Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
37 osób interesuje się tą książką
PIĘKNA HISTORIA O LUDZIACH, KTÓRZY NIE CHCĄ ŻYĆ SAMOTNIE I POTRAFIĄ ZNALEŹĆ CIEPŁE UCZUCIE W KAŻDYM WIEKU.
Do gdańskiej kamienicy, wprowadza się nowa rodzina.
Zosia jest zachwycona, ponieważ wraz z rodziną wprowadza się Basia i Kasia, dwie bardzo do siebie podobne siostry, będące mniej więcej w jej wieku. Zosia bardzo szybko zaprzyjaźnia się z nowymi sąsiadami, szczególnie z panem Frankiem, dziadkiem dziewczynek, który potrafi z drewna wyczarowywać istne cuda. Przyglądając się pracy pana Franka, dziewczynka poznaje wiele gdańskich legend przeplatanych opowieściami o Śląsku.
WSPANIAŁA OPOWIEŚĆ O DZIECIĘCEJ PRZYJAŹNI, KTÓRA NIE ZNA PRZESZKÓD
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Dla Zuzi i Poli, dwóch najpiękniej
świecących słoneczek, które nawet w pochmurny dzień
potrafią sprawić, że świat się do mnie uśmiecha.
PROLOG
Kiedyś… Dawno temu…
Nikiszowiec zasypany był śniegiem. Dawno na Śląsku dzień Wigilii nie był tak biały jak w tym roku. Barbara Kowolik kończyła dekorować makówki, które były obowiązkowym wigilijnym daniem, oczywiście po karpiu i grzybowej. W domu nie było ani tradycyjnego barszczu, ani tradycyjnej zupy rybnej gotowanej na głowach ryb, bo Zygfryd nie lubił tych dań, chłopcy też woleli grzybową, więc od lat na ich wigilijnym stole stała ta właśnie zupa obowiązkowo z chlebowymi grzankami. Jak jeszcze żyli dziadkowie ze strony Barbary, to w wigilię tradycyjną potrawą, której nie mogło zabraknąć, była zupa z rybich głów z grzankami.
Zygfryd wychowywał się w domu dziecka na północy Polski i tam standardowo był barszcz z uszkami, którego on z niewiadomych przyczyn nie lubił. Kiedy jednego roku trafił na święta do pewnej rodziny bardzo zmieszanej pochodzeniowo i na wigilię podano zupę owocową z kluseczkami, bardzo się ucieszył. Pierwszy raz jadł coś w rodzaju kompotu z lanymi kluskami na talerzu, ale o dziwo mu smakowało. Nie zdołał jednak przekonać swojej żony do tego dania, Barbara uważała bowiem, że kompot z suszu to kompot, a nie żadna zupa, i tak w drodze kompromisu stanęło na zupie grzybowej prawie rybnej, bo z suszonych grzybów, gotowanej na głowie karpia i z dużą ilością warzyw, za którymi oczywiście chłopcy nie przepadali.
– Franuś, postaw na stole szklanki z kompotem – zawołała Barbara do jednego z synów.
– A Zbychu nie może? – Buńczucznie odezwał się chłopiec.
– Możesz mi powiedzieć, co masz innego do roboty w tej chwili?
– No dobra, pięć?
– Tak, pięć.
– A czemu pięć, jak i tak nikt nigdy do nas na wiliję nie przychodzi?
– Bo taka jest tradycja, puste naczynie dla gościa z drogi, nie pamiętasz, głąbie? – Do kuchni wszedł drugi z synów Barbary.
– Chłopcy, w takim dniu moglibyście sobie odpuścić pyskówki. Zbyszek, sztućce na stół i to migiem, bo zaraz ojciec wróci i siadamy do stołu.
– A choinka? – zapytał młodszy.
– Jeszcze niegotowa? To co wyście, huncwoty, robili przez ten cały czas w pokoju?
– Oj, mamuś, nie nerwujcie się, choinka ubrana jak ta lala – roześmiał się chłopak.
Kowolikowa spojrzała na zegar stojący na komodzie i zamarła. Jej mąż powinien już być w domu co najmniej dwie godziny temu, do knajpy nie poszedł po szychcie, bo w takim dniu nie odważyłby się zamiast do domu iść z kolegami na piwo. Zresztą zapewne każdy z nich spieszył się do rodziny, wszak Wigilia jest tylko raz w roku. Potem Zygfryd miał mieć dwa dni wolnego, akurat na całe święta. Rzadko mu się zdarzało całe Boże Narodzenie spędzić z rodziną, w tym roku jakoś się udało. Wskazówki zegara powoli przesuwały się do przodu, a serce Barbary biło coraz szybciej. Coś było nie tak. Gdyby mąż musiał zostać dłużej w kopalni, wysłałby kogoś z wiadomością. W tym samym momencie, w którym Barbara pomyślała o wiadomości od męża, ktoś głośno załomotał do drzwi.
– Kowolikowa! Kowolikowa, otwórzcie, to ja, Tereska!
Barbara szybkim krokiem podeszła do drzwi i z sercem bijącym jak szalone otworzyła. W korytarzu stała niska kobieta opatulona grubą wełnianą chustą narzuconą na płaszcz, z twarzą czerwoną jak burak.
– Ubierejcie się szybko i biegnijcie do kopalni. Podobno było tąpnięcie i waszego zasypało razem z sześcioma innymi.
– Jezus Maria! – Barbara natychmiast złapała palto. Wybiegając na korytarz, krzyknęła tylko do synów, aby nie ruszali się z domu na krok, i popędziła za sąsiadką w stronę kopalni.
Franek i Zbyszek chwilę stali oniemiali, jeden z widelcami w ręku, a drugi ze szklanką kompotu z suszu, i wpatrywali się w otwarte na oścież drzwi. Pierwszy opamiętał się Franek. Odłożył szklankę na stół i zamknął za matką. Oparł się o drzwi i popatrzył na brata. Zbyszek stał naprzeciwko, a po zarumienionych policzkach wolno spływały mu łzy.
– Franuś, ale tatę wyciągną żywego? – zapytał z nadzieją, spoglądając na brata.
– Pewnie, że wyciągną żywego, nie może być przecież inaczej. – Głos chłopca drżał, serce waliło jak szalone, a nogi nie chciały dłużej podtrzymywać chudego ciała. – Chodź, klękniem przed obrazem Matki Boskiej i pomodlim się za ojca i innych, co z nim razem siedzą w tę Wiliję. – Wyciągnął rękę i mocno chwycił brata za drżącą dłoń, spoconą ze strachu.
Przeszli do pokoju rodziców i uklęknęli przed łóżkiem, nad którym wisiał obraz Maryi z dzieciątkiem Jezus przy piersi. Za nią stał Józef, ale miał tak smutną twarz, że Franek wzdrygnął się na sam widok.
„Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, pan z tobą…” – każdy z chłopców bezgłośnie zaczął szeptać modlitwę, każdy inną i każdy ze łzami płynącymi po policzkach. Sporo się w swoim młodym życiu nasłuchali od kolegów o zasypanych górnikach. W ich rodzinie jeszcze nigdy nikogo nie zasypało, raz jakiś daleki wujek miał wypadek, ale to nie było podczas tąpnięcia, tylko w innych okolicznościach, jakiś wagonik się przewrócił i zmiażdżył wujowi nogi. Chłop został kaleką, ale szybko umarł, nie mógł żyć bez kopalni i babka mówiła, że umarł ze zgryzoty. Cokolwiek to znaczyło.
„Błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławiony owoc…”
– Franuś, a czemu ten Jezusek ma być błogosławiony, skoro w takim dniu pozwolił, żeby nasz ojciec nie przyszedł na wiliję? On swojego dziś ma, a my?
– Zbysiu, mama by się zdenerwowała, jakby słyszała, co pleciesz. Módlmy się do Jezuska, żeby pomógł górnikom, a nie psioczym na Niego, bo On za mały, coby być winnym temu tąpnięciu. Chodź do kuchni, nie wiadomo, kiedy rodzice wrócą, a ja od rana nie miałem w ustach ani okruszka i ssie mnie niemiłosiernie.
Ciepłe dania takie jak zupa, gotowane kartofle i smażona ryba czekały w duchówce, na stole w pokoju stały miska z makówkami, talerz z grzankami i sernik oraz modro kapusta, którą Franek uwielbiał.
– Wrócą? Na pewno? – zapytał Franek. – To może poczekajmy na nich.
– Jak chcesz, to se czekaj, ja jestem głodny jak wilk, a jak ojciec wróci, to po takim tąpnięciu będzie słaby i trzeba będzie mu pomóc się przebrać i umyć. Jak myślisz, mama sama da sobie z tym radę? A my, jak będziemy słabi z głodu, to jej z pewnością nie pomożemy.
– Może masz rację – westchnął Franek i nalał sobie do talerza chochlę zupy. Dosypał grzanek i powoli zaczął jeść, połykając wraz z zupą spływające do gardła łzy.
Zbyszek również nalał dla siebie i tak jak brat jadł, myślami będąc przy ojcu na dole w kopalni. Ani ryby, ani kartofli żaden z chłopców nie odważył się spróbować. Kusiły ich posypane orzechami makówki, ale powstrzymali się od nich. Usiedli na kanapie i Franek cichutko zaczął nucić kolędę. Nauczył jej ich jeszcze dziadek Francik, którego imię chłopiec otrzymał, a który był ojcem Barbary.
– Dzisioj w betlyjce, tam pod Betlejym, cuda som i dziwy, bo prosto z nieba, aby świat zbawić, Gość wielgi tam przibył. Ponboczek w stajni, idź go przigarnij, ci, co tak chcieli, tam przibieżeli, a my zaśpiywomy, piyknie porzykomy i mu coś fajnego domy! Panna Maryjka piastuje w rynkach Ponboczka małego i tak se myśli, niych mu sie prziśni coś fest pobożnego.
– Ponboczek w stajni… – Zbyszek zaczął wtórować bratu, na chwilę zapominając o tym, że są w domu sami, a mama stoi zapewne na mrozie przed kopalnią i modli się do Najświętszej Panienki, a ojciec… Oby nie myślał o śmierci, tylko o nich, o swoich synach, do których musi przecież wrócić cały i zdrowy. – Prziszli pastyrze, łotwarli dźwiyrze, zagrali na lirze, czamu na sianie leżysz, nasz Panie, kaj zogowek z piyrzym? Ponboczek w stajni…[1]
Barbara wróciła do domu po kilku godzinach, zmarznięta na kość, zapłakana. Wydobyli trzech górników, ale wśród nich nie było Zygfryda. Ktoś przyniósł im pod kopalnię termos z gorącą herbatą, ktoś przyniósł w garnku gorącej zupy, wszyscy modlili się i płakali, bo przecież w takim dniu żaden z górników nie może umrzeć. Przecież w domach czekają na nich dzieci, żony, narzeczone, rodzice. Kiedy już nogi zmarznięte nie chciały Barbary utrzymać, postanowiła na chwilę wrócić do domu i się ogrzać. Wiedziała, że chłopcy sobie poradzą, w końcu mieli już po dziesięć lat, więc nie byli maluchami.
W mieszkaniu panowały cisza i chłód. W piecu kuchennym zgasło, a i w pokoju piec ledwo, ledwo był letni. Miała po wieczerzy dołożyć węgla, ale… wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno. Spojrzała na puste talerze na stole i się uśmiechnęła. „Dobrze, że młokosi chociaż po talerzu ciepłej zupy zjedli” – pomyślała. Powiesiła płaszcz i przeszła do pokoju. Chłopcy siedzieli na kanapie i spali, przytuleni do siebie, a na ich policzkach widniały zaschnięte łzy. Barbara przykryła synów pledem, który zrobiła jej jeszcze babcia, i zesztywniałymi od mrozu palcami zabrała się do rozpalania w kuchennym piecu. Po kilku minutach po pomieszczeniach zaczęło się rozchodzić ciepło.
Roztarła dłonie nad paleniskiem i się rozpłakała. Myślała, że tam, pod kopalnią, wypłakała już wszystkie łzy, ale coś w niej jeszcze zostało. Nagle poczuła na plecach przyjemny dotyk i dwie małe rączki oplotły ją w pasie. Po chwili dołączyły kolejne dwie. Wiedziała, że chłopcy się obudzili, chociaż starała się zachowywać najciszej, jak potrafiła. Za oknem jeszcze nawet nie zaczęło świtać, gdy rozdzwoniły się kościelne dzwony. „Ciekawe, ilu ludzi było na pasterce, jak prawie większość mieszkańców Nikiszowca była pod kopalnią” – pomyślała i przytuliła synów.
– Zjemy śniadanie, ja się ogrzeję i wrócę pod kopalnię. Niech tata czuje, że jesteśmy z nim – szepnęła, połykając łzy.
– Możemy iść z tobą? Będzie mu miło, jak zobaczy, że wszyscy po niego przyszliśmy – powiedział Zbyszek.
– Nie! – Barbara odparła stanowczo, może zbyt kategorycznie, ale już było za późno, żeby cofnąć słowo powiedziane takim tonem. Położyła na głowie syna dłoń i pogłaskała go. – Wolałabym, żebyście zostali w domu, bo jakby tak jakimś cudem ojciec wyjechał na powierzchnię, a ja bym go nie zauważyła, to smutno mu będzie, jak nikogo tu nie zastanie. A poza tym ktoś musi pilnować pieca, żeby ojcu było ciepło, jak wróci. – Wiedziała, że nie ma takiej możliwości, aby minęła się z mężem pod kopalnią, bo wszystkich wydobytych zaraz zabierają do szpitala, ale chciała dać synom nadzieję.
[1] „Dziennik Zachodni” z 23 grudnia 2013 roku. Teksty popularnych kolęd na śląską mowę przetłumaczył Marek Szołtysek. Kolęda na melodię Dzisiaj w Betlejem.
ROZDZIAŁ 1
Grudzień w tym roku nie rozpieszczał pogodą. Pod koniec listopada sypnęło śniegiem i na chwilę zrobiło się przyjemnie i biało, ale już początek ostatniego miesiąca okazał się mglisty i deszczowy. Zosia wracała ze szkoły w wyjątkowo ponurym nastroju: nie dość, że wczoraj zapomniała wykonać obrazek na zajęcia SKK[2] ilustrujący ostatnio przeczytaną książkę, to jeszcze prawie całą drogę musiała przejść w mżawce otulającej ją ze wszystkich stron.
– Zośka! Zośka! Zaczekaj! – Usłyszała za sobą znajomy głos przyjaciela z kamienicy stojącej naprzeciwko jej domu.
– Czego się tak wydzierasz, Kuba? Pokręciło cię od tego deszczu czy co?
– Dlaczego miałoby mnie pokręcić od deszczu? – zapytał zadyszanym głosem chłopak, zrównując się z nią na chodniku.
– Bo dziadek Wejn zawsze mówi, jak pada deszcz, że kręci go w… w czymś tam. Nie pamiętam dokładnie.
– Wujek Eryk też tak mówi.
Roześmiali się i żwawo ruszyli w stronę Ogarnej. U wylotu ulicy zauważyli najpierw jeden duży samochód stojący wprost przed ich kamienicami po stronie domu Zosi, a za nim mały niebieski samochodzik. Z dużego auta czterej panowie wnosili do budynku jakieś meble i większe sprzęty, a małe autko stało, jakby przyglądało się wnoszącym. W pewnej chwili z korytarza wybiegła dziewczynka mniej więcej w wieku Zosi i Kuby, w niebieskim płaszczyku z czerwoną czapką na głowie, i podeszła do mniejszego pojazdu. Po kilkunastu sekundach wyszła z niego, niosąc w dłoniach duże pudełko, na którego wieku znajdował się rysunek lalki. Dziewczynka zniknęła w głębi korytarza, by dosłownie po sekundzie pojawić się ponownie i znów podbiec do samochodu, i znów wynieść z niego identyczne pudło z lalką.
– Widziałaś to czy tylko mnie się przed oczami dwoi? – zapytał Kuba, uśmiechając się do przyjaciółki.
– No, niby widziałam, tylko jak ona tak szybko zmieniła płaszczyk i czapkę?
– Jak to zmieniła? Przecież była ubrana tak samo. – Kuba popatrzył w stronę klatki schodowej z nadzieją, że ponownie pojawi się w niej tajemnicza dziewczynka.
– No nie gadaj, że nie zauważyłeś! – fuknęła oburzona Zosia. – Najpierw miała na sobie niebieski płaszczyk i czerwoną czapkę, a drugim razem miała na sobie miętowy płaszczyk i pomarańczową czapkę.
– Zośka, ty masz jakieś omamy w oczach czy co? – Kuba roześmiał się w głos. – Jak można mieć miętowy płaszcz? Głodna jesteś, że ci się lody miętowe przypomniały?
– Wiesz, nie chcę być niemiła, ale wy, mężczyźni, to się w ogóle nie znacie na kolorach. Dla was to tylko białe albo czarne. Moja mama mówi, że Radek też nie rozróżnia kolorów, jesteście chyba dal… dal… dalcośtam.
– O! Jaka znawczyni kolorów się znalazła. – Kuba obrażonym wzrokiem spojrzał na ubranie swojej koleżanki.
– Tak? To powiedz mi, jakiego koloru jest moja czapka – zapytała złośliwie Zosia.
– No jak to jakiego? Różowego. No, może trochę ciemnoróżowego…
– A widzisz? Ona nie jest różowa, tylko malinowa. A moja kurtka jakiego jest koloru?
– No, wiadomo, fioletowa, taki głupi to ja nie jestem – oburzył się Kuba.
– A właśnie, że nie, to kolor fuksjowy, fioletowe to są moje rękawiczki. – Zosia przyłożyła dłonie do klatki piersiowej i zademonstrowała różnice barw. – Teraz już widzisz, jakie to są kolory? Ej, wy, faceci. Naprawiacie samochody, umiecie naprawić światło, a w tak prostej sprawie jak kolory jesteście ciemni jak Afroamerykanin nocą.
Kuba popatrzył na nieznacznie różniące się kolorami rękawiczki i kurtkę przyjaciółki i pokręcił głową.
– Naprawdę to dla was jest takie ważne, czy coś jest jasnoczerwone, czy ciemnoczerwone albo jasno- czy ciemnozielone? Przecież to jest tak mało istotne, że czasami nawet niezauważalne.
– Tak jak płaszczyk i czapka naszej nowej sąsiadki? To jak wytłumaczysz to, że ona się tak szybko przebrała? Przecież sam widziałeś.
– Widziałem tylko dziewczynkę wybiegającą z budynku i wbiegającą do niego, resztę to ty już dowidziałaś, bo mnie to jakoś mało obeszło. Ale fakt, jak ona tak szybko zdążyła odłożyć tamten karton i wybiec po następny, to ciekawa sprawa. A może ktoś stał w korytarzu i odebrał od niej tę lalkę, dlatego tak szybko wybiegła.
– Taaaa. I kazał jej zmienić ubranie, żeby ludzie się dziwili, czy to jakieś czary, czy omamy? – Zosia klepnęła Kubę w ramię i raźno podeszła do dużego samochodu. – Wiesz, oni się chyba wprowadzają na nasze stare mieszkanie, bo ono od dłuższego czasu stało puste.
– Wasze, czyli to, w którym mieszkałaś z mamą, zanim przeprowadziliście się na mieszkanie pana Wejna?
– Dokładnie, bo nie kojarzę, żeby inne mieszkanie w naszej kamienicy było puste, no chyba że na strychu. – Zosia się zamyśliła. – Ale kto chciałby zamieszkać na strychu, i to zimą?
Kuba pożegnał się z przyjaciółką i ruszył w stronę swojego domu, a Zosia powoli zaczęła wspinać się po schodach na drugie piętro. Na półpiętrze między pierwszą a drugą kondygnacją minęło ją dwóch mężczyzn schodzących w dół. Jeden z nich uśmiechnął się do dziewczynki, a drugi groźnie na nią popatrzył.
– Nie kręć się tu w tej chwili, mała, bo przenosimy rzeczy z ciężarówki i nie chciałbym, żebyś nam przeszkadzała.
– Ale ja tutaj mieszkam – oburzyła się Zosia.
– To zmykaj do swojego mieszkania i przez chwilę postaraj się nie wychodzić na klatkę schodową, z pewnością ułatwisz nam zadanie i szybko uwiniemy się z tą przeprowadzką – powiedział ten, który wcześniej się do niej uśmiechnął.
– Dobrze, już zmykam, ale myśli pan, że to tak łatwo z ciężkim plecakiem pełnym książek, butów na zmianę, bidonem po piciu i pojemnikiem po kanapkach szybko biegać po schodach? Wracam ze szkoły i jestem tak samo zmęczona jak panowie, chociaż panowie to zapewne dopiero niedawno zaczęli wnosić te wszystkie rzeczy, a ja musiałam się męczyć w szkole od rana i wcale nie wracam z wakacji pod palmami, tylko po ciężkim dniu szkolnym, więc trochę szacunku proszę dla kobiety zmęczonej.
– Dobrze, już dobrze, zmęczona kobieto. – Mężczyzna, który wcześniej się do niej uśmiechnął, zbiegł już na dół, a na półpiętrze pozostał ten, który miał wcześniej groźną minę. Teraz z trudem opanowywał uśmiech, bo zaimponowała mu ta smarkula odwagą. – Zatem proszę cię, żebyś się chwilowo nie kręciła po korytarzu, a my w podziękowaniu szybko uwiniemy się z wnoszeniem wszystkiego. Zgoda?
– Zgoda. – Zosia uśmiechnęła się i wyjątkowo szybko, jak na bardzo zmęczoną kobietę, wbiegła na piętro. Na chwilę zatrzymała się pod drzwiami swojego byłego mieszkania i pomyślała, że fajnie, że wprowadza się tutaj jakieś dziecko, bo będzie miała kolejne towarzystwo do zabaw.
Weszła do swojego mieszkania i natychmiast podzieliła się z mamą informacją, że będą mieli nowych sąsiadów.
– Wiem, córeczko, już rozmawiałam z tą panią. Przeprowadzili się ze Śląska, ale nie wiadomo, jak długo tu pomieszkają, bo ta pani szuka większego lokum. Sama wiesz, że trzy maleńkie pokoiki może dla nas dwóch były wystarczające, ale dla cztero-, a może i pięcioosobowej rodziny to trochę mało. Ale nie martwmy się za kogoś, chodź na obiad, Majeczka już nie może się ciebie doczekać.
– Osia! Osia! – W tym samym momencie z kuchni dobiegł wesoły głos siostry Zosi, która, chociaż miała dopiero dwa latka, to już sporo słów potrafiła powtórzyć, po swojemu oczywiście.
Zosia wbiegła do kuchni i cmoknęła siostrzyczkę w policzek, a mała zaczęła klaskać w rączki i wołać po swojemu jej imię.
– Idę do łazienki umyć ręce przed obiadem – powiedziała Zosia do siedzącej w wysokim dziecięcym foteliku małej i pokazała jej, co ma zamiar zrobić.
Maja natychmiast powtórzyła za siostrą i zaczęła śmiesznie pocierać rączkami. Zanim jednak Zosia weszła do łazienki, wesoło potarmosiła mięciutkie futerko swojego ukochanego psa, który chyba najbardziej ze wszystkich domowników cieszył się z powrotu swojej pani do domu.
Kiedy Zosia wróciła z łazienki, mama wskazała jej na okno, za którym właśnie zaczęły sypać z nieba duże białe płatki śniegu. Spadając na parapet, natychmiast topniały, ale i tak widok spływających z nieba gwiazdek rozczulił dziewczynkę.
– Fajnie by było, żeby wreszcie przyszła prawdziwa zima, tak bardzo chciałabym pójść z wami na sanki. W tym roku to i Majka może ze mną już zjeżdżać, prawda, mamo?
– No, zjeżdżać z górki to chyba jeszcze nie. Myślę, że jest za mała i mogłaby się bać, ale pojechać z tobą na saneczkach już by mogła, pod warunkiem że będziesz ją mocno trzymała – roześmiała się Izabela Górecka.
– Oj, mamuś, wiesz, że nie pozwoliłabym jej spaść z sanek, chociaż to też fajna zabawa. Pamiętasz, jak w zeszłym roku Radek pojechał ze mną na górki i jak oboje żeśmy spadali z tych sanek?
– O, pamiętam, nie mogłam potem dosuszyć waszych kurtek i spodni. – Izabela śmiała się w głos, a obie córki jej w tym wtórowały.
Mała Maja między wybuchami śmiechu wpychała sobie rączkami do ust makaron, który miała na talerzu, a Zosia z apetytem zajadała ulubioną pomidorówkę.
– A co tu tak wesoło? – W kuchni nagle powiało chłodem, a następnie w drzwiach pokazał się wysoki, przystojny młody mężczyzna. Radek podszedł najpierw do żony, przytulił ją i cmoknął w policzek, by następnie obdarzyć całusami każdą z siedzących przy stole dziewczynek. Na końcu uklęknął na podłodze i czule pogłaskał psa. – Czyżby radość z nowego sąsiedztwa?
– To już wiesz, że będziemy mieli nowych sąsiadów? – zapytała Zosia.
– No, trudno się nie domyślić, skoro przed domem stoi ciężarówka przystosowana do przeprowadzek, a kilku osiłków wnosi meble do mieszkania pod nami.
– Dlaczego tak nieładnie powiedziałeś o tych miłych panach? – obruszyła się Zosia.
– Nieładnie, czyli jak? – Radek zaskoczony oskarżeniem córki popatrzył na nią z konsternacją.
– Powiedziałeś o nich osiołki, a osioł to raczej leniwe zwierzę i nie chciałoby mu się wchodzić na piętro i wnosić czyichś rzeczy.
– Zosiu, Radek nie nazwał ich osiołkami, tylko powiedział, że kilku osiłków wnosi meble, a osiłek to zupełnie coś innego niż osiołek. Nie znasz tego słowa? – Izabela stanęła w obronie męża. – Osiłek to ktoś dobrze zbudowany i silny i to właśnie miał Radek na myśli.
– A, zatem przepraszam, źle usłyszałam. Pewnie, że wiem, co to osiłek, bo często w bajkach występuje to słowo. Ale co by nie znaczyło, ja się cieszę, że będę miała koleżankę, bo wiecie, że pod nami zamieszka dziewczynka taka prawie jak ja? Jak myślicie, polubimy się?
– Nie polubić ciebie to byłoby coś niespotykanego, Zosiu – roześmiał się Radek.
[2] SKK – Szkolny Klub Książki.
ROZDZIAŁ 2
Dzień przywitał gdańszczan piękną białą szatą, po wczorajszym deszczu nie było śladu, co Zosię bardzo ucieszyło, bo pogoda z poprzedniego dnia z całą pewnością nie należała do jej ulubionych. A tu? Może będzie szansa na sanki. Teraz, kiedy mama wyszła za mąż za Radka, wnuka dziadka Wejna (o tak, starszy sąsiad z trzeciego piętra, który zakolegował się z babcią Krysią z parteru i „dla oszczędności” z nią zamieszkał, awansował z pana Wejna na dziadka Wejna), Zosia nareszcie miała prawdziwą rodzinę. Kiedy była sama z mamą, większość czasu albo spędzała samiuteńka jak palec, albo z babcią Krysią, ale kiedy pan Wejn wszedł jej w paradę, nie mogła już tak często zachodzić do sąsiadki z parteru, bo ona była bardziej zainteresowana kolegowaniem się z panem Wejnem niż z małą dziewczynką. Fajnie, że pan Wejn miał wnuka i że ten wnuk zakochał się w mamie Zosi, bo jak to się wszystko skleiło do kupy, to powstała jedna wielka rodzina.
Zosia włożyła do tornistra pudełeczko ze śniadaniem i dokładnie go zamknęła. Jeszcze tylko buty, czapka, szalik, kurtka, buziaki dla mamy i małej Majeczki i była gotowa do wyjścia. Dzisiaj zapowiadał się fajny dzień. Pani Ania obiecała przeczytać im kilka legend śląskich, ponieważ za kilka dni wypadało święto górników. Zosia wprawdzie nie znała żadnego górnika, ale liczyła na to, że nauczycielka im o nich opowie.
Dzień minął całkiem szybko, śniegu na dworze jeszcze przybyło, więc dzieci wybiegając ze szkoły były w całkiem radosnych humorach, co i Zosi się udzieliło. W drodze powrotnej do domu poślizgała się trochę z koleżankami na boisku szkolnym, ale żeby nie zdenerwować mamy, nie spędziła tam zbyt wiele czasu, tym bardziej że chłopcy zaczęli przygotowywać się do wojny śnieżnej, a to niezbyt się dziewczynce podobało.
Weszła do klatki biała jak bałwan, bo znów sypnęło śniegiem, otrzepała się i ruszyła na górę. Początkowo najpierw chciała zajść do babci Krysi i dziadka Wejna, ale nagle poczuła głód, a na korytarzu zapachniało obiadem, dlatego postanowiła, że odwiedzi seniorów później, jak już upora się z lekcjami. Gdy mijała drzwi lokalu, w którym kiedyś mieszkała tylko z mamą, na chwilę zatrzymała się i bezmyślnie, właściwie automatycznie nacisnęła dzwonek. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, ale kiedy dziewczynka ponownie chciała zadzwonić, usłyszała coś w rodzaju szurania. Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich starszy mężczyzna, trochę przypominający pana Eryka z kamienicy naprzeciwko.
– Słucham – zagrzmiał tubalnym głosem. – Baśki i Kaśki nie ma, przyjdź później.
Zosia nie bardzo wiedziała, kim są Baśka i Kaśka i dlaczego ma przyjść później, więc nie czekając, aż starszy pan zamknie jej drzwi przed nosem, dygnęła jak grzeczna dziewczynka i śmiało odezwała się do nowego sąsiada:
– Dzień dobry, nazywam się Zosia Górecka i mieszkam piętro wyżej. Chciałam się tylko przywitać i poznać nowych sąsiadów, bo ja kiedyś mieszkałam w tym mieszkaniu, co pan teraz, ale kiedy Radek zakochał się w mojej mamie, a pan Wejn, który teraz jest moim dziadkiem Wejnem, zakolegował się z babcią Krysią, co mieszka pod pana mieszkaniem, to ja z mamą przeprowadziłyśmy się na mieszkanie pana Wejna, bo on się przeprowadził do babci Krysi…
– Halo, halo, panienko! – zawołał starszy pan i zrobił bardzo groźną minę. – Zacięła ci się płyta czy udajesz karabin maszynowy? Bo ja niczego nie zrozumiałem z tego, co przed chwilą powiedziałaś, oprócz tego, że nazywasz się Górnicka.
– Górecka, proszę pana, Zosia Górecka. A dziadek Wejn też czasami mówi, że gadam, jakby strzelał karabin maszynowy. Ale niech się pan nie martwi, przyzwyczai się pan. – Dziewczynka uśmiechnęła się przymilnie i ponownie dygnęła.
– Nie wiem, czy chcę jeszcze raz słuchać tego, co masz do powiedzenia, ale dziękuję, że przyszłaś się przywitać. – Starszy pan trochę spuścił z tonu i się uśmiechnął. – A teraz zmykaj do domu, bo…
– Tato, co się tutaj dzieje? – Najpierw trzasnęły drzwi wejściowe do budynku, a po chwili na schodach pokazała się wysoka ładna pani z dwoma siatkami, a za nią… dwie identyczne dziewczynki. Jedna była w niebieskim płaszczyku i czerwonej czapce, a druga w zielonkawym płaszczyku i pomarańczowej czapce.
Zosia nie wiedziała, czy dwoi jej się w oczach, czy starszy pan tak ją wystraszył, że widzi podwójnie i to w różnych kolorach.
– Ta dziołszka, no… podobno tu mieszko, ino… wyżyj, i przyszła się przywitać. – Starszy pan zaczął mówić jakimś dziwnym językiem, który Zosia wprawdzie trochę rozumiała, ale nie rozumiała, dlaczego przy tej ładnej pani nagle zaczął się jąkać. – Jo myśloł, że ona przyszła do Baśki i Kaśki.
Zosię chyba pierwszy raz od dawna zamurowało, spoglądała raz na jedną, raz na drugą dziewczynkę, nie mogąc oderwać od nich oczu.
– Bardzo nam miło, jak masz na imię? – zapytała pani, wyciągając w stronę Zosi zadbaną dłoń z pomalowanymi na ładny czerwony kolor paznokciami. – Ja jestem Regina Kowolik, a to są moje córki: Basia i Kasia. Naszego dziadka Franka już poznałaś.
– Dzień dobry. – Zosia ponownie dygnęła, tak jak uczyła ją babcia Krysia. – Jestem Zosia Górecka, mieszkam piętro wyżej, chciałam się tylko przywitać i poznać nowych sąsiadów, bo ja kiedyś mieszkałam w tym mieszkaniu co pan i pani, i te dziewczynki teraz, ale kiedy Radek zakochał się w mojej mamie, a pan Wejn…
– Niy, niy niy! – zawołał pan Franciszek. – Już drugi roz tega nie byda słuchoł.
– Tato, prosiłam tatę tyle razy, żeby mówił po polsku, nie jesteśmy już w Katowicach. – Ładna pani była wyraźnie zdenerwowana. – Jeżeli tato będzie mówił po śląsku, to najpierw zrazi do nas sąsiadów, a potem… a co ja tam będę się wysilała. Proszę, aby tato mówił czystą polszczyzną, przynajmniej póki mieszkamy w Gdańsku.
– Dobrze, już dobrze, ale niech ona nie opowiada znów tej całej historii swojej rodziny. Ja idę do domu, a wy sobie poklachajcie, jak wam tu dobrze na korytarzu. Ups, przepraszam, porozmawiajcie sobie. – Starszy pan odwrócił się na pięcie i zniknął w głębi mieszkania.
– Cześć, jestem Basia.
– Cześć, jestem Kasia.
Dziewczynki podeszły do Zosi i każda po kolei się przywitała.
– Zosiu, jeżeli możesz, to wpadnij do nas później, bo wracamy z zakupów i strasznie zmarzłyśmy, chciałyśmy się trochę ogrzać i zjeść coś ciepłego, a na ciebie pewnie rodzice też czekają w domu z obiadem. – Regina minęła stojące przed drzwiami dziewczynki i weszła do mieszkania.
– O tak, przepraszam. Chciałam się tylko przywitać. – Zosia poczuła, jak się rumieni. – Czy będę mogła później przyjść, żeby pobawić się z… wami? – zwróciła się bezpośrednio do swoich nowych sąsiadek, ale wzrok i słowa skierowała głównie do ich mamy.
– Oczywiście, kochana, wpadaj, kiedy tylko będziesz miała ochotę, a teraz ja przepraszam, ale musimy się rozpakować – powiedziała mama Basi i Kasi.
Zosia powoli zaczęła wchodzić na swoje piętro, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczyła. Jej nowe sąsiadki były do siebie podobne jak dwie krople wody. W czapkach to może jeszcze jakoś by je odróżniła, ale kiedy zdjęły okrycia głów i stanęły naprzeciwko niej w jednakowo uczesanych, czerwonych jak marchewka warkoczach, zwątpiła, która jest którą. Do tej pory Zosia nie miała okazji spotkać dwóch tak identycznych osób i nie mogła wyjść z podziwu nad ich podobieństwem.
W domu przywitała ją kompletna cisza. Dziewczynka domyśliła się, że jej młodsza siostra ma drzemkę, bo jak Majka zasypiała, mama nawet wyciszała swój telefon, twierdząc, że mała śpi jak zając. Kiedyś Zosia próbowała na filmiku przyrodniczym podpatrzeć, jak śpią małe zajączki, ale nijakiego podobieństwa do swojej siostry w tym nie zauważyła.
Weszła do przedpokoju i przywitała się najpierw ze ukochanym psem, który gdy tylko usłyszał dobiegający z korytarza głos swojej pani, skomlał pod drzwiami. Wprawił tym Izabelę Górecką w szał, bo bała się, że tym skomleniem obudzi jej małą córeczkę. Następnie Zosia przeszła do kuchni przywitać się z mamą.
– Wiesz, spotkałam dzisiaj naszych nowych sąsiadów – zaczęła, podchodząc do stojącej przy kuchence Izabeli. – A właściwie to spotkałam tę panią i jej dziewczynki, bo do tego pana sama zadzwoniłam.
– Zadzwoniłaś do obcych ludzi? Zosiu, jak tak można! – oburzyła się Izabela.
– Chciałam się przedstawić, w końcu będziemy sąsiadami, więc wypadało się chyba przywitać.
– Ale tak nie można. Co innego przypadkowe spotkanie na klatce schodowej, a co innego wchodzenie ludziom w życie z butami.
– Po pierwsze nawet nie weszłam do mieszkania, a po drugie co? Miałam zdjąć buty w korytarzu, jak nawet nie wiedziałam, czy mnie wpuszczą? A poza tym ja zawsze ściągam buty, jak do kogoś wchodzę, nie zauważyłaś, mamusiu?
– No dobrze, mniejsza o to, ale na przyszłość wolałabym, żebyś sama nie chodziła po sąsiadach, bo ktoś może sobie nie życzyć twojego towarzystwa. – Izabela złagodniała i uśmiechnęła się do córki. – I co, mili państwo?
– Mili, ten pan dziadek początkowo był dla mnie trochę niemiły, zdenerwował się, jak mu powiedziałam, że kiedyś mieszkałam w tym samym mieszkaniu…
– Jak znam ciebie, to przy okazji opowiedziałaś mu całą historię naszej rodziny – roześmiała się mama Zosi. – Zapewne jak zwykle mówiłaś tak szybko, że cię nie zrozumiał, dlatego się trochę zdenerwował, wiesz przecież, że do starszych ludzi powinno się mówić powoli i wyraźnie.
– No tak, powiedział coś o popsutej płycie i karabinie, ale potem przyszła taka ładna pani, trochę podobna do ciebie, ale miała ładnie pomalowane paznokcie, a razem z nią przyszły Basia i Kasia, to znaczy jej córeczki, które są klonami.
– Czym są? – roześmiał się wchodzący do kuchni Radek.
– To przecież mówię wyraźnie, że są klonami – zdenerwowała się Zosia. – Czy do ciebie też muszę mówić wolno i wyraźnie? Bo chyba tak właśnie powiedziałam. A może powinnam powiedzieć, że Basia i Kasia są sobowtórkami?
– Nie, kochanie. Myślę, że powinnaś powiedzieć, że są bliźniaczkami. – Izabela pogładziła córkę po głowie. – Kiedy dwie osoby są do siebie bardzo podobne, to mówimy, że to bliźniacy lub bliźniaczki. Domyślam się, że twoje nowe koleżanki są bliźniaczkami. Widziałam je przez okno i faktycznie można mieć problem z ich odróżnieniem. Ale myślę, że ty wkrótce nie będziesz miała z tym kłopotu, bo jesteś bystrą dziewczynką.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Ewa Formella, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Michał Grosicki
Redakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa
Korekta: Anna Walczak | Od Słowa do Słowa
Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-862-0
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe