Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla Durzo Blinta zabijanie to sztuka, a w tym mieście on jest największym artystą.
Dla Merkuriusza przetrwanie nie jest rzeczą pewną. Nie ma żadnej gwarancji przeżycia. Jako szczur z ulicy wychował się w slumsach i nauczył się szybko oceniać ludzi. I podejmować ryzyko. Na przykład zgłaszając się na ucznia do Durzo Blinta.
Jednak żeby zostać przyjętym do terminu, Merkuriusz musi odrzucić swoje dawne życie i przyjąć nową tożsamość. Jako Kylar Stern musi nauczyć się poruszać w świecie zabójców - w świecie niebezpiecznych polityków i dziwnej magii. I musi rozwijać talent do zabijania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 697
Merkuriusz przykucnął w zaułku; zimne błoto wciskało mu się między palce stóp. Gapił się na wąską przestrzeń pod murem, próbując zebrać się na odwagę. Słońce nie wstanie jeszcze przez wiele godzin, a tawerna była pusta. Większość tawern w mieście miała klepiska, ale tę część Nor zbudowano na podmokłym terenie, a nawet pijacy nie chcieli pić, stojąc po kostki w błocie. Dlatego tawerny wznosiły się na podpórkach kilka cali nad ziemią, a podłogę miały z grubych bambusowych tyczek.
Czasem w szczeliny między bambusami wpadały monety, a przestrzeń pod podłogą była dla większości ludzi za mała, żeby po nie wpełznąć. Duzi z gildii byli za duzi, a maluchy za bardzo się bały, by wcisnąć się w duszną ciemność zamieszkiwaną przez pająki, karaluchy, szczury i złośliwe, na wpół dzikie kocury trzymane przez właścicieli. Najgorszy był nacisk bambusa na plecy, rozpłaszczający cię za każdym razem, gdy przeszedł nad tobą jakiś klient. Od roku to był ulubiony punkt Merkuriusza, który jednak nie był już taki drobny jak kiedyś. Ostatnim razem zaklinował się i całymi godzinami panikował, dopóki nie spadł deszcz i grunt nie zmiękł pod nim na tyle, że zdołał się wygrzebać.
Dzisiaj było błotniście, zjawiło się niewielu klientów, a Merkuriusz widział, że kocur gdzieś polazł. Powinno być w porządku. Poza tym Szczur będzie zbierał jutro opłaty, a Merkuriusz nie miał czterech miedziaków. Nie miał nawet jednego, więc wybór był niewielki. Szczur nie należał do wyrozumiałych i nie doceniał własnej siły. Maluchy nie raz umierały po jego laniu.
Odgarniając na boki kopczyki błota, Merkuriusz położył się na brzuchu. Mokra ziemia w jednej chwili przemoczyła mu cienką, brudną tunikę. Musiał szybko pracować. Był chudy i gdyby się przeziębił, miałby marne szanse na wylizanie się z choroby.
Poruszając się w ciemnościach, zaczął się rozglądać za błyskiem metalu. W tawernie nadal płonęło kilka lamp, więc światło sączące się przez szczeliny oświetlało błoto i stojącą wodę, rzucając na nie dziwne prostokąty. Ciężkie bagienne opary unosiły się w snopach światła tylko po to, żeby zaraz znowu opaść. Pajęczyny drapowały się na twarzy chłopca i rwały. Nagle Merkuriusz poczuł szczypanie na karku.
Zamarł. Nie, tylko mu się wydawało. Powoli wypuścił powietrze. Coś zalśniło i wreszcie złapał pierwszego miedziaka. Chłopak prześlizgnął się do nieoheblowanej belki sosnowej, pod którą ugrzązł ostatnim razem, i odgarniał błoto, dopóki woda nie zaczęła wypełniać zagłębienia. Szczelina była tak wąska, że musiał obrócić głowę na bok, żeby się przecisnąć. Wstrzymując oddech i wciskając twarz w mulistą wodę, zaczął powoli pełznąć.
Głowa i ramiona przeszły, ale wtedy kikut gałęzi zaczepił się o tunikę, rozerwał materiał i dźgnął go w plecy. Merkuriusz omal nie krzyknął i natychmiast ucieszył się, że tego nie zrobił. Przez szeroką szparę między bambusowymi tyczkami zobaczył siedzącego przy barze mężczyznę, który nadal pił. W Norach trzeba szybko oceniać ludzi. Nawet jeśli masz zręczne ręce jak Merkuriusz, gdy kradniesz dzień w dzień, w końcu ktoś cię złapie. Wszyscy kupcy tłukli szczury z gildii, które ich okradały. Musieli, jeśli miało im zostać coś z towarów na sprzedaż. Dowcip polegał na tym, żeby wybierać tych handlarzy, którzy zdzielą cię tak, żebyś następnym razem nie dobierał się do ich straganu. Niestety, zdarzali się też tacy, którzy bili tak mocno, że już nie wchodził w grę żaden następny raz. Merkuriuszowi wydawało się, że dostrzega życzliwość, smutek i samotność tego chudego mężczyzny. Mógł mieć około trzydziestki; nosił niechlujną jasną brodę i ogromny miecz przy biodrze.
– Jak możesz mnie opuścić? – szepnął mężczyzna, tak cicho, że Merkuriusz ledwo wychwycił słowa; w lewej ręce trzymał kufel, a w prawej coś, czego Merkuriusz nie mógł dojrzeć. – Po tych wszystkich latach służby jak możesz mnie opuścić? To z powodu Vondy?
Coś połaskotało Merkuriusza w łydkę. Zignorował to. Na pewno znowu mu się wydawało. Sięgnął za siebie, żeby odczepić tunikę. Musiał poszukać monet i wynosić się stąd.
Coś ciężkiego upadło na podłogę nad Merkuriuszem, wpychając mu twarz w wodę i wyciskając dech z piersi. Sapnął i niewiele brakowało, a wciągnąłby do płuc wodę.
– No, proszę, proszę, Durzo Blint, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać – usłyszał Merkuriusz.
Przez szpary nie było widać tego mężczyzny, tylko jego obnażony sztylet. Musiał zeskoczyć z belki pod sufitem.
– Ej, pierwszy jestem gotów uznać, że ktoś blefuje, ale trzeba było widzieć Vondę, kiedy się zorientowała, że nie zamierzasz jej ratować. Prawie sobie oczy wypłakałem.
Chudy mężczyzna odwrócił się. Mówił powoli, łamiącym się głosem:
– Dzisiejszego wieczoru zabiłem sześciu ludzi. Na pewno chcesz powiększyć tę liczbę do siedmiu?
Do Merkuriusza powoli dotarło, o czym mówią. Tykowaty mężczyzna był siepaczem, Durzo Blintem. Można powiedzieć, że siepacz to zabójca, mniej więcej tak jak tygrys jest kociakiem. Pośród siepaczy Durzo Blint był bezsprzecznie najlepszy. Albo – jak to mówiła głowa gildii Merkuriusza – ci, którzy mieli na ten temat inne zdanie, nie żyli zbyt długo.
A ja pomyślałem, że Durzo Blint wygląda na życzliwego?
Znowu poczuł swędzenie na łydce. Wcale mu się nie wydawało. Coś pełzło w nogawce jego spodni. Miał wrażenie, że to coś dużego, ale nie tak wielkiego jak karaluch. Z przerażeniem ocenił ciężar – pająk, biały wilkosz. Jego jad rozpuszczał ciało w powoli rozszerzającym się kręgu. Po ukąszeniu nawet z pomocą uzdrowiciela dorosły mógł co najwyżej liczyć na to, że straci tylko kończynę. Szczur z gildii nie miałby tyle szczęścia.
– Blint, będziesz miał fart, jeśli nie obetnę ci głowy po tym wszystkim, co wypiłeś. Tylko przez ten czas, kiedy cię obserwowałem, wypiłeś…
– Osiem kufli. A wcześniej jeszcze cztery.
Merkuriusz się nie poruszył. Jeśli gwałtownie ściśnie nogi, żeby zabić pająka, zachlupocze woda i mężczyźni zorientują się, że ktoś tu siedzi. Nawet jeśli Durzo Blint wyglądał na miłego, nosił okropnie duży miecz, a Merkuriusz wiedział, że lepiej nie ufać dorosłym.
– Blefujesz – powiedział mężczyzna, ale w jego głosie było słychać strach.
– Nie blefuję – odparł Durzo Blint. – Dlaczego nie zaprosisz do środka swoich przyjaciół?
Pająk szedł po wewnętrznej stronie uda Merkuriusza. Trzęsąc się, chłopak podwinął tunikę na plecach i rozciągnął pas spodni, zostawiając szczelinę i modląc się, żeby pająk wyszedł tamtędy.
Nad nim zabójca przyłożył dwa palce do ust i zagwizdał. Merkuriusz nie zauważył, żeby Durzo się poruszył, ale gwizd skończył się charkotem i chwilę potem ciało zabójcy zwaliło się na podłogę. Rozległy się krzyki, kiedy otworzyły się frontowe i tylne drzwi. Tyczki uginały się i podskakiwały. Skupiając się, żeby nie trącić pająka, Merkuriusz nie drgnął, nawet kiedy upadek kolejnego ciała wepchnął mu na chwilę twarz pod wodę.
Pająk przelazł mu po tyłku i potem po jego kciuk. Powolutku Merkuriusz przeniósł rękę, żeby widzieć wilkosza. Miał rację. To był biały wilkosz o odnóżach długich jak kciuk chłopaka. Strząsnął go i natychmiast roztarł palce, upewniając się, że nie został ukąszony.
Sięgnął do drzazgi, o którą zaczepił tuniką, i oderwał ją. Dźwięk rozległ się bardzo głośno w nagłej ciszy, która zapadła na górze. Merkuriusz nikogo nie widział przez szczeliny. Kilka kroków dalej coś skapywało z bambusa do kałuży. Było za ciemno, żeby zobaczyć co, ale nie potrzebował wielkiej wyobraźni, by się domyślić.
Zapanowała upiorna cisza. Gdyby któryś z mężczyzn przeszedł po podłodze, jęk deszczułek i uginanie się bambusa zdradziłyby go. Cała walka trwała może ze dwadzieścia sekund, a Merkuriusz był pewien, że nikt nie wyszedł z tawerny. Pozabijali się nawzajem?
Zrobiło mu się zimno, i to nie tylko od wody. Śmierć to chleb powszedni w Norach, ale nigdy nie widział, żeby tylu ludzi zginęło tak szybko i tak łatwo.
Nawet uważając na pająka, w kilka minut Merkuriusz zebrał sześć miedziaków. Gdyby był odważniejszy, obrobiłby trupy w tawernie, ale nie wierzył, że Durzo Blint nie żyje. Może był demonem, jak mówiły inne szczury. Może stał na zewnątrz i czekał, żeby zabić Merkuriusza za szpiegowanie.
Z piersią zaciśniętą ze strachu Merkuriusz zawrócił i popełzł do swojej dziury. Sześć miedziaków to niezły wynik. Opłata wynosiła tylko cztery, więc będzie mógł kupić jutro chleb, którym podzieli się z Jarlem i Laleczką.
Był raptem o stopę od wyjścia, kiedy coś jasnego zabłysło tuż przed jego nosem. Znalazło się tak blisko, że Merkuriusz potrzebował chwili, by zogniskować wzrok. To był ogromny miecz Durzo, który przebił się przez podłogę i wbił w błoto, zagradzając chłopakowi drogę ucieczki.
Tuż nad Merkuriuszem, po drugiej stronie podłogi Durzo Blint szepnął:
– Nigdy nikomu o tym nie mów. Zrozumiano? Robiłem gorsze rzeczy niż zabijanie dzieci.
Miecz zniknął, a Merkuriusz wypełzł spod podłogi. Przebiegł wiele mil, nim się zatrzymał.
– Cztery miedziaki! Cztery! To nie są cztery. – Twarz Szczura była tak czerwona z wściekłości, że pryszcze wyglądały jak rozrzucone białe plamki. Złapał Jarla za tunikę i podniósł.
Merkuriusz schował głowę. Nie mógł na to patrzeć.
– To są cztery! – wrzasnął Szczur, aż trysnęła ślina.
Uderzył Jarla w twarz i Merkuriusz zdał sobie sprawę, że to jest przedstawienie. Nie samo bicie – Szczur naprawdę uderzył Jarla – ale bił go otwartą ręką. Żeby był głośniejszy dźwięk. Szczur nie zwracał uwagi na Jarla. Obserwował resztę gildii, rozkoszując się ich strachem.
– Kto następny? – zapytał, puszczając Jarla.
Merkuriusz szybko wyszedł, żeby Szczur nie kopnął przyjaciela. Mając raptem szesnaście lat, Szczur już był wielki jak mężczyzna, i tłusty, co wyróżniało go wśród dzieci niewolników.
Merkuriusz podał cztery miedziaki.
– Osiem, śmieciu – powiedział Szczur, zbierając monety z jego dłoni.
– Osiem?
– Musisz zapłacić za Laleczkę.
Merkuriusz rozejrzał się, szukając pomocy. Paru dużych kręciło się i patrzyło po sobie, ale żaden nie odezwał się nawet słowem.
– Jest za mała – powiedział Merkuriusz. – Maluchy nie płacą, dopóki nie skończą ośmiu lat.
Uwaga wszystkich skupiła się na Laleczce, która siedziała w brudnym zaułku. Dostrzegła spojrzenia i oklapła, skurczyła się w sobie. Laleczka była drobna i miała ogromne oczy, ale pod warstwą brudu jej twarz była ładna, idealna, jak sugerowało jej przezwisko.
– Mówię, że ma osiem lat, chyba że ona powie inaczej. – Szczur zerknął na nią lubieżnie. – No, powiedz, Laleczko. Powiedz, albo zleję twojego chłopaka.
Oczy Laleczki robiły się coraz większe i większe, a Szczur tylko się zaśmiał. Merkuriusz nie zaprotestował, nie wtrącił, że Laleczka jest niemową. Szczur o tym wiedział. Wszyscy wiedzieli. Ale Szczur był Pięścią. Odpowiadał tylko przez Ja’lalielem, a Ja’laliela tu nie było.
Szczur przyciągnął do siebie Merkuriusza i zniżył głos.
– Dlaczego nie dołączysz do moich ślicznych chłopaczków, Merkur? Oni już nie muszą płacić.
Merkuriusz próbował się odezwać, ale gardło mu się zacisnęło i tylko pisnął. Szczur znowu się zaśmiał i wszyscy dołączyli do niego, niektórzy ciesząc się z upokorzenia Merkuriusza, inni mając nadzieję, że to wprawi Szczura w dobry humor, nim przyjdzie ich kolej. Merkuriusz zapałał dziką nienawiścią. Nienawidził Szczura, nienawidził gildii, nienawidził samego siebie.
Odchrząknął raz jeszcze. Szczur zauważył jego spojrzenie i uśmiechnął się krzywo. Był wielki, ale nie był głupi. Wiedział, jak daleko może się posunąć. Wiedział, że Merkuriusz się ukorzy ze strachu jak wszyscy inni.
Merkuriusz splunął mu w twarz.
– Goń się, Szczurza Mordo.
Zapadła cisza, która trwała wieczność. Złota chwila zwycięstwa. Merkuriusz miał wrażenie, że słyszy, jak wszystkim opadają szczęki. Zaczął odzyskiwać zdrowy rozsądek, gdy nagle Szczur rąbnął go pięścią w ucho. Czarne kleksy zaplamiły świat, kiedy Merkuriusz padł na ziemię. Zamrugał, patrząc na Szczura, którego czarne włosy jaśniały jak aureola na tle słońca, i zrozumiał, że zaraz umrze.
– Szczurze! Szczurze, jesteś mi potrzebny.
Merkuriusz przeturlał się i zobaczył Ja’laliela, który wychodził z domu gildii. Jego bladą skórę pokrywały kropelki potu, chociaż dzień nie był upalny. Zakaszlał.
– Szczurze! Ale już!
Szczur otarł twarz, a widok jego wściekłości, kiedy tak nagle gasła, był niemal równie przerażający jak widok, kiedy nagle wzbierała. Ze spokojną już twarzą tylko uśmiechnął się do Merkuriusza. Po prostu się uśmiechnął.
***
– Hejka, Jay-Oh – powiedział Merkuriusz.
– Hejka, Merkur – odpowiedział Jarl, podchodząc do przyjaciela i Laleczki. – Wiesz, jesteś mniej więcej tak samo mądry jak pudło kłaków. Latami będą go nazywać Szczurzą Mordą za jego plecami.
– Chciał, żebym został jedną z jego dziewczynek.
Stali pod ścianą kilka przecznic dalej i dzielili się czerstwym bochenkiem, który kupił Merkuriusz. Zapachy z piekarni, chociaż w południe już mniej intensywne, zabijały smród ścieków, stosów gnijących śmieci na brzegach rzeki, zjełczały fetor uryny i mózgów z garbarni.
O ile ceurańska architektura sprowadzała się do bambusa, ścian i przepierzeń z ryżowych włókien, o tyle cenaryjska była surowsza, cięższa i brakowało jej wyrafinowanej prostoty projektów ceurańskich. O ile alitaerańska architektura to sam granit i sosna, o tyle cenaryjska nie robiła takiego wrażenia i nie miała wytrzymałości budowli alitaerańskich. O ile osseińska architektura to były wysmukłe wieże i wznoszące się łuki, o tyle cenaryjska architektura wzbijała co najwyżej na jedno piętro w wypadku kilku dworków arystokratów po wschodniej stronie. Cenaryjskie budowle były krępe, wilgotne, tanie i niskie, zwłaszcza w Norach. Nigdy nie używano dwa razy droższego budulca, nawet jeśli był cztery razy trwalszy. Cenaryjczycy nie myśleli perspektywicznie, bo i żyli krótko. Budowano często z bambusa i włókien ryżowych, bo jedno i drugie rosło w pobliżu, zdarzał się też granit i sosna, które znajdowano niewiele dalej, ale nie istniało coś takiego jak styl cenaryjski. W ciągu ostatnich wieków zbyt wiele razy podbijano ten kraj, żeby jego mieszkańcy mogli się szczycić czymś więcej niż tym, że przetrwali. A w Norach nawet nie wiedziano, co to duma.
Merkuriusz z roztargnieniem rozerwał bochenek na trzy kawałki i skrzywił się. Dwa były mniej więcej tej samej wielkości, a trzeci mniejszy. Położył jeden większy na nodze, a drugi duży kawałek podał Laleczce, która nie odstępowała go na krok. Już miał podać mniejszą cząstkę Jarlowi, kiedy zobaczył, że Laleczka krzywi się z dezaprobatą.
Westchnął i wziął mały kawałek dla siebie. Jarl nawet tego nie zauważył.
– Lepiej być jedną z jego dziewczynek niż nieboszczykiem – stwierdził Jarl.
– Nie skończę jak Bim.
– Merkur, gdy Ja’laliel wykupi apelację, Szczur zostanie głową gildii. Masz jedenaście lat. Zostało pięć do apelacji. Nie dożyjesz tego. Szczur już zadba, żeby w porównaniu z tobą Bim wyszedł na szczęściarza.
– Więc co mam zrobić?
Zwykle to była ulubiona chwila dnia Merkuriusza. Przebywał z dwiema osobami, których nie musiał się bać, i uciszał uporczywe nawoływanie głodu. Ale teraz chleb smakował jak wióry. Chłopak zagapił się na rynek, nawet nie dostrzegając handlarki rybami, która biła męża.
Jarl uśmiechnął się – zęby błyszczały bielą na tle czarnej, ladeskiej skóry.
– Jeśli zdradzę ci sekret, nie wygadasz się?
Merkuriusz rozejrzał się i pochylił do przyjaciela. Głośne chrupanie chleba i mlaskanie obok powstrzymało go.
– No, ja owszem, ale nie wiem, czy Laleczka.
Obaj spojrzeli na dziewczynkę, która gryzła piętkę chleba. Połączenie okruszków na jej twarzy i wściekłej miny sprawiło, że zawyli ze śmiechu.
Merkuriusz zmierzwił jej blond czuprynę i, kiedy nadal się krzywiła, przytulił ją. Odpychała go, ale gdy zabrał rękę, nie odsunęła się. Spojrzała na Jarla wyczekująco.
Jarl uniósł tunikę i zdjął szmatę, którą obwiązał się jak szarfą.
– Nie będę taki, jak reszta. Nie pozwolę, żeby wszystko w życiu po prostu mi się przydarzyło. Wyrwę się.
Rozwinął szarfę. W fałdach ukryto tuzin miedziaków, cztery srebrniki i – co niewiarygodne – dwa złote gundery.
– Cztery lata. Oszczędzałem cztery lata. – Dorzucił kolejne dwa miedziaki do szarfy.
– Chcesz powiedzieć, że za każdym razem, kiedy Szczur cię lał, bo się nie opłacałeś, miałeś to?
Jarl uśmiechnął się i powoli Merkuriusz zaczynał rozumieć. Lanie to mała cena za nadzieję. Po pewnym czasie większość szczurów z gildii więdła i pozwalała, żeby życie ich zniszczyło. Stawali się zwierzętami. Albo wariowali jak Merkuriusz dzisiaj i dawali się zabić.
Patrząc na ten skarb, część Merkuriusza chciała uderzyć Jarla, złapać szarfę i uciec. Dzięki tym pieniądzom mógłby się wyrwać, kupić sobie ubranie zamiast tych szmat, wpłacić czesne i zacząć terminować u kogoś, u kogokolwiek. Może nawet u Durzo Blinta, jak wiele razy powtarzał Jarlowi i Laleczce.
I wtedy zobaczył Laleczkę. Zdawał sobie sprawę, jak by na niego patrzyła, gdyby ukradł tę szarfę pełną życia.
– Jeśli ktokolwiek z nas ma się wyrwać z Nor, to właśnie ty, Jarl. Zasługujesz na to. Masz jakiś plan?
– Zawsze. – Jego brązowe oczy zabłysły. – Chcę, żebyś ty je wziął, Merkur. Jak tylko dowiemy się, gdzie mieszka Durzo Blint, wyciągniemy cię stąd. W porządku?
Merkuriusz spojrzał na stos monet. Cztery lata. Dziesiątki ciosów. Nie tylko nie wiedział, czy poświęciłby tyle dla Jarla, ale nawet kusiło go przez chwilę, żeby ukraść te pieniądze. Nie potrafił powstrzymać łez. Tak strasznie się zawstydził. Tak bardzo się bał. Bał się Szczura. Bał się Durzo Blinta. Zawsze się bał. Ale jeśli się wydostanie, będzie mógł pomóc Jarlowi. A Blint nauczy go zabijać.
Merkuriusz spojrzał na Jarla, nie ośmielając się zerknąć na Laleczkę, bo bał się tego, co może się kryć w jej wielkich, brązowych oczach.
– Wezmę je.
I wiedział, kogo pierwszego zabije.
Durzo Blint podciągnął się na niewysoki mur wokół posiadłości i obserwował przechodzącego strażnika. Idealny strażnik, pomyślał Durzo: trochę powolny, bez wyobraźni, obowiązkowy. Przeszedł swoje trzydzieści dziewięć kroków, podrapał się po brzuchu pod przeszywanicą, rozejrzał się na wszystkie strony i znowu ruszył.
Trzydzieści pięć. Trzydzieści sześć. Durzo wychylił się z cienia, jaki rzucała postać mężczyzny, i ostrożnie opuścił się nad krawędź chodnika. Trzymał się muru koniuszkami palców.
Teraz. Puścił się i zeskoczył na trawę akurat, kiedy strażnik uderzył końcem halabardy o drewniany chodnik. Durzo i tak wątpił, żeby strażnik go usłyszał, ale w fachu siepacza paranoja rodziła perfekcję. Dziedziniec był mały, a dom niewiele większy. Zbudowano go na modłę ceurańską z przeświecającymi ścianami z papieru ryżowego. Bezlistne cyprysy i białe cedry tworzyły drzwi i łuki, a tańszej, miejscowej sosny użyto do framug i podłóg. Dom był spartański, jak wszystkie ceurańskie domy, co pasowało do natury wojskowego generała Agona i jego ascetycznego charakteru. A co więcej, odpowiadało jego budżetowi. Mimo rozlicznych sukcesów generała, król Davin nigdy nie nagrodził go należycie – po części z tego powodu zjawił się tu dziś siepacz.
Durzo wypatrzył otwarte okno na pierwszym piętrze. Żona generała spała w łóżku – gospodarze nie byli aż tak ceurańscy, żeby spać na matach. Ale byli wystarczająco biedni, żeby korzystać z materaca wypchanego raczej słomą niż puchem. Żona generała była prostą kobietą; pochrapywała cicho i wyciągnęła się prawie pośrodku łóżka, zamiast trzymać się swojej połowy. Pościel po stronie, do której leżała zwrócona twarzą, była wzburzona.
Siepacz wślizgnął się do pokoju, posługując się Talentem, aby wytłumić odgłos kroków na drewnianej podłodze.
Ciekawe. Szybkie spojrzenie wystarczyło, by potwierdzić, że generał nie przychodził do tej sypialni tylko po to, żeby dopełnić nocnych obowiązków małżeńskich. Oni naprawdę sypiali razem. Może generał był jeszcze biedniejszy niż podejrzewali ludzie.
Durzo zmarszczył brwi pod maską. Nie potrzebował takich szczegółów. Wyciągnął krótki, zatruty nóż i podszedł do łóżka. Kobieta niczego nie poczuje.
Zatrzymał się. Kobieta spała odwrócona w stronę wzburzonej pościeli. Spała blisko przy mężu. Nie na drugim krańcu łóżka, jak kobieta, która tylko wypełnia małżeńskie powinności.
To było małżeństwo z miłości. Po zabiciu jej Aleine Gunder planował zaproponować generałowi ponowny ślub z bogatą arystokratką. Ale generał, który ożenił się z nisko urodzoną kobietą z miłości, zareaguje zupełnie inaczej na śmierć żony niż mężczyzna, który ożenił się wiedziony ambicją.
Idiota. Księcia tak pożerały własne ambicje, że wszystkich innych oceniał tą samą miarą. Siepacz schował nóż i wyszedł na korytarz. Musiał się dowiedzieć, gdzie jest generał. Natychmiast.
– Niech to szlag, człowieku! Król Davin umiera. Zdziwiłbym się, gdyby został mu jeszcze tydzień.
Ktokolwiek to mówił, miał świętą rację. Siepacz podał dzisiejszego wieczoru królowi ostatnią dawkę trucizny. Władca umrze, nim nastanie świt, zostawiając tron dwóm rywalom, z których jeden był silny i sprawiedliwy, a drugi słaby i zepsuty. Półświatek Sa’kagé oczywiście był zainteresowany wynikiem sporu.
Głos dochodził z pokoju audiencyjnego na dole. Siepacz pośpiesznie doszedł do końca korytarza. Dom był tak mały, że pokój audiencyjny pełnił też funkcję gabinetu. Durzo miał doskonały widok na obu mężczyzn.
Generał Brant Agon miał siwiejącą brodę, krótko przycięte włosy, których nie czesał. Poruszał się nerwowo, zawsze mając wszystko na oku. Był szczupły i żylasty, a nogi miał trochę krzywe po latach spędzonych w siodle.
Mężczyzną, który siedział naprzeciwko niego, był diuk Regnus Gyre. Fotel z wysokim zagłówkiem zaskrzypiał, gdy diuk się poruszył. Był potężnie zbudowany, wysoki i szeroki w barach, a niewiele z jego masy stanowił tłuszcz. Splótł palce na brzuchu.
Na Anioły Nocy. Mógłbym zabić ich obu i od razu zakończyć zmartwienia Dziewiątki.
– Oszukujemy samych siebie, Brant? – zapytał diuk Gyre.
Generał nie odpowiedział natychmiast.
– Mój panie…
– Nie, Brant. Potrzebuję twojej opinii jako przyjaciela, nie wasala.
Durzo podkradł się bliżej. Powoli, ostrożnie, wyjął zatrute noże do rzucania.
– Jeśli nic nie zrobimy – powiedział generał – Aleine Gunder zostanie królem. To słaby, plugawy, zdradziecki człowiek. Sa’kagé już trzyma w ręku całe Nory; królewskie patrole nie schodzą z głównych dróg, a dobrze wiesz, że na pewno będzie jeszcze gorzej. Igrzyska Śmierci umocniły Sa’kagé. Aleine nie ma wystarczającej siły woli, nawet nie zamierza przeciwstawić się Sa’kagé teraz, chociaż jeszcze moglibyśmy je wykorzenić. Więc czy oszukujemy się, myśląc, że byłbyś lepszym królem? W żadnym wypadku. Ze wszech miar tron należy się tobie.
Blint prawie się uśmiechnął. Panowie świata przestępczego, Dziewiątka Sa’kagé zgodziłaby się z każdym słowem – i właśnie dlatego Blint miał zadbać, żeby Regnus Gyre nie został królem.
– A od strony taktycznej? Dalibyśmy radę tego dokonać?
– Z minimalnym rozlewem krwi. Diuk Wesseros przebywa poza krajem. Mój własny regiment stacjonuje w mieście. Ludzie wierzą w ciebie, mój panie. Potrzebujemy mocnego króla. Dobrego króla. Potrzebujemy ciebie, Regnusie.
Diuk Gyre spojrzał na dłonie.
– A rodzina Aleine’a? Czy wlicza się do tego „minimalnego rozlewu krwi”?
– Chcesz znać prawdę? – Generał ściszył głos. – Tak. Nawet jeśli nie wydamy takiego rozkazu, jeden z naszych ludzi zabije ich, żeby cię chronić, choćby to oznaczało dla niego stryczek. Tak bardzo w ciebie wierzą.
Diuk Gyre westchnął.
– Więc pytanie: czy dobro wielu w przyszłości warte jest zabicia kilkorga w tej chwili.
Ile czasu upłynęło, odkąd miałem takie skrupuły? Durzo ledwo zapanował nad pokusą, żeby rzucić sztyletami.
Wstrząsnęła nim raptowna wściekłość. Co jest grane?
Chodziło o Regnusa. Ten człowiek przypominał mu innego króla, któremu kiedyś służył. Króla, który był wart tej służby.
– Sam musisz odpowiedzieć na to pytanie, mój panie – odparł generał Agon. – Ale, za pozwoleniem, czy to pytanie to naprawdę kwestia filozoficzna?
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nadal kochasz Nalię, prawda?
Nalia była żoną Aleine’a Gundera.
Regnus spojrzał na niego zaskoczony.
– Byłem jej przyrzeczony przez dziesięć lat. Byliśmy dla siebie pierwszymi kochankami.
– Mój panie, wybacz, to nie moja…
– Nie, Brant. Nigdy o tym nie mówiłem. A skoro mam zdecydować, czy być mężczyzną, czy królem, pozwól mi mówić. – Wziął głęboki wdech. – Minęło piętnaście lat, odkąd ojciec Nalii zerwał nasze zaręczyny i oddał jej rękę Aleine’owi. Powinienem już to przeboleć. I rzeczywiście już mi przeszło, poza tymi chwilami, kiedy widzę ją z dziećmi i muszę sobie wyobrażać, jak dzieli łoże z Aleinem Gunderem. Jedyna radość, jaką dało mi własne małżeństwo, to mój syn, Logan. Wątpię, żeby jej układało się dużo lepiej.
– Mój panie, zważywszy, że oboje zostaliście zmuszeni do ślubów, nie mógłbyś się rozwieść z Catrinną i ożenić…
– Nie. – Regnus pokręcił głową. – Dzieci królowej zawsze będą stanowić zagrożenie dla mojego syna, niezależnie od tego, czy je wygnam, czy adoptuję. Najstarszy syn Nalii ma czternaście lat, za dużo, by zapomniał, że był mu pisany tron.
– Sprawiedliwość jest po twojej stronie, mój panie. I kto wie, kiedy już zasiądziesz na tronie, może pojawi się jakieś rozwiązanie, którego na razie nie dostrzegamy?
Regnus niechętnie pokiwał głową, najwyraźniej świadom, że trzyma w swoich rękach życie setek, jeśli nie tysięcy ludzi, chociaż nie wiedział, że trzyma też własne. Jeśli zaplanuje teraz rebelię, to przysięgam na Anioły Nocy, od razu go zabiję. Teraz służę tylko Sa’kagé. I sobie. Zawsze sobie.
– Niech mi wybaczą ci, którzy dopiero mają się narodzić – powiedział Regnus Gyre z oczami błyszczącymi od łez. – Ale nie popełnię morderstwa w imię tego, co może się wydarzyć. Nie potrafię. Złożę przysięgę lenniczą.
Siepacz wsunął sztylety z powrotem do pochew, ignorując pomieszane uczucie ulgi i rozpaczy.
To przez tę przeklętą kobietę. To ona mnie zniszczyła. Zniszczyła wszystko.
***
Blint dostrzegł zasadzkę z pięćdziesięciu kroków i wszedł prosto w jej paszczę. Słońcu brakowała jeszcze godzina do wstania i jedyni ludzie na wijących się uliczkach Nor to byli kupcy, którzy zasnęli tam, gdzie nie powinni, i teraz śpieszyli do domów i swoich żon.
Szczury z gildii – Czarnego Smoka sądząc po znakach, które minął – chowały się przy przewężeniu w zaułku, skąd mogły wyskoczyć, zamknąć oba wyloty uliczki i zaatakować z niskich dachów.
Udał, że ma chore prawe kolano, owinął się szczelnie płaszczem i naciągnął kaptur na twarz. Kiedy, kuśtykając, szedł prosto w pułapkę, jeden ze starszych dzieciaków – duży, jak je nazywano – wskoczył do zaułka przed nim i zagwizdał, wymachując zardzewiałą szablą. Szczury z gildii otoczyły siepacza.
– Sprytnie – powiedział Durzo. – Trzymacie straż przed świtem, kiedy większość gildii śpi, więc możecie dorwać paru klocków, którzy całą noc byli na dziwkach. Tacy wolą nie tłumaczyć się z siniaków po bitce przed żonami, więc po prostu oddadzą wam monety. Nieźle. Czyj to pomysł?
– Merkuriusza – powiedział duży, wskazując na postać za siepaczem.
– Zamknij się, Roth! – krzyknął szef gildii.
Siepacz spojrzał na małego chłopca na dachu. Trzymał uniesiony kamień, a jego bladoniebieskie oczy uważnie patrzyły, gotowe. Wydawał się skądś znajomy.
– Och, i teraz go wsypałeś – oznajmił Durzo.
– Ty też się zamknij! – powiedziała głowa gildii, potrząsając szablą. – Oddawaj sakiewkę, bo cię zabijemy.
– Ja’laliel – odezwał się czarny szczur gildyjny – on powiedział „klocki”. Kupiec by nie wiedział, że tak ich nazywamy. Musi być z Sa’kagé.
– Zamknij się, Jarl! Potrzebujemy kasy. – Ja’laliel zakaszlał i splunął krwią. – Daj nam po prostu swoją…
– Nie mam na to czasu. Przesuń się – odparł Durzo.
– Oddawaj…
Siepacz skoczył naprzód, lewą ręką wykręcił Ja’lalielowi dłoń od szabli, złapał broń i obrócił się. Prawym łokciem wyrżnął głowę gildii w skroń, ale powstrzymał cios na tyle, żeby nie zabić dzieciaka.
Zanim szczury zdążyły się wzdrygnąć, było po walce.
– Powiedziałem, że nie mam na to czasu – powtórzył Durzo.
Odrzucił kaptur.
Wiedział, że nie wygląda szczególnie imponująco. Był tykowaty, miał ostre rysy, włosy ciemny blond i rzadką, jasną brodę na nieco ospowatych policzkach. Ale równie dobrze mógłby mieć trzy głowy, sądząc po tym, jak dzieciaki się wzdrygnęły.
– Durzo Blint – mruknął Roth.
Kamienie uderzyły o ziemię.
– Durzo Blint. – Imię rozległo się echem wśród szczurów.
Siepacz zobaczył strach i podziw w ich oczach. Właśnie próbowali obrobić legendę. Uśmiechnął się krzywo.
– Naostrz to. Tylko amator pozwala, żeby jego broń zardzewiała.
Rzucił szablę do rynsztoka pełnego ścieków. A potem przeszedł przez tłum. Dzieciaki rozbiegły się, jakby mógł je zabić wszystkie naraz.
Merkuriusz patrzył, jak siepacz odchodzi, znika w porannej mgle, jak znikało tyle innych nadziei w odpływie, jakim były Nory. Durzo Blint był wszystkim, czym nie był Merkuriusz. Był potężny, niebezpieczny, pewny siebie, budził lęk. Był jak bóg. Patrzył na całą gildię, która stanęła przeciwko niemu – nawet na dużych, takich jak Roth, Ja’laliel czy Szczur – i był rozbawiony! Rozbawiony! Pewnego dnia, przysiągł sobie Merkuriusz. Nie śmiał nawet pomyśleć całego zdania, bo a nuż Blint wyczułby jego czelność, ale marzył o tym każdą cząstką ciała. Pewnego dnia.
A kiedy Blint oddalił się na tyle, żeby niczego nie zauważyć, Merkuriusz ruszył za nim.
Dwóch mięśniaków strzegących podziemnej komnaty Dziewiątki obrzuciło Durzo kwaśnym spojrzeniem. Byli bliźniakami i dwoma największymi facetami w Sa’kagé. Każdy miał wytatuowaną błyskawicę na czole.
– Broń? – zapytał jeden z nich.
– Szmaja – powitał go Durzo, odpinając miecz, wyjmując trzy sztylety, strzałki przymocowane do nadgarstka i kilka szklanych kulek, które nosił przy drugiej ręce.
– Ja jestem Szmaja – odparł drugi, obszukując Blinta.
– Byłbyś tak łaskaw przestać? Obaj wiemy, że gdybym chciał kogoś zabić, zrobiłbym to z bronią albo bez.
Szmaja zarumienił się.
– A może tak huknę tym ślicznym mieczem…
– Szmaja chciał powiedzieć, że może byś tak udał, że nie stanowisz zagrożenia, a my będziemy udawać, że to dzięki nam – wtrącił się Bernerd. – To czysta formalność, Blint. Jak kiedy kogoś pytasz, jak się masz, ale wcale nie interesuje cię odpowiedź.
– Ja nie pytam.
– Przykro mi z powodu Vondy – powiedział Bernerd.
Durzo zamarł, jakby wbito mu w brzuch lancę.
– Serio – zapewnił go zwalisty mężczyzna. Przytrzymał mu drzwi. Zerknął na brata.
Durzo wiedział, że powinien rzucić jakąś ciętą, ostrą albo zabawną odpowiedź, ale język miał jak z ołowiu.
– Ehm, panie Blint? – odezwał się Bernerd.
Durzo otrząsnął się i wszedł do pokoju spotkań Dziewiątki, nie podnosząc wzroku.
To miejsce miało wzbudzać lęk. Wyrzeźbiona w czarnym szkliwie wulkanicznym platforma dominowała w pomieszczeniu. Na tym podwyższeniu stało dziewięć krzeseł. Dziesiąte znajdowało się ponad nimi jak tron. Przed krzesłami była tylko pusta podłoga. Ci, których odpytywała Dziewiątka, stali.
Komnata miała kształt wąskiego prostokąta, ale była przestronna. Sufit znajdował się tak wysoko, że ginął w ciemnościach. Przez to przesłuchiwani mieli wrażenie, że odpytuje się ich w samym piekle. Fakt, że krzesła, ściany, a nawet podłogę ozdobiono rzeźbami małych, wrzeszczących gargulców, smoków i ludzi, nie działał łagodząco.
Jednak Durzo wszedł ze spokojem bywalca. Noc nie kryła dla niego żadnych strachów. Cienie powitały jego spojrzenie, niczego przed nim nie chowając. Przynajmniej tyle mu zostało.
Cała Dziewiątka oprócz Mamy K nosiła kaptury, chociaż większość wiedziała, że nie ukryje swojej tożsamości przed Durzo. Ponad nimi siedział na tronie Shinga – Pon Dradin. Był cichy i nieruchomy, jak zawsze.
– Szona nie szyje? – zapytał Corbin Fishill.
Był mocnym, przystojnym mężczyzną, słynącym z okrucieństwa, zwłaszcza wobec dzieci w gildiach, którymi zarządzał.
Śmiechy, które mogło sprowokować jego seplenienie, jakoś zgasły pod wpływem złośliwości, która wiecznie malowała się na jego twarzy.
– Sprawy nie wyglądają tak, jak oczekiwaliście – odparł Durzo.
Zdał krótki raport. Król wkrótce umrze, a mężczyźni, którzy mogli – jak się obawiało Sa’kagé – zająć jego miejsce, nie będą rościć pretensji do tronu. To oznacza, że tron przypadnie Aleine’owi Gunderowi, który jest za słaby, aby ośmielić się wejść w drogę Sa’kagé.
– Sugerowałbym, żebyśmy przekonali księcia, by awansował generała Agona na lorda generała – powiedział Durzo. – Agon zadba, żeby diuk nie skonsolidował wszystkich sił, a jeśli Khalidor wykona najmniejszy ruch…
Drobniutki człowieczek, niegdyś handlarz niewolników, przerwał mu:
– O ile uznajemy twoją… niechęć wobec Khalidoru, panie Blint, nie będziemy trwonić naszego kapitału politycznego na jakiegoś generała.
– Nie musimy – wtrąciła się Mama K.
Pani Rozkoszy nadal była piękna, chociaż minęły lata od czasów, kiedy była najznamienitszą kurtyzaną miasta.
– Możemy dostać, co chcemy, udając, że prosił o to kto inny.
Wszyscy zaczęli słuchać.
– Książę był skłonny kupić generała za pomocą strategicznego małżeństwa. Więc powiedzmy mu, że cena Agona jest inna: polityczny awans. Generał nigdy się nie dowie, a książę raczej o to nie zapyta.
– A to da nam punkt wyjścia do ponownego otwarcia kwestii niewolnictwa – dodał handlarz niewolnikami.
– Niech mnie szlag, jeśli znowu wrócimy do handlu niewolnikami – odezwał się ktoś inny.
To był wielki mężczyzna, który się roztył, o mocnej szczęce, małych oczkach i pobliźnionych pięściach, pasujących do szefa mięśniaków Sa’kagé.
– Ta rosmowa mosze poczekać. Durzo nie musi być pszy tym – wtrącił się Corbin Fishill. Spojrzał spod ciężkich powiek na Blinta. – Nie sabiłeś dzisiaj.
Pozostawił to stwierdzenie w zawieszeniu, bez dalszego komentarza.
Durzo spojrzał na niego.
– Nadal potrafisz sabijać?
Słowa są bezużyteczne w przypadku takiego człowieka jak Corbin Fishill. On mówił językiem pięści. Durzo podszedł do niego. Corbin nawet się nie wzdrygnął, nie odwrócił się, kiedy Durzo podszedł do platformy, chociaż niektórzy z Dziewiątki zaczęli się denerwować. Blint dojrzał napinające się mięśnie pod aksamitnymi spodniami Fishilla.
Corbin kopnął siepacza w twarz, ale ten już się przesunął. Durzo wbił igłę głęboko w łydkę Corbina i się odsunął.
Zaraz potem rozległ się dzwonek i do komnaty wparowali Bernerd ze Szmają. Blint skrzyżował ręce i nie wykonał nawet jednego ruchu, żeby się bronić.
Był wysoki, ale cała jego masa to były smukłe mięśnie i ścięgna. Szmaja szarżował jak koń bojowy. Durzo tylko wyciągnął ręce przed siebie, nawet nie zacisnął pięści. A kiedy Szmaja wpadł na niego, stała się rzecz niemożliwa – bieg Szmai zakończył się w jednej chwili.
Pierwsza zatrzymała się jego twarz, gdy Szmaja walnął nosem w otwartą dłoń Durzo. Reszta ciała uniosła się równolegle do ziemi, a potem grzmotnęła na kamienną posadzkę.
– Doszcz tego! – krzyknął Corbin Fishill.
Bernerd z poślizgiem wyhamował przed Durzo i zaraz przyklęknął koło brata. Szmaja jęczał. Jego krwawiący nos wpasował się akurat w pysk wyrzeźbionego w kamiennej podłodze szczura.
Krzywiąc się, Corbin wyciągnął igłę z łydki.
– Co to?
– Chcesz wiedzieć, czy nadal potrafię zabijać? – Durzo położył małą fiolkę przed mięśniakiem. – Jeśli ta igła była zatruta, tu masz antidotum. Ale jeśli nie, odtrutka cię zabije. Wypij albo nie.
– Wypij, Corbin – powiedział Pon Dradin. Shinga odezwał się po raz pierwszy od wejścia Durzo. – Wiesz, Blint, byłbyś lepszym siepaczem, gdybyś nie wiedział, że jesteś najlepszy. A jesteś. Jednak nadal przyjmujesz rozkazy ode mnie. Następnym razem, kiedy tkniesz kogoś z mojej Dziewiątki, poniesiesz konsekwencje. A teraz wynoś się stąd.
***
Z tunelem było coś nie tak. Merkuriusz chodził już wcześniej tunelami i nawet jeśli nie przepadał za wędrowaniem w odpychającej ciemności z pomocą samego dotyku, to był w stanie to zrobić. Tunel zaczął się jak każdy inny: szorstka powierzchnia, zakręty, i, rzecz jasna, ciemność. Ale w miarę jak zagłębiał się bardziej w ziemię, ściany stawały się prostsze, podłoga gładsza. Ten tunel był ważny.
Ale to tylko ciekawostka, jeszcze nic złego. Coś, co naprawdę nie pasowało Merkuriuszowi, znajdowało się teraz krok przed nim. Przysiadł na piętach, odpoczywając i się zastanawiając. Nie usiadł. Siada się tylko wtedy, kiedy się wie, że przed niczym nie będziesz uciekać.
Nie wyczuł żadnej zmiany w zapachach, chociaż powietrze tu w dole było ciężkie i gęste jak kleik. Gdy mrużył oczy, wydawało mu się, że coś widzi, ale był pewien, że to tylko efekt zaciskania powiek. Znowu wyciągnął rękę. Czy powietrze zrobiło się tu chłodniejsze?
A potem był prawie pewien, że powietrze się poruszyło. Nagle przeraził się. Blint przeszedł tędy dwadzieścia minut temu. Nie niósł ze sobą pochodni. Merkuriusz nie pomyślał o tym wtedy, a teraz przypomniały mu się różne opowieści.
Delikatny podmuch kwaśnego powietrza owiał mu policzek. Niewiele brakowało, a Merkuriusz puściłby się biegiem, ale nie wiedział, w którą stronę może bezpiecznie uciekać. Nie miał czym się bronić. Pięść Gildii trzymał całą broń. Kolejny podmuch musnął jego drugi policzek. Powietrze pachniało… Czosnkiem?
– Istnieją sekrety na tym świecie, dzieciaku. Takie sekrety jak magiczne alarmy i tożsamość Dziewiątki. Jeśli zrobisz następny krok, poznasz jeden z nich. A potem znajdzie cię dwóch milutkich mięśniaków, którzy otrzymali rozkaz zabicia każdego intruza.
– Pan Blint? – Merkuriusz rozglądał się w ciemnościach.
– Następnym razem, jak będziesz kogoś śledził, nie rób tego tak ukradkowo. Wtedy wyglądasz bardziej podejrzanie.
Cokolwiek miał na myśli, nie brzmiało to dobrze.
– Panie Blint?
Usłyszał śmiech oddalający się tunelem.
Merkuriusz skoczył na równe nogi, czując, że nadzieja wymyka mu się wraz z tym gasnącym śmiechem. Pobiegł tunelem w ciemności.
– Poczekaj!
Nie było odpowiedzi. Merkuriusz przyśpieszył. Zaczepił stopą o kamień i padł jak długi, zdzierając skórę z kolan i rąk na kamiennej podłodze.
– Panie Blint, proszę zaczekać! Muszę zostać pana uczniem. Panie Blint, proszę!
Głos rozległ się tuż nad nim, chociaż kiedy Merkuriusz się rozejrzał, niczego nie zobaczył.
– Nie biorę uczniów. Wracaj do domu, mały.
– Ale ja jestem inny! Zrobię wszystko. Mam pieniądze!
Nie było odpowiedzi. Blint zniknął.
Cisza bolała, pulsowała rozcięciami na kolanach i dłoniach Merkuriusza. Nie miał na to co zaradzić. Chciał się rozpłakać, ale zarazem czuł, że płaczą tylko małe dzieci.
Merkuriusz wrócił na terytorium Czarnego Smoka, kiedy niebo jaśniało. Różne kwartały Nor otrząsały się z pijackiej drzemki. Piekarze wstawali, terminatorzy u kowala rozpalali ogień w kuźni, szczury gildyjne, dziwki, mięśniaki i pajęczarze szli spać, a kieszonkowcy, oszuści, szulerzy i reszta tych, co pracowali za dnia, jeszcze spała.
Zwykle zapachy Nor koiły. Nieodmiennie w powietrzu wisiał zapach zagród dla bydła, przetykany smrodem ludzkich nieczystości płynących szerokimi rynsztokami przy każdej ulicy i jeszcze gorszym smrodem rzeki Plith, zapach gnijącej roślinności na płyciznach i zalewiskach leniwej rzeki, nieco mniej kwaśny aromat oceanu. Jeśli szczęśliwie powiała akurat bryza, smród śpiących żebraków, którzy nigdy się nie myli i potrafili zaatakować szczura bez żadnego powodu poza wściekłością na cały świat. Po raz pierwszy dla Merkuriusza te zapachy zamiast oznaczać dom, kojarzyły się tylko z brudem. Odrzucenie i rozpacz to odory unoszące się z każdej zatęchłej ruiny i dziury z szambem w Norach.
Opuszczony młyn, w którym kiedyś łuskano ryż, nie był tylko pustym budynkiem, w którym sypiała gildia. To był symbol. Młyny na zachodnim wybrzeżu plądrowali tylko desperaci, gotowi przebić się przez wszystkich mięśniaków najętych przez właścicieli. Gdziekolwiek się nie spojrzało, było widać upadek i zniszczenie, i Merkuriusz stanowił część tego świata.
Kiedy wrócił do domu gildii, skinął głową do czujki i wsunął się do środka, nie siląc się nawet na dyskrecję. W gildii przyzwyczajono się do dzieci, które wstają w nocy wysikać się, więc nikt nie pomyśli, że był gdzieś dalej. Gdyby spróbował zakraść się z powrotem, tylko zwróciłby na siebie uwagę.
Może o to chodziło z tą ukradkowością.
Kładąc się na swoje zwykłe miejsce obok okna, wsunął się między Laleczkę i Jarla. Bywało tu zimno, ale podłoga była gładka, a w deskach nie było za wiele drzazg. Szturchnął przyjaciela.
– Jay-Oh, wiesz, co to znaczy ukradkowo?
Jarl tylko przetoczył się na drugi bok, pomrukując. Merkuriusz szturchnął go raz jeszcze, ale przyjaciel nawet nie drgnął. Pewnie ma za sobą długą noc.
Jak wszystkie szczury z gildii, Merkuriusz, Jarl i Laleczka spali blisko siebie, żeby im było cieplej. Zwykle Laleczka lądowała pośrodku, bo była mała i łatwo marzła, ale dziś wieczór Jarl i Laleczka nie leżeli blisko siebie.
Laleczka przysunęła się i objęła Merkuriusza, ściskając go mocno, a Merkuriusz ucieszył się z jej ciepła. Zmartwienie gryzło go w głębi duszy jak szczur, ale był za bardzo zmęczony. Zasnął.
Koszmar zaczął się, gdy tylko Merkuriusz się obudził.
– Dzień dobry – powiedział Szczur. – Jak się miewa mój ulubiony wypierdek?
Radość na twarzy Szczura ostrzegła Merkuriusza, że święci się coś naprawdę złego. Roth i Zajęcza Warga stali po obu stornach Szczura i aż ich roznosiło podniecenie.
Laleczka zniknęła. Jarl też. Nigdzie nie było widać Ja’laliela. Mrugając, oślepiony słonecznym światłem wpadającym przez dziurę po zerwanym dachu, Merkuriusz wstał i spróbował zorientować się w sytuacji. Reszta gildii zniknęła – szczury albo poszły do pracy, albo grzebały w śmieciach, albo doszły do wniosku, że to dobry moment, by się ulotnić. Zatem widziały, że Szczur wchodzi.
Roth stał przy tylnych drzwiach, a Zajęcza Warga stanął za Szczurem, na wypadek gdyby Merkuriusz chciał biec do frontowych drzwi albo okna.
– Gdzie byłeś ostatniej nocy? – zapytał Szczur.
– Musiałem się wysikać.
– Długo sikałeś. Przegapiłeś całą zabawę.
Kiedy Szczur odezwał się w ten sposób, całkowicie beznamiętnie, bez jakiejkolwiek intonacji w głosie, Merkuriusz poczuł strach zbyt głęboki, by się z niego otrząsnąć. Wiedział, co to przemoc. Widział mordowanych żeglarzy, widział prostytutki ze świeżymi bliznami, miał przyjaciela, który umarł pobity przez handlarza. Okrucieństwo spacerowało wśród Nor ręka w rękę z biedą i wściekłością. Ale śmierć w oczach Szczura ostrzegała, że jest większym dziwadłem niż Zajęcza Warga. Zajęcza Warga urodził się bez kawałka ust. Szczur urodził się bez sumienia.
– Co zrobiłeś? – zapytał Merkuriusz.
– Roth! – Szczur skinął głową na dużego.
Roth otworzył drzwi i zawołał „Do nogi”, jakby przywoływał psa, a potem coś złapał. Wciągnął to do środka i wtedy Merkuriusz zobaczył, że to Jarl. Usta miał spuchnięte, oczy tak podbite, że aż czarne, i powieki tak obrzmiałe, że ledwo coś widział przez szparki. Brakowało mu paru zębów, a na twarzy miał zakrzepłą krew, która spłynęła z miejsc, z których wyrwano mu garści włosów.
Jarl nosił sukienkę.
Merkuriuszowi zrobiło się gorąco i jednocześnie przebiegły go zimne ciarki. Krew napłynęła mu do twarzy. Nie mógł okazać swojej słabości Szczurowi. Nie mógł się ruszyć. Odwrócił się, żeby nie zwymiotować.
Za jego plecami Jarl zakwilił cicho:
– Merkur, błagam, Merkur, nie odwracaj się ode mnie. Nie chciałem…
Szczur uderzył go w twarz. Jarl padł na ziemię.
– Jarl jest teraz mój – oznajmił Szczur. – Myśli, że będzie walczył każdej nocy, i rzeczywiście będzie. Przez jakiś czas. – Szczur uśmiechnął się. – Ale złamię go. Czas działa na moją korzyść.
– Zabiję cię. Przysięgam – powiedział Merkuriusz.
– O, więc teraz terminujesz u pana Blinta?
Szczur uśmiechnął się, kiedy Merkuriusz rzucił Jarlowi spojrzenie, bo poczuł się zdradzony. Jarl spuścił głowę; ramiona mu drżały, jakby bezgłośnie szlochał.
– Jarl powiedział nam o tym, chyba gdzieś pomiędzy Rothem i Davim. Ale czegoś nie rozumiem. Skoro pan Blint przyjął cię na ucznia, to dlaczego tu jesteś? Wróciłeś mnie zabić?
Jarl powstrzymał łzy i odwrócił się, chwytając się ostatniej nadziei.
Merkuriusz nie miał nic do powiedzenia.
– Nie przyjął mnie – przyznał się.
Jarl załamał się.
– Wszyscy wiedzą, że nie przyjmuje uczniów, głupku – odparł Szczur. – Więc oto nasza umowa, Merkur. Nie wiem, co dla niego zrobiłeś, ale Ja’laliel powiedział, że nie wolno mi ciebie tknąć, więc cię nie tknę. Tyle że prędzej czy później, to będzie moja gildia.
– Pewnie prędzej niż później – wtrącił się Roth.
Uniósł brew, patrząc na Merkuriusza.
– Mam wielkie plany odnośnie do Czarnego Smoka i nie pozwolę, żebyś wszedł mi w drogę – powiedział Szczur.
– Czego ode mnie chcesz? – Głos Merkuriusza brzmiał cieniutko i piskliwie.
– Chcę, żebyś był bohaterem. Chcę, żeby każdy, kto nie śmie mi się postawić, patrzył na ciebie i zaczął mieć nadzieję. A potem zniszczę wszystko, co stworzyłeś. Zniszczę wszystko, co kochasz. Zniszczę ciebie tak całkowicie, że nikt więcej nie ośmieli mi się przeciwstawić. Więc staraj się jak najlepiej, nie staraj się wcale, albo w ogóle nic nie rób. I tak wygram. Zawsze wygrywam.
Merkuriusz nie uiścił opłaty następnego dnia. Miał nadzieję, że Szczur go uderzy. Wystarczyłby jeden cios i Merkuriusz spadłby z piedestału. Ale Szczur go nie uderzył. Klął i wściekał się, a jego oczy się śmiały, i kazał Merkuriuszowi następnym razem przynieść dwa razy więcej.
Oczywiście nic nie przyniósł. Wyciągnął tylko pustą rękę, jakby już oberwał. To nie miało znaczenia. Szczur wściekł się, oskarżył go, że mu się stawia, ale nawet go nie tknął. I tak to wyglądało każdego dnia wnoszenia opłat. Stopniowo Merkuriusz wrócił do pracy, zaczął zbierać miedziaki i odkładać je do oszczędności Jarla. Te dni były straszne: Szczur nie pozwalał Jarlowi rozmawiać z Merkuriuszem i po jakimś czasie Merkuriusz nawet nie wiedział, czy Jarl jeszcze chce z nim rozmawiać. Jarl, którego znał, po trochu znikał. Nawet nie pomogło, kiedy przestali go zmuszać do noszenia sukienki.
Noce były jeszcze gorsze. Szczur zabierał Jarla co noc, kiedy reszta gildii udawała, że nic nie słyszy. Merkuriusz i Laleczka kulili się razem, a potem w ciszy przerywanej cichym płaczem Merkuriusz leżał godzinami na plecach, snując wyrafinowane plany zemsty, których wiedział, że nigdy nie zrealizuje.
Stał się nieostrożny. Obrzucał Szczura wyzwiskami, kwestionował każdy rozkaz i stawał w obronie każdego, kogo Pięść bił. Szczur odpowiadał przekleństwami, ale zawsze w jego oczach płonął uśmieszek. Maluchy i frajerzy w gildii zaczęli kierować się zdaniem Merkuriusza i patrzyli na niego oczami pełnymi uwielbiania.
Merkuriusz poczuł, że sytuacja w gildii przekroczyła masę krytyczną, w dniu, kiedy dwóch dużych przyniosło mu lunch i usiadło razem z nim na ganku. To było jak objawienie. W życiu nie uwierzyłby, że którykolwiek z dużych przyłączyłby się do niego. Dlaczego mieliby to zrobić? Nie miał nic. I wtedy zrozumiał swój błąd. Nigdy nie obmyślił planu, co zrobi, kiedy dołączą do niego duzi. Po drugiej stronie podwórza Ja’laliel siedział bezradnie, kaszlał krwią i wyglądał żałośnie.
Ale jestem głupi. Szczur tylko na to czekał. Tak to zaaranżował, żeby Merkuriusz został bohaterem. Nawet wprost mu to powiedział. To nie będzie przewrót. To będzie czystka.
***
– Ojcze, proszę, nie jedź. – Logan Gyre złapał za uzdę rumaka, ignorując chłód przed świtem i powstrzymując łzy.
– Nie, zostaw to – powiedział diuk Gyre do Wendela Northa, swojego rządcy, który kierował służącymi niosącymi skrzynię pełną ubrań diuka. – Ale chcę, żeby w ciągu tygodnia przesłano mi tysiąc wełnianych płaszczy. Skorzystaj z naszych własnych funduszy i nie proś o zwrot z królewskiej kasy. Nie chcę dawać królowi pretekstu do odmowy. – Splótł za plecami dłonie w rękawicach. – Nie wiem, w jakim stanie są garnizonowe stajnie, ale chciałbym dostać wieści z Havermere, ile koni mogą mi przesłać przed zimą.
– To już załatwione, milordzie.
Wszędzie kręcili się służący, ładując wozy, które pojadą na północ z zapasami żywności i wszelkim zaopatrzeniem. Setka rycerzy Gyre’a zajmowała się ostatnimi przygotowaniami, sprawdzając siodła, konie i broń. Służący, którzy mieli opuścić rodziny, żegnali się pośpiesznie.
Diuk odwrócił się do syna, a już sam widok ojca w zbroi sprawił, że w oczach Logana zalśniły łzy dumy i strachu.
– Synu, masz dwanaście lat.
– Potrafię walczyć. Nawet pan Vorden przyznaje, że obchodzę się z mieczem niemal tak dobrze, jak żołnierz.
– Loganie, nie każę ci zostać, dlatego, że wątpię w twoje zdolności. Przeciwnie, naprawdę w nie wierzę. Prawda jest taka, że matka bardziej potrzebuje cię tutaj, niż ja będę potrzebował cię w górach.
– Ale ja chcę jechać z tobą.
– A ja w ogóle nie chcę wyjeżdżać. To, czego chcemy, nie ma tu nic do rzeczy.
– Jasin powiedział, że Dziewiątak tylko próbuje cię upokorzyć. Powiedział, że to obraza dla diuka powierzyć mu tak mały posterunek.
Nie wspomniał o innych rzeczach, które powiedział Jasin. Nie uważał się za porywczego, ale w ciągu trzech miesięcy od śmierci króla Davina i przyjęcia przez Aleine’a Gundera tytułu Aleine’a IX – zwanego protekcjonalnie Dziewiątakiem – Logan wszczął już kilka bójek.
– A co ty myślisz, synu?
– Nie sądzę, żebyś kogokolwiek się bał.
– Więc Jasin powiedział, że się boję, tak? To dlatego zarobiłeś siniaki na knykciach?
Logan nagle uśmiechnął się szeroko. Był wysoki jak ojciec, ale jeszcze nie nabrał takiej same masy, ale dowódca ich straży, Ren Vorden, powiedział, że to tylko kwestia czasu. Kiedy Logan bił się z innymi chłopcami, nie przegrywał.
– Synu, nie popełnij błędu. Przejęcie dowodzenia nad garnizonem w Wyjących Wichrach to nic wielkiego, ale lepsze to niż wygnanie albo śmierć. Jeśli zostanę, król w końcu zafunduje mi albo jedno, albo drugie. Każdego lata będziesz przyjeżdżał trenować z moimi ludźmi, ale potrzebuję, żebyś tu został. Przez pół roku będziesz moimi oczami i uszami w Cenarii. Twoja matka… – Urwał i spojrzał gdzieś za Logana.
– Uważa, że twój ojciec jest głupcem – oznajmiła Catrinna Gyre, pojawiając się nagle.
Wywodziła się z innego rodu książęcego – Graesinów – i miała typowe dla tej rodziny zielone oczy, drobne rysy i temperament. Mimo wczesnej godziny była ubrana w piękną suknię z zielonego jedwabiu obrębioną gronostajem, a jej włosy błyszczały po wyszczotkowaniu.
– Regnus, jeśli wsiądziesz na tego konia, nie chcę cię nigdy więcej widzieć.
– Catrinna, nie będziemy teraz o tym rozmawiać.
– Ten szakal będzie cię judzić przeciwko mojej rodzinie, wiesz o tym. Zniszczy ciebie, zniszczy ich, tak czy inaczej wygra.
– To jest twoja rodzina, Catrinno. I podjąłem już decyzję. – Głos diuka Gyre zabrzmiał ostro i rozkazująco jak trzask bicza. Słysząc ten ton, Logan chciał się skulić i stać niewidzialnym.
– Którą ze swoich nierządnic zabierasz ze sobą?
– Nie zabieram żadnej pokojówki, chociaż niektóre z nich trudno będzie zastąpić. Zostawiam je z szacunku dla ciebie…
– Uważasz mnie za głupią? Znajdziesz sobie jakąś zdzirę na miejscu.
– Catrinna. Wracaj do domu. Natychmiast!
Posłuchała. Diuk obserwował, jak odchodzi. Przemówił, nie odwracając się do Logana:
– Twoja matka… o pewnych sprawach powiem ci, kiedy będziesz starszy. Na razie oczekuję, żebyś traktował ją z szacunkiem, ale to ty będziesz lordem Gyre, kiedy ja wyjadę.
Logan wytrzeszczył oczy.
Ojciec poklepał go po ramieniu.
– To nie oznacza, że możesz uciekać z lekcji. Wendel nauczy cię wszystkiego, co musisz wiedzieć. Przysięgam, ten człowiek lepiej się orientuje w kwestiach dotyczących naszych ziem niż ja. Będę tylko cztery dni drogi stąd. Masz wspaniały umysł, synu, i dlatego musisz tu zostać. To miasto jest gniazdem żmij. Są tutaj tacy, którzy chcieliby nas zniszczyć. Twoja matka zauważyła oznaki tego i to po części ją niepokoi. Wprowadzam cię do tej gry, Loganie. Wolałbym tego, nie robić, ale jesteś jedynym pionkiem, jaki został mi w tej rozgrywce. Zaskocz ich. Bądź mądrzejszy, lepszy, odważniejszy i szybszy niż ktokolwiek by się spodziewał. To nie w porządku, że zrzucam na ciebie taki ciężar, ale muszę. Liczę na ciebie. Ród Gyre liczy na ciebie. Cała nasza czeladź i wszyscy wasale liczą na ciebie, i może nawet całe królestwo.
Diuk Gyre wskoczył na ogromnego, białego rumaka.
– Kocham cię, synu. Ale nie zawiedź mnie.
Ciemność była wszechogarniająca i zimna jak objęcia śmierci. Merkuriusz przykucnął pod ścianą w zaułku, mając nadzieję, że nocny wiatr zagłuszy dzwon jego serca. Piąty duży, który dołączył do niego, ukradł nóż ze składu z bronią Szczura i teraz Merkuriusz ściskał kawałek metalu tak mocno, że aż go rozbolała dłoń.
W zaułku nadal nie było żadnego ruchu. Merkuriusz wbił ostrze w ziemię i wcisnął dłonie pod pachy, żeby je rozgrzać. Może minąć wiele godzin, nim cokolwiek się stanie. Ale to nieważne. Miał coraz mniejsze szanse. Już zmarnotrawił zbyt wiele czasu.
Szczur nie był głupi. Był okrutny, ale miał plan. A Merkuriusz nie. Miotał się w strachu przez trzy miesiące, zamiast planować. Pięść jasno przedstawił swoje zamiary. To wystarczająco ułatwiało sprawę. Merkuriusz domyślał się, co planował Szczur; musiał tylko poskładać wszystkie kawałki do kupy. Teraz, kiedy myślał, potrafił wejść w skórę Szczura aż zbyt łatwo i myśleć tak jak on.
Czystka to za mało. Czystka zapewni mi bezpieczeństwo tylko na kilka lat. Inne głowy gildii też zabijały, żeby zachować władzę. Zabijanie nie wyróżni mnie w żaden sposób.
Merkuriusz pracował nad pomysłem. Szczur miał wielkie ambicje. Potrafił ukrywać nienawiść przez trzy miesiące. Dlaczego przez tyle czasu nie chciałby nawet uderzyć Merkuriusza?
Zniszczenie. O to chodziło. Szczur zniszczy go w spektakularny sposób. Zaspokoi własne okrucieństwo i wzmocni władzę. Zrobi coś tak potwornego, że Merkuriusz stanie się legendą powtarzaną przez gildie. Może nawet go nie zabije, pozostawi okaleczonego w straszliwy sposób, żeby każdy, kto spotka Merkuriusza, bał się Szczura jeszcze bardziej.
W zaułku coś zaszurało i Merkuriusz zamarł. Powoli, bardzo powoli, wyciągnął majcher. Zaułek był wąski, budynki pochylały się tak blisko siebie, że dorosły człowiek mógł dotknąć obu ścian jednocześnie. Merkuriusz wybrał go nie bez powodu. Ale teraz mury wydawały się złowrogie, jakby wyciągały ku sobie chciwe palce, odcinając blask gwiazd, jakby sięgały po niego. Wiatr szemrał nad dachami, opowiadając historie o morderstwie.
Merkuriusz znowu usłyszał szelest i się rozluźnił. Stary, przestraszony szczur wyszedł spod kupy zatęchłych desek i węszył. Merkuriusz się nie poruszył, kiedy szczur podreptał przed siebie. Obwąchał nagą stopę Merkuriusza, szturchnął go mokrym nosem. Nie wyczuwając niebezpieczeństwa, zaczął się szykować do uczty.
Kiedy już miał ugryźć, Merkuriusz zatopił nóż za jego uszami i wbił ostrze tak mocno, że zazgrzytało o ziemię. Szczur szarpnął się, ale nie zapiszczał. Merkuriusz wyciągnął wąskie żelazo, zadowolony z tego, że załatwił sprawę tak cicho. Rozejrzał się po zaułku raz jeszcze. Nadal nic.
Więc gdzie jest moja słabość? Co ja zrobiłbym na miejscu Szczura, żeby mnie zniszczyć?
Coś połaskotało go w kark, strząsnął to ręką. Cholerne robaki.
Robaki? Przecież jest potwornie zimno. Na dłoni, którą dotknął szyi, poczuł coś ciepłego i lepkiego.
Merkuriusz odwrócił się i wziął zamach, ale nóż wypadł mu z ręki, kiedy oberwał w nadgarstek.
Durzo Blint kucał bliżej niż stopę od niego. Nie odezwał się. Po prostu patrzył, a jego spojrzenie było lodowate.
Cisza przeciągała się, kiedy patrzyli się na siebie bez słowa
– Pan widział szczura – powiedział Merkuriusz.
Tamten uniósł brew.
– Zranił mnie pan tam, gdzie ja go zraniłem. Pokazał mi pan, że jest o tyle lepszy ode mnie, o ile ja od szczura.
Ślad uśmiechu.
– Dziwny z ciebie szczurek gildyjny. Taki bystry, a taki głupi.
Merkuriusz spojrzał na nóż – który jak za sprawą magii znalazł się teraz w dłoni Durzo – i zawstydził się. Rzeczywiście był głupi. Co sobie myślał? Że zagrozi siepaczowi?
– Zamierzam u pana terminować – powiedział.
Blint otwartą dłonią uderzył go w twarz i chłopak wyciągnął się na murze. Uderzył twarzą w kamień i klapnął ciężko.
Kiedy się przeturlał, Blint już stał nad nim.
– Daj mi jeden dobry powód, dla którego nie powinienem cię zabić.
Laleczka. Była nie tylko odpowiedzią na pytanie Blinta, ale też słabością Merkuriusza. Tam właśnie Szczur uderzy. Merkuriuszowi zrobiło się niedobrze. Najpierw Jarl, teraz Laleczka.
– Powinien pan.
Blint znowu uniósł brew.
– Jest pan najlepszym siepaczem w mieście, ale nie jedynym. I jeśli nie przyjmie mnie pan na ucznia, będę się uczył u Hu Szubienicznika albo Wrable’a Szramy. Poświęcę całe życie na naukę do chwili, kiedy będę miał z panem szansę. Poczekam, aż pomyśli pan, że zapomniałem o dzisiejszym dniu. Poczekam, aż pan uzna, że to były tylko pogróżki głupiego szczura z gildii. A kiedy stanę się mistrzem, przez jakiś czas będzie się pan bał własnego cienia. Kilka razy rzuci się pan na cień, ale mnie tam nie będzie, w końcu jeden jedyny raz pan sobie odpuści, i właśnie wtedy tam będę. Nie obchodzi mnie, czy przy tej okazji pan mnie zabije. Oddam swoje życie za pańskie.
Spojrzenie Durzo prawie się nie zmieniło, gdy z niebezpiecznego, ale rozbawionego, stało się po prostu niebezpieczne. Ale Merkuriusz nie widział tego przez łzy, które napłynęły mu do oczu. Widział tylko pustkę, która pojawiła się w spojrzeniu Jarla, i wyobraził ją sobie w oczach Laleczki. Wyobraził sobie jej krzyk, gdyby Szczur się pojawiał i zabierał ją każdej nocy. Krzyczałaby bez słów przez pierwsze kilka tygodni, może by walczyła – gryzła i drapała przez chwilę – a potem już by nie krzyczała, już by nie walczyła. Byłoby tylko słychać pojękiwanie, odgłosy ciała i przyjemności Szczura. Jak to było z Jarlem.
– Czy twoje życie jest aż tak puste, chłopcze?
Będzie, jeśli odmówisz.
– Chcę być taki jak pan.
– Nikt nie chce być taki jak ja.
Blint wyciągnął ogromny miecz i przytknął go do gardła Merkuriusza. Przez chwilę chłopcu było obojętne, czy ostrze wypije jego życie. Śmierć byłaby lepsza niż patrzenie, jak Laleczka znika na jego oczach.
– Lubisz ranić ludzi? – zapytał Blint.
– Nie, panie.
– Zabiłeś już kogoś?
– Nie.
– Więc dlaczego marnujesz mój czas?
O co mu chodziło? Mówił poważnie? Niemożliwe.
– Słyszałem, że pan tego nie lubi. Nie trzeba tego lubić, żeby być dobrym – odpowiedział Merkuriusz.
– Kto ci to powiedział?
– Mama K. Powiedziała, że tym różni się pan od niektórych.
Blint zmarszczył brwi. Wyciągnął ząbek czosnku z sakiewki i wrzucił do ust. Przeżuwając, schował miecz do pochwy.
– No dobra, dzieciaku. Chcesz się wzbogacić?
Merkuriusz pokiwał głową.
– Szybki jesteś. A potrafisz liczyć punkty, myśląc jednocześnie i pamiętając o pięćdziesięciu innych rzeczach? Masz zręczne ręce?
Za każdym razem Merkuriusz kiwał głową.
– To zostań szulerem. – Durzo się zaśmiał.
Ale nie Merkuriusz. Spojrzał na swoje stopy.
– Nie chcę się więcej bać.
– Ja’laliel cię bije?
– Ja’laliel to pryszcz.
– Więc kto?
– Nasza Pięść. Szczur. – Dlaczego tak trudno wypowiedzieć jego imię?
– Bije cię?
– Chyba że… chyba że się z nim robi… te rzeczy. – Zabrzmiało to słabo, ale Blint nic nie powiedział, więc Merkuriusz dodał. – Nie pozwolę już więcej, żeby ktoś mnie uderzył. Nigdy więcej.
Blint cały czas patrzył gdzieś w dal. Merkuriusz miał czas, żeby, mrugając, pozbyć się łez z oczu. Księżyc w pełni zalał miasto złotym światłem.
– Stara dziwka potrafi być piękna. Mimo wszystko.
Merkuriusz podążył za wzrokiem Blinta, ale nikogo nie zobaczył. Srebrzysta mgła podnosiła się znad ciepłego obornika w zagrodach i snuła wokół starych, popsutych akweduktów. W ciemnościach Merkuriusz nie mógł widzieć Krwawiącego Człowieka dopiero co nabazgranego na Czarnym Smoku, ale wiedział, że tam jest. Odkąd Ja’laliel zaczął chorować, jego gildia systematycznie traciła terytoria.
– Proszę pana?
– W tym miejscu nie ma kultury. Poza kulturą ulicy. Budynki są z cegły na jednej ulicy, z wikliny i błota na drugiej, a z bambusa na następnej. Tytuły są alitaerańskie, ubrania callaeańskie, a muzyka to tylko sethyjskie harfy i liry lodricarskie, nawet te cholerne pola ryżowe ukradliśmy Ceurze. Ale dopóki jej nie tkniesz, ani nie przyjrzysz się jej z bliska, nadal jest piękna.
Merkuriusz pomyślał, że chyba rozumie. Trzeba uważać, czego się tknie i dokąd pójdzie w Norach. Kałuże rzygowin i innych fizjologicznych płynów rozlewały się na ulicach, a ogniska, na których palono obornikiem, i tłustawa para z nieustannie gotujących się kadzi z łojem pokrywały wszystko tłustą sadzą. Ale nie potrafił odpowiedzieć. Nawet nie był pewien, czy Blint mówił to do niego.
– Niewiele ci brakuje, chłopcze. Ale nigdy nie biorę uczniów i ciebie też nie wezmę. – Blint urwał, bawiąc się nożem, przesuwając go między palcami. – Chyba że zrobisz coś, czego nie potrafisz.
Nadzieja zapłonęła w piersi Merkuriusza po raz pierwszy od miesięcy.
– Zrobię wszystko.
– Musiałbyś to zrobić sam. Nikt inny nie może wiedzieć. Musiałbyś wymyślić jak, kiedy i gdzie. Wszystko samodzielnie.
– Co muszę zrobić? – zapytał Merkuriusz.
Czuł, jak Anioły Nocy zaciskają palce na jego żołądku. Skąd wiedział, co powie za chwilę Blint?
Siepacz podniósł martwego gryzonia i rzucił go Merkuriuszowi.
– Tylko to. Zabij swojego Szczura i przynieś mi dowód. Masz na to tydzień.
Solon Tofusin prowadził szkapę ulicą Sidlin między krzykliwymi, ciasno upakowanymi rezydencjami wielkich rodów Cenarii. Wiele z tych domów miało mniej niż dziesięć lat. Inne były starsze, ale ostatnio je przebudowano. Budynki wzdłuż tej ulicy zasadniczo różniły się od reszty architektury cenaryjskiej. Te zbudowali ci, którzy mieli nadzieję, że za pieniądze mogą kupić kulturę. Wszyscy oni rywalizowali z sąsiadami egzotycznymi projektami, popisując się fantazjami na temat ladeskich wież albo pawilonów rodem z Friaku, albo też nawiązaniami do bardziej wyrazistych rezydencji alitaerańskich lub wiernymi kopiami słynnych letnich pałaców ceurańskich. Solon dostrzegł tu nawet coś, co chyba rozpoznawał z jakiegoś obrazu – pękatą świątynię ymmurską do kompletu z chorągiewkami modlitewnymi. Pieniądze z niewolnictwa, pomyślał.
Nie samo niewolnictwo go przerażało. Na jego wyspie niewolnictwo było powszechne. Ale nie w takim stopniu jak tu. Te rezydencje wybudowano dzięki walkom niewolników i dziecińcom. Nie było mu po drodze, ale przeszedł przez Nory, żeby zobaczyć, jak wygląda milcząca część jego nowego miasta rodzinnego. Nędza tamtego miejsca sprawiała, że tutejsze bogactwo było wręcz nieprzyzwoite.
Ledwo szedł ze zmęczenia. Był mężczyzną niezbyt wysokim, ale mimo wydatnego brzucha szerokim w barach. Szkapa była zacnym koniem, ale był z niej żaden rumak i równie często musiał ją prowadzić, jak na niej jeździł.
Wielkie posiadłości ciągnęły się przed nim, różniąc się od pozostałych nie tyle rozmiarem budynków, ile obszarem ziemi w obrębie murów. O ile rezydencje stały jedna obok drugiej, o tyle posiadłości były dość rozległe. Straże czuwały przy wrotach ze wzmacnianego żelazem drewna zamiast przy zawiłych kratach, przy bramach, które zbudowano dla obrony, a nie dla ozdoby.
Bramę pierwszej posiadłości zdobił pstrąg Jadwinów pokryty płatkami złota. Za bramą Solon dostrzegł wystawny ogród pełen posągów. Niektóre były z marmuru, inne pokryto złotą folią. Nic dziwnego, że mają tyle straży, pomyślał. Wszyscy strażnicy byli zawodowcami i żadnego nie dało się posądzić o urodę, co potwierdzało plotki na temat duchessy; z przyjemnością minął posiadłość Jadwinów. Był przystojnym mężczyzną o oliwkowej cerze, czarnych oczach i włosach nadal ciemnych jak noc, nietkniętych szarymi cieniami świtu. Dzielenie domu z wiecznie niezaspokojoną duchessą, której mąż wyjeżdżał w częste i długie podróże dyplomatyczne to kłopot, którego nie potrzebował.
Co prawda tam, dokąd zmierzam, czeka mnie wcale nie mniej kłopotów. Dorianie, mój przyjacielu, mam nadzieję, że to był genialny plan. Nie chciał brać pod uwagę innej możliwości.
– Jestem Solon Tofusin. Przybyłem zobaczyć się z lordem Gyre – powiedział Solon, kiedy stanął przed bramą posiadłości Gyre’ów.
– Z diukiem? – spytał strażnik.
Zsunął hełm i podrapał się po czole.
Co za głupek.
– Tak, z diukiem Gyre – powtórzył wolniej i z większym naciskiem, niż to było konieczne, ale już był zmęczony.
– To straszna szkoda – odparł strażnik.
Solon poczekał, ale mężczyzna nie rozwinął myśli. To nie głupek, tylko dupek.
– Lord Gyre wyjechał?
– Gdzieżby.
Więc o to chodzi. Powinienem był się zorientować, widząc rude włosy.
– Wiem, że po tysiącu lat najazdów mądrzejsi Ceuranie przenieśli się w głąb kontynentu, zostawiając twoich przodków na wybrzeżu, i zdaję sobie sprawę, że sethyjscy piraci, którzy napadali na wasze wioski, zabrali wszystkie znośne kobiety, ponownie zostawiając twoich przodków, więc w tym, że jesteś i głupi, i brzydki, nie ma twojej winy. Może jednak pokusiłbyś się o próbę wyjaśnienia mi, jakim cudem lord Gyre może jednocześnie wyjechać i nie wyjechać? Możesz używać prostych słów.
Na przekór logice mężczyzna wyglądał na zadowolonego.
– Nie ma żadnych śladów na twojej skórze, nie masz skrzeli i nawet nie gadasz jak ryba. I jesteś gruby jak na rybę. Niech zgadnę: złożyli cię w ofierze morzu, ale bogowie morscy nie przyjęli cię, a kiedy fale wyrzuciły cię na brzeg, przygarnęła cię trollica, która wzięła cię omyłkowo za swoje młode?
– Była ślepa – odparł Solon i, kiedy mężczyzna się zaśmiał, uznał, że lubi tego strażnika.
– Diuk Gyre wyjechał dziś rano. Nie wróci – wyjaśnił strażnik.
– Nie wróci? Znaczy nigdy?
– Nie moja rzecz gadać o tym. Ale nie, nigdy, chyba że się mylę. Wyjechał objąć dowództwo nad garnizonem w Wyjących Wichrach.
– Ale powiedziałeś, że lord Gyre nie wyjechał.
– Diuk wyznaczył swojego syna lordem Gyre do czasu powrotu.
– Który nie nastąpi.
– Szybko chwytasz jak na rybę. Jego syn Logan jest głową rodu.
Niedobrze. Za żadne skarby nie potrafił sobie przypomnieć, czy Dorian powiedział „diuk Gyre” czy „lord Gyre”. Solonowi nawet nie przeszło przez myśl, że mogą być dwie głowy rodu Gyre. Jeśli przepowiednia mówiła o diuku Gyre, to powinien od razu ruszyć w drogę. Jeśli jednak dotyczyła jego syna, Solon zostawiłby swojego podopiecznego w czasie, kiedy chłopak najbardziej go potrzebuje.
– Mogę porozmawiać z lordem Gyre?
– A potrafisz posługiwać się tą stalą? – zapytał strażnik. – Bo jak nie, to proponowałbym ją schować.
– Słucham?
– Nie mów, że cię nie ostrzegałem. Chodź za mną.
Wbrew sobie Solon był pod wrażeniem. W posiadłości Gyre’ów czuło się trwałość, powagę starego rodu. Obie strony murów – zewnętrzną i wewnętrzną – obsadzono akantem, wyrastającym z czerwonej gleby, o której Solon wiedział, że musiano ją specjalnie po to sprowadzić. Tę ostowatą roślinę wybrano nie tylko po to, by żebracy i złodzieje trzymali się z dala od murów, ale też ze względu na jej wiekowe powiązania z arystokracją alitaerańską. Sama rezydencja była równie zniechęcająca – z ciężkiego kamienia, z szerokimi łukami i grubymi drzwiami, które stawiłyby opór ciężkiej maszynerii oblężniczej. Jedynym kompromisem między siłą a pięknem były pnące róże w kolorze krwi, które obrębiały każde drzwi i każde okno na parterze. Na tle czarnego kamienia i okratowanych okien ich idealny odcień czerwieni był uderzający.
Solon nie zwracał uwagi na podzwanianie stali, dopóki strażnik nie minął wejścia do rezydencji i nie ruszył na tyły budynku. Tutaj, na dziedzińcu z widokiem ponad Plith na Zamek Cenaria, kilku strażników obserwowało dwóch mężczyzn w zbrojach treningowych okładających się nawzajem. Mniejszy cofał się, zataczając kółka, podczas gdy ciosy większego trafiały na jego tarczę. Mniejszy potknął się, a jego przeciwnik natarł jak byk, obalając przeciwnika tarczą jak trykający baran. Mężczyzna uniósł miecz, ale następny cios sprawił, że broń wyleciała w powietrze, a kolejny zadzwonił o hełm jak w dzwon.
Logan Gyre ściągnął hełm i roześmiał się, pomagając strażnikowi wstać. Serce Solona się zacisnęło. To był lord Gyre? To raptem dziecko w ciele olbrzyma, nadal miał dziecięcy tłuszczyk na twarzy. Nie mógł mieć więcej niż czternaście lat, pewnie nawet był młodszy. Solon już wyobrażał sobie, jak Dorian się śmieje. Wiedział, że Solon nie lubi dzieci.
Ceurański strażnik podszedł do lorda i powiedział coś do niego cicho.
– Witam – zwrócił się do Solona lord. – Marcus mówi mi, że uważasz się za niezłego szermierza. Rzeczywiście?
Solon spojrzał na Ceuranina, który uśmiechnął się z zadowoleniem. Nazywa się Marcus? Nawet z imionami w tym kraju nie doszli do ładu. Niespecjalnie przejmując się pochodzeniem ludzi, mieszano imiona – alitaerańskie, jak Marcus czy Lucienne, mieszały się swobodnie z lodricarskimi, jak Rodo czy Daydra, ceurańskimi, jak Hideo lub Shizumi, i zwykłymi imionami cenaryjskimi w stylu Aleine albo Felene. Właściwie jedyne imiona, jakich ludzie nie nadawali dzieciom, to przezwiska niewolników powszechne w Norach, jak na przykład Blizna albo Zajęcza Warga.
– Radzę sobie, lordzie Gyre. Ale to słowami chciałem się posłużyć w spotkaniu z tobą, nie bronią.
Jeśli ruszę teraz, dotrzemy z moją starą klaczką do garnizonu w sześć, może siedem dni.
– Porozmawiamy wobec tego, jak już się zmierzymy. Marcus daj mu jakąś zbroję treningową.
Mężczyźni wyglądali na zadowolonych, a Solon zobaczył, że kochali młodego lorda jak własnego syna. Zbyt swobodnie się śmiali i rozpieszczali go. Nagle stał się głową rodu, ale mężczyźni nadal jeszcze byli zadziwieni nowością tego faktu.
– Nie potrzebuję zbroi – odparł Solon.
Chichoty urwały się i mężczyźni spojrzeli na niego.
– Chcesz się mierzyć bez zbroi? – spytał Logan.
– W ogóle nie chcę się mierzyć, ale jeśli taka jest twoja wola, muszę się zgodzić. Nie będę jednak walczył ostrzem treningowym.
Mężczyźni pokrzykiwali, szykując się na widowisko – walkę niskiego Sethyjczyka, i to bez zbroi, z ich olbrzymem. Tylko Marcus i jeden, może dwóch innych patrzyli zaniepokojeni. W grubym pancerzu, który nosił Logan, była niewielka szansa, że zostanie poważnie raniony, nawet ostrym mieczem. Ale niebezpieczeństwo zawsze istniało. Solon, patrząc Loganowi w oczy, dojrzał, że chłopak też zdaje sobie z tego sprawę. Młody lord nagle zwątpił, czy powinien być tak zuchwały wobec kogoś, o kim nic nie wiedział, kogoś, kto może mu źle życzyć. Logan przyjrzał się raz jeszcze krępej sylwetce Solona.
– Milordzie – odezwał się Marcus – może najlepiej byłoby, gdybyś…
– Zgoda – odpowiedział Solonowi Logan.
Nałożył hełm i opuścił przyłbicę. Przygotował miecz i powiedział: