Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Beata Lewandowska-Kaftan z charyzmą i niezwykłym wyczuciem oprowadza nas po najciekawszych zakątkach Afryki i w bardzo osobisty sposób opowiada historie ludzi i miejsc. Każdy odwiedzany region to osobny świat z odmienną kulturą, wierzeniami, obyczajami. By go poznać, warto być blisko ludzi. Dlatego wybierzemy się na gwarne targowiska, do warsztatów mistrzów rękodzieła, na tradycyjne tańce i do domów afrykańskich przyjaciół, gdzie skosztujemy miejscowych potraw i wspólnie pomuzykujemy. Maleńką cessną polecimy nad niedostępnymi rejonami i dane nam będzie zobaczyć Ziemię oczami Adama i Ewy. Pokołyszemy się w rytm saharyjskiego bluesa, posłuchamy dźwięków malijskiego bębna djembe i popróbujemy mocnej masajskiej tabaki zrobionej z tytoniu i… krowiego łajna.
Podróże po tym kontynencie są jak wędrówki przez odmienne światy. Wielość Afryk jest fascynująca, a tradycja w zaskakujący sposób miesza się z nowoczesnością. Podróżnik przybywający tu po raz pierwszy może mieć wrażenie, że dotarł na koniec znanego mu świata. Najlepszymi przewodnikami są napotkani w drodze ludzie. Opowiedziane przez nich historie, wspólnie przeżyte chwile i emocje uchylą drzwi i choć na moment pozwolą odrzucić nasz europejski punkt widzenia. Wtedy zaczniemy widzieć i rozumieć.
Afrykańskie lekcje są bezcenne, choć bywają gorzkie. Przypomną o dawno zapomnianym życiu tu i teraz, o potrzebie drugiego człowieka i konieczności dzielenia się, o pokorze wobec losu. A jeśli będziemy otwarci i uważni, pokażą, jak bardzo my ludzie – mimo pozornych różnic – jesteśmy do siebie podobni. I że najpiękniej podróżuje się nie z punktu do punktu, ale od człowieka do człowieka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
U Dogonów starszyzna zbiera się pod togu-ną, by rozstrzygać spory i podejmować ważne dla wioski decyzje (Mali).
Te niespodziewane momenty, kiedy czas przystaje, prężąc się jak kot do skoku, na naszym życiu przeznaczenie odciska wyraźniej ślad swojej ręki, i możemy jedynie czekać na jego kolejne posunięcie, ufni i zdjęci podziwem.
Olga Stanisławska, Rondo de Gaulle’a
Piękne i dumne kobiety z ludu Hamer w Etiopii są strażniczkami tradycji. Noszą własnoręcznie zrobione stroje ze skór i biżuterię ze skór i metalu.
WSTĘP
Afryka przyszła do mnie nagle.
Zobaczyłam ją na fotografii: mężczyzna z kijem i łukiem zarzuconym na ramię stoi u stóp rdzawoczerwonej wydmy, nad którą rozpościera się bladobłękitne niebo. Nie widać jego twarzy, patrzy na nadchodzącego starca z chłopcem. Ich stopy znaczą głębokie ślady w piasku. Ich skóra ma taką samą barwę jak ziemia. Usłyszałam ją w Kothbiro, pieśni pasterzy, którzy zbierają swoje stada i zwołują się w drogę do domu przed nadchodzącymi deszczami. Była w niej nieograniczona przestrzeń i tęsknota. Za niewidzianym od dawna domem i sawanną, którą przyjdzie im teraz opuścić.
I zatęskniłam.
Najpierw przez okienko samolotu zobaczyłam Saharę. Wschodziło słońce, długie cienie wydm rozlewały się niczym czarne rzeki na piasku, a ten zdawał się unosić i opadać. W bezkresnej pustce pojawiły się pierwsze, nieśmiałe linie dróg. Zaczęły się łączyć, a potem krzyżować przy kwadratach zabudowań. Pierwsze palmy w zagłębieniach oaz, a potem regularne, wyznaczone ludzką ręką poletka. Im było ich więcej, tym mniej widziałam, bo ziemię zaczęły zasłaniać obłoki. Z każdym kilometrem gęstniały, aż w końcu wlecieliśmy w grubą warstwę skłębionych chmur. Niebo nad Nairobi było bladoniebieskie i przymglone, światło łagodne, a powietrze gęste, dotykało skóry inaczej niż to w Warszawie. Poczułam się tak, jak gdybym wróciła. Ale nie było to wrażenie déjà vu, tylko pewność, że jestem na miejscu, u siebie. Uczucie, nie myśl.
Afrykę od początku odbierałam zmysłami, poddawałam się wrażeniom intuicyjnie wierząc, że to najlepsza droga. Czasem odczucia wydawały mi się znane, przypominały te z dzieciństwa. Gdy latem zbiegałam z wydmy ku morzu, a nogi grzęzły w gorącym piasku. Albo gdy po deszczu kładłam się w ciepłej wodzie w zagłębieniu na łące. To samo uczucie nieograniczonej swobody. W Afryce, jak w dzieciństwie, wszystko jest ogromne i intensywne: jeśli upał, to nie do wytrzymania, burze nie mają końca, a deszcz to nie krople, tylko ściana wody. Potężne, fascynujące, przerażające. I przestrzeń! Otwarty horyzont, niekończące się niebo.
Ale przecież Afryka nie istnieje. To, jak pisał Ryszard Kapuściński, „istny ocean, osobna planeta, różnorodny, przebogaty kosmos”[1].
Lubię myśleć o Afryce jak o owocu granatu: w twardej skórce kontynentu skrywają się tysiące różnobarwnych cząsteczek. Nam, Europejczykom, skłonnym do uogólniania, trudno to dostrzec. Wychowani w kulturze zachodniej, która niczym wspólny mianownik spaja nasz kontynent, wszędzie szukamy podobieństw, by w ten sposób łatwiej rozumieć świat. Na Afrykę patrzymy jak na obcą, jednolitą całość. Tymczasem Afryka to tysiące cząstek: kultur, ludów, społeczności o odmiennej historii, tradycjach, mówiących różnymi językami. Te społeczności przez tysiąclecia rozwijały się osobno, czasem spotykały się i przenikały, ale częściej żyły w oddaleniu, przez co zachowywały odrębność.
Podróżowanie po Afryce, to wędrówki przez odmienne światy. Pod jednym wszakże warunkiem: trzeba odrzucić stereotypy, obiegowe opinie, szukać własnych dróg, patrzeć, dotykać, słuchać i próbować samodzielnie zrozumieć każdy z tych światów od nowa. Wielość Afryk jest fascynująca. Podróżnik przybywający tu po raz pierwszy może mieć wrażenie, że dotarł na koniec znanego mu świata. Olga Tokarczuk zamieściła w jednym z tekstów ilustrację z pracy XIX-wiecznego astronoma Camille’a Flammariona. Jest na niej wędrowiec, który wychynął poza granice świata i zafascynowany patrzy na kosmos[2]. Podobnie jest podczas podróży po Afryce.
A może jednak inaczej? Wielu z nas sądzi, że opanowaliśmy świat, że wszystkie miejsca i rzeczy są osiągalne, jeśli tylko wystarczająco się postaramy. Wydaje nam się, że potrafimy kontrolować nasze życie i otoczenie. Afryka szybko to weryfikuje. Łatwo było tu tylko przylecieć. Na miejscu wszystko jest inne, intensywne, gwałtowne. Życie jest równie oczywiste jak śmierć, szczęście równie namacalne jak cierpienie. Radość to dostatek jedzenia, spokojny sen, bezpieczne schronienie. Nieokiełznana przyroda bywa równie piękna, co niszczycielska. Silnie odczuwamy potrzebę bycia z drugim człowiekiem, bo tylko razem możemy próbować się z nią mierzyć. Spotykamy ludzi, którzy różnią się od nas wyglądem, sposobem życia, doświadczeniem. Z czasem dostrzeżemy ze zdziwieniem, że tak samo jak oni boimy się, mamy nadzieję, kochamy, nienawidzimy, jesteśmy wielkoduszni, okrutni. Ale to przyjdzie później, na razie patrzymy szeroko otwartymi oczami na kosmos odmiennych światów. Czujemy zachwyt i strach jednocześnie. Jak dawniej, jak w dzieciństwie, więc może to podróż do początków...
Afryka to prastary ląd. Stanowiła centrum Gondwany, które pozostało na miejscu, gdy inne lądy odrywały się od niej i oddalały. Dzięki temu niezmienna strefa ciepła w Afryce stała się wylęgarnią życia. Tu znaleziono skamieniałe glony sprzed trzech i pół miliarda lat. Podobnymi żywią się dziś flamingi w jeziorze Natron. Tu ma swój początek ewolucyjna droga naszego gatunku, a kody genetyczne ludu San, Pigmejów Biaka czy myśliwych Hadzabe odpowiadają tym najstarszym sprzed 250 tysięcy lat. Stara Afryka ma moc trwania. Może dlatego – mimo kulturowych różnic – intuicyjnie, gdzieś w głębi, po ludzku czujemy z nią jedność. Bo należymy do Afryki, to stąd wyszliśmy...
Uczniowie afrykańskich szkół zwykle noszą mundurki – każda ma je w innym kolorze. Tu pomarańczowe przedszkolaki z Jambiani na Zanzibarze.
ZAĆMIENIE
Północna Kenia
Upał? Żar? Jak nazwać stan, gdy powietrze, które wydycham, jest chłodniejsze niż to, które przed chwilą wciągnęłam do płuc. Gdy wyjście z cienia choćby na moment przygniata do ziemi, a oczy pieką od najmniejszego podmuchu. Nie sposób dotknąć maski samochodu, nie da się zamknąć okien, bo czerwony pył szczelnie wypełnił rowki i uwięził szyby. Pokrył już wszystko: twarze, włosy, ubrania, plecaki. Uwięził myśli.
Kilka godzin temu, o świcie wyruszyliśmy z Loiyangalani i mozolnie posuwamy się na północ. Na dachu wieziemy kanistry z benzyną, baniaki z wodą, zapasowe koła, jedzenie, namioty. Drogę pożegnaliśmy już dawno, teraz na zmianę brniemy przez pola kamieni i głęboki pył. Samuel, nasz kierowca, prowadzi ostrożnie, stara się omijać największe rumowiska. Wjeżdżamy na wzgórza, zsuwamy się do dolin wyschniętych strumieni. Wody ani kropli. Co jakiś czas spotykamy mężczyzn z wielbłądami. Zwierzęta szukają między kamieniami ostatnich źdźbeł, próbują dostać się do resztek liści, których bronią długie kolce krzewów. To kraina ludu Gabra, ciemnoskórych, nieufnych pasterzy. Ich twarze pozostają nieruchome, nawet jeśli na znak powitania unoszą dłoń. Nazwa Gabra pochodzi od arabskiego słowa gabbr oznaczającego wiecznie zieloną pustynną roślinę. Mówią, że potrafi przeżyć bez wody.
Podczas zaćmienia światło słoneczne staje się trupio blade, a potem znika. Robi się bardziej mroczno niż w najciemniejszą noc.
Po kolejnej godzinie dojeżdżamy do miejsca, gdzie kręcą się wielbłądy i stadka kóz. Podchodzą do głębokiego dołu i mocno zapierają się przednimi nogami, by dosięgnąć mazistej, ciemnej brei na dnie. A więc to cel wędrówek. Kilku pasterzy czeka na swoją kolej. Wyciągamy z samochodu butelki z czystą wodą z kranu, które zabraliśmy za namową Samuela. „Przydadzą się w drodze” – powiedział. Mężczyźni biorą je bez słowa i bez zdumienia, może z niedowierzaniem, choć – szczerze mówiąc – nic nie potrafię wyczytać z ich ciemnych, pokrytych pyłem twarzy. Kobiety Gabra to ponoć piękności, których mężowie zazdrośnie strzegą. Spotkam je później, w drodze powrotnej przez pustynię Chalbi. Smukłe, wyniosłe, z oczami wyciętymi w kształt migdałów, o pociągłych twarzach i wąskich nosach, przypominają Somalijki. Noszą się kolorowo, poruszają z wdziękiem, ale ich ruchy są zdecydowane, nie ma w nich krągłej powolności, tak częstej u Afrykanek.
Na wyprawę po bezdrożach północnej Kenii trzeba mieć mocny samochód terenowy i w razie awarii umieć samodzielnie go naprawić.
Próbujemy znaleźć na mapie miejsce, w którym jesteśmy. „Gdzieś za Hurran Hurra, blisko Gajos – mówi Samuel, wskazując jedyne dwa punkty oznaczone nazwami. – Tak czy tak, musimy jechać na północ. Tylko to jest pewne” – dodaje. Ruszamy. Upał tężeje z każdą minutą, obezwładnia. Trwam na granicy snu i jawy. Po jakimś czasie – nie wiem, czy minął kwadrans czy dwie godziny – dostrzegam daleko przed nami ślad drogi, a przy niej coś przypominającego budynek. „To chyba sen” – przelatuje mi przez głowę. Jednak nie: na kompletnym pustkowiu stoi wielka kamienna brama zamknięta szlabanem. Tylko brama, żadnego ogrodzenia. A na niej napis: Karsa Gate. Sibiloi National Park. Nie ma żywego ducha. Ale jest cień i odrobina przewiewu. Staję tam i czuję na gorącej skórze zbawienny, ledwo odczuwalny ruch powietrza. Samuel trąbi i trąbi... W końcu z baraku za bramą wychodzi dwóch zaspanych rangersów. Zdążyli chwycić broń, butów już nie. Oczy mają nieprzytomne, niezdarnie próbują wetknąć w spodnie rozpięte koszule. Wyglądają na zaskoczonych. Nic dziwnego, w księdze wjazdów ostatni wpis ma datę 5 października. Jest środek lutego. Formalności ciągną się w nieskończoność. Starszy z rangersów wertuje paszporty i pieczołowicie wpisuje nasze nazwiska do wielgachnych ksiąg. Młodszy prowadzi nas do czarnego baniaka. Woda jest gorąca, ale i tak schylamy się prawie do ziemi i po kolei wkładamy głowy pod nikły strumyk. Co za ulga. Z wdzięczności wręczamy mu dwie paczki papierosów. Uśmiech od ucha do ucha. Starszy już skończył, wstaje, podaje nam bilety wjazdowe, otwiera szeroko ramiona i uroczyście mówi: „Welcome Sibiloi, the mankind cradle”.
Kolebka ludzkości... Sibiloi to jedyne miejsce na Ziemi, gdzie na tak niewielkim obszarze można prześledzić całą ścieżkę ewolucji człowieka. Dlatego wpisano je na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Od końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku nieustannie pracują tu ekipy paleoantropologów, geologów, archeologów. Zaczęło się od Richarda Leakeya i... burzy. Leakey prowadził wykopaliska w dolinie rzeki Omo na południu Etiopii, niedaleko granicy z Kenią. Podczas lotu z Nairobi gwałtowna burza z piorunami zmusiła jego cessnę do lądowania w pobliżu jeziora Turkana. Okolica zaintrygowała Leakeya, więc zaczął studiować mapy geologiczne. Osady jeziorne i rzeczne przykryte lekkimi wulkanicznymi tufami to idealne miejsce, by szczątki i skamieniałości przetrwały w dobrym stanie. Postanowił przyjrzeć się bliżej północnemu wybrzeżu jeziora Turkana i już pierwszy lotniczy rekonesans upewnił go, że trafił do raju. To niebywałe, ale z helikoptera udało mu się dostrzec skamieniałości i szczątki. Ekspedycje wyruszyły natychmiast, bazę zbudowano w Koobi Fora na północno-wschodnim brzegu Turkana. W okolicy do dziś znajdowane są szczątki hominidów, praprzodków człowieka, liczące od trzech do jednego miliona lat. A także datowane na tysiące lat szczątki homo sapiens, broń, narzędzia i resztki schronień, które opowiadają, jak z myśliwych staliśmy się pasterzami.
Młoda Turkanka w paradnym stroju i makijażu głowy, twarzy i ramion wykonanym ochrą zmieszaną z masłem.
W bazie naukowców w Koobi Fora czaszki, kości i skamieniałości leżą wszędzie, nawet na stołach, przy których się jada.
Jednym z największych odkryć było znalezienie w 1984 roku na zachodnim brzegu jeziora całego szkieletu homo erectus ergaster (afrykański człowiek wyprostowany) sprzed ponad półtora miliona lat. Nazwano go „chłopcem Turkana”. W chwili śmierci miał zaledwie 10–11 lat, wąskie biodra i długie nogi nomady przywykłego do dalekich wędrówek. Wyrósłby na wysokiego, smukłego mężczyznę. Na jego ciele nie ma śladów obrażeń ani walki. Zmarł podczas marszu, upadając twarzą w muł jeziorny, prawdopodobnie z powodu zakażenia. Czy czuł ból? Czy się bał? Czy był wtedy sam?
Jedziemy do Koobi Fora przez suchy, prawie bezlistny busz. Teren jest lekko sfalowany, ziemia spękana, popołudniowe słońce powoli stygnie. Nad jeziorem, na prawie bezdrzewnym, pokrytym wyschniętą trawą brzegu stoją niskie kamienne domki. To baza naukowców, teraz prawie pusta. Wykopaliska i obozy naukowe odbywają się w lipcu i sierpniu, gdy jest najchłodniej. W pomieszczeniach i wokół domów, na stołach i na ziemi piętrzą się skamieniałości o dziwnych kształtach. Potężne czaszki pradawnych słoni i żyraf leżą wzdłuż ścian obok wyszczerzonych złowrogo szczęk prakrokodyli i wielkich skorup prażółwi sprzed miliona lat. Wiele czaszek przypomina ludzkie i pewnie są ludzkie. Spod grubych łuków patrzą na nas okrągłe, zdziwione oczodoły.
Do środka największego budynku zaprasza nas postawny ogorzały mężczyzna. Jack jest paleoantropologiem z Rutgers University w New Jersey i przyjeżdża do Koobi Fora od ponad 40 lat. Chwilę się nam przygląda, a potem delikatnie przesuwa rozłożone kości na bok stołu. „Siadajcie, zrobię wam kawy. Pewnie jechaliście cały dzień” – ni to stwierdza, ni pyta. Kawa jest po amerykańsku słaba i po kenijsku słodka, ale w towarzystwie przodków smakuje jak nigdy. Umawiamy się z Jackiem na wieczorny posiad przy ogniu i zabieramy za rozstawianie namiotów.
Podrównikowa noc zapada bez ostrzeżenia. Nieprzenikniony mrok szczelnie skrywa ziemię. Młody księżyc nie zdoła go rozświetlić. Ani gwiazdy, które po kolei zapalają się w górze. Są ich tysiące. Afrykańskie niebo, rozpięte nad głową niczym ogromna moskitiera, zrobione jest z grubego szkła, w którym ktoś zatopił świecące punkciki. Wystarczy sięgnąć ręką, by dotknąć zimnego blasku. Gdy długo się w nie wpatrywać, rozdzielają się i zanurzają w głąb szklanej tafli. Równie nagle jak noc, rozpoczyna się pieśń nocnych stworzeń. To nie zgrana orkiestra cykad, to chaos i kakofonia. Pohukiwania, szepty, gwizdy, świsty i zawodzenia hipnotyzują. Za godzinę, dwie rozedrą je pojedyncze ryknięcia, skowyty, chichoty. Ale jeszcze nie teraz, łowcy dopiero ruszają na żer.
W nocnym powietrzu jest jeszcze coś... czuję czyjąś obecność. Choć w promieniu dziesiątków kilometrów nikogo nie ma, wiem, że nie jesteśmy tu sami. Żyjący na północy Kenii ludzie Turkana wierzą, że dusze praprzodków wracają do korzeni drzew.
Tuż po wschodzie słońca ruszamy nad jezioro. W wodzie blisko brzegu leżą bez ruchu kilkumetrowe krokodyle. Nad powierzchnię wystają ich poszarpane niczym górska grań grzbiety, nieruchome oczy i nozdrza. Na piasku to tu, to tam widać ślady gniazd z resztkami skorup. Niedawno wykluły się młode. „Nici z kąpieli” – myślę. W oddali, w rozedrganym powietrzu dostrzegam dwie smukłe, ciemne sylwetki. Więc jednak nie jesteśmy tu sami. Wysoki mężczyzna i chłopiec są nadzy, ich mokre ciała lśnią w słońcu. Owijają czymś biodra i znikają w buszu. Kim są, skąd się tu wzięli, w okolicy nie ma przecież żadnych osad. Ani tego, ani następnego dnia nikogo więcej nie spotykamy.
Idziemy wolno brzegiem jeziora, płoszymy flamingi, a potem stado pięknych antylop topi. Zbijają się w grupkę, młode wbiegają do środka. Przez chwilę stoją niezdecydowane, a w końcu w szalonym galopie uciekają, mijając nas blisko, o wiele za blisko. Zaryzykowały, bo w jeziorze pełnym krokodyli młode nie miałyby szans.
Schylam się i podnoszę z piasku coś, co wygląda jak długa szczęka z prawie kompletnym uzębieniem. Jest bardzo ciężka, śliska i zimna jak kamień. Znajduję więcej skarbów: kości, wielkie kręgi, kawałki skał z odciskami ni to łap, ni to roślin. Zabieram je do plecaka i wspinam się na wysoką skarpę porośniętą z rzadka kolczastym buszem. Słońce pali niemiłosiernie, polewam kark odrobiną wody z butelki i nieomal słyszę, jak z sykiem paruje.
Na górze czeka na nas Eli, kustosz Koobi Fora Museum, jak się nam wczoraj przedstawił. Muzeum – niewielki budynek z kamieni – lata temu założył Richard Leakey, by gromadzić tu najważniejsze znaleziska, skamieniałości, by opowiadać naszą historię. Eli otwiera skobel w drzwiach. Staję twarzą w twarz z odtworzoną w glinie podobizną kobiety homo erectus. Obok na ścianie widzę jej szkielet sprzed półtora miliona lat. To niewyobrażalnie dawno. Kobieta jest dużo niższa ode mnie, krępa, ma rozłożyste biodra. Jakiego koloru były jej oczy? Czy miała dzieci? Co jedli? Gdzie spali? Gdy parę dni temu w Loiyangalani długo w noc siedziałam z kobietami Samburu, Rendille i Turkana, zadawałyśmy te same pytania, ciekawe siebie nawzajem. Na środku sali widzę zaimprowizowane ognisko, siedzą przy nim trzy inne gliniane postaci. To w Koobi Fora znaleziono najstarsze ślady ognia sprzed miliona lat. Tu nauczyliśmy się go krzesać, piec mięso upolowanych zwierząt, grzać się przy ogniu, zbierać w jego kręgu. Może to tu nauczyliśmy się tańczyć, śpiewać pieśni i opowiadać historie?
Nie mogę przestać o tym myśleć, gdy wieczorem siedzimy z Jackiem przy ognisku. Niezbyt uważnie słucham jego naukowych wywodów. Wzrok ucieka mi ku płomieniom i ku gwiazdom. Wsłuchuję się w odgłosy afrykańskiej nocy. Takie same jak przed milionem lat.
Gdy kilka lat później, 3 listopada 2013 roku wracamy do Sibiloi, nie jesteśmy sami. Zjechał tu niemal cały świat. Przybyły ekipy telewizyjne, NASA, wysłannicy wielkich uniwersytetów i towarzystw naukowych; wszyscy uzbrojeni w teleskopy, superczułe aparaty i kamery, wielkie anteny satelitarne. Nie wiem, ile dni brnęły po tutejszych bezdrożach wielkie ciężarówki wypełnione aparaturą oraz sprzętem do nagrywania i bezpośredniego przekazu. Setki ludzi przyjechały samochodami, przyleciały samolotami, by zobaczyć to niezwykłe, rzadkie zjawisko: całkowite hybrydowe zaćmienie Słońca. Na lądzie będzie w pełni widoczne tylko tu, „w kolebce ludzkości”.
W maleńkim muzeum Koobi Fora paleoantropolodzy zgromadzili prawdziwe skarby; wędrując po okolicy niemal co krok znajduje się własne.
Naukowcy czekali na nie od lat. Obliczyli współrzędne i czas co do milisekundy. Teraz wszyscy chcą pokazać je światu. Obok pustej zwykle bramy Karsa zaimprowizowane lądowisko jest pełne małych samolotów, nad zatoką Allia rzędami stoją samochody stacji telewizyjnych z ogromnymi antenami. Zaaferowani rangersi wydają setki instrukcji, nakazów i zakazów. Jednych kierują w lewo, innych w prawo. Ekipy sprawdzają w GPS-ach parametry i wykłócają się o lepsze stanowiska. Podniesione głosy, gniewnie uniesione ręce. Tumany pyłu, rwetes, zgiełk i coraz większa nerwowość. To już za trzy godziny, za dwie, a tu nie ma sygnału, połączenie się rwie, ktoś nie dojechał, brakuje kabla...
Na dalekiej północy Kenii czas zatrzymał się w erze kamieni. Po niej, według wierzeń ludu Turkana, nastały era drzew oraz era zwierząt i ludzi.
Rozkładamy namioty obok samochodu tuż nad brzegiem jeziora. Nasze skromne aparaty i okulary ze specjalnej folii czekają w pogotowiu. I nam udziela się to zbiorowe podniecenie. Za to flamingi niewzruszone żerują z czołami zanurzonymi w wodzie. Gdzieś w oddali widać kilka krokodyli pewnie niezadowolonych, że naruszono święty spokój ich południowej drzemki. A tyle się naczytałam o nietypowym zachowaniu zwierząt podczas zaćmienia Słońca. Dla uspokojenia nalewamy sobie po szklaneczce dżinu z tonikiem. Ktoś narzeka, że ciepły. A jaki ma być?
Wpół do drugiej tarcza Księżyca delikatnie zahacza o Słońce. Od razu w ruch idą kamery i aparaty, choć do pełnego zaćmienia jeszcze blisko godzina. Wielkie anteny ślą w kosmos podniecone głosy reporterów, którzy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jednocześnie rozpoczynają transmisje. Wszystkie kamery są wycelowane w stojące wysoko nad jeziorem Słońce, w którym Księżyc wygryza coraz większy kęs. Po kolejnej półgodzinie światło robi się matowe, a powietrze niczym lekko przydymione szkło. Flamingi wyciągają głowy z wody i zaczynają dreptać. Obracają się i wpatrują w coś za naszymi plecami. Oglądamy się i my. Prosto na nas pędzi gigantyczny żółty olbrzym. Sięga od ziemi do samego nieba. Gwałtowny podmuch w jednej chwili podrywa nasz namiot, a ten próbuje odlecieć. W popłochu łapiemy wszystko, co się da, i wskakujemy do samochodu. Widzimy, jak sąsiednie ekipy telewizyjne zwalają z platform ciężarówek sprzęt, chowają kamery, opuszczają wielkie anteny. Chwilę później pył i piasek przelatują przed oknami samochodu z kosmiczną prędkością. Namioty, płachty, kable, plastikowe krzesełka, kartony i dziesiątki przedmiotów, których nie umiem rozpoznać, koziołkują i fruwają w powietrzu. Szyby szczelnie pokrywa piach i już tylko słyszymy, jak coś od czasu do czasu wali w samochód. Robi się gorąco i duszno, próbujemy uchylić okna od zawietrznej, ale piasek natychmiast wdziera się do środka. Trwa to i trwa, aż w końcu burza piaskowa odlatuje równie nagle, jak się pojawiła.
Wyskakujemy z samochodu. Wszędzie pył. Niebo zasłaniają skłębione chmury, jest mroczno. Czy to już zaćmienie, czy tylko chmury? Rozglądamy się zdezorientowani. Wszyscy wokoło wyskakują ze swoich kryjówek, próbują na nowo ustawić aparaty i kamery. I wtedy nagle robi się ciemno. Na kilkanaście sekund zapada noc. Nie wiemy, gdzie jest Słońce. Chwilę później ciemność zaczyna się cofać. Powracające światło jest zimne, trupie, metaliczne. A potem nagle w chmurach, dokładnie tam, gdzie jest Słońce, robi się dziura. Znów widzimy jego tarczę mocno nadgryzioną przez Księżyc, tym razem z drugiej strony. Więc już po wszystkim... gapimy się przez okulary, próbujemy robić zdjęcia...
A miało być płonące niebo wokół czarnej kuli, ogień i mrok. Po raz pierwszy ludzie na całym świecie mieli zobaczyć spektakularne zaćmienie Słońca przypadające w roku największej aktywności słonecznej. Cóż za koincydencja, zachwycali się astronomowie. Wszystko zostało obliczone, zaplanowane, zorganizowane. Uzbrojeni po zęby w najnowocześniejszy sprzęt stawiliśmy się gotowi na wielkie widowisko. Świat wstrzymał oddech... i dostał lekcję pokory. Pokaz potęgi afrykańskiej natury, której nasze wyliczenia i plany są doskonale obojętne. Przygotowała nam całkiem inne widowisko. Byliśmy zdezorientowani i przestraszeni. Tak samo jak nasi praprzodkowie, gdy Słońce nagle gasło za dnia. Zupełnie tak samo...
To z pozoru martwe drzewo znad jeziora Turkana zazieleni się i zakwitnie, gdy tylko nadejdzie deszcz. Może za rok...
PRZYPISY