ochotę od razu opaść na niezasłaną wersalkę, ale się zmobilizowała i wyjęła z niej pościel. Skoro miała zamiar się upić, mogła słusznie założyć, że później nie będzie miała na to siły.

Niestety, po opróżnieniu dwóch porcji koniaku nawet odrobinę nie zaszumiało jej w głowie. Ciągle myślała na tyle trzeźwo, by odnotować, że z łazienki od dłuższej chwili nie dochodziły odgłosy pracującej pralki. Mogła zostawić tę narzutę do rana, ale nie znosiła zapachu zawilgotniałego materiału, który spędził w bębnie pralki zbyt dużo czasu. Niechętnie zwlekła się z łóżka, by przynajmniej wyjąć kapę do dużej miski. Nie zamierzała walczyć z nią teraz i podejmować próby rozwieszenia jej na wąskich i zbyt cienkich sznurkach nad wanną. Tym bardziej nie zamierzała po północy tańczyć z kapą po ogrodzie i układać ją na prowizorycznej suszarce zrobionej przez ojca z grubej żyłki. Lecz jedno i drugie okazało się zbędne. Po wyjęciu z pralki materiał przedstawiał opłakany widok. Lena zapomniała wyłączyć wirowanie i przez pomyłkę nastawiła niewłaściwy program.

– Niech to szlag! – zaklęła.

Pozostawiła kapę w misce i wróciła do pokoju, by nalać sobie kolejną, tym razem znacznie większą porcję trunku. Na tyle dużą, by wyłączyła myślenie i zwaliła ją z nóg. W pokoju przynajmniej śmierdziało teraz alkoholem, a nie Patrykiem i wspólnym szczęściem, a ostatnie nadzieje zdążyły wymknąć się przez uchylone okno i odlecieć w mrok lipcowej nocy.

Malwina

Promieniejesz, kochana! – powiedziała radośnie Anastazja, korpulentna, tleniona blondynka tuż po siedemdziesiątce, ubrana w sukienkę z lejącego materiału, z ustami zalotnie pociągniętymi różowym błyszczykiem. – Ewidentnie to grzebanie w ziemi ci służy.

– Dziękuję, ty też wyglądasz cudnie. – Malwina odstawiła ozdobioną kwiatami filiżankę na ażurowy spodek i przyjrzała się przyjaciółce. – Nie widziałyśmy się tak dawno, że umieram z ciekawości, by usłyszeć najnowsze wieści. Jak się miewa twój przyjaciel?

– Przyjaciel? – Anastazja zmarszczyła czoło.

– Ten, którego poznałaś na wycieczce do Wilna. Zdaje się, że miał na imię Leon.

– Ach, Leon… – Kobieta z głośnym cmoknięciem machnęła ręką. – Rzeczywiście dużo czasu minęło, odkąd się widziałyśmy. Ta sprawa już dawno zakończona. Chyba dam sobie na razie spokój z amorami.

– Zawsze tak mówisz, a potem byle do następnego razu.

– Lepiej powiedz, co nowego u Marcina. – Anastazja puściła mimo uszu ostatnią uwagę. – Nie zamierza przenieść się na lato do ciebie?

– Nie. – Malwina pokręciła głową, po czym poprawiła słomkowy kapelusz, który irytująco zsuwał się jej na czoło. – Wyprowadził się na dobre.

– Doprawdy nie wiem, jak mógł wybrać to ciasne i duszne mieszkanie w bloku, w dodatku na najwyższym piętrze, kiedy mógł nadal mieszkać tutaj. – Anastazja szerokim gestem wskazała na lilie azjatyckie o soczyście pomarańczowych kwiatach, porastające gruby pas ziemi wzdłuż jednej krawędzi tarasu.

Nawet jeśli w duchu Malwina zgadzała się z przyjaciółką, czuła się w obowiązku głośno stanąć w obronie wnuka.

– Od dawna jest dorosły. Justyna zostawiła mu mieszkanie dwa przystanki od firmy, w której pracuje. Stamtąd jest mu wygodniej dojeżdżać.

– No tak, młodzi to tylko praca i praca. – Anastazja znacząco pokiwała głową. – Ale wiesz co? Na każdego przychodzi moment, żeby przestać myśleć wyłącznie o niej. Ostatnio na przykład widziałam się z Helą i nie uwierzysz, co mi powiedziała!

– Co takiego?

– Że jej Agniesia poznała wreszcie kogoś!

– Myślisz, że będzie z tego coś poważnego? – spytała Malwina, siląc się na obojętny ton i nie chcąc dać po sobie poznać, że ta informacja trochę ją ubodła, bo od dawna najchętniej widziałaby wnuczkę przyjaciółki u boku Marcina.

– Hela twierdzi, że tak. Z twoich prób wyswatania jej z Marcinem nic już raczej nie wyjdzie.

– I tak nie był zainteresowany – odrzekła buńczucznie.

– Daj Boże, i on sobie kogoś znajdzie, chociaż jest dość… – Anastazja szukała odpowiedniego słowa – specyficzny.

– Świetnie sobie radzi. – Podkreśliła Malwina odrobinę za szybko, przez co zabrzmiało to dość desperacko.

– To wspaniale! Po tym wszystkim, co przeszedł… – Jej przyjaciółka zamyśliła się. – Przyznam szczerze, że jeszcze niedawno obawiałam się, że Justyna zostawiła ci na głowie kłopot, bo Marcin będzie wymagał opieki. A ty przecież masz już swój wiek, kochana.

– Za to ty z każdym rokiem coraz młodsza – prychnęła z ironią Malwina, po czym dodała całkiem poważnie: – Marcin nigdy nie był dla mnie kłopotem, a Justyna go nie zostawiła. Poza tym, jak powiedziałam, świetnie sobie radzi.

– Wiem, wiem – przyznała pojednawczo Anastazja. – Ale mimo wszystko…

Malwina chwyciła tacę, na której stał opróżniony dzbanek po herbacie, i uśmiechnęła się niemrawo. Bezpieczniej było na chwilę wyjść pod pretekstem uzupełnienia napoju, a potem płynnie zmienić temat, niż wdawać się z Anastazją w dyskusje o sprawach, które najlepiej, żeby pozostały zamiecione głęboko pod dywan albo wypchnięte poza margines wspomnień. Zwłaszcza że te ostatnie i tak powracały coraz częściej wraz z postępującym wiekiem.

***

Wszystko zaczęło się, gdy Marcin miał dziewięć lat.

Na palcach u jego nogi pojawiło się ni stąd, ni zowąd kilka tajemniczych guzków. Malwina doskonale pamiętała tamto popołudnie. Siedzieli razem w kuchni, a ona ładowała do słoików konfiturę truskawkową. W powietrzu unosił się lepki zapach owoców zmieszanych z dużą ilością cukru i substancją żelującą. Marcin skubał róg połyskującej torebki po żelfixie, której zawartość Malwina chwilę wcześniej wsypała do gotującej się pulpy. Nic nie wskazywało na to, że rozpoczynające się lato będzie inne niż poprzednie.

Marcin był pogodnym chłopcem, którego twarz, a przede wszystkim nos, upstrzona była licznymi piegami. Jego jasnobrązowe włosy przycięte były zgodnie z najnowszymi chłopięcymi trendami przez przyjaciółkę Justyny, z zawodu fryzjerkę. Chłopiec uśmiechał się znad blatu stołu, po czym z błyskiem w oku chwycił metalową łyżeczkę i cicho zakradł się do kuchenki, korzystając z okazji, że Malwina, odwrócona tyłem do niego, zalewała wrzątkiem kilkanaście nakrętek zajmujących niemal całe dno zlewozmywaka. Udawała, że nie widzi, jak chłopiec próbuje wydobyć z wielkiego gara kolejną porcję owocowej masy w przekonaniu, że babcia niczego nie zauważy.

– Kto zje całe te zapasy? – zapytał, kiedy Malwina spojrzała na niego w momencie, gdy unosił ponad gar łyżeczkę z odrobiną szklącej się na jej brzegach konfitury.

– Obawiam się, że jeśli będziesz tak skutecznie podbierał, to nikt – odrzekła, po czym delikatnie i bardziej dla zasady pacnęła go w grzbiet dłoni.

– Jesteś zabawna, babciu! – parsknął. – Musiałbym to robić przez dwa dni, a i tak niewiele by ubyło.

– Wcześniej poparzyłbyś sobie język.

– Uhm! – Zgodził się, głośno dmuchając na konfiturę, którą mimo wszystko udało mu się wyłowić z gara. – Ale warto, bo jest pyszna.

– To może w ramach pomocy chciałbyś policzyć, ile słoików już mamy? Nie wiem, czy nie będę musiała umyć kolejnych, bo tych tutaj może okazać się za mało. – Malwina wskazała na piętrzące się w zlewie kolorowe zakrętki i rozłożone na ścierce na kredensie kilkanaście wyparzonych słoików.

– Dobrze, policzę. To dla mnie pikuś. – Chłopiec przykucnął w rogu pomieszczenia przy drewnianej sklejce, na której Malwina ułożyła do góry dnami pasteryzowane weki.

– Tylko ich nie dotykaj – zastrzegła. – Jeszcze mogą być bardzo gorące.

Marcin w skupieniu zaczął przeliczać słoiki, a po chwili triumfalnie oznajmił:

– Dwadzieścia dziewięć!

– Co do jednego? – Upewniła się.

– Co do jednego! – potwierdził, a potem dodał bardziej zafrasowanym tonem: – Zobacz, chyba coś mnie pogryzło w palce!

– Pogryzło? Gdzie?

Malwina natychmiast wytarła dłonie w ścierkę i przykucnęła obok wnuczka. Wnikliwie przyjrzała się palcom u jego stopy, na których pojawiły się cztery niewielkie zgrubienia.

– Nie wyglądają na ugryzienia komara – stwierdziła.

– I nie swędzą jak po komarze. – Dodał rezolutnie. – Właściwie w ogóle ich nie czuję.

– Mama nie zauważyła tego przy kąpieli?

– Babciu, nie zawstydzaj mnie! – prychnął. – Od dawna kąpię się sam.

– A ty nie zauważyłeś ich wcześniej? – spytała, ponownie spoglądając na zgrubienia, ale Marcin pokręcił głową. – No nic. Mimo wszystko posmarujemy żelem na ugryzienia i będziemy obserwować.

Niestety, guzki, które nie wydawały się niczym groźnym, okazały się wierzchołkiem góry lodowej. Nie zeszły ani po maści zaaplikowanej przez Malwinę, ani po leku zapisanym przez pediatrę. Tuż nad kolanem drugiej nogi pojawiły się za to dwa kolejne. Wizyty u specjalistów, z których początkowo każdy zdawał się mieć nieco inną teorię, w połączeniu z coraz szerzej zakrojoną diagnostyką zaowocowały wreszcie diagnozą, a trywialne guzki zyskały bardziej upiorną nazwę – chrzęstniaki. Dokładniejsze badania pokazały, że było ich więcej. Chociaż choroba Olliera, wpisana ostatecznie w kartę medyczną Marcina, brzmiała o tyleż tajemniczo, ileż przerażająco, lekarze zapewniali jego matkę, że zwykle przebiega łagodnie i nie powoduje dotkliwych konsekwencji.

Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że Marcin nie będzie należał do większości.

Lena

Ile może ważyć trzymany w dłoni bilet kolejowy, skoro to tylko świstek papieru o nieswoistej fakturze i bardziej charakterystycznym nadruku z czarnego tuszu, nie większy niż notesik na najpotrzebniejsze adresy czy drobne zapiski? Mógłby odfrunąć z powiewem silniejszego wiatru. I jakaś cząstka Leny tego właśnie pragnęła – żeby bilet zniknął. Żeby na stacji kolejowej w ostatniej chwili pojawił się ktoś, kto klepnie ją w ramię albo puknie w głowę. Żeby mogła wrócić do domu, położyć się do łóżka i obudzić się w innej rzeczywistości. Nie pragnęła nierealnego. Wystarczyłoby położenie, w jakim znajdowała się jeszcze tydzień czy dwa temu, przed wyjazdem rodziców do Norwegii i rozstaniem z Patrykiem.

Bilet z każdą minutą stawał się jednak coraz cięższy, ale Lena kurczowo ściskała go w dłoni. Jak na złość znów zaczęło padać i taflę brunatnej kałuży pozostałej po intensywnym opadzie z poprzedniego wieczoru zaczęły przecinać kolejne krople, choć jeszcze przed chwilą mieniła się w delikatnym, wczesnoporannym słońcu różnymi kolorami. Kiedy była dzieckiem, Lena uważała, że przy lekkim wietrze w kałuży tańczą tęcze. Dopiero znacznie później zrozumiała, że to zjawisko miało w sobie więcej z brzydoty niż piękna, a kolory w kałuży powstawały wskutek zmieszania wody z olejem lub paliwem.

Rozglądając się dokoła, próbowała oszacować, czy pod blaszaną wiatą chroniącą przed deszczem podróżnych znajdzie się dla niej miejsce. Nie chciała przetrząsać całego plecaka, by z dna wygrzebać składaną parasolkę. Nie miała nawet pewności, czy tam ją znajdzie, bo po nieudanej próbie dosunięcia zamka tuż przed wyjściem z domu wyjęła z bagażu kilka rzeczy, które nie wydawały się bezwzględnie konieczne.

Od odjazdu pociągu dzieliły ją minuty. Miała spędzić je na wdychaniu zapachu namokniętych deszczem podkładów kolejowych i roztrząsaniu, czy nie lepiej byłoby zwyczajnie stchórzyć. Jeszcze kilkanaście minut temu, kiedy stała przy okienku kasowym, modliła się w duchu, aby na ostatnią chwilę udało jej się kupić bilet, ale już wchodząc na peron, wcale nie była przekonana co do słuszności swojej decyzji. Uważała wręcz, że ten wyjazd to zły pomysł, lecz żaden lepszy nie ułożył się w jej głowie.

– Pociąg pospieszny relacji Przemyśl–Gdynia wjedzie na tor pierwszy przy peronie drugim. Planowy odjazd pociągu godzina piąta czterdzieści siedem. – Huknął z głośnika nad wiatą szorstki kobiecy głos, by po chwili zupełnie niezmienionym tonem powtórzyć tę samą sekwencję słów.

Podróżni wyłonili się spod zadaszenia. Czteroosobowa rodzina, która zajmowała stojącą najbliżej Leny ławkę z odrapanym bokiem, nic nie robiąc sobie z deszczu, również wstała. Dwie dziewczynki w podobnym wieku, chociaż jeszcze przed momentem wyglądały na zaspane, teraz pisnęły z podniecenia. Obie ściskały w dłoniach lalki Barbie ustrojone w balowe suknie, a na ramiona wsunęły niemal identyczne plecaki z kolorowymi nadrukami. Ich ojciec chwycił dwie duże torby podróżne i wyczekująco spojrzał w kierunku, z którego na peron miał wtoczyć się pociąg.

Lena mimowolnie uśmiechnęła się na wspomnienie swojej pierwszej wyprawy nad morze. Podróżowała pociągiem tej samej relacji z mamą i babcią, bo tata nie mógł pozwolić sobie na dłuższy urlop. Jakże diametralnie tamte emocje różniły się od obecnych! Sześcioletnia wówczas dziewczynka była podekscytowana samym przejazdem, wizją spędzenia całej nocy w pociągu i przede wszystkim pierwszych prawdziwych wakacji, których nie miała przesiedzieć na kocu pod jabłonką rosnącą w ogródku dziadków. Miała też własne dziecięce wyobrażenie bezkresnego morza. Wierzyła, że jego nieskazitelnie błękitny kolor w słoneczny dzień bezpośrednio zlewa się z niebem. Teraz w krystalicznie czysty Bałtyk wierzyła równie słabo jak w tęcze w kałużach, a zamiast dziecięcego ożywienia czuła głównie obawę i beznadziejność sytuacji.

Kiedy koła hamującego pociągu zapiszczały głośno, Lena poprawiła na ramieniu podróżny plecak, który wypełniony po brzegi ważył swoje. Zacisnęła kurczowo dłoń na rączce futerału ze skrzypcami. Powinna zostawić instrument w domu, bo stanowił zbędny balast, ale nie mogła. Nawet jeśli miała znaleźć tylko kilka chwil na grę, musiała mieć go przy sobie. Poza tym dodawał jej pewności.

Rzuciła okiem na tkwiący w drugiej dłoni bilet, aby upewnić się, czy nie wyparował, po czym ruszyła w stronę drzwi do jednego z wagonów. Ustawiła się na końcu, za innymi wsiadającymi. Oni niecierpliwili się bardziej, ona wcale. Kiedy przyszła jej kolej, zaczęła gramolić się na wysokie, niewygodne schody, ale ciężki plecak ściągał ją w dół. Nieporęczny drewniany futerał też nie ułatwiał sprawy.

– Pomóc pani z tym plecakiem? – Zaproponował starszy mężczyzna, który wsiadł tuż przed nią.

– Jeśli to nie kłopot – odrzekła.

– Proszę go dać. – Mężczyzna wyciągnął rękę i chwycił plecak. – Trochę waży, jakby zapakowała pani do niego cały dobytek.

– Na pewien czas będzie musiało wystarczyć – wyjaśniła, uśmiechając się z wdzięcznością, kiedy już stabilnie stanęła na pokładzie pociągu. – Dziękuję za pomoc.

– Nie ma sprawy. – Mężczyzna odwzajemnił uśmiech. – W przeciwnym razie mogłoby się zdarzyć, że odjechalibyśmy bez pani.

„Może tak byłoby lepiej” – skwitowała w duchu i poczuła niepokój, bo umysł w tej samej chwili podsunął jej słowa mamy: – „Od tygodnia źle mi się śni…”.

Ignorując zimny dreszcz, który przebiegł jej po plecach, Lena potrząsnęła głową, by przywołać się do porządku. Kiedy po chwili wąskim korytarzem ruszyła na poszukiwanie swojego przedziału, usłyszała głośny gwizd. Pojazd zaczął nabierać prędkości i zanim znalazła przedział i usiadła na zarezerwowanym miejscu w towarzystwie piątki innych podróżnych, zostawili za sobą zabytkowe, lecz wymagające odrestaurowania zabudowania dworca.

***

Spanie w pociągu nie wydawało się najrozsądniejszą opcją, ale za oknem siąpił deszcz i świat znów stał się przygnębiająco szarobury, co w połączeniu z wczesną pobudką sprawiło, że Lenę opuściły siły witalne. Jej towarzyszkami w przedziale były trzy młode kobiety – podobnie jak ona studentki, z których ­rozmowy wywnioskowała, że wybierają się nad morze, by w rozrywkowym stylu uczcić zaliczenie sesji. Jedna z nich – co Lena odnotowała z ogromnym zdziwieniem – podróżowała z czarno-białym chomikiem zamkniętym w bogato wyposażonej klatce. Kobiety próbowały ją zagadywać, ale choć były przyjaźnie usposobione, wydawały się sympatyczne i niewątpliwie z łatwością znalazłaby z nimi wspólny język, nie miała ochoty na dłuższą rozmowę.

Po każdym gwałtowniejszym przyspieszeniu i hamowaniu z niepokojem zerkała na umieszczoną nad głowami pasażerów półkę na bagaże. Chciała upewnić się, czy jej skrzypce leżą stabilnie. Była przekonana, że gra ukoiłaby jej zdenerwowanie i znużenie, ale nie chciała nawet wyobrażać sobie reakcji współpasażerów, gdyby nagle wstała, zdjęła z półki wysłużony futerał, wyjęła z niego instrument i zaczęła wydobywać z niego dźwięki. Jedynym, co jej pozostawało na najbliższe godziny, nie licząc drzemki, było wciśnięcie na uszy słuchawek podłączonych do telefonu i słuchanie muzyki. To, w połączeniu z dyskretną obserwacją współpasażerów, przynajmniej pozwalało zająć czymś myśli.

Jedno z miejsc przy drzwiach do przedziału zajmowała kobieta w średnim wieku ze starannie ufarbowanymi na bordo włosami, która praktycznie się nie odzywała. Na podłodze między jej nogami stała duża torba wielokrotnego użytku z logo Biedronki. Kobieta nie chciała odstawić jej na półkę. Podróż spędzała w milczeniu, patrząc w stronę okna znajdującego się po przeciwległej stronie przedziału. Jedynie od czasu do czasu odrywała wzrok od monotonnych widoków i z pewnym niesmakiem łypała na studentki, gdy wybuchały salwami beztroskiego śmiechu, albo na chomika. Z nich wszystkich to on wydawał się najmniej znudzony. Przez długie minuty biegał w karuzeli i zakopywał się w stercie trocin, część rozrzucając poza klatkę. Robił przy tym tyle hałasu, ile może wygenerować tak małe zwierzę przyzwyczajone do swojej wygodnej niewoli.

Grupę pasażerów uzupełniał starszy mężczyzna – ten sam, który pomógł Lenie uporać się z plecakiem podczas wsiadania do pociągu. Parokrotnie obdarzył ją uśmiechem, ale na szczęście nie zamierzał zabawiać konwersacją.

Zanim dojechali do Krakowa, Lena poczuła, że jej powieki same się kleją. Ostatecznie dała za wygraną. W portfelu miała trochę gotówki i kartę do konta, które w zasadzie świeciło pustką. Poza nie najnowszymi skrzypcami, które były warte mniej niż przeciętnej klasy smartfon, nie miała niczego cennego. Ubrana w zwyczajne, lekko sprane dżinsy, szarą bluzę z kapturem i sportowe buty, które pamiętały lepsze czasy, do tego z włosami związanymi niedbale w kucyk, wisiorkiem za kilkanaście złotych, który sprawiał wrażenie kupionego na podrzędnym kramie, i malutkimi srebrnymi kolczykami w uszach nie wyglądała na osobę, którą warto było okraść. Poza tym krótka drzemka pozwoliła trochę skrócić czas podróży.

Lena chciała już być na miejscu i przekonać się, że Trójmiasto nie okaże się nietrafionym „planem B” po tym, jak Patryk wystawił ją do wiatru. Co więcej, miała nadzieję, że pomoże jej o nim zapomnieć.

Marcin

Cholerna winda! – Szpakowaty mężczyzna, którego Marcin kojarzył jako sąsiada z piątego piętra, energicznie naciskał przycisk przywołujący dźwig.

– Znów się zepsuła? – spytał dla porządku, chociaż fakt, że od dłuższej chwili na ekranie nad drzwiami świeciła się cyfra siedem, a urządzenie nie reagowało, nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

– Nie mamy innego wyjścia, jak tylko znowu zasuwać piechotą. – Mężczyzna poczerwieniał na twarzy ze złości, po czym chwycił siatkę z zakupami i udał się w kierunku schodów. – Ktoś powinien zrobić porządek z tą administracją! Banda nierobów, nie potrafią zadbać o podstawowe rzeczy. Tylko pieniądze umieją brać!

– Ta winda rzeczywiście nie jest najnowsza – zgodził się ostrożnie Marcin, chwytając własne zakupy i podążając w ślad za sąsiadem. – Nie zaszkodziłaby wymiana albo gruntowny remont.

– Pan to chociaż młody jest, a u mnie nogi już nie te. – Zauważył sąsiad.

– Za to ja mam wyżej.

Przelotnym uśmiechem Marcin próbował zamaskować, że tego typu uwagi, nawet jeśli były rzucane nonszalancko i bez zjadliwych podtekstów, niezmiennie go drażniły. Nie zamierzał bynajmniej uświadamiać sąsiadowi, który wprowadził się tu niedawno i z którym był głównie na „dzień dobry”, że jego własne nogi były „już nie te” zapewne znacznie dłużej. Starszy pan żwawo pokonywał pierwsze stopnie prowadzące na górę, dla Marcina zaś perspektywa psującej się windy stanowiła największy koszmar. Była wręcz jedną z nielicznych rzeczy, które przyćmiewały mu radość z bycia panem własnego losu.

Drepcząc z uporem, Marcin miał nadzieję, że będzie w stanie dotrzymać sąsiadowi tempa, zanim dotrą na piąte piętro. W przeciwnym razie mógł usłyszeć garść innych uwag ubranych już w dosadniejsze słowa – na przykład, że za dużo tkwi przed komputerem, zamiast zadbać o zdrowie fizyczne. Że nie zaszkodziłoby czasem pójść pobiegać. Że przydałby mu się karnet na siłownię, to może przestałby być taki koślawy i sapiący, zanim pokonali połowę odległości. Że powinien jeździć do pracy rowerem, a nie wszędzie tłuc się komunikacją miejską albo – co bardziej prawdopodobne i powszechne wśród jego rówieśników – samochodem.

Tego ostatniego Marcin nigdy nie miał, za to podobne argumenty słyszał wielokrotnie. Zwykle kwitował je niemrawym uśmiechem i nie pokazywał, że go w jakikolwiek sposób dotykają. Nie zadawał sobie trudu, by tłumaczyć się ze swojej powolności, koślawości, nierównego chodu i grymasu bólu wypisanego na twarzy, kiedy akurat trafił mu się gorszy dzień. Uważał, że to wyłącznie jego sprawa – balast, którego oprócz nielicznego grona najbliższych osób nikt i tak nie zamierzał pomóc mu nieść.

Tym razem na szczęście był w formie, może dlatego że po wyjątkowo pracowitym tygodniu dobrnął wreszcie do piątku. Po dotarciu na piąte piętro mógł uprzejmie się pożegnać i dopiero kiedy sąsiad zniknął mu z oczu, nabrał głębszego oddechu i przystanął na moment przed pokonaniem ostatnich kilkudziesięciu stopni prowadzących na siódme piętro. Ciągle lubił stwarzać pozory i unikać ujawniania swoich słabości.

Za drzwiami mieszkania w pierwszej kolejności uderzył go zapach lawendy. To babcia uparła się, żeby w zabudowanej szafie w przedpokoju powiesił płócienny woreczek z suszem.

– Nie ma niczego lepszego na odstraszanie moli, Marcinku – powiedziała, wręczając mu obficie wypchane koszyczkami lawendy zawiniątko. – Powinno profilaktycznie zagościć w każdej szafie. Nie chciałbyś przecież, żeby wredne owady zjadły twój najlepszy płaszcz, prawda?

– Nie, babciu, nie chciałbym – odrzekł bez dyskusji, ­chwytając worek i dla świętego spokoju na oczach Malwiny umieszczając go w szafie.

– Poza tym u ciebie trzeba ze świeczką szukać czegokolwiek, co nadałoby temu miejscu zapach – dodała. – Gdyby nijakość miała aromat, pachniałaby twoim mieszkaniem.

Chcąc nie chcąc, Marcin przywykł do witającego go w progu zapachu lawendy. Z czasem polubił go tak samo jak ład i porządek, który tu panował. Podczas ostatnich świąt mama stwierdziła, że to najschludniejsze i najczystsze mieszkanie, jakie widziała. Prawda była jednak taka, że nie znosił sprzątać, dlatego otaczał się ograniczoną do minimum liczbą przedmiotów. Pilnował, by wszystkie miały swoje miejsce i opuszczały je na tak krótko, na ile było to bezwzględnie konieczne. Wyrobił w sobie zwyczaj odkładania nożyczek, zapalniczek, latarek i długopisów do szuflady, segregowania rachunków i zapisków, chowania ubrań do szafy i komody, czy wypakowywania zakupów w taki sposób, by wszystkie produkty trafiły od razu do docelowych miejsc.

Stanowił tym samym przeciwieństwo babci Malwiny, która potrafiła przez większość tygodnia z lubością rozrzucać wszystko po całym domu, by później w sobotę robić generalne porządki. Jego porządki kończyły się na starciu kurzu z mebli, umyciu łazienki i kuchni i odkurzeniu całego mieszkania. Po tych pracach czasem czuł się wykończony, ale przynajmniej nie zajmowały one większości dnia tak jak Malwinie. Uwielbiał z nią mieszkać, ale już wtedy postanowił, że własną przestrzenią życiową będzie zarządzać zupełnie inaczej.

Niebawem minie rok, odkąd zdecydował, że wyprowadza się na swoje. To „swojeˮ