Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wolne Miasto Gdańsk, lata 1937–1938. Stefania i Heinrich zakochują się w sobie, jednak niewinna miłość tych dwojga musi niestety pozostać tajemnicą. Stefania jest córką Polaka i Żydówki, a Heinrich Niemcem, synem wpływowego w mieście człowieka. Młodych rozdziela zbliżająca się wielkimi krokami wojna. Ostatnie spotkanie zakochanych owocuje ciążą, o której Heinrich nic nie wie.
Ostatni świadkowie tamtych lat często ze łzami w oczach wspominają zarówno dobre, jak i złe chwile, których doświadczyli podczas wojny. Listy do Duszki powstały na podstawie wspomnień kobiety, która w tych mrocznych czasach doświadczyła miłości, ale też bólu i cierpienia..
*******
Miłość, która jest zawsze niewinna. Powikłane ludzkie losy, trudna i burzliwa historia. Współczesność przeplatająca się z przeszłością, ponieważ nic się nie dzieje bez przyczyny. Wzruszająca opowieść, tym bardziej że… prawdziwa. Gdy ją już poznamy, pozostanie z nami na zawsze. Polecam.
Anna Klejzerowicz, pisarka
Niezwykle poruszająca historia. Opowieść o trudnej przeszłości i wojnie, o miłości i niespełnionych nadziejach. Koniecznie trzeba przeczytać! Gorąco polecam.
Anna Sakowicz, pisarka
Opowieść o niemożliwej wojennej miłości. Autorka sprawnie łączy plany czasowe, powoli odkrywając przed czytelnikiem kolejne akty tej smutnej historii, która swój początek ma w przededniu wojny. Polecam.
Agnieszka Kalus, czytambolubie.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Copyright © Ewa Formella
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Projekt okładki
Iza Szewczyk
Skład i łamanie
Maciej Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2018
eISBN 978-83-7674-774-3
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
tel./faks 61 868 25 37
www.replika.eu
Dla moich cudownych podopiecznych, fantastycznych kobiet: Wandzi, Krysi, Steni i Danusi, które swoje najlepsze lata spędziły w najgorszym dla życia młodej kobiety okresie.
To one otworzyły przede mną swoje szkatułki wspomnień, dzieląc się swoją przeszłością podczas długich godzin naszych rozmów.
Kilka słów od autorki
Ta historia powstała na podstawie wspomnień, chociaż przyznam szczerze, że sama nie wiem, ile w niej jest prawdy, a ile fantazji. Opowiedziała mi ją pewna gdańszczanka, jedna z moich podopiecznych.
W swojej pracy często słucham wspomnień dotyczących wojny, moi podopieczni opowiadają mi swoje historie, często ze łzami w oczach, ale zauważyłam, że częściej pamiętają te dobre chwile, tak jakby te złe wyparli z pamięci.
Ponieważ ta historia bardzo mnie wzruszyła, postanowiłam ją opisać, głównie dlatego, aby pokazać, że nie wszyscy Niemcy byli złymi ludźmi, nie wszyscy uważali, że Żydów należy zlikwidować. Nawet w obozach koncentracyjnych zdarzali się Niemcy, którzy pomagali więźniom. Pamiętajmy o tym i nie karmmy się nienawiścią.
Osoba, która opowiedziała mi tę historię, już niestety nie żyje, a rodzina opisana w książce nie zgodziła się na użycie ich nazwiska. Musiałam zatem zmienić wszystkie imiona i nazwiska, a także nazwę niemieckiego miasta. Prawdziwy jest jednak Gdańsk i losy dziewczyny, mojej Stefanii.
Gdańsk. Wiosna, rok 1939.
Niebo nad Gdańskiem najpierw rozświetliła błyskawica, a dwie sekundy po niej miastem wstrząsnął potężny grzmot. W wielu domach ludzie przytulali się do siebie, jedni modląc się żarliwie, inni płacząc, a jeszcze inni kuląc ze strachu. Burza trwała już od kilkunastu minut, zalewając ulice wodospadem deszczu, rozświetlając błyskawicami i strasząc grzmotami. Doktor Becker siedział w swoim ulubionym fotelu i pozornie spokojnie pykając fajkę, starał się skupić na trzymanej na kolanach lekturze. Jego żona, Eleonore, głośno odmawiała modlitwę, mocno ściskając w dłoniach figurkę jakiegoś polskiego świętego. Sąsiadki Polki często mówiły, że ICH święci zawsze nad nimi czuwają. Tym razem sama postanowiła zawierzyć tym, którzy są jej obcy. Szyby okienne przypominały rwące potoki. Hałas deszczu, wyjącego wiatru i gromów zagłuszał wszystko. W pewnym momencie doktor Becker odłożył książkę na mały okrągły stoliczek i zaczął nasłuchiwać. Wydawało mu się, że oprócz odgłosów burzy słyszy pukanie i… czyjś płacz. Zerwał się z fotela i podbiegł do drzwi. Tak, teraz już wyraźnie dochodził do niego odgłos uderzania dłonią w drewno i wołanie o pomoc. Otworzył drzwi i zamarł. Na klatce schodowej stał około dziesięcioletni chłopiec. Mokry od deszczu, tkwił w kałuży wody, spływającej z o kilka numerów za dużego płaszcza i z włosów, które mokrymi kosmykami opadały na zapłakaną twarz.
– Hilfe… pomocy… Herr Doktor… Steffi… Kind… kommt… krew, Blut… dużo Blut! – Chłopiec złapał doktora za rękę i pociągnął w stronę schodów.
– Spokojnie, chłopcze, uspokój się i powiedz dokładnie, o co chodzi. Czy ktoś umiera? Zdarzył się jakiś wypadek? – Słowa niemieckiego doktora, wypowiedziane czystą polszczyzną, spokojnym i opanowanym głosem, w pierwszej chwili zaskoczyły chłopca. – Jak masz na imię i kto to jest Steffi?
– Moja siostra, ona… ona dziecko… ona umiera. Jest dużo krwi. Błagam, niech pan doktor pomoże. Ona nie może umrzeć! – Chłopiec rozszlochał się i klęknąwszy, zaczął całować doktora po rękach.
– Wstań natychmiast! Idę po moją torbę lekarską i zaraz zaprowadzisz mnie do twojej siostry. – Doktor Becker szybkim krokiem przeszedł do jednego z pokojów i w pośpiechu złapał swoją skórzaną torbę. Następnie narzucił na siebie kapotę przeciwdeszczową i wychodząc z mieszkania, krzyknął do żony, że idzie do pacjentki.
– Ale Gottlieb… co się stało? – Przerażona kobieta stanęła w drzwiach pokoju i z lękiem spojrzała na małego, zapłakanego chłopca.
– Nie wiem, Eleonore. Ten mały mówi trochę bez ładu i składu, że umiera jakieś dziecko, że jest pełno krwi. Musi być bardzo źle, skoro wysłano takiego młokosa po mnie w taką pogodę. – Doktor rozmawiał z żoną w języku niemieckim, chłopiec, drżąc na ciele, przestępował niecierpliwie z nogi na nogę, niewiele rozumiejąc z dialogu doktorostwa.
Wybiegli z kamienicy; chłopiec, nie zważając na rwące deszczowe potoki, powstałe z lejącego się z nieba deszczu, szybkim krokiem przebiegł na drugą stronę ulicy, ufając, że doktor biegnie za nim. Kiedy weszli do starej gdańskiej kamienicy, z mieszkania na piętrze dobiegł ich rozdzierający krzyk.
– To Stefania! Szybko! – zawołał chłopiec i przeskakując po dwa stopnie, zaczął wbiegać na piętro. Z impetem otworzył drzwi do jednego z mieszkań i pociągnął doktora za rękę.
W niewielkim pokoju, na żelaznym łóżku, leżała młoda dziewczyna. Jej piękną, zapłakaną twarz szpecił grymas bólu. Zaciskając palce na obrzeżach przykrycia, ciężko oddychała. Prześcieradło, poplamione krwią, zwisało z łóżka. Doktor podszedł do dziewczyny i nachylił się nad jej przerażoną bólem i strachem twarzą. Odsłonił nakrycie i spojrzał na dość pokaźnych rozmiarów brzuch.
– Kiedy zaczęły się bóle?
Dziewczyna popatrzyła na niego, jakby nie zrozumiała, o co pyta.
– Kiedy zaczęły się bóle? – powtórzył, delikatnie odsuwając z twarzy chorej mokry od potu kosmyk czarnych włosów, który opadł na oko. – Pomogę ci, ale musisz ze mną współpracować, poród to nie jest trudna sprawa. Wiem, to boli, ale jak zadbamy wspólnie o to, aby twoje maleństwo zobaczyło świat, to nam się uda.
Dziewczyna się rozszlochała. Po chwili zacisnęła zęby, złapała doktora za rękę i mocno ścisnęła. Doktor Becker zerknął na wiszący na ścianie stary zegar, który w tym momencie zaczął głośno wybijać godzinę. Ból przeszedł i Stefania znów zaczęła oddychać spokojniej.
– Proszę zagotować wody i przynieść mi spirytusu albo… bimbru! – Krzyknął do stojącego pod ścianą mężczyzny w średnim wieku. – To pana córka? – Mężczyzna kiwnął głową. – Jak dawno zaczęły się bóle?
– Około południa. – Zza pleców doktora dobiegł cichy kobiecy głos.
Becker odwrócił się i spojrzał na drobną ciemnowłosą kobietę, która z pewnością była matką dziewczyny, bo podobieństwo było uderzające.
– Około południa?! – zawołał – To dlaczego dopiero teraz posłaliście po mnie? Przecież to już ponad pięć godzin!
Kobieta skuliła się, wystraszona podniesionym głosem Niemca, ale w tej samej chwili dziewczyna krzyknęła i ponownie ścisnęła dłoń doktora.
– Proszę wyjść z pokoju! Wszyscy! A pan… – Becker zwrócił się do ojca dziewczyny – niech wreszcie przyniesie mi tę wodę i spirytus.
Chłopiec, który do tej pory się nie odzywał, podbiegł do lekarza i ze łzami w oczach zapytał:
– Pomoże jej pan, prawda? Nie da jej umrzeć i temu dziecku, co Bozia jej dała, też nie?
– Bozia dała… – Becker uśmiechnął się i pogłaskał chłopca po głowie. – Zrobię, co w mojej mocy, a ty idź teraz do kuchni i pomóż ojcu przygotować czyste prześcieradła i wodę, i… módl się.
Chłopiec skinął głową, nachylił się nad doktorem i pocałował jego dłoń.
Walka o dziecko trwała następną godzinę. Najpierw, aby wydostało się z łona matki, a potem, aby zaczęło oddychać. Polski Bóg widocznie miał co do niego swoje plany. Dziewczyna, wyczerpana porodem, przy ostatnim bólu straciła przytomność. Trzeba było rozważyć, czy ratować ją, czy dziecko, które bez wątpienia nie miało być kolejnym mieszkańcem Wolnego Miasta Gdańska. Maleńka dziewczynka była sina, słaba i nawet nie zakwiliła, gdy już wreszcie szczęśliwie wydostała się na świat. Doktor Becker zapakował łożysko w starą gazetę. Potem zawinął dziecko w czyste białe prześcieradło, opatulił własnym płaszczem i wybiegł z mieszkania Polaków, wcześniej dając młodej matce zastrzyk.
– Dziewczyna będzie teraz spała, zajrzę do niej za jakiś czas – poinformował spokojnym, pozbawionym emocji głosem. W strugach deszczu, nie bacząc na to, że w ciągu sekundy przemoczy się do suchej nitki, przebiegł na drugą stronę ulicy, do swojej kamienicy. W domu podał dziecko zaskoczonej żonie i natychmiast zaczął pakować do jednej z waliz najpotrzebniejsze rzeczy.
– Gottlieb, co się dzieje? Co to za dziecko? – Oszołomiona kobieta spoglądała to na męża, to znów na maleńką twarzyczkę niemowlęcia. – Czy my gdzieś wyjeżdżamy? W taką pogodę?
– Tak, zawiozę cię, Eleonore, do Schmidtów. Ich córka kilka dni temu urodziła martwe dziecko, ma jeszcze pokarm, więc uratuje to maleństwo.
– Ale dlaczego? Nic nie rozumiem! A jego matka?
– Jej. To dziewczynka. Nie może zostać ze swoją matką, bo… Później ci to wytłumaczę. Ubieraj się, szybko. Daj mi dziecko i schodź na dół. Idę już do auta.
Becker wybiegł z kamienicy, nie zważając na grzmoty, które słychać już było daleko poza Gdańskiem. Skierował się do swojego nowiutkiego czarnego opla P4. Delikatnie ułożył zawiniątko z dzieckiem na siedzeniu i spokojnie zaczekał na przyjście żony. Deszcz z ulewy zmienił się w padający jednostajnie drobnymi kroplami kapuśniaczek. Wiatr również zaczął się uspokajać. Burza, która jeszcze kilka godzin wcześniej szalała nad Gdańskiem, przeszła w stronę Gotenhafen.
1. Gdańsk. Zima, rok 2014.
Joanna wolnym krokiem zbliżała się do budynku, w którym pracowała od kilkunastu lat. W powietrzu czuć już było wiosnę, chociaż do tej kalendarzowej zostało jeszcze około trzech tygodni. Słoneczny poranek nie zwiastował niczego złego, ale jakiś dziwny lęk nie odstępował jej od momentu, kiedy budzik wyrwał ją z głębokiego snu. Ciężka noc i koszmary, które nawiedziły ją w snach, spowodowały, że czuła irracjonalny niepokój. Budziła się w nocy kilkakrotnie i dopiero nad ranem zapadła w zasłużony sen.
Weszła do budynku, minęła recepcję i skierowała się w stronę pokoju, w którym od lat pracowała przy tym samym biurku. Zdjęła płaszcz, zmieniła zimowe buty na lekkie baleriny i poszła do pokoju socjalnego zaparzyć kawę.
– Szefowa o ciebie pytała – usłyszała znudzony głos koleżanki.
– Zaraz do niej zajrzę, a co ona taka niecierpliwa, przecież nie ma jeszcze ósmej.
– Nie wiem, ale dziwnie się zachowywała. – Koleżanka wzięła swój kubek z kawą i wyszła.
Chwilę później Joanna dołączyła do pozostałych pracownic. Zegar ścienny wskazywał godzinę 7.58. Chyba nie ma się do czego przyczepić? Mam nadzieję, że to nic ważnego – pomyślała i odstawiwszy kubek z kawą na biurko, poszła do biura szefowej.
– Dzień dobry, podobno szukała mnie pani. – Weszła, uśmiechając się do swojej zwierzchniczki. Od razu zauważyła, że tamta nie odwzajemniła uśmiechu. – Czy coś się stało, pani Krystyno?
– Tak. Przykro mi, Joasiu, ale mam dla ciebie niezbyt miłą wiadomość. – Kierowniczka przesunęła w jej stronę jakieś pismo.
– Co to jest? – Joanna poczuła ucisk w brzuchu i napływające do oczu łzy. Drżącą ręką sięgnęła po papier i poczuła, jak krew odpływa z jej twarzy. – Wypowiedzenie? Dla mnie? Ale dlaczego?
– Przykro mi, likwidacja stanowiska. Musimy ograniczyć koszty. To polecenie z góry.
– Ale dlaczego ja? Po dwudziestu pięciu latach pracy, na ulicę? – Joanna słyszała swój głos, który zaczynał coraz bardziej drżeć. – Czym sobie na to zasłużyłam?
– Joasiu, wiem, że to dla ciebie trudne do przyjęcia. Uwierz mi, mnie również nie przyszło to łatwo. Cenię cię jako pracownika, ale… Przepraszam. – Kobieta wzięła głęboki oddech i ukryła wzrok za monitorem swojego nowiutkiego laptopa. – Mam nadzieję, że w ciągu tych trzech miesięcy wypowiedzenia znajdziesz jakąś inną pracę. Będę trzymała za ciebie kciuki. Masz do wykorzystania zaległy urlop oraz ten, za rok bieżący. Odpoczniesz, przemyślisz… Będzie dobrze. To wszystko, możesz odejść.
Joanna poczuła, że jej nogi robią się jak z waty. Próbowała spokojnie oddychać, robiła głęboki wdech, ale powietrze nie miało ochoty jej opuścić. Nagle świat zawirował, a obraz stał się wyjątkowo mglisty.
– Proszę – usłyszała nad sobą głos kierowniczki i poczuła w dłoni coś zimnego. Krystyna podała jej szklankę z wodą i pomogła usiąść na fotelu przystawionym do jej biurka. – Przepraszam, Joasiu, nie miałam innego wyjścia. – Kobieta ze współczuciem patrzyła na zwiotczałą postać swojej długoletniej pracownicy. – Uwierz mi, walczyłam do końca, ale… Nie na wszystko mam wpływ – szepnęła, czując wyraźne wyrzuty sumienia. – Zrobię wszystko, aby ci pomóc. Jeszcze raz przepraszam. Zamówię ci taksówkę i pojedziesz do domu, jak się poczujesz lepiej, to wrócisz.
– Nie. Dziękuję, już mi lepiej. – Joanna z uśmiechem spojrzała na szefową. – Wracam do pracy. – Powoli podniosła się z fotela, odstawiła pustą szklankę i wyszła z podniesioną głową, nie dając koleżankom powodów do plotek.
W Gdańskim Urzędzie Pracy na tablicy wisiało kilka ofert. Joanna spisała adresy i postanowiła nie czekać zbyt długo, tylko jak najszybciej znaleźć coś, co pozwoli jej na kontynuację kariery zawodowej. Kariery, jak to ładnie brzmi; jaką ona robiła karierę, siedząc za biurkiem i od kilkunastu lat wykonując tę samą, papierkową robotę? – pomyślała. W ciągu dnia odwiedziła kilka zakładów pracy zarówno w Gdańsku, jak i w Gdyni, wszędzie zostawiając swoje CV. Wróciła do domu tak zmęczona, że nie miała siły nawet na przygotowanie sobie czegoś do zjedzenia. Umyła się w prowizorycznej łazience, przebrała w koszulę nocną i z książką, którą kilka dni temu wypożyczyła z biblioteki, wskoczyła pod koc. Nie mogła się jednak skupić na czytaniu, jej myśli cały czas błądziły wokół biura, w którym spędziła tyle lat. Zamknęła książkę i podeszła do barku. Nalała do wysokiej szklanki dżinu, uzupełniła tonikiem i wróciła pod koc. Alkohol jej jednak nie smakował. Odstawiła szklankę na mały stoliczek i zamyśliła się. Nie wiadomo kiedy zaczęły płynąć łzy. Najpierw powoli przesuwały się w dół po policzkach, skapując na wełnianą tkaninę, którą była okryta. Po kilku minutach jej twarz była już cała mokra, a ciałem wstrząsał szloch. Zwinęła się w kłębek jak kot i nawet nie zauważyła, kiedy odpłynęła w świat snu. Z tego błogiego stanu wyrwał ją jakiś dźwięk. W pokoju było ciemno, więc nie mogła zobaczyć zegara wiszącego na ścianie. Chwilę nasłuchiwała, próbując się zorientować, co ją obudziło. Po kilku sekundach uświadomiła sobie, że to dzwonek do drzwi.
Ociągając się, poszła otworzyć i z niezadowoleniem stwierdziła, że na korytarzu stoi jej znajoma, sąsiadka z drugiego piętra.
– Spałaś? – Kobieta bardziej stwierdziła, niż zapytała.
– Tak, która godzina? Proszę… – Joanna szerzej otworzyła drzwi i wpuściła ją do środka.
– Dochodzi dwudziesta. Przepraszam, jeżeli ci przeszkodziłam, chciałam tylko…
– Nie przeszkodziłaś, Elu. – Joanna weszła koleżance w słowo. – Miałam ciężki dzień i sama nie wiem, kiedy zasnęłam.
– Płakałaś. – Kobieta uważnie spojrzała na spuchniętą twarz sąsiadki.
– Nie, no co ty…
– Przecież widzę, wyglądasz jak kupa nieszczęścia. To z powodu tego zwolnienia z pracy?
– Jeden zero dla ciebie. – Joanna usiadła na kanapie i pociągnęła spory łyk drinka, który przygotowała sobie po powrocie do domu.
– Może i mnie poczęstujesz?
– Jasne. – Wstała i podeszła do barku. – Dżin z tonikiem czy wolisz coś innego?
– Może być dżin. – Elżbieta wygodnie usadowiła się w fotelu. – Słuchaj, wiem, że z pracą ciężko, ale mam dla ciebie propozycję.
Joanna odwróciła się i spojrzała na kobietę z nieukrywaną ciekawością.
– Wiem, że to nie będzie praca wymarzona dla ciebie, ale kto nie próbuje, ten nic nie zyskuje. – Elżbieta upiła spory łyk postawionego przed nią trunku i uśmiechnęła się. – Potrzebna jest opiekunka do starszej pani. Seniorka ma dziewięćdziesiąt jeden lat, ale jest całkiem kumata i na chodzie, jeśli wiesz, co mam na myśli.
– Opiekunka…? Ja…?
– No wiesz, na bezrybiu i rak ryba, więc myślę, że dasz radę. Jej syn proponuje całkiem fajną kasę. Przyznam ci się, że gdyby nie to, że jestem dwa lata przed emeryturą, to chętnie sama bym tę robotę wzięła.
– Ale ja… nie mam zielonego pojęcia o opiece nad starszymi ludźmi. Nie! Ela, ja się do tego nie nadaję!
– Oj tam, oj tam. – Elżbieta machnęła ręką, jakby się odganiała od muchy – Nadajesz się. Jesteś pogodna, komunikatywna, zaradna, dobrze gotujesz, lubisz spacery…
– Dość! – Joanna krzyknęła tak głośno, że sama przeraziła się swojej reakcji. – Czy ty nie rozumiesz, że ja się do takiej roboty nie nadaję?
– Dobra, już dobra, nie irytuj się tak. Chciałam tylko pomóc. – Elżbieta dopiła drinka i wstała. – Jakbyś się namyśliła, to wiesz, gdzie mnie szukać. – Wyszła, pozostawiając po sobie unoszący się w powietrzu zapach perfum Gabriela Sabatini.
2. Niemcy – Kolonia. Wiosna, rok 1985.
Noc była spokojna. Starszy mężczyzna, leżący na wygodnym szpitalnym łóżku, słyszał, że po pokoju kręci się ktoś, zapewne pielęgniarka albo opiekunka, ale nie miał ochoty otworzyć oczu. Nie miał ochoty na rozmowę, a one zawsze go zagadywały. Ktoś uchylił okno, od którego natychmiast powiał ciepły, wiosenny wiatr. Ptaki w ogrodzie już chyba przygotowywały się do zakładania rodzin, bo dość głośno o tym rozprawiały. Mężczyzna poczuł na twarzy muśnięcie czegoś przyjemnego i ciepłego. Promienie słońca? Nareszcie, pomyślał, delektując się tym miłym dotykiem. Jesień i zima były koszmarne, zwłaszcza że musiał spędzić je tutaj, w tym niezbyt rodzinnym, choć dość luksusowym miejscu. Cały czas się zastanawiał, dlaczego Heinrich i Hedwig tak zadecydowali. Zdecydowali za niego. To, że miewał jakieś ataki i mógł sobie zaszkodzić, nie oznaczało, że trzeba go było wyrzucać z domu. Zaszkodzić, ale czym, tego mu nie wytłumaczyli. A może tłumaczyli, tylko już tego nie zrozumiał? Miewał dni, podczas których wydawało mu się, że jest na świecie zupełnie sam, ale przecież miał syna, wnuczkę, a nawet prawnuczkę. Piękna dziewczyna. Mężczyzna uśmiechnął się na myśl o młodej kobiecie, która wniosła w jego życie tyle radości, że aż chciało mu się żyć. Mimo bólu, mimo chwilowych ucieczek pamięci i mimo żalu po tych, których zabrała mu wojna. Jak bardzo ta młoda kobieta – jego jedyna i ukochana prawnuczka – jest podobna do swojej babki. Szkoda, że nigdy nie miała okazji jej poznać, ale cóż… Takie były wtedy czasy. Jedni się rodzili, inni umierali, jednych zabierała wojna, innych życie. Ale trzeba przyznać, że oczy diablica miała piękne, takie duże, ciemne i… smutne. Kiedy widział ją po raz ostatni, te piękne oczy zalewały łzy. A on nie potrafił jej wytłumaczyć, że płakać się powinno z radości, a nie ze smutku. Ale z drugiej strony, czym miałaby się cieszyć ta szesnastoletnia wówczas dziewczyna? Tym, że jakiś idiota rozpętał wojnę i groziła jej śmierć? Tym, że straciła dziecko, które przyszło na świat w najmniej odpowiednim dla niej i dla świata momencie? Tym, że ojcem dziecka był nie ten, który powinien? Straciła dziecko? Umarło? Odeszło? Zaginęło? Wszystko jedno, nie zobaczyła go nawet.
Od strony okna doleciała wesoła melodyjka. Sygnał z czyjegoś telefonu komórkowego.
– Witaj… Tak, u mnie wszystko w porządku. Trochę mam problemy z językiem, ale jeśli chodzi o pracę, to chyba są ze mnie zadowoleni – mówił ktoś szeptem, po polsku.
Po polsku?!
Mężczyzna otworzył oczy i spojrzał w stronę, z której dochodził głos. Przodem do okna stała kobieta w szpitalnym uniformie. Mówiła spokojnie, od czasu do czasu wsłuchując się w odpowiedzi rozmówcy. Okrągłe, ale zgrabne kształty przykuły uwagę starszego mężczyzny. Miał dziewięćdziesiąt pięć lat, jednak ciągle potrafił docenić piękno kobiecego ciała. Jego Eleonore była puszysta, a on od zawsze uwielbiał kobiety, które nie przypominały wieszaków na ubrania.
– Muszę kończyć, chyba mój podopieczny się budzi. Buziaczki, paaa. – Kobieta odwróciła się i uśmiechnęła do staruszka. – Guten morgen, Herr Gottlieb. Sind Sie wach? Gut, Ichr Frühstück ist fertig.
Mężczyzna spojrzał na tacę i na samą myśl o czekającej na niego papce skrzywił się jak małe dziecko. Kobieta się uśmiechnęła.
– Polka? – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Ich lebte kedysz w kamienicy z Polakami. – Starał się mówić w miarę poprawnie, chociaż już nie potrafił tak, jak kiedyś. Zbyt długo nie używał tego języka.
– Lebte? – Kobieta wyraźnie się zastanawiała, czy dobrze zrozumiała staruszka. – Mieszkał pan z Polakami?
Mężczyzna kiwnął głową.
– Możesz sprechen ze mno po polsku? Chcę przypominać sobie ten język.
Kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową.
– Dla mnie lepiej, ponieważ nie opanowałam jeszcze niemieckiego zbyt dobrze. Wie pan, dostałam tę pracę trochę po znajomości, ciotka mojego znajomego tutaj pracuje i…
– Nie tłumaczy się. Nie pierwsza Polka tu arbeiten. Umawiamy się tak, ty do mnie mówisz polski, a ja ciebie uczyć niemiecki. Einverstanden?
– Einverstanden? Nie rozumiem, co to znaczy?
– Zgoda.
– Zgoda? A… Ich verstehe. Dobrze, ale teraz musimy zabrać się za jedzenie.
Mężczyzna się skrzywił, ale otworzył usta. Po przełknięciu swojej porcji papki spojrzał na czekający na niego worek z lekarstwem, wiszący jak zwykle na stojaku. Kobieta najwyraźniej nie miała zamiaru podłączyć mu kroplówki. Zabrała tacę z naczyniem po śniadaniowej papce i skierowała się w stronę drzwi.
– Nie podłączysz mi tego? – Mężczyzna wskazał głową na worek z lekarstwem.
– Nie mogę. Zaraz przyjdzie do pana pielęgniarka, mnie nie wolno tego robić.
– Krankenschwester. – Mężczyzna kiwnął głową ze zrozumieniem. Tak, tylko one mogą to robić. – Jak się nazywasz? – zapytał, kiedy kobieta trzymała już rękę na klamce.
– Anna.
– Ładnie. Ale chyba jesteś w tym Klinik od niedawna?
– Jestem już trzy tygodnie, ale przedtem byłam u innego pacjenta. Zmarł wczoraj i przydzielili mnie do pana.
– A co z poprzednią?
– Nie wiem. Podobno pokłóciła się o coś z kierowniczką i zdegradowano ją do kuchni.
– Zdegra… Trudne słowo, co to znaczy?
– Przeniesiono ją do kuchni. Oni myślą, że przenieśli ją na gorsze miejsce, ale tak naprawdę to jej polepszyli, bo praca w kuchni jest chyba lżejsza od pracy z ciężko chorymi.
– I nie patrzy się na Tod.
– Tod? – Anna spojrzała na staruszka z niezrozumieniem.
– Śmierć.
Kiwnęła głową, a w jej oczach zobaczył taki ból i smutek, jakiego dawno już nie widział u żadnego pracownika tego domu.
– Przyjdziesz do mnie później?
– Przyjdę. Za dwie godziny kończę pracę, bo schodzę z nocki. Przyjdę i opowie mi pan o tych Polakach, z którymi pan mieszkał w…
– Danzig.
– W Gdańsku. – Kobieta zamyśliła się i wyszła, zostawiając drzwi otwarte na całą szerokość.
Słyszał, jak po korytarzu kręcą się ludzie, migały mu przed oczami białe fartuchy pielęgniarek, czuł specyficzny zapach środka dezynfekcyjnego, który otaczał go ze wszystkich stron, ale myślami odpływał nad – teraz polskie – morze. Do pięknego, starego miasta, w którym spędził tyle wspaniałych dni, w którym na świat przyszedł jego jedyny syn i które musiał opuścić, bo jakimś ludziom zachciało się wojny.
Ciąg dalszy w wersji pełnej