Kamienica pełna marzeń - Ewa Formella - ebook + audiobook + książka

Kamienica pełna marzeń ebook i audiobook

Ewa Formella

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Kilkuletnia Zosia mieszka z mamą, przybranym ojcem, młodszą siostrzyczką i czworonożnym przyjacielem w jednej z gdańskich kamieniczek. Pewnego dnia do sąsiedniej kamienicy wprowadza się młoda kobieta z chłopcem, będącym mniej więcej w wieku Zosi. Dziewczynka bardzo szybko zaprzyjaźnia się z Kubą. Postanawiają sprzedawać świąteczne ciasteczka, a cały dochód przeznaczyć na schronisko dla zwierząt.
Tymczasem jeden z sąsiadów, samotny pan Eryk, ze względu na pamięć ukochanej żony, jak co roku, tworzy papierowe łabędzie i wiesza je na okolicznej
fontannie. Przeszłość splata się z teraźniejszością, życie lokatorów kamienicy przy ulicy Ogarnej, przeplatane jest wspomnieniami nie tylko z lat wojennych,
ale również powojennych.

BO KAŻDY DOM, KAŻDA KAMIENICA, PRZECHOWUJĄ W SOBIE WSPOMNIENIA,
KTÓRE OD CZASU DO CZASU DOMAGAJĄ SIĘ PRZYPOMNIENIA.
A ŚWIĘTA TO NAJLEPSZY CZAS, BY SIĘ Z NIMI ZMIERZYĆ I OTOCZYĆ TROSKĄ SWOICH NAJBLIŻSZYCH.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 46 min

Lektor: Ewa Formella
Oceny
4,4 (168 ocen)
103
43
14
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marzannagk

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna i wzruszająca
20
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, ciepła i wzruszająca książka. Zosia rządzi a scena że strażnikami miejskimi - mistrzostwo świata
20
Kapetka
(edytowany)

Nie polecam

Nudna. Za dużo irytujacego dziecka. Sztuczne dialogi.
10
Jaryba

Z braku laku…

Zosia jest irytująca, książka ponapychana encyklopedycznymi informacjami, a rozmowy bohaterów nienaturalne. Średniak.
10
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Rozkoszna
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Zuzanny i Poli, dziewczynek, które nawet

w ­najbardziej pochmurny dzień są dla wszystkich

­pięknymi promykami słońca

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

Gdynia, rok 1944

Mróz szczypał w nosy i policzki tak mocno, że twarze przypominały już letnie, dojrzałe jabłka, ale im to nie przeszkadzało, bo ogrzewała ich miłość. I chociaż żadne nie mogło o niej w tym dniu powiedzieć, że jest słodka, bo jej słodycz pokrył słony smak łez, to oboje starali się wykorzystać każdą minutę, aby pobyć razem. Białe grzywy fal próbowały dodać im humoru, ale było to bardzo trudne w obliczu tego, że za kilkanaście godzin musieli się rozstać na… No właśnie nikt nie wiedział na jak długo. Nie było ważne, że za parę dni w innych krajach ludzie będą świętowali Boże Narodzenie – oni tego roku nie spędzą świąt razem. Ktoś mógłby powiedzieć, że tak właściwie to są jeszcze dziećmi. Kto myślał poważnie o piętnastoletniej dziewczynie i szesnastoletnim chłopcu? Chyba tylko władze walczących ze sobą państw.

Eryk wiedział, że nic nie uchroni go przed mundurem, nazwa organizacji Hitlerjugend brzmiała w jego głowie jak znienawidzona mowa, którą słychać było na ulicach Pomorza. Ale chociaż nie czuł się Niemcem, tylko Polakiem – nie miał wyjścia. Jego dwóch starszych braci też musiało wstąpić do niemieckiego wojska.

Anna przytuliła się do niego mocniej, a spływająca po policzku łza prawie zamarzła na twarzy dziewczyny. Jeszcze nie tak dawno przybiegali na gdyńską plażę i dokarmiali łabędzie, dzisiaj tych pięknych ptaków nie było. Eryk z nadzieją pomyślał, że odleciały do ciepłych krajów, ale czy to była prawda? A może ktoś głodny wyłapał je, żeby móc wykarmić rodzinę? Szli niespiesznie w stronę Orłowa, milcząc, bo o czym tu rozmawiać w przededniu rozstania? Chłopak mocniej przytulił dziewczynę i pomasował jej plecy, próbując chociaż trochę rozgrzać skostniałe z zimna ciało.

– Może pójdziemy do mojej cioci? Mieszka niedaleko. Napijemy się gorącej herbaty i…

– Dobrze – odpowiedział, wpatrując się w pływające kry, których było całkiem sporo.

Złapał Annę za rękę i zawrócili. Grube palto okrywające drobną sylwetkę jego dziewczyny chyba nie spełniało swojego zadania przy lodowato wiejącym wietrze, bo od czasu do czasu wstrząsał nią dreszcz. A może to był płacz, który dusiła w sobie, chcąc mu pokazać, że jednak jest silna?

– Będziesz pisał?

– Będę.

– Nie zapomnisz o mnie?

– Nie, co ty! Nigdy! – obruszył się.

Kiedyś Eryk marzył o tym, że tak jak ojciec będzie pracował w porcie, będzie miał żonę, dzieci i będą szczęśliwi. W niedzielę po mszy zawsze będą chodzić na spacery nad morze albo do lasu. Pamiętał, jak dziadek opowiadał mu o tym, jak jeszcze przed wojną Gdynia z małej wioski stała się jednym z największych portów na Bałtyku pod względem przeładunków. A babcia dodawała, że miasto stało się najnowocześniejszym portem w Europie. Ludzie przyjeżdżali tu z różnych stron. Dzięki szybko rosnącej liczbie mieszkańców i potrzebie rąk do pracy z małej, rybackiej wioski powstało w ciągu dziesięciu lat nowoczesne miasto z rozbudowaną infrastrukturą, bogatym życiem kulturalnym i naukowym – duma Polski międzywojennej. Eryk pamiętał, jak pięć dni przed wybuchem II wojny światowej rodzice i bracia poszli na plac Grunwaldzki, na koncert Jana Kiepury. Chłopak wolałby w tym czasie spotkać się z Anną, ale jej rodzice stanowczo zakazali jej opuszczenia Gdańska, w którym już wtedy nie było zbyt wesoło. Jednak Gdynia również przestała być czysto polska. Niemiecki atak na miasto rozpoczął się 8 września 1939 roku, walki trwały pięć dni i 13 września obrońcy Gdyni wycofali się na Kępę Oksywską, natomiast do miasta wkroczyły oddziały kombinowanego korpusu pod dowództwem niemieckiego generała. To był przełom. Po obronie Gdyni i Kępy Oksywskiej we wrześniu 1939 roku miasto dostało się pod okupację niemiecką, a okupanci zmienili jego nazwę na Gotenhafen. Wówczas też prawie całą polską ludność wysiedlili w inne rejony okupowanego kraju. Gotenhafen stało się dla marynarki niemieckiej bezpiecznym portem.

– Ale się zamyśliłeś. – Anna próbowała się roześmiać. – Co cię tak wzięło?

– Ach, bo przypomniałem sobie, jak nasza Gdynia kiedyś była piękna bez tych niemieckich mundurów na ulicach i flag wywieszonych w oknach.

– Ale ty również za chwilę będziesz nosił niemiecki mundur, a dla mnie nadal będziesz piękny. – Dziewczyna przytuliła się mocniej i wskazała dłonią jakieś okno. – Tam mieszka moja ciocia, chodź. – Pociągnęła Eryka w stronę bramy starej kamienicy.

Wbiegli po drewnianych schodach na drugie piętro i Anna delikatnie zapukała.

– Kto tam? – Zza drzwi dobiegł do nich drżący, cichy głos.

– To ja, ciociu, Ania.

Usłyszeli najpierw szczęk otwieranej zasuwy, potem dźwięk przekręcanego klucza i skrzypnięcie ciężkich drzwi, a następnie zobaczyli zaskoczenie na twarzy eleganckiej starszej pani.

– O matuchno jedyna, Aniulko, skąd ty się, dziecinko, wzięłaś?

Kobieta nieśmiało wyjrzała na korytarz i zaskoczona widokiem dziewczyny bez towarzystwa rodziców szybko wciągnęła ją do środka. Eryk stał oniemiały. Odniósł wrażenie, że ciocia Ani go nie zauważyła. Dopiero po wylewnym przywitaniu się z krewną Anna odwróciła się, złapała go za rękę i pociągnęła ku sobie.

– Ciociu, poznaj mojego… przyjaciela, Eryka.

Kobieta zlustrowała chłopca od stóp do głów i uśmiechnęła się.

– Przyjaciela mówisz? A może kogoś bliższego sercu? – Podeszła do chłopca i spontanicznie przytuliła go do siebie, tak jak przed chwilą zrobiła z bratanicą. – Miło mi cię poznać, Eryku. Ale co wy robicie w Gdyni?

– Ciociu, Eryk tutaj mieszka, a ja… – Dziewczyna spuściła oczy i zaczerwieniła się. – Przyjechałam, żeby pospacerować z nim po plaży.

– Pospacerować po plaży? W taki mróz? Dziecko, czy wam już całkiem się w głowach poprzewracało? A rodzice wiedzą, że tu jesteś?

– Tak, to znaczy nie do końca. – Anna ponownie spurpurowiała. – Powiedziałam, że jedziemy na wycieczkę szkolną. Do Gdyni.

– I co? Uwierzyli?

– Nie wiem? – Wzruszyła ramionami. – Ale nie wydasz mnie. Nas. – Poprawiła się, spoglądając na ciotkę błagalnym wzrokiem. – Bo widzisz, Eryk jutro jedzie na wojnę, dostał wezwanie do Hitlerjugend i chciałam go pożegnać.

– Jesteś Niemcem? – Starsza pani wnikliwie zaczęła się przyglądać młodemu mężczyźnie cały czas trzymającemu dłoń stojącej obok niego dziewczyny.

– Nie, proszę pani. To znaczy teraz to tak jakby, bo ojciec musiał podpisać volkslistę, inaczej zostalibyśmy wysiedleni, a może nawet…

– Tak, tak, wiem, o czym mówisz. Twój ojciec pracuje w porcie?

– Tak.

– No dobrze, chodźcie do kuchni, zaraz zaparzę wam gorącej herbaty. Usmażyłam też placki ziemniaczane. Nie wiem, czy jesteście głodni, ale myślę, że chociaż posmakujecie.

– Z przyjemnością, ciociu. Prawda, Eryku?

Weszli do dużego pomieszczenia, na którego środku stał piękny, czarny fortepian. Erykowi aż oczy zaświeciły się na widok instrumentu. Zastanawiał się, jak to się stało, że Niemcy jeszcze nie zarekwirowali go tej sympatycznej starszej pani.

– Jest pani pianistką?

– No, może pianistką to dużo powiedziane, ale tak, jestem nauczycielką muzyki.

Eryk podszedł do instrumentu i delikatnie pogłaskał świecącą politurę.

– Piękny.

– O tak, piękny. Szkoda tylko, że teraz mogę uczyć gry na nim tylko niemieckie dzieci, chociaż bardzo chciałabym też uczyć polskie.

– Dlaczego nie może pani uczyć polskich?

– Kochany, bo po pierwsze ich tutaj już prawie nie ma, a po drugie rodziny polskie mają teraz co innego w głowie niż naukę gry muzyki dla swoich dzieci.

– No tak. – Chłopak skinął głową. – A czy może pani coś zagrać? Na przykład jakąś kolędę?

– Teraz niestety nie. Przepraszam, ale mam wyznaczone godziny, w których mogę „używać” fortepianu. W tej kamienicy mieszkają prawie sami Niemcy, nie chcę mieć kłopotów. Ale jak wrócisz do mnie po wojnie, to z przyjemnością ci coś zagram.

– Jak wrócę – szepnął cicho Eryk i odwrócił się w stronę okna.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

Zima w tym roku zaczęła się wyjątkowo wcześnie, ponieważ pod koniec listopada którejś nocy zasypała Gdańsk białym puchem. Było pięknie i bajecznie, ale chyba jeszcze trochę na ten śnieg za wcześnie. Bo czy utrzyma się do świąt? Zosia bardzo by tego chciała, ale nie jej było o tym decydować.

Tego ranka obudził ją płacz dziecka dobiegający z pokoju rodziców. „Rodziców” – jak pięknie brzmiało to słowo, kiedy sobie o nim myślała. Jeszcze nie tak dawno miała tylko mamę, bo tata zniknął z jej życia, zanim ona zrozumiała, że ten pan nachylający się nad jej łóżeczkiem powinien być dla niej kimś ważnym. Tak zawsze myślała o swoim ojcu. Mama nigdy nie chciała z nią na ten temat rozmawiać, zawsze powtarzała „kiedyś”. „Kiedyś coś ci o nim opowiem, kiedyś byłam z nim szczęśliwa, ale… Kiedyś to wszystko zrozumiesz”. A co tu było do zrozumienia? Nie ona jedna nie miała taty. Alinka z trzeciej C też mieszkała sama z mamą i bratem, no ale jej tata podobno umarł. Był też przecież Wojtek z czwartej A, którego tata siedział w więzieniu, więc tak właściwie również go nie było. Jednak ona od zeszłej zimy miała swojego własnego, osobistego tatę i nawet miała mamę, która się od tamtej zimy często uśmiechała.

Tak, bo to właśnie zeszłej zimy stał się cud, chociaż jedna z jej koleżanek mówiła, że nie ma czegoś takiego jak świąteczny cud, że to tylko bujda na resorach, którą powtarzają dorośli, żeby umilić sobie życie. Ale przecież tamtej zimy stało się wiele cudów. Mama poznała Radka i się zakochali, babcia Krysia zakolegowała się z panem Wejnem, o przepraszam, z panem Jerzym, tak bardzo, że on przeprowadził się ze swojego drugiego piętra do mieszkania babci Krysi na parterze. Dzięki temu Radek zyskał mieszkanie, a że było większe od tego, w którym mieszkały ona z mamą, to wspólnie ustalili, że będzie im wygodniej we czwórkę w tym większym mieszkaniu. We czwórkę. Wtedy jeszcze Zosia myślała, że w skład tej czwórki wchodzą ona, mama, Radek i Tobi, pies, którego dostała pod choinkę, chociaż tak właściwie zamieszkał z nimi dopiero po świętach. Ale szybko się okazało, że mówiąc „we czwórkę”, mama i Radek mieli na myśli nie psa, ale człowieka.

Stało się tak, że mama najpierw bardzo zachorowała i często mocno wymiotowała, i coraz częściej nie chodziła do pracy, bo źle się czuła. Zosia nawet się tym martwiła, ale kiedy babcia Krysia powiedziała jej, że to szczęśliwa choroba i że mama wkrótce wyzdrowieje, to przestała się martwić. Chociaż długo nie mogła zrozumieć, co oznacza zdrowa choroba, przecież to się kupy nie trzymało. Potem mama zaczęła się robić gruba. Nawet się to Zosi podobało, bo mama dużo ładniej wyglądała i – co najważniejsze – była z tej swojej grubości nawet zadowolona. Wtedy to też przeprowadzili się do mieszkania pana Wejna, to znaczy teraz Radka, bo, jak wiadomo, pan Wejn już mieszkał gdzie indziej.

Dopiero w nowym mieszkaniu mama z Radkiem postanowili poważnie z nią porozmawiać i powiedzieli jej, że wkrótce będą we czwórkę, i do tej czwórki wcale nie zaliczali Tobiego, tylko… dziecko. Dziecko? Ale czyje dziecko? Czy można tak sobie iść do sklepu i kupić dziecko? No nie, taka głupia to Zosia nie była, wiedziała już, że dzieci się rodzą i takie tam, ale tak właściwie to po co było im to dziecko? Jeszcze do niedawna mama nie miała czasu nawet dla niej, a co tu mówić o drugim dziecku. I co? Kto się niby będzie tym dzieckiem zajmował, jak mama i Radek pójdą do pracy? Ona, bo przecież jest taka mądra, rezolutna i takie tam.

Ale teraz Zosia była szczęśliwa, że mają to dziec­ko. A właściwie to mają małą dziewczynkę, która wygląda jak lalka, pięknie pachnie, szczególnie jak jest po kąpieli, i nawet za dużo nie płacze, bo jak tylko zaczyna kwilić, to mama przytula ją do piersi i Majeczka zaraz się uspokaja. To Zosia wybrała imię dla dziewczynki, bo właśnie w maju rodzice powiedzieli jej, że zostanie starszą siostrą. „Rodzice” – wciąż nie mogła się przyzwyczaić do myślenia o mamie i Radku w ten sposób, ale dumna była z tego, że może używać tego słowa. Najbardziej jednak z tego, że w ich domu pojawiła się Majka, cieszył się pan Wejn, który jak zamieszkał z babcią Krysią, powiedział nawet do Zosi, że może do niego mówić „dziadku”. Ale przecież Radek tak do niego się zwracał, a jej jakoś na razie bardziej pasowało to „pan Wejn”, brzmiało tak… zagranicznie. Może kiedyś dorośnie do tego, żeby mówić do pana Jerzego Witenberga „dziadku”, ale jeszcze nie teraz.

Zosia spojrzała w stronę drzwi sypialni rodziców i się uśmiechnęła. Majka przestała płakać, a to znaczyło, że mama przystawiła ją do mlekopoju, jak często mówił Radek. Dziewczynka usiadła na parapecie okna i zaczęła się przyglądać spadającym z nieba dużym, puchatym płatkom śniegu, które wirowały jak w tańcu. Każdy w inną stronę. Pomyślała, że znów pewnie nieźle wieje, na szczęście ona nie musiała dziś wychodzić z domu, bo od kilku dni była przeziębiona. Zwykły katar, trochę kaszlu, czasami wieczorem było jej zimniej niż normalnie, ale mama i babcia Krysia zadecydowały, że przez kilka dni nie pójdzie do szkoły. Zosia nie tęskniła za koleżankami z klasy, ale za panią Anią już tak. Najgorsze jednak było w tej jej chorobie to, że nie mogła się bawić z siostrą, a w zasadzie mama prosiła, żeby przez kilka dni nawet nie wchodziła do pokoju, w którym leżała Majka, żeby jej nie zarazić.

Ludzie sunęli chodnikami skuleni, opatuleni w ciepłe szale, w naciągniętych na czoło i uszy czapkach. Musiało być zimno i nieprzyjemnie. Zosia narzuciła na siebie ciepły, frotowy szlafrok, który dostała na urodziny, i patrzyła na ­nielicznych przechodniów, pędzących przed siebie w różnych kierunkach. Nagle coś jej kazało spojrzeć na drugą stronę ulicy, na kamienicę stojącą vis-à-vis ich domu. Do tej pory rzadko zaglądała w okna sąsiadów, zresztą gdy mieszkała piętro niżej, ciekawiej jej było patrzeć na chodniki i ulicę niż w okna innych mieszkań. Tym razem spojrzała. Na wprost jej oczu było zwyczajne okno, ale coś było z nim nie tak. Najpierw zgasło światło w pokoju, chociaż to przecież nie był wieczór, tylko ranek, więc Zosia zastanawiała się, po co ktoś pali światło w ciągu dnia. Ale babcia Krysia też czasami zapalała światło, mówiąc, że brakuje jej ciepła słonecznego i musi je sobie jakoś dopełnić. Zosia nie rozumiała dokładnie, jak zwykła żarówka może zastąpić przyjemne słoneczne ciepło, ale nie wnikała w to. Dorośli mają jakieś dziwne skojarzenia, może jak ona wreszcie będzie dorosła, to zrozumie. Firanka lekko się poruszyła. Zosia w napięciu czekała, co będzie dalej, bo tak właściwie to nie wiedziała nawet, kto mieszka w tamtym domu.

Kiedy już chciała zrezygnować ze swoich obserwacji, firanka odchyliła się i w oknie stanął starszy pan. Trochę przypominał z daleka pana Wejna, ale Zosia wiedziała, że ten z całą pewnością nie może być w tej chwili w tamtym mieszkaniu. Mężczyzna oparł dłonie o parapet i zaczął tak jak ona obserwować ulicę i ludzi przemykających w sypiącym śniegu. Nie patrzył w jej stronę, tylko w dół. W pewnej chwili Zosia zauważyła, że dotknął dłonią policzka, tak jakby coś z niego wycierał. Płakał? Chociaż z takiej odległości tego nie widziała, to coś jej mówiło, że ten starszy pan płacze. Zrobiło jej się bardzo smutno. Najchętniej pobiegłaby do niego i spróbowała pocieszyć, ale niestety, w tej chwili było to niemożliwe, głównie z powodu jej ­przeziębienia.

Nagle mężczyzna uniósł wzrok i spojrzał w jej okno. W pierwszej chwili jakby się wystraszył, pewnie pomyślał, że jakieś wścibskie dziecko go obserwuje. Zosia uniosła rączkę i pomachała do niego, uśmiechając się najpiękniej, jak potrafiła. Nieznajomy nie zareagował. Po chwili zniknął za firanką, ale Zosia widziała, że stoi po drugiej stronie, myśląc, że go nie widać. Ułożyła z dłoni serce i przyłożyła do szyby. Potem jeszcze raz pomachała i puściła buziaka, takiego jak zawsze wysyłała do niej babcia Krysia. Starszy pan odszedł od okna. Za firanką nie było już widać jego sylwetki.

Zosia się zasmuciła. Jak to się stało, że do tej pory nie wiedziała, że ktoś taki tam mieszka? Zaczęła się zastanawiać, czy mieszka sam, czy ma rodzinę. W pewnej chwili pomyślała, że przecież babcia Krysia i pan Wejn powinni go znać. Nie dość, że mieszkają w kamienicy dłużej od niej, to jeszcze są prawdopodobnie w tym samym wieku co nieznajomy. Zeszła z parapetu i zaczęła rysować. Najpierw naszkicowała budynki, potem umieściła w nich okna, a następnie w jednym z nich narysowała stojącą postać. Drzwi jej pokoju otworzyły się i weszła mama. Zapachniało kakao.

– Przyjdziesz do kuchni na śniadanie czy mam ci przynieść do pokoju? Radek kupił świeże rogaliki, mam nadzieję, że będą ci smakowały.

– Przyjdę. – Zosia uśmiechnęła się do mamy.

– A jak się dzisiaj czujesz? Nie słyszałam, żebyś w nocy kaszlała.

– Chyba już zdrowieję, zobacz, nawet prawie nie mam już kataru. – Zosia demonstracyjnie pociągnęła nosem.

– To cudownie, ale wolałabym, żebyś jeszcze ze dwa dni została w domu. Zgoda?

– Zgoda. A będę mogła chociaż pójść na chwilę do babci Krysi?

– Ale… No wiesz, wolałabym…

– Proszę, mamusiu. Ubiorę się ciepło i szybciutko zbiegnę na dół. Co to za różnica, czy jestem w swoim domu, czy w domu babci?

– No dobrze, pomyślę o tym. A teraz chodź na śniadanie, bo kakao wystygnie, a nie chciałabym, żebyś piła zimne.

Zosia skinęła głową. Powkładała kredki do pojemnika i ułożyła blok z niedokończonym rysunkiem tak, żeby mogła po śniadaniu dalej rysować. Naciągnęła na nogi ciepłe skarpety i już chciała opuścić pokój, kiedy coś ją tknęło. Spojrzała w okno naprzeciwko. Starszy pan znów stał, opierając dłonie o parapet, i wpatrywał się w jej okno. Podeszła, odsunęła firankę i szeroko uśmiechnęła się do sąsiada z naprzeciwka. Mężczyzna prawie niezauważalnie odwzajemnił uśmiech i nagle uniósł dłoń i powoli nią pomachał. Zosia poczuła coś bardzo miłego. Nagle wydało jej się, że jest najszczęśliwszą osobą na świecie.

– Zosiu! Idziesz? – Z kuchni dobiegło ponaglające wołanie mamy.

Dziewczynka radośnie odmachała starszemu panu i pokazała na migi, że idzie jeść. Mężczyzna uśmiechnął się i skinął głową.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

Zosia złapała smycz i zapięła na obroży Tobiego. Razem zbiegli po schodach na parter. Babcia Krysia i pan Wejn lubili psa i nigdy nie mieli dziewczynce za złe, kiedy przychodziła z nim na pogaduszki. Zosia nacisnęła dzwonek i w mieszkaniu rozbrzmiało donośne ding-dong. Po chwili drzwisię otworzyły i stanął w nich Jerzy.

– O, Zosieńka, a co ona tu robi? Czy ona przypadkiem nie jest chora?

Zosia uśmiechnęła się radośnie do starszego pana, a następnie wspięła na palce i cmoknęła sąsiada w policzek.

– Już prawie jestem zdrowa. Mama mówiła, że za chwilę będę mogła pójść do szkoły. Chociaż, przyznam szczerze, nie tęsknię za moimi koleżankami z klasy.

– Niech ona wreszcie wchodzi do środka, bo od tych drzwi na dole ziąb leci jak diabli. – Jerzy Witenberg złapał Zosię za rękę i wciągnął do przedpokoju razem z psem zamaszyście merdającym ogonem. – Ten to chociaż ma futro na sobie, a ja…

– Panie Wejn, chyba czegoś nie rozumiem. – Dziewczynka odpięła smycz, aby Tobi mógł swobodnie przywitać się z sąsiadem. Ustawiła równiutko buty na specjalnie do tego przygotowanej podkładce i powiesiła kurtkę. Dopiero wówczas z ciekawością spojrzała na starszego pana.

– Czego ona znowu nie rozumie? – Jerzy westchnął głęboko i zerknął na stojącą w drzwiach kuchni Krystynę, która radośnie czochrała psa za uszami.

– No bo powiedział pan, cytuję: „Niech ona wreszcie wchodzi do środka, bo od tych drzwi na dole ziąb leci jak diabli”.

– No i? Czego ona nie zrozumiała?

– Ano tego, że diabły podobno mieszkają w piekle. Tak?

– No, podobno tak. – Witenberg skinął głową.

– A w piekle podobno są ognie piekielne. Tak?

– No, podobno tak – odpowiedział mężczyzna.

Krystyna zaczęła chichotać, bo już się domyśliła, o co chodzi jej przyszywanej wnuczce. Odwróciła się i weszła do kuchni, obawiając się, że Zosia zaraz powie coś takiego, że ona nie wytrzyma i parsknie śmiechem.

– A ogień jest zimny czy gorący?

– No gorący oczywiście. A co? Ona tego nie wie?

– Ona wie, ale pan chyba nie wie.

– Że co proszę?

– No bo powiedział pan, cytuję: „Bo od tych drzwi na dole ziąb leci jak diabli”. To jak to jest możliwe, że diabły mieszkają w gorącym piekle, a leci od nich zimny ziąb?

– O matko jedyna, niech ona nie łapie mnie za słówka. Tak się mówi od wieków i tyle.

– Za słówka nie łapię, ale za rękę mogę. – Zosia roześmiała się i chwyciła dłoń starszego pana, pociągając go w stronę kuchni.

– Ona chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. – Jerzy mrugnął porozumiewawczo do Krystyny, a Zosię mocno do siebie przytulił.

– Zosiu, a ty już naprawdę lepiej się czujesz? – Krystyna podeszła do dziewczynki i spojrzała jej głęboko w oczy.

– Lepiej, lepiej. Gdybym się nie czuła lepiej, to mama nie pozwoliłaby mi do was przyjść. Ale powiedziałam jej, że mam sprawę niecierpiącą trupa, i się zgodziła.

– Że co proszę? Jaką ona ma sprawę? – Jerzy Witenberg zerknął na małą sąsiadkę z zaskoczeniem. – O jakim trupie ona mówi? Ktoś umarł?

– Oj, Jerzy, nie znasz naszej Zośki? Domyślam się, że chciała powiedzieć, że ma sprawę niecierpiącą zwłoki, a ten trup wymsknął jej się przy­padkowo.

– No właśnie. – Zosia potakująco kiwnęła głową. – Chociaż jak dla mnie to to samo.

– Nie, kochanie, ponieważ jak się mówi, że coś jest „niecierpiące zwłoki”, to nie chodzi o zwłoki jako kogoś nieżyjącego, ale zwłokę jako… opóźnienie w dokonaniu czegoś.

– No dobrze, nieważne. Chyba jeszcze nie jestem na tyle duża, żeby zrozumieć język dorosłych. Trup czy zwłoki to teraz najmniej ważne, bo ja muszę się dowiedzieć, czy znacie tego pana, co mieszka na drugim piętrze po drugiej stronie ulicy.

– A co, on umarł? Skąd ona to wie, jak z domu nie wychodzi? – Jerzy ze smutkiem zerknął na Zosię, a następnie przeniósł wzrok na Krystynę.

– Dlaczego umarł? Przecież ja nic takiego nie powiedziałam – obruszyła się Zosia.

– No ale mówiła o trupie…

– Kochani, nie mogę słuchać tego waszego gadania, rozmawiacie jak głuchy z niemową. Jerzy, ty się przez chwilę nie odzywaj. Teraz ja przejmuję stery w tej konwersacji. – Krystyna pogłaskała mężczyznę po policzku i usiadła obok Zosi przy stole. – Powiedz, kochana, jeszcze raz, o co chodzi z tym panem, bo zrobiliście trochę zamieszania swoim dialogiem.

– No bo po drugiej stronie ulicy jest dom, w którym na drugim piętrze mieszka taki pan. On jest chyba taki sta… no, ma chyba tyle lat co wy albo może trochę więcej. Ja go, babciu Krysiu, dotąd chyba nie widziałam albo może widziałam, ale nie zwracałam na niego uwagi, i dzisiaj on do mnie pomachał.

– Jak to on do niej pomachał? – zdenerwował się Jerzy. – Co to znaczy, że pomachał?

– Jerzy, spokojnie.

– Ojej, no siedziałam sobie na oknie, to znaczy na parapecie, i nagle zobaczyłam go, jak stoi w swoim oknie, no i ja do niego pomachałam, ale on się szybko schował, tak jakby się mnie wystraszył, a potem znowu się pokazał i ja do niego znowu pomachałam i on mi odmachał.

– Wolniej! Wolniej! Niech ona tak nie leci jak pociski z karabinu maszynowego.

– A co pan znowu z tym karabinem, panie Wejn? Czy ja w wojsku jestem? – Zosia groźnie popatrzyła na sąsiada.

– Kochani, spokojnie. – Krystyna stanęła między Zosią a Jerzym. – Zosieńko, cieszę się, że nawiązałaś nić porozumienia z Erykiem, bo on jest strasznym odludkiem, jeszcze większym, niż kiedyś był Jerzy.

– No tego bym się po niej nie spodziewał – szepnął Witenberg i spojrzał na kobietę z obrażoną miną. – Najpierw byłem starym zgredem, a teraz odludkiem, ciekawe, co ona jeszcze na mnie ­wymyśli...

– Jureczku, daj spokój. Wszyscy wiemy, jak unikałeś ludzi. Nie utrzymywałeś kontaktów z sąsiadami. Gdyby nie nasza Zosieńka, to pewnie zmarłbyś w samotności w tym swoim mieszkaniu. – Krystyna przytuliła się do mężczyzny i mrugnęła porozumiewawczo do wnuczki. – To mówisz, kochana, że stał w oknie? Wiesz, chyba to dobry znak.

– Ale dlaczego? – zapytała Zosia nieco skonsternowana.

– Bo widzisz, dziecko, on tutaj mieszka od zawsze. Przynajmniej ja pamiętam, jak się wprowadziłam, to on chyba już tu był. Kiedyś mieszkali z nim żona i dwaj synowie. Chłopcy nawet bawili się na podwórku z moim synem. Eryka nie było miesiącami w domu, bo pływał. Potem jego synowie dorośli i podobno jeden po drugim powyjeżdżali za granicę. Z tego, co słyszałam, poszli w ślady ojca i też zostali marynarzami. Eryk został sam z żoną, ale rzadko widywano ich razem. Ona była taka cicha, spokojna i też nie utrzymywała kontaktów z sąsiadami. Uczyła gry na pianinie. Kiedyś często słychać było przez okna, szczególnie latem, jak gra albo jak grają jej uczniowie.

– To była piękna kobieta – szepnął Jerzy. – Czasami widywałem ją, jak podlewała kwiatki na parapecie. Po jej śmierci wszystkie kwiaty umarły razem z nią, ten stetryczały dziad nawet ich nie podlewał. Obserwowałem, jak usychały.

– Nie mów tak o nim, Jureczku. Załamał się po śmierci Anny tak, jak ty się załamałeś po śmierci swojej żony.

– Pewnie tak.

– To znaczy, że wy znacie tego pana? – ucieszyła się Zosia.

– I tak, i nie – odpowiedzieli razem Krystyna i Jerzy.

– Wiemy, że tam mieszka, czasami widywałam go w sklepie za rogiem, jak robił drobne zakupy, ale on już chyba prawie nie wychodzi z domu. Pani Jagielska mówiła, że większość produktów mu przywożą, chyba któryś z synów zamawia przez internet czy jakoś tak.

– Ale niech ona nie myśli, żeby do niego iść! – Jerzy pogroził Zosi palcem przed twarzą. – Nie wiadomo, co on by zrobił, taki dziwak.

– Ale panie Wejn, ja wcale nie mam zamiaru do niego chodzić, chociaż… – zastanowiła się Zosia. – Może przecież czasami potrzebować pomocy.

– On żadnej pomocy nie potrzebuje, a ona nie musi się rwać z dobroczynnością do wszystkich, bo…

– Spokojnie, Jureczku, nie irytuj się tak. – Krystyna jak zwykle zaczęła go uspokajać. – Zosiu, cieszę się, że Eryk cię zauważył. Obserwuj go, jak będziesz w domu, to bardzo samotny człowiek. Myślę, że twoja obecność, nawet zza szyby okiennej po drugiej stronie ulicy, sprawi, że poczuje się raźniej. Może kiedyś wybierzemy się do niego razem z ­wizytą.

– No chyba ona żartuje! – Jerzy nie wytrzymał, wstał i ostentacyjnie wyszedł z kuchni.

– Babciu Krysiu, pan Wejn chyba jest zazdrosny o tego pana Eryka – szepnęła Zosia.

– Nie przejmuj się nim, do jutra mu przejdzie. Wiesz, jaki on jest. Ale myślę, że Eryk ucieszył się, jak do niego pomachałaś.

– Też tak myślę, bo nawet się tak trochę do mnie uśmiechnął. Lecę do domu, bo mama pewnie się martwi, co ja tak długo robię u was.

W tym samym momencie wszyscy usłyszeli dźwięk dzwonka.

– Oho, o wilku mowa – zawołała Krystyna i poszła otworzyć drzwi.

Na progu stał Radek, trzymając na rękach owiniętą w kocyk córeczkę. Izabela stała przy drzwiach wyjściowych przy wózku. Widać było, że wybierają się na spacer.

– Przyszliśmy po Tobiego, bo jego pani jeszcze nie powinna wychodzić na dwór. – Radek podał dziecko Izabeli i schylił się, aby zapiąć psu smycz. – Zosiu, my idziemy na jakieś pół godziny, a ty jak chcesz, to zostań tutaj albo idź do domu.

– Idę do domu, muszę sprawdzić, czy u pana Eryka pali się światło w pokoju.

– U kogo? – Radek spojrzał ze zdziwieniem na Krystynę i na Zosię.

– Jego pasierbica ubzdurała sobie, że będzie naprawiała świat, i właśnie znalazła kolejną ofiarę – burknął wychodzący z pokoju Jerzy.

– Jaką ofiarę? – zaśmiał się Radek. – Zosiu, co ty znowu wymyśliłaś?

– Oj tam, oj tam. Pan Wejn tak tylko mówi. Wytłumaczę wam wszystko w domu.

Zanim dorośli się zorientowali, Zosia już pędziła na górę.

Pani Krystyna tylko wzruszyła ramionami i z uśmiechem pożegnała Radka i Izabelę.

Zosia wbiegła do mieszkania i od razu skierowała się do swojego pokoju. Nie zapalając światła, stanęła w oknie i spojrzała naprzeciwko. Zza okna pana Eryka prześwitywał tylko bardzo delikatny blask, tak jakby paliła się jakaś mała lampka albo telewizor. Rolety były zasłonięte, tak że nie widziała niczego, co znajdowało się w pokoju sąsiada. Zosia posmutniała, ale zaraz pomyślała, że przecież jutro na pewno go zobaczy. Usiadła przy biurku i zaczęła rysować. Odruchowo znów naszkicowała gdańską kamienicę i stojącego w oknie człowieka. Ale tym razem namalowała na parapecie kwiatki w doniczkach i słońce radośnie wychylające się nad dachem budynku. Uśmiechnęła się do swojego rysunku. Postanowiła poprosić babcię Krysię, żeby zaniosła ten obrazek panu Erykowi.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Ewa Formella, 2022

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Emotion Media

Zdjęcie na okładce: © Ietfluis/Adobe Stock

 

 

 

Redakcja i korekta: Sylwia Chojecka | Od słowa do słowa

Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od słowa do słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-405-8

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe