Poza Cieniem. Trylogia Anioła Nocy. Tom 3 - Brent Weeks - ebook

Poza Cieniem. Trylogia Anioła Nocy. Tom 3 ebook

Brent Weeks

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Logan Gyre jest królem Cenarii, oblężonego królestwa, dysponującego szczątkową armią i odrobiną nadziei. Ma jedną szansę i desperacki i ryzykowny pomysł, który może zniszczyć jego kraj.

Na północy nowy Król-Bóg ma plan. Jeśli go zrealizuje, nikt już nie zdoła go powstrzymać.

Kylar Stern nie ma wyboru. Żeby ratować przyjaciół – i być może wrogów – musi dokonać niemożliwego: zamordować boginię.

Poza cieniem – to gęste od zwrotów akcji zakończenie trylogii „Anioła Nocy”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 709

Oceny
4,7 (28 ocen)
21
6
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

Logan Gyre sie­dział w bło­cie i we krwi na polu bitwy pod Gajem Pavvila. Led­wie godzinę temu roz­gro­mili Kha­li­dor­czy­ków, kiedy to strasz­liwy umór, któ­rego stwo­rzono, aby pożarł cena­ryj­skie woj­sko, rzu­cił się na swo­ich kha­li­dor­skich panów. Logan wydał naj­pil­niej­sze roz­kazy, a potem odpra­wił wszyst­kich, żeby przy­łą­czyli się do hula­nek, które już ogar­nęły cena­ryj­ski obóz.

Terah Gra­esin przy­szła do niego sama. Sie­dział na niskim gła­zie, nie zwa­ża­jąc na błoto. Jego wspa­niałe szaty do tego stop­nia prze­sią­kły krwią – nie wspo­mi­na­jąc o gor­szych rze­czach – że i tak już do niczego się nie nada­wały. Z kolei suk­nia Terah, nie licząc samego rąbka, była cał­kiem czy­sta. Kró­lowa wło­żyła wyso­kie buty, ale nawet one nie uchro­niły jej przed gęstym bło­tem. Sta­nęła przed Loga­nem. Nie wstał.

Uda­wała, że tego nie zauwa­żyła. On z kolei uda­wał, że nie zauwa­żył jej kry­ją­cej się za drze­wami nie­całe sto kro­ków dalej straży przy­bocz­nej, która nie uro­niła nawet kro­pli krwi w bitwie. Terah Gra­esin mogła przyjść do Logana tylko z jed­nego powodu: zasta­na­wiała się, czy na­dal jest kró­lową.

Gdyby nie był tak wykoń­czony, pew­nie by się uśmiał. Terah przy­szła do niego sama, żeby popi­sać się albo swoją bez­bron­no­ścią, albo odwagą.

– Byłeś dziś boha­te­rem – powie­działa. – Zatrzy­ma­łeś bestię Króla-Boga. Mówią, że go zabi­łeś.

Logan pokrę­cił głową. Dźgnął umora, któ­rego Król-Bóg zaraz potem opu­ścił, ale inni żoł­nie­rze zadali potwo­rowi już wcze­śniej znacz­nie poważ­niej­sze rany. Coś innego musiało powstrzy­mać Króla-Boga, nie Logan.

– Roz­ka­za­łeś bestii znisz­czyć naszego wroga, a ona posłu­chała. Oca­li­łeś Cena­rię.

Logan wzru­szył ramio­nami. Miał wra­że­nie, że to się wyda­rzyło dawno temu.

– Więc pozo­staje teraz jedno pyta­nie: czy oca­li­łeś Cena­rię dla sie­bie, czy dla nas wszyst­kich?

Logan splu­nął jej pod nogi.

– Skończ z tym pie­prze­niem, Terah. Myślisz, że będziesz mną mani­pu­lo­wać? Nie masz mi nic do zaofe­ro­wa­nia, nie masz mi czym zagro­zić. Chcesz mnie o coś zapy­tać? To okaż mi odro­binę sza­cunku i, do kurwy nędzy, po pro­stu zapy­taj.

Terah zesztyw­niała, unio­sła głowę i jej ręka drgnęła, ale kró­lowa się opa­no­wała.

Ten ruch ręką zwró­cił jego uwagę. Czy gdyby Terah ją unio­sła, byłby to sygnał do ataku? Logan spoj­rzał za nią, mię­dzy drzewa na skraju pola, ale nie zoba­czył ludzi Terah tylko swo­ich. Psy Agona – w tym dwóch zdu­mie­wa­jąco uta­len­to­wa­nych łucz­ni­ków, któ­rych gene­rał wypo­sa­żył w ymmur­skie łuki i wyszko­lił na łow­ców cza­row­ni­ków – po cichu okrą­żyły straż Terah. Obaj łucz­nicy mieli strzały na cię­ci­wach, ale nie napięli łuków. Obaj spe­cjal­nie sta­nęli tak, żeby Logan dobrze ich widział; żaden z pozo­sta­łych Psów nie rzu­cał się w oczy.

Jeden z łow­ców cza­row­ni­ków zer­kał na prze­mian na Logana i na jakiś cel w lesie. Logan spoj­rzał w tym samym kie­runku i zoba­czył łucz­nika Terah, mie­rzą­cego w niego i cze­ka­ją­cego na sygnał swo­jej pani. Drugi łucz­nik Agona wpa­try­wał się w plecy Terah Gra­esin. Cze­kali na sygnał Logana. Powi­nien był się domy­ślić, że jego cwani sojusz­nicy nie zosta­wią go samego, kiedy w pobliżu jest Terah.

Spoj­rzał na nią. Była szczu­pła, ładna i miała zie­lone oczy o wład­czym spoj­rze­niu, które przy­po­mi­nały mu oczy jego matki. Terah myślała, że Logan nie wie o jej ludziach ukry­wa­ją­cych się w lesie. Że nie wie o jej asie w ręka­wie.

– Zło­ży­łeś mi przy­sięgę dziś rano w oko­licz­no­ściach daleko odbie­ga­ją­cych od ide­ału – powie­działa. – Zamie­rzasz dotrzy­mać słowa czy zostać kró­lem?

Nie potra­fiła zadać pyta­nia wprost, co? Nie była do tego zdolna, nawet kiedy myślała, że w pełni panuje nad sytu­acją. Nie będzie z niej dobrej kró­lo­wej.

Logan myślał, że już pod­jął decy­zję, ale teraz się zawa­hał. Przy­po­mniał sobie, jakie to uczu­cie być cał­ko­wi­cie bez­sil­nym na Dnie, bez­rad­nie patrzeć, jak mor­dują Jenine, jego świeżo poślu­bioną żonę. Przy­po­mniał sobie, jak nie­po­ko­jąco przy­jem­nie było kazać Kyla­rowi zabić Gor­khy’ego i widzieć wyko­nany roz­kaz. Zasta­na­wiał się, czy z taką samą przy­jem­no­ścią patrzyłby na śmierć Terah Gra­esin. Wystar­czy jedno ski­nie­nie w stronę łow­ców cza­row­ni­ków i zaraz się prze­kona. Ni­gdy wię­cej nie czułby się bez­silny.

Ojciec powie­dział mu kie­dyś: „Przy­sięga jest miarą czło­wieka, który ją składa”. Logan widział, co się stało, kiedy zro­bił to, co wie­dział, że jest słuszne, choćby nie wia­domo jak głu­pie wyda­wało się to w tam­tej chwili. Tym wła­śnie zjed­nał sobie Męty. To wła­śnie oca­liło mu życie, kiedy gorącz­ko­wał i był led­wie przy­tomny. To wła­śnie spra­wiło, że Lilly – kobieta, którą Vürdmeisterowie włą­czyli do ciała umora – rzu­ciła się na Kha­li­dor­czy­ków. Osta­tecz­nie, słuszne postępki Logana ura­to­wały Cena­rię. Jego ojciec Regnus Gyre też dotrzy­mał zło­żo­nych przy­siąg, żyjąc w nie­szczę­śli­wym mał­żeń­stwie i peł­niąc nie­szczę­sną służbę u małost­ko­wego, nik­czem­nego króla. Każ­dego dnia zaci­skał zęby i każ­dej nocy zasy­piał snem spra­wie­dli­wego. Logan nie wie­dział, czy jest rów­nie wspa­nia­łym czło­wie­kiem jak jego ojciec. Nie potra­fiłby tak żyć.

I dla­tego się zawa­hał. Gdyby Terah unio­sła rękę, dając swoim ludziom sygnał do ataku, zerwa­łaby umowę mię­dzy panem i wasa­lem. A wtedy byłby wolny.

– Nasi żoł­nie­rze uznali mnie za króla – oznaj­mił neu­tral­nym tonem.

Strać nad sobą pano­wa­nie, Terah. Daj sygnał do ataku. Daj sygnał do wła­snej śmierci.

Jej oczy zabły­sły, ale głos miała spo­kojny, a dłoń się nie poru­szyła.

– Ludzie mówią różne rze­czy w fer­wo­rze walki. Jestem gotowa wyba­czyć to potknię­cie.

Po to wła­śnie Kylar mnie ura­to­wał?

Nie. Ale takim wła­śnie jestem czło­wie­kiem. Jestem synem swo­jego ojca.

Logan wstał powoli, żeby nie zanie­po­koić łucz­ni­ków żad­nej ze stron, a potem, rów­nie powoli, uklęk­nął i dotknął stóp Terah Gra­esin w hoł­dzie len­nym.

Póź­niej tej nocy grupa Kha­li­dor­czy­ków zaata­ko­wała cena­ryj­ski obóz, zabiła kil­ku­dzie­się­ciu pija­nych hula­ków, po czym ucie­kła pod osłoną nocy. Ran­kiem Terah Gra­esin wysłała Logana Gyre z tysią­cem jego ludzi, żeby wytro­pili wroga.

Rozdział 2

War­tow­nik był zapra­wio­nym w bojach sa’ceu­rai – „panem mie­cza” – który zabił szes­na­stu męż­czyzn i wplótł pasma ich wło­sów we wła­sną ogni­ście rudą czu­prynę. Ner­wowo przy­glą­dał się cie­niom w miej­scu, gdzie las prze­cho­dził w dębowy zagaj­nik, a kiedy się odwra­cał, osła­niał oczy przed malut­kimi ogni­skami kam­ra­tów, żeby nie osła­biły jego widze­nia w ciem­no­ściach. Mimo zim­nego wia­tru, który omia­tał obo­zo­wi­sko i spra­wiał, że wiel­kie dęby jęczały i trzesz­czały, nie wło­żył hełmu, chcąc dobrze sły­szeć. A jed­nak nie miał szans zatrzy­mać sie­pa­cza.

Byłego sie­pa­cza, popra­wił się w myślach Kylar, balan­su­jąc jedną ręką na sze­ro­kim dębo­wym kona­rze. Gdyby na­dal był płat­nym zabójcą, zamor­do­wałby war­tow­nika i miał kło­pot z głowy. Teraz jed­nak był czymś innym, Anio­łem Nocy – nie­śmier­tel­nym, nie­wi­dzial­nym i nie­malże nie­zwy­cię­żo­nym – i ska­zy­wał na śmierć tylko tych, któ­rzy na to zasłu­żyli.

Mistrzo­wie mie­cza pocho­dzący z kra­iny, któ­rej sama nazwa ozna­czała „miecz”, byli naj­lep­szymi żoł­nie­rzami, jakich Kylar widział w swoim życiu. Roz­bili obóz ze spraw­no­ścią, która zdra­dzała lata spę­dzone na wypra­wach wojen­nych. Wycięli zaro­śla, które mogłyby zasło­nić zbli­ża­ją­cych się wro­gów, oko­pali malut­kie ogni­ska, żeby były jak naj­mniej widoczne, i usta­wili namioty tak, aby chro­nić konie i dowód­ców. Przy każ­dym ogni­sku grzało się po dzie­się­ciu męż­czyzn. Każdy dobrze znał swoje obo­wiązki. Żoł­nie­rze poru­szali się jak mrówki w lesie; po wypeł­nie­niu zadań żaden nie odda­lił się bar­dziej niż do sąsied­niego ogni­ska. Grali, ale nie pili i nie roz­ma­wiali gło­śno. Jedyną sła­bo­ścią Ceu­ran – mimo ich ogrom­nej spraw­no­ści w dzia­ła­niu – były ich zbroje. W pan­cerz z laki i bam­busa można ubrać się samemu, ale do przy­wdzia­nia kha­li­dor­skich zbroi, jakie ukra­dli tydzień temu z oko­lic Gaju Pavvila, potrzebna była pomoc. Obok zbroi łusko­wych tra­fiały się kol­czugi, a nawet zbroje pły­towe, i Ceu­ranie nie potra­fili się zde­cy­do­wać, czy powinni spać w zbro­jach, czy też każ­demu wyzna­czyć giermka.

Kiedy pozwo­lono poszcze­gól­nym oddzia­łom zde­cy­do­wać samo­dziel­nie, żeby żoł­nie­rze nie tra­cili czasu i nie pytali przed­sta­wi­cieli kolej­nych szcze­bli hie­rar­chii woj­sko­wej, Kylar wie­dział, że jego przy­ja­ciel Logan Gyre jest ska­zany na klę­skę. Wielki Dowódca Lan­tano Garu­wa­shi połą­czył w swoim woj­sku ceu­rań­skie zami­ło­wa­nie do porządku z oso­bi­stą odpo­wie­dzial­no­ścią. To tłu­ma­czyło, dla­czego Garu­wa­shi nie prze­grał ani jed­nej bitwy. I dla­tego musiał umrzeć.

Kylar prze­my­kał się więc wśród drzew jak oddech mści­wego boga i wyda­wało się, że liście sze­lesz­czą tylko z powodu noc­nego wia­tru. Dęby rosły w dużych odstę­pach, w pro­stych sze­re­gach, łama­nych cza­sem przez młod­sze drzewa, które wci­snęły się mię­dzy ramiona star­szych i same się zesta­rzały. Kylar prze­su­nął się na kona­rze naj­da­lej jak zdo­łał i obser­wo­wał Lan­tano Garu­wa­shiego mię­dzy koły­szą­cymi się gałę­ziami w sła­bym świe­tle ogni­ska. Lan­tano doty­kał leżą­cego na kola­nach mie­cza z zachwy­tem, jaki wywo­łuje nowy naby­tek. Gdyby Kylar dostał się na sąsiedni dąb, po zej­ściu z drzewa znaj­do­wałby się rap­tem kilka kro­ków od tru­po­sza.

Czy mogę nazy­wać cel „tru­po­szem”, jeśli już nie jestem sie­pa­czem?

Nie spo­sób było myśleć o Garu­wa­shim jak o „celu”. Kylar na­dal sły­szał głos mistrza, Durzo Blinta, który szy­dził: „Zabójcy mają cele, bo zabójcy cza­sem chy­biają”.

Kylar oce­nił odle­głość do następ­nego konaru, który utrzyma jego cię­żar. Osiem kro­ków. Żaden wielki skok. Kło­pot tylko w tym, jak wylą­do­wać na drze­wie i bez­sze­lest­nie wyha­mo­wać, mając jedną rękę. Jeśli nie sko­czy, będzie musiał prze­kraść się obok dwóch ognisk, mię­dzy któ­rymi ludzie na­dal się krę­cili, a zie­mia była usiana suchymi liśćmi. Zde­cy­do­wał, że sko­czy przy następ­nym odpo­wied­nim podmu­chu wia­tru.

– W two­ich oczach pło­nie dziwne świa­tło – powie­dział Lan­tano Garu­wa­shi.

Był potęż­nie zbu­do­wany jak na Ceu­ra­nina – wysoki i szczu­pły, ale umię­śniony jak tygrys. Pasma jego wło­sów – takiej samej barwy jak migo­czące pło­mie­nie ogni­ska – prze­bły­ski­wały mię­dzy sześć­dzie­się­cioma lokami we wszel­kich kolo­rach, odcię­tymi zabi­tym prze­ciw­ni­kom.

– Zawsze lubi­łem ogień. Chcę go pamię­tać, kiedy będę umie­rał.

Kylar prze­su­nął się, żeby zer­k­nąć na mówią­cego. To był Feir Cousat, jasno­włosy olbrzym, rów­nie sze­roki w barach jak wysoki. Kylar spo­tkał go raz. Feir był nie tylko wspa­nia­łym wojow­ni­kiem, ale też magiem. Kylar miał szczę­ście, że męż­czy­zna sie­dział zwró­cony do niego ple­cami.

Tydzień temu, po tym, jak zabił go kha­li­dor­ski Król-Bóg, Garoth Ursuul, Kylar zawarł umowę z żół­to­oką istotą zwaną Wil­kiem. W swoim dziw­nym lego­wi­sku w kra­inie mię­dzy życiem i śmier­cią Wilk obie­cał, że zwróci Kyla­rowi prawą rękę i szybko przy­wróci go do życia, jeśli Kylar ukrad­nie miecz Lan­tano Garu­wa­shiego. To, co wyda­wało się cał­kiem pro­ste – cóż może powstrzy­mać nie­wi­dzial­nego czło­wieka przed kra­dzieżą? – z każdą sekundą sta­wało się coraz bar­dziej skom­pli­ko­wane. Kto może powstrzy­mać nie­wi­dzial­nego czło­wieka? Mag, który widzi nie­wi­dzial­nych.

– Zatem naprawdę wie­rzysz, że Mroczny Łowca żyje w tym lesie? – zapy­tał Garu­wa­shi.

– Wysuń odro­binę ostrze z pochwy, Wielki Dowódco – odpo­wie­dział Feir.

Garu­wa­shi wysu­nął miecz na sze­ro­kość dłoni. Ostrze, które wyglą­dało jak krysz­tał wypeł­niony ogniem, roz­bły­sło świa­tłem.

– Ostrze pło­nie, ostrze­ga­jąc przed nie­bez­pie­czeń­stwem lub magią. Mroczny Łowca to jedno i dru­gie.

Tak samo jak ja, pomy­ślał Kylar.

– Jest bli­sko? – spy­tał Garu­wa­shi.

Uniósł się, przy­sia­da­jąc, jak tygrys gotowy do skoku.

– Uprze­dza­łem, że wcią­ga­nie cena­ryj­skiego woj­ska w pułapkę tutaj może zakoń­czyć się naszą śmier­cią, nie ich – odparł Feir.

Znowu spoj­rzał w ogień.

Przez ostatni tydzień od czasu bitwy pod Gajem Pavvila Garu­wa­shi odcią­gał Logana i jego ludzi na wschód. Ponie­waż Ceu­ra­nie prze­brali się w zbroje mar­twych Kha­li­dor­czy­ków, Logan myślał, że ściąga nie­do­bitki poko­na­nej kha­li­dor­skiej armii. Kylar na­dal nie miał poję­cia, dla­czego Lan­tano Garu­wa­shi ścią­gnął tutaj Logana.

Z dru­giej strony nie miał też poję­cia, dla­czego czarna, meta­liczna kula zwana ka’kari wybrała sobie jego i jemu słu­żyła – ani dla­czego przy­wra­cała go do życia, ani dla­czego widział skazę na duszach ludzi, któ­rzy zasłu­gi­wali na śmierć ani, skoro już o tym mowa, dla­czego słońce wscho­dzi i jak to się dzieje, że wisi na nie­bie i nie spada.

– Mówi­łeś, że nic nam nie grozi, dopóki nie wej­dziemy do lasu Łowcy.

– Powie­dzia­łem, że praw­do­po­dob­nie nic nam nie grozi – popra­wił go Feir. – Łowca wyczuwa magię i nie­na­wi­dzi jej. Ten miecz jak naj­bar­dziej pod­pada pod magię.

Garu­wa­shi zbył groźbę mach­nię­ciem ręki.

– Nie weszli­śmy do lasu Łowcy, a jeśli Cena­ryj­czycy chcą z nami wal­czyć, będą musieli tam wejść – odpo­wie­dział.

Kiedy Kylar zro­zu­miał w końcu plan, zaparło mu dech. Lasy cią­gnące się na pół­noc, na połu­dnie i na zachód miały gęste poszy­cie. Logan mógł wyko­rzy­stać swoją prze­wagę liczebną tylko nad­cho­dząc od wschodu, gdzie ogromne sekwoje Lasu Mrocz­nego Łowcy zosta­wiały woj­sku mnó­stwo miej­sca do manew­rów. Mówiło się jed­nak, że ta istota z daw­nych wie­ków zabi­jała każ­dego, kto wszedł do lasu. Uczeni zby­wali to jako prze­sąd, ale Kylar roz­ma­wiał z wie­śnia­kami z Zakola Tor­ras. Jeśli w ogóle byli prze­sądni, to pano­wał wśród nich tylko jeden prze­sąd. Logan wej­dzie pro­sto w pułapkę.

Znowu powiało i konary dębów jęk­nęły. Kylar wark­nął cicho i sko­czył. Dzięki Talen­towi z łatwo­ścią poko­nał dystans. Sko­czył jed­nak za daleko, z za dużym roz­ma­chem i pra­wie ześli­zgnął się z konaru. Małe, czarne szpony roze­rwały jego ubra­nie z boku kolan, wzdłuż lewego przed­ra­mie­nia, a nawet wzdłuż żeber. Przez chwilę szpony były z płyn­nego metalu i nie tyle roz­darły mate­riał, ile prze­są­czyły się przez niego, ale zaraz stward­niały i gwał­tow­nie powstrzy­mały upa­dek Kylara.

Kiedy wcią­gnął się z powro­tem na konar, pazury znowu wto­piły się w skórę. Kylar dygo­tał, ale nie dla­tego, że o mały włos by spadł. Czym się staję? Z każdą zadaną śmier­cią i z każdą, któ­rej sam doświad­czył, sta­wał się coraz moc­niej­szy. To go prze­ra­żało do szpiku kości. Jaka jest tego cena? Musi być jakaś cena.

Zgrzy­ta­jąc zębami, Kylar zszedł z drzewa głową na dół, pozwa­la­jąc, żeby pazury wysu­wały się z jego ciała i zni­kały z powro­tem, zosta­wia­jąc nie­wiel­kie dziury w ubra­niu i korze. Kiedy doszedł do ziemi, czarne ka’kari wylało się każ­dym porem skóry, pokry­wa­jąc ją dokład­nie. Ukryło jego twarz i ciało, ubra­nie i miecz, i zaczęło poże­rać świa­tło. Będąc nie­wi­dzial­nym, Kylar ruszył przed sie­bie.

– Marzy­łem o tym, żeby zamiesz­kać w takim mia­steczku jak Zakole Tor­ras – powie­dział Feir, na­dal zwró­cony potęż­nymi ple­cami do Kylara. – Zbu­do­wał­bym małą kuź­nię nad rzeką, zapro­jek­to­wał­bym koło wodne, żeby napę­dzało mie­chy, dopóki syno­wie nie pod­ro­śliby na tyle, żeby mi pomóc. Pewien pro­rok powie­dział mi, że to może się wyda­rzyć.

– Dość tych marzeń – prze­rwał mu Garu­wa­shi, zbie­ra­jąc się do wsta­nia. – Trzon mojej armii już pra­wie prze­szedł przez góry. Ty i ja ruszamy.

Trzon armii? Ostatni frag­ment ukła­danki wpadł na swoje miej­sce. To dla­tego sa’ceu­rai prze­brali się za Kha­li­dor­czy­ków. Garu­wa­shi odcią­gał naj­lep­szych cena­ryj­skich żoł­nie­rzy daleko na wschód, pod­czas gdy jego woj­ska gro­ma­dziły się na zacho­dzie. Ponie­waż Kha­li­dor­czy­ków poko­nano pod Gajem Pavvila, cena­ryj­scy chłopi – żoł­nie­rze z poboru – już pew­nie wra­cali w pośpie­chu na swoje farmy. Za kilka dni kil­ku­set gwar­dzi­stów zam­ko­wych w Cena­rii będzie musiało sta­wić czoło całej ceu­rań­skiej armii.

– Ruszamy? Dziś w nocy? – zdzi­wił się Feir.

– Teraz. – Garu­wa­shi uśmiech­nął się zna­cząco, patrząc pro­sto na Kylara.

Kylar zamarł, ale Ceu­ra­nin go nie widział. Za to Kylar dostrzegł coś w zie­lo­nych oczach Garu­wa­shiego – coś strasz­nego.

Ujrzał w nich osiem­dzie­siąt dwa zabój­stwa. Osiem­dzie­siąt dwa! Żadne z nich nie było mor­der­stwem. Zabi­cie Lan­tano Garu­wa­shiego nie byłoby spra­wie­dliwe; to byłoby mor­der­stwo. Kylar gło­śno zaklął.

Lan­tano Garu­wa­shi zerwał się na równe nogi, wycią­ga­jąc bły­ska­wicz­nie miecz, który wyglą­dał jak żywy pło­mień. Od razu sta­nął w goto­wo­ści do walki. Potężny jak góra Feir był led­wie odro­binę wol­niej­szy. Już stał z obna­żo­nym ostrzem – zerwał się z taką szyb­ko­ścią, jakiej Kylar ni­gdy nie spo­dzie­wałby się po tak potęż­nie zbu­do­wa­nym czło­wieku. Wytrzesz­czył oczy na widok Kylara.

Kylar krzyk­nął sfru­stro­wany i pozwo­lił, żeby błę­kitny pło­mień oblał pokrytą ka’kari skórę i zło­wiesz­czą maskę na twa­rzy. Usły­szał kroki, kiedy jeden z przy­bocz­nych Garu­wa­shiego zaszedł go od tyłu. Talent wez­brał i Kylar zro­bił salto do tyłu, lądu­jąc na ramio­nach męż­czy­zny i odbi­ja­jąc się od nich. Sa’ceu­rai padł na zie­mię, a Kylar wysko­czył w powie­trze; błę­kitne pło­mie­nie strze­lały i trza­skały na jego ciele.

Zanim chwy­cił się gałęzi, zga­sił błę­kitny ogień i stał się nie­wi­dzialny. Ska­kał z gałęzi na gałąź nie pró­bu­jąc już się skra­dać. Jeśli cze­goś nie zrobi – i to dzi­siej­szego wie­czoru – Logan i jego ludzie zginą.

***

– To był Łowca? – zapy­tał Garu­wa­shi.

– Gorzej – odpo­wie­dział Feir, bled­nąc. – To był Anioł Nocy, zapewne jedyny czło­wiek na świe­cie, któ­rego powi­nie­neś się bać.

Oczy Lan­tano Garu­wa­shiego zabły­sły ogniem, który powie­dział Feirowi, że słowa „czło­wiek, któ­rego powi­nie­neś się bać” ode­brał jako „godny prze­ciw­nik”.

– Któ­rędy uciekł? – spy­tał Garu­wa­shi.

Rozdział 3

Kiedy Elene pod­je­chała do małego zajazdu w Zakolu Tor­ras, kom­plet­nie wycień­czona, prze­piękna, młoda kobieta o dłu­gich rudych wło­sach zwią­za­nych w koń­ski ogon i z błysz­czą­cym kol­czy­kiem w lewym uchu, dosia­dała wła­śnie dere­szo­wa­tego ogiera. Sta­jenny gapił się na nią, patrząc, jak odjeż­dża na pół­noc.

Męż­czy­zna odwró­cił się dopiero, kiedy Elene pra­wie na niego wje­chała. Zamru­gał, patrząc na nią jak otu­ma­niony.

– Ej, pani przy­ja­ciółka wła­śnie odje­chała – powie­dział, wska­zu­jąc na odjeż­dża­jącą rudo­włosą dziew­czynę.

– O czym pan mówi? – Elene była tak zmę­czona, że nawet nie potra­fiła zebrać myśli.

Szła dwa dni, zanim odna­lazł ją jeden z koni. Ni­gdy nie dowie­działa się, co się stało z pozo­sta­łymi jeń­cami Kha­li­dor­czy­ków ani z Ymmur­czy­kiem, który ją ura­to­wał.

– Jesz­cze da pani radę ją dogo­nić – dodał sta­jenny.

Elene widziała młodą kobietę wystar­cza­jąco dobrze, żeby wie­dzieć, że ni­gdy się nie spo­tkały. Pokrę­ciła głową. Musiała kupić zapasy, zanim ruszy do Cena­rii. Poza tym, pra­wie już zapadł zmrok, a po kilku dniach wędrówki z kha­li­dor­skimi pory­wa­czami, Elene potrze­bo­wała nocy w łóżku rów­nie despe­racko jak kąpieli.

– Nie sądzę – odparła.

Weszła do zajazdu, wyna­jęła pokój u roz­ko­ja­rzo­nej żony obe­rży­sty, pła­cąc sre­brem, któ­rego cał­kiem sporo zna­la­zła w jed­nej z sakw, umyła się, uprała ubra­nie i natych­miast zasnęła.

Przed świ­tem wło­żyła z nie­chę­cią wil­gotną jesz­cze sukienkę i zeszła do jadalni.

Obe­rży­sta, drobny, młody czło­wiek, wniósł wła­śnie skrzynkę umy­tych dzba­nów i usta­wiał je do góry nogami, żeby obcie­kły, zanim wresz­cie położy się spać. Przy­jaź­nie ski­nął do Elene głową, led­wie na nią zer­k­nąw­szy.

– Żona poda śnia­da­nie za pół godziny. A jeśli… O, do dia­bła. – Znowu spoj­rzał na nią i naj­wy­raź­niej po raz pierw­szy naprawdę ją zoba­czył. – Maira nic mi nie powie­działa…

Otarł ręce o far­tuch, z przy­zwy­cza­je­nia, bo ręce miał suche i pod­szedł do stołu, na któ­rym pię­trzył się stos bibe­lo­tów, papie­rów i ksiąg rachun­ko­wych.

Wycią­gnął list i podał go Elene z prze­pra­sza­jącą miną.

– Nie widzia­łem pani wczo­raj wie­czo­rem, bo od razu dał­bym to pani.

Na kartce wypi­sano imię Elene i podano jej ryso­pis. Roz­ło­żyła ją i ze środka wypadł mniej­szy, pognie­ciony liścik. Był napi­sany cha­rak­te­rem pisma Kylara. Data wska­zy­wała na dzień, w któ­rym wyje­chał z Caer­nar­von. Gar­dło jej się zaci­snęło.

Elene – prze­czy­tała – wybacz. Pró­bo­wa­łem. Przy­się­gam, że pró­bo­wa­łem. Nie­które rze­czy są warte wię­cej niż moje szczę­ście. Nie­któ­rych rze­czy tylko ja mogę doko­nać. Odsprze­daj to panu Bourary i prze­pro­wadź się z rodziną do lep­szej czę­ści mia­sta. Zawsze będę Cię kochać.

Kylar na­dal ją kochał. Kochał ją. Zawsze w to wie­rzyła, ale czym innym było ujrze­nie takich słów napi­sa­nych jego nie­chluj­nym cha­rak­te­rem pisma. Łzy popły­nęły jej po policz­kach. Nie przej­mo­wała się nawet zanie­po­ko­jo­nym obe­rży­stą, który otwie­rał i zamy­kał usta, nie­pewny, co zro­bić z zapła­kaną kobietą w swoim zajeź­dzie.

Elene nie chciała się zmie­nić i zapła­ciła za to wysoką cenę, ale Bóg dał jej drugą szansę. Pokaże Kyla­rowi, jak silna, głę­boka i roz­le­gła potrafi być miłość kobiety. To nie będzie łatwe, ale był męż­czy­zną, któ­rego kochała. Był tym jedy­nym. Kochała go i tyle.

Minęło kilka minut, zanim prze­czy­tała drugi list, napi­sany nie­zna­jo­mym, kobie­cym cha­rak­te­rem pisma.

Nazy­wam się Vi – napi­sano w liście – i jestem sie­pa­czem, który zabił Jarla i porwał Uly. Kylar zosta­wił Cię, żeby rato­wać Logana i zabić Króla–Boga. Męż­czy­zna, któ­rego kochasz, oca­lił Cena­rię. Mam nadzieję, że jesteś z niego dumna. Jeśli wybie­rasz się do Cena­rii, to prze­ka­za­łam Mamie K dostęp do moich rachun­ków. Bierz, co będzie ci potrzebne. W każ­dym razie Uly będzie w Ora­to­rium, tak samo jak ja, i myślę, że wkrótce pojawi się tam rów­nież Kylar. Jest… coś jesz­cze, ale nie mam odwagi o tym napi­sać. Musia­łam zro­bić coś strasz­nego, żeby­śmy mogli wygrać. Żadne słowa nie prze­kre­ślą krzywdy, którą Ci wyrzą­dzi­łam. Ogrom­nie prze­pra­szam. Chcia­ła­bym wszystko napra­wić, ale nie mogę. Kiedy przy­je­dziesz, będziesz mogła zemścić się tak, jak zechcesz, nawet mnie zabić. Vi Sovari.

Elene zje­żyły się włosy na karku. Jaka osoba mogłaby uwa­żać się za takiego wroga i takiego przy­ja­ciela jed­no­cze­śnie? Gdzie są ślubne kol­czyki Elene? „Jest coś jesz­cze”? Co to zna­czyło? Vi zro­biła coś strasz­nego?

Intu­icja pod­po­wie­działa jej, co się stało, i Elene poczuła oło­wiany cię­żar w żołądku. Kobieta, którą wczo­raj widziała, nosiła kol­czyk. Pew­nie to nie był… to na pewno nie był…

– O mój Boże – jęk­nęła.

Popę­dziła po konia.

***

Każ­dej nocy śnił coś innego. Logan stał na pod­wyż­sze­niu, patrząc na ładną, drobną Terah Gra­esin. Była gotowa iść po tru­pach – po całej armii tru­pów – albo wyjść za męż­czy­znę, któ­rym gar­dzi, żeby tylko zre­ali­zo­wać swoje ambi­cje. Tak samo jak tam­tego dnia, i teraz serce zawio­dło Logana. Jego ojciec oże­nił się z kobietą, która zatruła jego szczę­ście. Logan tak nie potra­fił.

Jak tam­tego dnia, Logan popro­sił, żeby zło­żyła mu hołd len­ni­czy, a okrą­głe pod­wyż­sze­nie przy­po­mi­nało mu Dno, na któ­rym gnił w cza­sie kha­li­dor­skiej oku­pa­cji. Terah odmó­wiła. Jed­nakże zamiast się samemu uko­rzyć, żeby nie doszło do roz­łamu w armii w przeded­niu bitwy, we śnie Logan powie­dział: „Więc ska­zuję cię na śmierć pod zarzu­tem zdrady”.

Jego miecz zadzwo­nił. Terah zato­czyła się do tyłu, ale zbyt wolno. Ostrze prze­cięło jej szyję do połowy.

Logan zła­pał ją i nagle trzy­mał w ramio­nach inną kobietę i był w innym miej­scu. Z roz­cię­tego gar­dła Jenine lała się krew na jej białą koszulę nocną i na jego nagą pierś. Kha­li­dor­czycy, któ­rzy wła­mali się do ich poślub­nej sypialni, śmiali się.

Logan rzu­cał się we śnie i w końcu się obu­dził. Leżał w ciem­no­ści. Potrze­bo­wał chwili, zanim przy­po­mniał sobie, gdzie się znaj­duje. Jego Jenine nie żyła. Terah Gra­esin była kró­lową. Logan zło­żył jej przy­sięgę len­ni­czą. Dał jej słowo, a to było coś wię­cej niż przy­sięga – to ozna­czało cał­ko­witą uczci­wość. Zatem, gdy jego kró­lowa roz­ka­zała mu pozbyć się kha­li­dor­skich nie­do­bit­ków, pod­po­rząd­ko­wał się. Zawsze z przy­jem­no­ścią zabije paru Kha­li­dor­czy­ków.

Sia­da­jąc w mrocz­nym namio­cie, Logan zoba­czył kapi­tan swo­jej straży przy­bocz­nej, Kal­drosę Wyn. W cza­sie oku­pa­cji bur­dele Mamy K były naj­bez­piecz­niej­szym miej­scem dla kobiet. Mama K przyj­mo­wała tylko naj­pięk­niej­sze i egzo­tyczne kobiety. To one pierw­sze w tej woj­nie prze­lały kha­li­dor­ską krew w ramach obej­mu­ją­cej całe mia­sto zasadzki, którą nazwano póź­niej Nocta Hemata – Noc Krwi. Logan uho­no­ro­wał je publicz­nie i wtedy stały się jego sojusz­nicz­kami. Te, które potra­fiły wal­czyć, wal­czyły i wiele zgi­nęło, ratu­jąc mu życie. Po bitwie pod Gajem Pavvila Logan odpra­wił wszyst­kie kobiety, które były kawa­le­rami Orderu Pod­wiązki, z wyjąt­kiem Kal­drosy Wyn. Jej mąż był jed­nym z dzie­się­ciu łow­ców cza­row­ni­ków, a że byli nie­roz­łączni, powie­działa, że rów­nie dobrze może dalej słu­żyć Loga­nowi.

Kal­drosa nosiła swoją pod­wiązkę na lewej ręce. Uszyta z zacza­ro­wa­nych kha­li­dor­skich cho­rą­gwi skrzyła się nawet w ciem­no­ści. Rzecz jasna, Kal­drosa była ładna. Miała oliw­kową sethyj­ską cerę, gar­dłowy śmiech i setki histo­rii na podo­rę­dziu – nie­które z nich były nawet praw­dziwe, jak twier­dziła. Nosiła nie­do­pa­so­waną kol­czugę i kasak z bia­ło­zo­rem, któ­rego skrzy­dła wycho­dziły poza czarny krąg.

– Już czas – powie­działa.

Gene­rał Agon Brant zaj­rzał do namiotu i wszedł. Na­dal cho­dził o dwóch laskach.

– Zwia­dowcy wró­cili. Nasz eli­tarny oddział Kha­li­dor­czy­ków myśli, że urzą­dza zasadzkę. Jeśli nadej­dziemy z pół­nocy, połu­dnia albo od zachodu, będziemy musieli iść przez gęsty las. Możemy przejść tylko przez Las Łowcy. Jeśli on naprawdę ist­nieje, wybije nas co do nogi. Gdy­bym miał tylko setkę ludzi prze­ciwko tysiącu czte­ry­stu, to nie sądzę, żebym to lepiej obmy­ślił.

Gdyby do takiej sytu­acji doszło mie­siąc temu, Logan by się nie wahał. Popro­wa­dziłby woj­sko przez względ­nie otwartą prze­strzeń Lasu Łowcy i chrza­nić legendy. Ale pod Gajem Pavvila zoba­czyli legendę na wła­sne oczy – pożarła tysiące. Umór wstrzą­snął prze­ko­na­niem Logana, że potrafi odróż­nić zabo­bon od rze­czy­wi­sto­ści.

– Są Kha­li­dor­czy­kami. Dla­czego nie poszli na pół­noc do Prze­łę­czy Quoriga?

Agon wzru­szył ramio­nami. Od tygo­dni wał­ko­wali to pyta­nie. Ści­gany plu­ton nie był nawet w przy­bli­że­niu tak nie­dbały jak Kha­li­dor­czycy, któ­rych znali. Nawet ucie­ka­jąc przed woj­skiem Logana orga­ni­zo­wali wypady. Cena­ria stra­ciła setkę ludzi. Kha­li­dor­czycy ani jed­nego. Agon zga­dy­wał, że to oddział eli­tarny wywo­dzący się z jakie­goś ple­mie­nia kha­li­dor­skiego, z któ­rym Cena­ryj­czycy ni­gdy wcze­śniej się nie zetknęli. Logan miał wra­że­nie, że natra­fił na zagadkę.

– Na­dal chcesz ude­rzyć na nich ze wszyst­kich stron? – spy­tał Agon.

Zagadka na­dal stała przed Loga­nem, kpiąc sobie z niego. Odpo­wiedź się nie poja­wiła.

– Tak.

– Na­dal upie­rasz się, że sam popro­wa­dzisz kawa­le­rię przez Las?

Logan poki­wał głową. Jeśli miał pro­sić ludzi, żeby nara­zili się na śmierć z rąk jakie­goś potwora, to sam też musi się poświę­cić.

– To bar­dzo… odważne – powie­dział Agon.

Słu­żył ary­sto­kra­tom wystar­cza­jąco długo, żeby, mówiąc kom­ple­ment, wyra­zić tysiąc obelg.

– Dość tego – powie­dział Logan, bio­rąc hełm od Kal­drosy. – Chodźmy zabić paru Kha­li­dor­czy­ków.

Rozdział 4

Vürdmeister Neph Dada zakasz­lał głę­bo­kim, rzę­żą­cym, nie­zdro­wym kasz­lem. Odchrząk­nął gło­śno i splu­nął na dłoń. Prze­chy­lił głowę i patrzył, jak flegma ścieka na zie­mię, a potem spoj­rzał na pozo­sta­łych Vürdmeisterów sie­dzą­cych wokół ogni­ska. Nie licząc mło­dego Bor­si­niego, który cały czas mru­gał, żaden nie oka­zał, że wzbu­dził w nich odrazę. Czło­wiek utrzy­my­wał się przy życiu wystar­cza­jąco długo, żeby zostać Vürdmeisterem, nie tylko dzięki magicz­nej sile.

Świe­cące słabo figurki usta­wiono na ziemi w szyku bojo­wym.

– To tylko przy­bli­żone pozy­cje wojsk – powie­dział Neph. – Siły Logana Gyre to czer­wone figurki. Około tysiąca czte­ry­stu ludzi na zachód od Lasu Mrocz­nego Łowcy, na zie­miach cena­ryj­skich. Jakichś dwu­stu Ceu­ran uda­ją­cych Kha­li­dor­czy­ków to nie­bie­skie figurki, znaj­du­jące się na samym skraju Lasu. Białe figurki dalej na zachód to pięć tysięcy naszych uko­cha­nych wro­gów, Lae’knau­ght. My, Kha­li­dor­czycy, ostatni raz wal­czy­li­śmy bez­po­śred­nio z Lae’knau­ght, kiedy wy jesz­cze trzy­ma­li­ście się cycka, więc pozwól­cie, że wam przy­po­mnę: Lae’knau­ght nie nie­na­wi­dzi wszel­kiej magii, a znisz­cze­nie nas jest głów­nym powo­dem powo­ła­nia do ist­nie­nia tego zakonu. Pięć tysięcy tych ludzi z powo­dze­niem wystar­czy, żeby dokoń­czyć robotę, którą zaczęli Cena­ryj­czycy w bitwie pod Gajem Pavvila, musimy więc roze­grać to bar­dzo ostroż­nie.

Pokrótce Neph przed­sta­wił im to, co wie­dział o roz­miesz­cze­niu wszyst­kich sił, zmy­śla­jąc szcze­góły, kiedy wyda­wało się to sto­sowne, i chęt­nie rzu­ca­jąc woj­sko­wym żar­go­nem, jakby się spo­dzie­wał, że Vürdmeisterowie pojmą wszyst­kie niu­anse sztuki dowo­dze­nia, któ­rej ni­gdy się nie uczyli. Zawsze, kiedy umie­rał Król-Bóg, zaczy­nały się rze­zie. Naj­pierw spad­ko­biercy zwra­cali się prze­ciwko sobie. Potem ci, któ­rzy prze­trwali, gro­ma­dzili wokół sie­bie meiste­rów i Vürdmeiste­rów i zaczy­nali walki od nowa, aż zosta­wał tylko jeden Ursuul. Jeśli nikt nie ugrun­to­wał swo­jej prze­wagi dosta­tecz­nie szybko, roz­lew krwi obej­mo­wał też meiste­rów. Neph Dada nie zamie­rzał na to pozwo­lić.

Kiedy tylko się upew­nił, że Król-Bóg Garoth Ursuul nie żyje, odna­lazł Ten­sera Ursu­ula, jed­nego ze spad­ko­bier­ców Króla-Boga i prze­ko­nał go, żeby prze­jął Khali. Ten­ser pomy­ślał, że to prze­ję­cie bogini ozna­cza potęgę. I rze­czy­wi­ście, ale dla Nepha. Dla Ten­sera ozna­czało to kata­to­nię i sza­leń­stwo. Potem Neph roze­słał pro­stą wia­do­mość do wszyst­kich Vürdmeisterów we wszyst­kich zakąt­kach kha­li­dor­skiego impe­rium: „Pomóż­cie mi spro­wa­dzić Khali do domu”.

Odpo­wia­da­jąc na ten reli­gijny apel, każdy Vürdmeister, który nie chciał ryzy­ko­wać życia, popie­ra­jąc jakie­goś bez­względ­nego dzie­ciaka z rodu Ursu­ulów, miał pre­tekst do ucieczki. Jeśli Neph zapa­nuje nad tymi pierw­szymi Vürdmeisterami, któ­rzy przy­byli z poste­run­ków na pobli­skich zie­miach, to, kiedy zja­wią się pozo­stali z dal­szych regio­nów impe­rium, sami się pod­po­rząd­kują. Jeśli Kró­lo­wie-Bogo­wie byli w czymś dobrzy, to we wsz­cze­pia­niu posłu­szeń­stwa.

– Las Mrocz­nego Łowcy znaj­duje się mię­dzy nami – Neph mach­nął ręką, obej­mu­jąc Vürdmeiste­rów, sie­bie i straż­ni­ków Khali, w sumie led­wie pięć­dzie­się­ciu ludzi – a tymi woj­skami. Oso­bi­ście widzia­łem ponad setkę ludzi, meiste­rów i nie tylko, któ­rym roz­ka­zano wejść do Lasu. Żaden nie powró­cił. Ni­gdy. Gdyby nie szło o bez­pie­czeń­stwo Khali, w ogóle bym o tym nie wspo­mi­nał. – Neph znowu zakasz­lał; w płu­cach naprawdę miał żywy ogień, ale kaszel był wkal­ku­lo­wany w jego plan. Ci, któ­rzy nie ugię­liby kolan przed mło­dym męż­czy­zną, mogą chęt­nie słu­żyć słab­ną­cemu star­cowi, uzna­jąc, że to nie potrwa długo. Splu­nął. – Ceu­ra­nie mają miecz mocy, Curo­cha. Tutaj. – Neph wska­zał miej­sce, gdzie wylą­do­wała jego flegma, sam skraj Lasu Mrocz­nego Łowcy.

– Czy miecz przy­jął kształt Ceur’caele­stosa, ceu­rań­skiego Ostrza Nie­bios? – zapy­tał Vürdmeister Bor­sini.

To on cały czas mru­gał; był mło­dzień­cem o gro­te­skowo wiel­kim nosie i ogrom­nych uszach. Gapił się w prze­strzeń. Nephowi się to nie podo­bało. Bor­sini pod­słu­chi­wał, kiedy zwia­dowcy skła­dali raport?

Vir Bor­si­niego, miara wzglę­dów bogini i jego magicz­nych mocy, wypeł­niał mu ramiona jak setka kol­cza­stych róża­nych łodyg. Tylko vir Nepha pokry­wał wię­cej skóry, falu­jąc jak żywy tatuaż w lodri­car­skich zawi­ja­sach, czer­niąc jego ciało od czoła aż po paznok­cie. Ale mimo inte­li­gen­cji i mocy Bor­sini opa­no­wał dopiero jede­na­ście shu’ra. Neph, Tarus, Orad i Raalst byli Vürdmeisterami dwu­na­stego shu’ra – wyżej mógł zajść tylko Król-Bóg.

– Curoch przyj­muje taki kształt, jaki zechce – powie­dział Neph. – Cho­dzi o to, że jeśli Curoch znaj­dzie się w Lesie Łowcy, ni­gdy już go nie opu­ści. Mamy jedyną szansę prze­chwy­cić łup, któ­rego szu­ka­li­śmy od wie­ków.

– Ale tam są trzy armie – zauwa­żył Vürdmeister Tarus. – Wszyst­kie mają prze­wagę liczebną i każda z rado­ścią nas zabije.

– Próba prze­chwy­ce­nia mie­cza naj­praw­do­po­dob­niej zakoń­czy się śmier­cią śmiałka, ale pozwól­cie, że wam przy­po­mnę, że jeśli nie spró­bu­jemy, odpo­wiemy za to – powie­dział Neph. – Dla­tego ja pójdę. Jestem stary. Zostało mi tylko kilka lat, więc moja śmierć nie będzie wysoką ceną dla impe­rium.

Oczy­wi­ście, kiedy już będzie miał w ręku Curo­cha, który stu­krot­nie wzmocni jego magiczne moce, wszystko się zmieni i każdy o tym wie­dział.

Vürdmeister Tarus jako pierw­szy wysu­nął sprze­ciw.

– A kto wyzna­czył cie­bie na dowódcę…

– Khali – prze­rwał mu Bor­sini, zanim Neph zdą­żył odpo­wie­dzieć. Niech to szlag! – Dzięki Khali mia­łem widze­nie. To dla­tego zapy­ta­łem, jak Ceu­ra­nie nazy­wają miecz. Khali powie­działa mi, że to ja mam przy­nieść Ceur’caele­stosa. Jestem z nas naj­młod­szy, naj­bar­dziej zbędny i naj­szyb­szy. Vürdmeisterze Dada, powie­działa, że poroz­ma­wia z tobą dziś rano. Masz cze­kać na jej słowo przy łożu księ­cia. Sam.

Ten chło­pak był genialny. Chciał zary­zy­ko­wać z mie­czem i na oczach wszyst­kich prze­ku­py­wał Nepha. Neph zosta­nie z Khali i księ­ciem w kata­to­nii, a kiedy wyj­dzie, ogłosi „słowo od bogini”. Prawdę mówiąc, Neph wcale nie chciał iść po miecz, ale musiał to zapro­po­no­wać, bo tylko wtedy na pewno zmu­si­liby go do pozo­sta­nia. Bor­sini spoj­rzał mu w oczy. Jego spoj­rze­nie mówiło: „Jeśli zdo­będę miecz, będziesz mi słu­żył. Jasne?”.

– Bło­go­sła­wione niech będzie jej imię – powie­dział Neph.

Pozo­stali powtó­rzyli jak echo. Nie do końca rozu­mieli, co wła­śnie się roze­grało. Z cza­sem to do nich dotrze.

– Powi­nie­neś wziąć mojego konia. Jest szyb­szy od two­jego – zapro­po­no­wał Neph.

Wplótł malut­kie zaklę­cie w grzywę wierz­chowca. Kiedy słońce wzej­dzie – mniej wię­cej w cza­sie, kiedy jeź­dziec dotrze do połu­dnio­wego krańca lasu – zaklę­cie zacznie pul­so­wać magią, która ścią­gnie Mrocz­nego Łowcę. Bor­sini nie dożyje połu­dnia.

– Dzię­kuję, ale źle sobie radzę z cudzymi końmi. Wezmę swo­jego – odpo­wie­dział Bor­sini, sta­ra­jąc się zacho­wać neu­tralny ton.

Poru­szył ogrom­nymi uszami i ner­wowo skub­nął ogromny nos. Spo­dzie­wał się pułapki i wie­dział, że jej unik­nął, ale chciał, żeby Neph uznał to za ślepy traf.

Neph zamru­gał, uda­jąc roz­cza­ro­wa­nie, a potem wzru­szył ramio­nami, jakby chciał ukryć nie­za­do­wo­le­nie i dać do zro­zu­mie­nia, że to nie ma zna­cze­nia.

I rze­czy­wi­ście nie miało. Takie samo zaklę­cie wplótł w grzywy wszyst­kich koni w obo­zie.

Rozdział 5

Kylar jesz­cze ni­gdy nie roz­pę­tał wojny.

Pod­kra­da­jąc się do obozu Lae’knau­ght, nie musiał tak uwa­żać, jak kiedy pod­cho­dził do obozu Ceu­ran. Po pro­stu prze­szedł nie­wi­dzialny obok war­tow­ni­ków w czar­nych kasa­kach ozdo­bio­nych zło­tym słoń­cem – czy­stym świa­tłem rozumu poko­nu­ją­cym ciem­notę i zabo­bon. Wyszcze­rzył zęby. Lae’knau­ght będą zachwy­ceni Anio­łem Nocy.

Obóz był ogromny. Sta­cjo­no­wał tu cały legion, pięć tysięcy żoł­nie­rzy, w tym tysiąc słyn­nych lan­sje­rów. Jako spo­łecz­ność opie­ra­jąca się jedy­nie na ide­olo­gii Lae’knau­ght twier­dził, że nie posiada ziemi. W rze­czy­wi­sto­ści oku­po­wał wschod­nią Cena­rię od osiem­na­stu lat. Kylar podej­rze­wał, że legion przy­słano tutaj, żeby znie­chę­cić Kha­li­dor do dal­szego par­cia na wschód. A może po pro­stu zja­wili się tu przy­pad­kiem?

Prawdę mówiąc, to go nie obcho­dziło. Ryce­rze Lae’knau­ght to zwy­czajne opry­chy. Gdyby w ich zapew­nie­niach, że wal­czą z czarną magią, była cho­ciaż krztyna prawdy, przy­szliby Cena­rii z pomocą, kiedy napadł na nią Kha­li­dor. Zamiast tego zabi­jali czas, paląc miej­scowe „cza­row­nice” i rekru­tu­jąc ludzi spo­śród cena­ryj­skich uchodź­ców. Pew­nie zamie­rzali „przyjść z pomocą”, kiedy Cena­ria już upad­nie, i uzy­skać w zamian za to lep­sze zie­mie.

Cho­ciaż Cena­ria nie pro­wo­ko­wała niczy­jego ataku, została naje­chana od wschodu przez Lae’knau­ght, od pół­nocy przez Kha­li­dor i teraz od połu­dnia przez Ceurę. Naj­wyż­szy czas, żeby te wygłod­niałe mie­cze spo­tkały się ze sobą.

Dymiące czarne ostrze wysu­nęło się z lewej ręki Kylara. Spra­wił, że zaczęło się jarzyć i spo­wiło błę­kit­nymi pło­mie­niami, ale sam został nie­wi­dzialny. Dwaj żoł­nie­rze, któ­rzy sobie gawę­dzili, zamiast być na wyzna­czo­nym obcho­dzie, zamarli na ten widok. Pierw­szy był względ­nie nie­winny. Z oczu dru­giego Kylar wyczy­tał, że męż­czy­zna oskar­żył mły­na­rza o czary, bo pra­gnął jego żony.

– Mor­derca – powie­dział Kylar.

Ciął ostrzem ufor­mo­wa­nym z ka’kari. Miecz nie tyle ciął, ile poże­rał. Nie­mal bez oporu ostrze prze­szło przez nosal hełmu, sam nos, pod­bró­dek, kasak, prze­szy­wa­nicę i brzuch. Męż­czy­zna spoj­rzał w dół, a potem dotknął rany na roz­cię­tej twa­rzy, z któ­rej try­snęła krew. Krzyk­nął i z jego torsu wypły­nęły wszyst­kie wnętrz­no­ści.

Drugi uciekł z wrza­skiem.

Kylar biegł, spo­wi­ja­jąc się w ilu­zje. Jakby zza dymu roz­bły­ski­wała opa­li­zu­jąca, czarna meta­liczna skóra, łuki wyol­brzy­mio­nych mię­śni, obli­cze Spra­wie­dli­wo­ści: wyra­zi­ste ścią­gnięte brwi, wyso­kie kan­cia­ste kości policz­kowe, drobne usta i lśniące czarne oczy bez źre­nic, z któ­rych wyle­wał się błę­kitny pło­mień. Prze­biegł obok garstki wychu­dzo­nych cena­ryj­skich rekru­tów, któ­rzy wytrzesz­czyli oczy na jego widok; trzy­mali broń, ale cał­kiem o niej zapo­mnieli. W ich oczach nie było zbrodni. Dołą­czyli do Lae’knau­ght, bo przy­mie­rali gło­dem.

Za to następna grupa brała udział w set­kach pod­pa­leń i gor­szych rze­czy.

– Gwał­ci­ciel! – ryk­nął Kylar.

Ciął ostrzem ka’kari kro­cze męż­czy­zny. To będzie ciężka śmierć. Kolej­nych trzech zgi­nęło, zanim kto­kol­wiek go zaata­ko­wał. Zro­bił unik przed włócz­nią, odciął jej grot i znowu ruszył bie­giem w stronę namio­tów dowódz­twa w cen­trum obozu.

Trąbki zagrały na alarm. Wresz­cie. Kylar biegł mię­dzy namio­tami, cza­sem z powro­tem zni­ka­jąc w nie­wi­dzial­no­ści, ale zanim zabił, zawsze znowu się poja­wiał. Uwol­nił kilka koni, żeby naro­bić więk­szego zamie­sza­nia, ale nie za dużo. Chciał, żeby woj­sko było w sta­nie szybko zare­ago­wać.

W ciągu kilku minut w obo­zie roz­pę­tało się pan­de­mo­nium. Kilka koni ruszyło galo­pem, cią­gnąc za sobą poprzeczkę, do któ­rej były uwią­zane; poprzeczka latała we wszyst­kie strony, zacze­pia­jąc o namioty i cią­gnąc je za sobą. Męż­czyźni krzy­czeli, klęli, beł­ko­tali coś o duchu, demo­nie, widzia­dle. Nie­któ­rzy ata­ko­wali sie­bie nawza­jem w zamie­sza­niu i ciem­no­ści. Jakiś namiot buch­nął ogniem. Za każ­dym razem, kiedy poja­wiał się jakiś ofi­cer, krzy­cząc i pró­bu­jąc zapro­wa­dzić porzą­dek, Kylar zabi­jał. W końcu zna­lazł tego, któ­rego szu­kał.

Star­szy męż­czy­zna wypadł z naj­więk­szego namiotu w obo­zie. Miał na gło­wie wielki hełm, sym­bol grafa Lae’knau­ght – gene­rała.

– Sta­wać w szyku! For­ma­cja jeż! – krzyk­nął. – Głupcy, dali­ście się oma­mić! For­mo­wać jeże, niech was szlag!

Z powodu prze­ra­że­nia i ponie­waż wielki hełm stłu­mił głos dowódcy, począt­kowo nie­wielu męż­czyzn posłu­chało, ale trę­bacz raz za razem wygry­wał sygnał. Kylar zoba­czył, że męż­czyźni zaczy­nają for­mo­wać luźne kręgi, sta­jąc do sie­bie ple­cami i mie­rząc przed sie­bie włócz­niami.

– Wal­czy­cie tylko ze sobą. To złu­dze­nie. Pamię­taj­cie o swo­jej zbroi.

Graf miał na myśli Zbroję Nie­wiary. Lae’knau­ght uwa­żali, że prze­sądy mają wpływ na czło­wieka tylko wtedy, kiedy się w nie wie­rzy.

Kylar sko­czył wysoko w powie­trze i stał się widzialny, kiedy opa­dał przed gra­fem. Wylą­do­wał na jed­nym kola­nie i z pochy­loną głową, opie­ra­jąc się lewą ręką z mie­czem o zie­mię. Cho­ciaż w oddali na­dal pano­wał zgiełk, męż­czyźni wokół niego zamil­kli oszo­ło­mieni.

– Gra­fie – powie­dział Anioł Nocy – mam dla cie­bie wia­do­mość.

Wstał.

– To tylko zjawa, nic wię­cej – oznaj­mił graf. – For­ma­cja orzeł trzy!

Trę­bacz ode­grał roz­kazy i żoł­nie­rze ruszyli bie­giem, by zająć pozy­cje.

Ponad stu ludzi tło­czyło się na pola­nie przed namio­tem grafa, two­rząc ogromny krąg jeżący się włócz­niami. Anioł Nocy ryk­nął, błę­kitne pło­mie­nie buch­nęły z jego ust i oczu. Pło­mie­nie wcie­kły strużką z powro­tem do mie­cza. Kylar zata­czał ostrzem kręgi tak szybko, że było widać tylko roz­ma­zane wstążki świa­tła. Potem scho­wał go z powro­tem do pochwy, pozwa­la­jąc świa­tłu mignąć po raz ostatni i zosta­wia­jąc żoł­nie­rzy ośle­pio­nych powi­do­kiem.

– Jeste­ście głup­cami, ryce­rze Lae’knau­ght. To teraz zie­mie Kha­li­doru. Ucie­kaj­cie albo wybi­jemy was co do nogi. Ucie­kaj­cie albo zosta­nie­cie osą­dzeni.

Suge­ru­jąc, że jest Kha­li­dor­czy­kiem, Kylar miał nadzieję spro­wo­ko­wać odwet, który ude­rzy w prze­bra­nych za Kha­li­dor­czy­ków Ceu­ran, pró­bu­ją­cych zabić Logana i jego ludzi.

Graf zamru­gał. A potem wrza­snął:

– Złu­dze­nia nie mają nad nami wła­dzy! Pamię­taj­cie o swo­jej zbroi!

Kylar pozwo­lił, żeby pło­mie­nie przy­ga­sły, jakby Anioł Nocy tra­cił siły pozba­wiony wiary ryce­rzy Lae’knau­ght. Zni­kał, aż widoczny pozo­stał tylko jego miecz, zakre­śla­jący powoli kla­syczne szty­chy i finty: Poranne Cie­nie prze­cho­dzące w Chwałę Hadena, Kapiącą Wodę prze­cho­dzącą w Zwód Kevana.

– Nie może nas tknąć – oznaj­mił graf set­kom żoł­nie­rzy tło­czą­cych się teraz na obrze­żach polany. – Świa­tło należy do nas! Nie oba­wiamy się ciem­no­ści.

– Osą­dzę was – powie­dział Anioł Nocy. – Widzę, że tego pra­gnie­cie!

Znik­nął cał­kiem i zoba­czył ulgę w oczach wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych w kręgu; nie­któ­rzy otwar­cie szcze­rzyli zęby w uśmie­chach, krę­cąc gło­wami, zdzi­wieni, ale trium­fu­jący.

Adiu­tant grafa przy­pro­wa­dził mu konia, podał wodze i lancę. Graf dosiadł konia; zda­wał sobie sprawę, że musi zacząć wyda­wać roz­kazy, umoc­nić pano­wa­nie nad sytu­acją, zago­nić ludzi do dzia­ła­nia, żeby nie myśleli i nie pani­ko­wali. Kylar odcze­kał, aż graf otwo­rzy usta, a wtedy ryk­nął tak gło­śno, że zagłu­szył go cał­ko­wi­cie.

– Mor­derca!

Poja­wił się tylko łuk bicepsa, węzły mię­śni ramion i pło­nące oczy, a zaraz po nich świ­snął pło­mień, kiedy Kylar zaczął kre­ślić kręgi pło­ną­cym mie­czem. Żoł­nierz padł na zie­mię. Zanim jego głowa odto­czyła się od ciała, Anioł Nocy znik­nął.

Nikt się nie poru­szył. To nie działo się naprawdę. Widmo było wytwo­rem maso­wej histe­rii. Nie miało ciała.

– Han­dlarz nie­wol­ni­kami!

Tym razem miecz uka­zał się, kiedy ster­czał już z ple­ców żoł­nie­rza. Nabi­tego na ostrze męż­czy­znę coś unio­sło i cisnęło nim głową naprzód w stronę żela­znego kotła. Szarp­nął się, kiedy węgle zaczęły przy­pie­kać mu ciało, ale się nie odtur­lał.

– Oprawca!

Miecz roz­ciął brzuch kolej­nego żoł­nie­rza.

– Nie­czy­sty! Nie­czy­sty! – krzy­czał Anioł Nocy; cała jego postać świe­ciła, pło­nęła błę­ki­tem. Zabi­jał na prawo i lewo.

– Zabić to! – wrza­snął graf.

Spo­wity w nie­bie­skie pło­mie­nie, które strze­lały i trza­skały dłu­gimi stru­mie­niami w ślad za nim, Kylar prze­sko­czył ponad krę­giem. Pozo­sta­jąc widzial­nym i na­dal pło­nąc, pobiegł pro­sto na pół­noc, jakby wra­cał do obozu „Kha­li­dor­czy­ków”. Ludzie uska­ki­wali mu z drogi. Potem zga­sił pło­mie­nie, stał się nie­wi­dzialny i wró­cił spraw­dzić, czy pod­stęp zadzia­łał.

– Usta­wić się w szyku! – krzy­czał siny ze zło­ści graf. – Wkro­czymy do lasu! Czas zabić paru cza­row­ni­ków! Ruszamy! Natych­miast!

Rozdział 6

– Eunu­cho­wie na lewo – powie­dział Rug­ger, kha­li­dor­ski straż­nik.

Był tak musku­larny, że wyglą­dał jak wór orze­chów, ale naj­wy­raź­niej ryso­wała się gro­te­skowa narośl na jego czole.

– Ej, Pół­czło­wieku! To doty­czy też cie­bie!

Dorian powlókł się do sze­regu po lewej stro­nie, odry­wa­jąc wzrok od straż­nika. Znał go – to był bękart, któ­rego spło­dził z jakąś nie­wol­nicą jed­nego ze star­szych braci Doriana. Infanci, syno­wie godni tronu, bez­li­to­śnie drę­czyli Rug­gera. Nauczy­ciel Doriana, Neph Dada, zachę­cał do tego. Obo­wią­zy­wała tylko jedna zasada: żad­nemu nie­wol­ni­kowi nie mogli zro­bić krzywdy, która unie­moż­li­wia­łaby mu wyko­ny­wa­nie obo­wiąz­ków. Narośl Rug­gera to była robota małego Doriana.

– Na co się gapisz? – wark­nął Rug­ger, sztur­cha­jąc Doriana włócz­nią.

Dorian upar­cie wbi­jał wzrok w zie­mię. Pokrę­cił głową. Zanim przy­szedł do Cyta­deli pro­sić o pracę, zmie­nił swój wygląd naj­bar­dziej, jak tylko się ośmie­lił, ale nie mógł posu­nąć się z two­rze­niem ilu­zji za daleko. Będzie regu­lar­nie bity. Straż­nik, ary­sto­krata albo infant zauważy, gdy cios nie natrafi na sto­sowny opór albo Dorian nie wzdry­gnie się jak powi­nien. Eks­pe­ry­men­to­wał ze zmianą rów­no­wagi humo­rów, żeby prze­stały mu rosnąć włosy jak u doro­słego męż­czy­zny, ale efekty były prze­ra­ża­jące. Na samo wspo­mnie­nie dotknął torsu – na szczę­ście pierś powró­ciła już do męskich pro­por­cji.

Zamiast tego więc ćwi­czył, aż nauczył się omia­tać ciało ogniem i powie­trzem, żeby skóra pozo­stała bez­włosa. Zwa­żyw­szy, z jaką pręd­ko­ścią rosła mu broda, będzie to splot, któ­rego przyj­dzie mu uży­wać dwa razy dzien­nie. W życiu nie­wol­nika zosta­wało nie­wiele miej­sca na pry­wat­ność, więc szyb­kość była klu­czowa. Na szczę­ście nie­wol­ni­ków w zasa­dzie nie zauwa­żano – dopóki nie ścią­gali na sie­bie uwagi, gapiąc się na straż­ni­ków, jakby to były jakieś dzi­wo­lągi.

Skul się albo umrzesz, Doria­nie. Rug­ger znowu go ude­rzył, ale Dorian nie drgnął, więc straż­nik ruszył dalej, by podrę­czyć kogoś innego.

Stali przed Wieżą Bramną. Dwie­ście kobiet i męż­czyzn cze­kało u wej­ścia po zachod­niej stro­nie. Nad­cho­dziła zima i nawet ci, któ­rzy zebrali obfite plony, stali się żebra­kami przez woj­ska Króla-Boga. Dla pro­stych ludzi to pra­wie nie miało zna­cze­nia, czy armia prze­cho­dząca przez ich zie­mie jest wła­sna czy obca. Jedni plą­dro­wali, dru­dzy sza­bro­wali, ale tak czy ina­czej wszy­scy brali, co chcieli, i zabi­jali tych, któ­rzy sta­wiali opór. Ponie­waż Król-Bóg opróż­nił Cyta­delę, wysy­ła­jąc woj­ska i na połu­dnie do Cena­rii, i na pół­noc na Zmar­z­linę, nad­cho­dząca zima zapo­wia­dała się okrut­nie. Wszy­scy ocze­ku­jący ludzie mieli nadzieję, że sprze­da­dzą się w nie­wolę, zanim nadejdą mrozy i kolejka wydłuży się czte­ro­krot­nie.

Zapo­wia­dał się mroźny, bez­chmurny, jesienny dzień w mie­ście Kha­li­ras; do świtu bra­ko­wało jesz­cze dwóch godzin. Dorian zapo­mniał już, jak wspa­niale wyglą­dają gwiazdy na pół­nocy. W mie­ście paliło się nie­wiele lamp – olej był za drogi, więc nie­wiele ziem­skich pło­mieni kon­ku­ro­wało z ogniami w ete­rze, pło­ną­cymi jak dziury w płasz­czu nieba.

Wbrew sobie Dorian czuł budzącą się w nim dumę, kiedy patrzył na mia­sto, które mogło do niego nale­żeć. Kha­li­ras roz­po­ście­rała się ogrom­nym krę­giem wokół prze­pa­ści ota­cza­ją­cej Górę Nie­woli. Kolejne poko­le­nia Kró­lów-Bogów z rodu Ursu­ulów ota­czały murami wycinki mia­sta, żeby chro­nić swo­ich nie­wol­ni­ków, rze­mieśl­ni­ków i kup­ców, aż te frag­menty zbu­do­wane z róż­nego kamie­nia połą­czyły się w jeden krąg, ota­cza­jąc cały gród.

Wzno­siło się tu tylko jedno wzgó­rze – wąski, gra­ni­towy grzbiet, na któ­rym główna droga wzno­siła się ser­pen­ty­nami, unie­moż­li­wia­ją­cymi wjazd machi­nom oblęż­ni­czym. U szczytu tej grani znaj­do­wała się Wieża Bramna, która przy­sia­dła tam jak ropu­cha na pniaku. I zaraz po dru­giej stro­nie zardze­wia­łych zębów kraty w bra­mie Doriana cze­kało pierw­sze wyzwa­nie.

– Ta czwórka, wcho­dzić – powie­dział Rug­ger.

Dorian był trzeci z czte­rech eunu­chów i wszy­scy się trzę­śli, kiedy zbli­żali się do prze­pa­ści. Świe­tli­sty Most był jed­nym z cudów świata i w cza­sie wszyst­kich swo­ich podróży Dorian nie widział magii, która mogłaby się rów­nać z tą. Bez przę­seł, bez fila­rów długi na czte­ry­sta kro­ków most jak paję­cza nić łączy Wieżę Bramną z Cyta­delą na Górze Nie­woli.

Ostat­nim razem, kiedy prze­kra­czał Świe­tli­sty Most, Dorian dostrze­gał tylko wspa­nia­łość magii, błysz­czący, sprę­ży­sty chod­nik, skrzący się tysią­cem kolo­rów przy każ­dym kroku. Teraz nie widział niczego innego prócz blo­ków, do któ­rych zako­twi­czono magię. Jeśli idzie o kon­kretne mate­riały, z któ­rych wyko­nano most, nie był to kamień, metal czy drewno. Most wybru­ko­wano ludz­kimi czasz­kami, two­rząc ścieżkę wystar­cza­jąco sze­roką, żeby zmie­ściły się obok sie­bie trzy konie. Gdy w miarę upływu lat poja­wiały się wyrwy w kościa­nym bruku, po pro­stu dokła­dano nowe głowy. Każdy Vürdmeister – jak nazy­wano mistrzów viru, któ­rzy opa­no­wali dzie­sięć shu’ra – mógł roz­pro­szyć two­rzącą most magię jed­nym sło­wem. Dorian nawet znał to zaklę­cie, cho­ciaż nie miał z tej wie­dzy wiel­kiego pożytku. Żołą­dek zaci­skał mu się ner­wowo, bo wie­dział, że magię Świe­tli­stego Mostu obmy­ślono tak, by mago­wie, któ­rzy korzy­stali z Talentu, a nie z nik­czem­nego viru, jak meiste­ro­wie i Vürdmeiste­ro­wie, auto­ma­tycz­nie z niego spa­dali.

Ponie­waż był praw­do­po­dob­nie jedyną osobą w Mid­cyru, którą szko­lono zarówno na meistera, jak i na maga, Dorian pomy­ślał, że ma więk­szą szansę przejść most niż jaki­kol­wiek inny mag. Kupił wczo­raj wie­czo­rem nowe buty i wsu­nął do każ­dego oło­wianą płytkę. Pomy­ślał, że w ten spo­sób wyeli­mi­nuje wszel­kie ślady połu­dnio­wej magii, jakie mogły się do niego przy­cze­pić. Nie­stety, ist­niał tylko jeden spo­sób, żeby się prze­ko­nać, czy ma rację.

Z biją­cym ser­cem wszedł za eunu­chami na Świe­tli­sty Most. Przy pierw­szym kroku most roz­bły­snął dzi­waczną zie­le­nią i Dorian poczuł mro­wie­nie w sto­pach, kiedy vir się­gnął w górę wokół jego butów. Zaraz jed­nak zgasł i nikt niczego nie zauwa­żył. Doria­nowi udało się. Świe­tli­sty Most wyczuł Talent, ale przod­ko­wie Doriana byli wystar­cza­jąco mądrzy, żeby wie­dzieć, że nie każda Uta­len­to­wana osoba jest magiem. Każdy następny krok Doriana, kiedy wlekł się za pozo­sta­łymi pode­ner­wo­wa­nymi eunu­chami, wywo­ły­wał migo­ta­nie magii, przez które wyda­wało się, że osa­dzone w moście czaszki zie­wają i prze­su­wają się, gapiąc się z nie­na­wi­ścią na prze­cho­dzą­cych górą. Ale most nie zała­mał się pod nim.

O ile na widok geniu­szu Świe­tli­stego Mostu Dorian poczuł pewną dumę, o tyle Góra Nie­woli wzbu­dziła jedy­nie grozę. Uro­dził się we wnętrz­no­ściach tej prze­klę­tej skały, gło­dzono go w jej lochach, wal­czył w jej jamach, popeł­niał mor­der­stwa w jej sypial­niach, kuch­niach i kory­ta­rzach.

Wewnątrz tej góry Dorian odnaj­dzie swoje vürd, prze­zna­cze­nie, fatum, swój koniec. Znaj­dzie też kobietę, która zosta­nie jego żoną. I oba­wiał się, że dowie się, dla­czego odrzu­cił dar jasno­wi­dze­nia. Co tak strasz­nego go cze­kało, że chciał odrzu­cić wie­dzę o tych przy­szłych wyda­rze­niach?

Góry Nie­woli nie stwo­rzyła natura – to była ogromna czarna pira­mida o czte­rech ścia­nach, dwa razy wyż­sza niż sze­roka i scho­dząca głę­boko pod zie­mię. Ze Świe­tli­stego Mostu Dorian spoj­rzał w dół i zoba­czył chmury prze­sła­nia­jące nie­znane głę­biny, które leżały w dole. Trzy­dzie­ści poko­leń nie­wol­ni­ków, zarówno Kha­li­dor­czy­ków, jak i jeń­ców wojen­nych wysłano w te głę­biny, do kopalni, gdzie wśród gnil­nych wyzie­wów wyda­wali z sie­bie ostat­nie tchnie­nie i wzbo­ga­cali rudę wła­snymi kośćmi.

Pira­mida była ścięta przy jed­nej kra­wę­dzi i wypłasz­czała się, two­rząc pła­sko­wyż przed ogrom­nym trój­kąt­nym szty­le­tem góry. Na tym pła­sko­wyżu wzno­siła się Cyta­dela. Ginęła w porów­na­niu z Górą Nie­woli, ale kiedy czło­wiek zbli­żał się do niej, zaczy­nał rozu­mieć, że Cyta­dela była mia­stem samym w sobie. Znaj­do­wały się tam koszary dla dzie­się­ciu tysięcy żoł­nie­rzy, ogromne maga­zyny, olbrzy­mie cysterny, place tre­nin­gowe dla ludzi, koni i wil­ków, zbro­jow­nie, kil­ka­na­ście kuźni, kuchni, stajni, sto­dół, zagród, skła­dów drzew­nych i mnó­stwo miej­sca dla robot­ni­ków, narzę­dzi i surow­ców potrzeb­nych, żeby dwa­dzie­ścia tysięcy ludzi prze­trwało roczne oblę­że­nie. Ale mimo to Cyta­dela wyda­wała się maleńka przy Górze Nie­woli – czyli przy zamku, bo tym wła­śnie była pira­mida, którą prze­ci­nały roz­liczne kory­ta­rze, kom­naty, apar­ta­menty, lochy i dawno zapo­mniane przej­ścia, się­ga­jące samych jej korzeni.

Od dzie­się­cio­leci ani cyta­dela, ani Góra Nie­woli nie były cał­ko­wi­cie wypeł­nione ludźmi, a teraz kiedy woj­sko wysłano na połu­dnie i na pół­noc, wyda­wały się jesz­cze cich­sze niż zazwy­czaj. W Kha­li­ras miesz­kało teraz tylko pospól­stwo, mini­malna obsada woj­skowa, mniej niż połowa meiste­rów kró­le­stwa, skromna liczba urzęd­ni­ków – tylu tylko, ilu było w sta­nie doglą­dać okro­jo­nych inte­re­sów pań­stwa, infanci, żony i kon­ku­biny Króla-Boga oraz ich straż­nicy.

Na czele tych straż­ni­ków stał Główny Eunuch, Yor­bas Zur­gah. Yor­bas był sta­rym, znie­wie­ścia­łym, cał­ko­wi­cie pozba­wio­nym owło­sie­nia męż­czy­zną, który nawet golił sobie głowę i wysku­by­wał brwi i rzęsy. Sie­dział przy bra­mie dla służby otu­lony w gro­no­sta­jowy płaszcz, który chro­nił go przed chło­dem poranka. Przed nim stało biurko ze zwi­nię­tym per­ga­mi­nem. Obrzu­cił Doriana peł­nym powąt­pie­wa­nia spoj­rze­niem nie­bie­skich oczu.

– Niski jesteś – powie­dział szam­be­lan Zur­gah.

Sam był wyso­kiego wzro­stu, typo­wego dla eunu­chów.

A ty jesteś gruby, pomy­ślał Dorian.

– Tak, mój panie.

– Wystar­czy samo „panie”.

– Tak, panie.

Szam­be­lan podra­pał się po bez­wło­sym pod­bródku pal­cami gru­bymi jak kieł­ba­ski i ozdo­bio­nymi licz­nymi pier­ście­niami.

– Jest w tobie coś dziw­nego.

W mło­do­ści Dorian rzadko widy­wał Yor­basa Zur­gaha. Nie sądził, żeby męż­czy­zna go pamię­tał, ale wszel­kie dokład­niej­sze bada­nia mogły się oka­zać nie­bez­pieczne.

– Wiesz, jaka czeka kara męż­czy­znę, który pró­buje wejść do haremu? – zapy­tał Zur­gah.

Dorian pokrę­cił głową i nie­ugię­cie patrzył pod nogi. Zaci­snął zęby i nie pod­no­sząc wzroku, odgar­nął włosy za uszy.

Ten szcze­gół uwa­żał za genialny pomysł: dodał sobie kilka srebr­nych pase­mek do wło­sów, lekko szpi­cza­ste uszy i błonę pławną mię­dzy paroma pal­cami u stóp. Takimi cechami wyróż­niało się tylko jedno ple­mię w Kha­li­do­rze. Faey­uri twier­dzili, że są potom­kami ludu Faerie, za co pogar­dzano nimi w rów­nej mie­rze jak za ich pacy­fizm. Dorian wyglą­dał na mie­szańca Faey­uri. Miał nadzieję, że egzo­tyczny wygląd i pocho­dze­nie z tak pogar­dza­nej grupy spra­wią, że nikt nawet się nie zasta­nowi, dla­czego jego kha­li­dor­ska część tak bar­dzo przy­po­mina Garo­tha Ursu­ula. Tłu­ma­czyło to także niski wzrost.

– To jesz­cze jeden powód, dla któ­rego nazy­wają mnie Pół­czło­wie­kiem.

Yor­bas Zur­gah zacmo­kał z nie­sma­kiem.

– Rozu­miem. Oto więc warunki two­jej umowy: będziesz słu­żył o każ­dej wyma­ga­nej porze, a twoim pierw­szym zada­niem będzie opróż­nia­nie i mycie ury­na­łów kon­ku­bin. Jedze­nie będziesz dosta­wał zimne i ni­gdy w wystar­cza­ją­cej ilo­ści. Nie wolno ci roz­ma­wiać z kon­ku­binami, a jeśli będziesz miał z tym kło­pot, wyrwiemy ci język. Zro­zu­miano?

Dorian poki­wał głową.

– Zostaje więc jesz­cze jedno, Pół­czło­wieku.

– Tak, panie?

– Musimy się upew­nić, że rze­czy­wi­ście jesteś w poło­wie męż­czy­zną. Zdej­mij spodnie.

Rozdział 7

Lan­tano Garu­wa­shi sie­dział na dro­dze Kylara z obna­żo­nym mie­czem na kola­nach. Obok niego stał olbrzymi Feir Cousat ze skrzy­żo­wa­nymi na piersi potęż­nymi rękami. Blo­ko­wali wąską ścieżkę wydep­taną przez zwie­rzęta, która bie­gła wzdłuż połu­dnio­wego skraju Lasu Łowcy. Feir mruk­nął ostrze­gaw­czo, kiedy poja­wił się Kylar.

Mie­cza Garu­wa­shiego nie dało się z niczym pomy­lić. Ręko­jeść miał na tyle długą, że można ją było chwy­cić jedną albo dwiema rękoma. Był z czy­stego mista­rillu, na któ­rym wygra­we­ro­wano złote runy w języku sta­ro­ceu­rań­skim. Lekko zakrzy­wione ostrze ozdo­biono głową smoka skie­ro­waną ku ostremu czub­kowi. Kiedy Kylar pod­szedł, smok zio­nął ogniem. Pło­mie­nie buch­nęły wewnątrz ostrza, które stało się wtedy prze­zro­czy­ste jak szkło. Ogień się­gał coraz dalej, w miarę jak Kylar się zbli­żał. Kylar przy­wo­łał ka’kari do oczu i zoba­czył Ceur’caele­stosa w róż­nych odcie­niach magii.

Wtedy zorien­to­wał się, że miecz pocho­dzi z innych cza­sów. Już samą magię tak pomy­ślano, żeby była piękna – cho­ciaż Kylar nic a nic z niej nie poj­mo­wał. Wyczu­wał w niej żar­to­bliwy ton, dosto­jeń­stwo, pychę i miłość. Kylar zdał sobie sprawę, że ma skłon­ność do pako­wa­nia się w sprawy, które prze­ra­stają go o głowę. Do któ­rych nale­żało także wykra­dze­nie takiego mie­cza Lan­tano Garu­wa­shiemu.

– Porzuć cie­nie albo ci w tym pomogę – powie­dział Feir.

Pięt­na­ście kro­ków przed nimi Kylar porzu­cił cie­nie.

– Więc mago­wie widzą mnie, kiedy jestem nie­wi­dzialny. Niech to szlag.

Wła­ści­wie to spo­dzie­wał się tego.

Feir uśmiech­nął się ponuro.

– Tylko jeden na dzie­się­ciu męż­czyzn. I dzie­więć na dzie­sięć kobiet. Widzę cię na odle­głość nie więk­szą niż trzy­dzie­ści kro­ków. Dorian wypa­trzyłby cie­bie z pół mili, i to przez drzewa. Ale zapo­mi­nam się. Baro­ne­cie Kyla­rze Stern z Cena­rii, znany też jako Anioł Nocy, przy­spo­so­biony synu sie­pa­cza Durzo Blinta, oto Wielki Dowódca Lan­tano Garu­wa­shi Nie­po­ko­nany, Wybra­niec Ceur’caele­stosa, z rodziny Lan­tano ze Wznie­sie­nia Aenu.

Kylar ści­snął lewą ręką kikut pra­wej i skło­nił się na modłę ceu­rań­ską.

– Wielki Dowódco, wiele opo­wie­ści o twych doko­na­niach zaświad­cza o twoim męstwie.

Garu­wa­shi wstał i wsu­nął Ceur’caele­stosa do pochwy. Skło­nił się, a jego usta leciutko drgnęły.

– Aniele Nocy, podob­nie jak nie­liczne opo­wie­ści na twój temat.

Hory­zont już poja­śniał, ale w lesie na­dal pano­wał mrok. Pach­niało desz­czem i nad­cho­dzącą zimą. Kylar zasta­na­wiał się, czy to będą ostat­nie zapa­chy, jakie poczuje w tym życiu. Uśmiech­nął się, czu­jąc nara­sta­jącą despe­ra­cję.

– Naj­wy­raź­niej mamy pewien pro­blem.

A wła­ści­wie to nawet kilka.

– To zna­czy? – spy­tał Garu­wa­shi.

Nie mogę wal­czyć z tobą, będąc nie­wi­dzial­nym, dopóki nie zabiję Feira, ale nawet gdy­bym tego doko­nał, żaden z was nie zasłu­żył na śmierć.

– Masz miecz, któ­rego potrze­buję – odpo­wie­dział.

– Czyś ty cał­kiem osz… – zaczął Feir, ale urwał, kiedy Garu­wa­shi uniósł rękę.

– Wybacz mi, Aniele Nocy – powie­dział Lan­tano – ale nie jesteś lewo­ręczny i poru­szasz się, jak­byś stra­cił prawą rękę cał­kiem nie­dawno. Jeśli aż tak bar­dzo pra­gniesz śmierci, że rzu­casz mi wyzwa­nie, to nie odmó­wię ci tej przy­jem­no­ści. Ale dla­czego miał­byś tego chcieć?

Bo zawar­łem umowę z Wil­kiem.

Led­wie kilka godzin póź­niej Kylar zna­lazł list od Durzo, który koń­czył się sło­wami „NIE ZAWIE­RAJ ŻAD­NYCH UMÓW Z WIL­KIEM”. Może wła­śnie dla­tego.

Nie dam rady wygrać.

„Chyba że przyj­miesz moją pomocną dłoń” – ode­zwało się w umy­śle Kylara ka’kari.

Czarna meta­liczna kula, która w nim żyła, rzadko się odzy­wała, a nawet kiedy to robiła, nie zawszy była pomocna.

„Prze­za­bawne” – odpo­wie­dział w myślach Kylar.

Garu­wa­shi zer­k­nął na nad­gar­stek Kylara.

Feir patrzył roz­go­rącz­ko­wany.

Kylar spoj­rzał w dół i zoba­czył czarny jak smoła metal wijący się wokół nad­garstka. Powoli przy­brał kształt dłoni. Kylar spró­bo­wał zaci­snąć pięść i udało mu się to.

„Czy to jakiś żart?”

„To by było zbyt okrutne. A tak przy oka­zji, Jor­si­nowi Alke­ste­sowi nie podo­bała się idea wro­gów powra­ca­ją­cych do życia. Jeśli ten miecz cię zabije, naprawdę umrzesz”.

Zabawne, że Wilk zapo­mniał mi o tym wspo­mnieć.

Kylar poru­szył pal­cami. Miał w nich nawet pewne czu­cie. Jed­no­cze­śnie ręka wyda­wała się za lekka. Była pusta, skórę miała cień­szą niż per­ga­min.

„Ej, skoro już robisz cuda…”

„Nie”.

„Nawet nie wiesz, co chcę powie­dzieć!”

„No to dawaj”.

Kylar miał wra­że­nie, jakby ka’kari prze­wró­ciło oczami. Jak ono to robiło? Prze­cież nie miało oczu.

„Możesz zro­bić coś z wagą?”

„Nie”.

„Dla­czego?”

Ka’kari wes­tchnęło.

„Mam stały roz­miar. Już pokry­wam całą twoją skórę i teraz daję ci rękę. Nie­wi­dzial­ność, nie­bie­skie pło­mie­nie i dodat­kowa ręka to dla cie­bie za mało?”

„Więc zro­bie­nie z cie­bie szty­letu i rzu­ce­nie nim, to byłby kiep­ski pomysł?”

Ka’kari umil­kło nabur­mu­szone, a Kylar wyszcze­rzył zęby. A potem zdał sobie sprawę, że szcze­rzy zęby do Lan­tano Garu­wa­shiego, który ma sześć­dzie­siąt trzy śmierci wple­cione we włosy i osiem­dzie­siąt dwie w oczach.

– Potrze­bu­jesz chwili? – zapy­tał Garu­wa­shi, uno­sząc brew.

– Ehm, nie, już jestem gotowy.

Kylar wycią­gnął miecz.

– Kyla­rze, co zamie­rzasz zro­bić z mie­czem? – spy­tał Feir.

– Myśla­łem, że odsta­wię go w bez­pieczne miej­sce.

Feir wytrzesz­czył oczy.

– Zabie­rzesz go do Lasu?

– Pla­no­wa­łem go tam wrzu­cić.

– Dobry pomysł – zgo­dził się Feir.

– Może i nie­zły, ale z pew­no­ścią nie dobry – odparł Garu­wa­shi.

Bły­ska­wicz­nie dosko­czył do Kylara. Mie­cze dzwo­niły o sie­bie, gra­jąc stac­cato, które będzie nara­stało aż do śmierci jed­nego z nich. Kylar posta­no­wił uda­wać, że ma ten­den­cję do prze­cią­ga­nia ripost. Przy fech­mi­strzu tak uta­len­to­wa­nym jak Lan­tano Garu­wa­shi, powinno wystar­czyć, że ujawni sła­bość dwa razy, a już za trze­cim będzie mógł zasta­wić pułapkę.

Tyle że już za pierw­szym razem, kiedy za bar­dzo prze­cią­gnął ripo­stę, miecz Garu­wa­shiego tra­fił w odsło­nięte miej­sce, prze­jeż­dża­jąc po żebrach Kylara. Mógł go zabić tym jed­nym pchnię­ciem, ale powstrzy­mał się, spo­dzie­wa­jąc się pod­stępu.

Kylar zato­czył się do tyłu, dając prze­ciw­ni­kowi moż­li­wość przy­szy­ko­wa­nia się do następ­nego ataku. W oczach Garu­wa­shiego było widać roz­cza­ro­wa­nie. Rap­tem pięć sekund temu skrzy­żo­wali ostrza. Ten czło­wiek był za szybki. Nie­wia­ry­god­nie szybki. Kylar przy­su­nął ka’kari do oczu i prze­żył jesz­cze więk­szy szok.

– Nawet nie masz Talentu – powie­dział.

– Lan­tano Garu­wa­shi nie potrze­buje magii.

„W prze­ci­wień­stwie do Kylara Sterna!”

Kylar poczuł stary zna­jomy dresz­czyk, echo z prze­szło­ści. To był lęk przed śmier­cią. Gdyby wal­czyli zwy­kłymi, ali­ta­erań­skimi mie­czami, Kylar znisz­czyłby Garu­wa­shiego samą pro­stą siłą swo­jego Talentu. Ale prze­ciwko ele­ganc­kiemu ostrzu ceu­rań­skiemu Talent Kylara pra­wie na nic się nie zdał.

– Skończmy to – rzu­cił.

Znowu pod­jęli walkę; Garu­wa­shi pró­bo­wał wyczuć Kylara, nawet odda­wał mu pole, żeby zoba­czyć, co zrobi. Ale już się nie wstrzy­my­wał. Kylar to wyczuł i wie­dział, że nie­długo się zmę­czy i zrobi coś roz­pacz­li­wego. Garu­wa­shi poczeka na tę chwilę – ilu zroz­pa­czo­nych ludzi widział już w trak­cie sześć­dzie­się­ciu trzech poje­dyn­ków? Z pew­no­ścią każdy czło­wiek, który prze­trwał pierw­sze krót­kie star­cie, czuł, jak mu się wszystko prze­wraca w żołądku – zupeł­nie jak teraz Kyla­rowi. Nie było miej­sca na okła­my­wa­nie samego sie­bie, kiedy ostrza zaczęły śpie­wać.

Coś zmie­niło się na twa­rzy Garu­wa­shiego. Zmiana nie była na tyle wyraźna, żeby Kylar potra­fił powie­dzieć, co tam­ten zamie­rza, ale wystar­cza­jąca, żeby wie­dział, że Lan­tano zna już jego mocne strony. Teraz zakoń­czy sprawę.

W walce był rytm. Kylar pocze­kał, aż Garu­wa­shi przej­dzie do natar­cia – te jego dia­bel­nie dłu­gie ręce były nie­wia­ry­god­nie szyb­kie, a postawa pewna, lecz nie­ustan­nie zmienna.

– Czu­jesz to, prawda? – zapy­tał Garu­wa­shi, wstrzy­mu­jąc się z ata­kiem. – Rytm.

– Cza­sem – burk­nął Kylar; nie spusz­czał wzroku z Garu­wa­shiego, żeby mu nie umknął począ­tek następ­nego ruchu. – Raz nawet usły­sza­łem w tym praw­dziwą muzykę.

– Wielu zgi­nęło tam­tego dnia?

Kylar wzru­szył ramio­nami.

– Trzy­dzie­stu górali, czte­rech cza­row­ni­ków i jeden kha­li­dor­ski książę – odpo­wie­dział Feir.

Lan­tano Garu­wa­shi uśmiech­nął się; nie zasko­czyła go wie­dza Feira.

– A jed­nak dziś wal­czysz, jak­byś był z drewna. Jesteś sztywny i wol­niej­szy niż zwy­kle. Wiesz dla­czego? Tam­tego dnia ryzy­ko­wa­łeś życie tak samo jak dzi­siaj.

Nie­prawda, ale wtedy o tym nie wie­dzia­łem.

– Dzi­siaj – cią­gnął Garu­wa­shi – boisz się. To ogra­ni­cza twoje pole widze­nia, spra­wia, że nie­po­trzeb­nie napi­nasz mię­śnie. To cię spo­wal­nia. Przez to umrzesz. Walcz, żeby zwy­cię­żyć, Kyla­rze Stern, nie żeby prze­grać.

To było nie­po­ko­jące – sły­szeć dobre rady od czło­wieka, który zaraz go zabije.

– Pro­szę – powie­dział Garu­wa­shi. Uniósł Ceur’caele­stosa i Kylar zoba­czył, że tnące kra­wę­dzie stają się tępe. – Zorien­tuję się, kiedy będziesz gotowy.

Feir oparł się o drzewo i cicho zagwiz­dał.

Garu­wa­shi znowu zaata­ko­wał i po paru sekun­dach stę­piony miecz otarł się o żebra Kylara. Minęło kilka kolej­nych sekund zacie­kłego dzwo­nie­nia stali i tępe ostrze zadra­pało mu przed­ra­mię, a potem dźgnęło go w ramię. Ale kiedy Garu­wa­shi zasy­py­wał go gra­dem cio­sów, Kylar zaczął przy­po­mi­nać sobie bez­li­to­sne spa­ringi z mistrzem Durzo. Strach minął. Wtedy było tak samo, tyle że teraz Kylar był wytrzy­mal­szy, sil­niej­szy, szyb­szy i bar­dziej doświad­czony niż rok temu. Poko­nał Durzo. Raz. Kylar znowu widział wyraź­nie i jego serce zwol­niło, prze­stało walić jak osza­lałe.

– Dobrze! – powie­dział Garu­wa­shi.

Ceur’caele­stos znowu stał się ostry i jesz­cze raz zaczęli wal­czyć.

Kylar był świa­domy obec­no­ści Feira. Arcy­szer­mierz dru­giego stop­nia sie­dział na ziemi ze skrzy­żo­wa­nymi nogami i z roz­dzia­wio­nymi ustami. Mru­czał do sie­bie:

– Roz­grywka Gabela, Wiele Wód, przej­ście do Trzech Gór­skich Twierdz, świet­nie, świet­nie, do Łowów Cza­pli… A to co? Parada Pra­avela? Unik Gora­monda i… A to co, u dia­bła? Ni­gdy w życiu… Atak Yrmiego, dobrzy bogo­wie. A to jakaś odmiana Dwóch Tygry­sów? Byki Harań­skie…

Walka nabie­rała tempa, ale Kylar zacho­wał spo­kój. Zdał sobie sprawę, że nawet… się uśmie­cha! To sza­leń­stwo! A jed­nak tak wła­śnie było; wąskie usta Garu­wa­shiego też wygi­nały się w krzy­wym uśmieszku. W tej walce było piękno, coś cen­nego i rzad­kiego. Każdy męż­czy­zna marzył, że umie wal­czyć. Nie­liczni potra­fili i tylko jeden na stu umiał wal­czyć tak dobrze. Kylar jed­nak ni­gdy nie myślał, że zoba­czy dru­giego mistrza, który dorów­ny­wałby Durzo Blin­towi. Lan­tano Garu­wa­shi mógł być nawet lep­szy od Durzo, odro­binę szyb­szy, mieć tro­chę więk­szy zasięg.

Kylar usko­czył za drzewko sekundę przed tym, jak Garu­wa­shi prze­ciął je na pół. Kiedy Lan­tano ode­pchnął prze­wra­ca­jący się pie­niek, Kylar pomy­ślał. Miał tylko jedną rzecz, któ­rej bra­ko­wało Lan­tano Garu­wa­shiemu. To zna­czy jedną oprócz nie­wi­dzial­no­ści.

„O, nie! Nie rób tego! To byłoby nie­uczciwe!”

To, czego nie miał Lan­tano Garu­wa­shi, to dłu­gie lata walki z kimś lep­szym od sie­bie. Kylar stu­dio­wał styl Garu­wa­shiego tak, jak Garu­wa­shi ni­gdy nie stu­dio­wał niczy­jego. Sprawa była pro­sta. Garu­wa­shi opie­rał się na prze­wa­dze w szyb­ko­ści, sile, zasięgu, tech­nice i zręcz­no­ści, i dzięki temu wygry­wał. I… pro­szę!

Kylar wyko­nał do połowy atak zwany Esto­kadą Lorda Umbera, a potem zmo­dy­fi­ko­wał go, obra­ca­jąc się przy ostat­niej para­dzie tak, że Ceur’caele­stos o włos minął jego poli­czek. Sam roz­ciął ramię Garu­wa­shiego, ale ripo­sta już nad­cho­dziła. Kylar uniósł rękę i odru­chowo prze­su­nął na nią ka’kari.

Białe świa­tło roz­bły­sło i strze­liły tysiące iskier, jakby ręka Kylara była ogrom­nym krze­mie­niem, a Ceur’caele­stos kawał­kiem stali w krze­si­wie. Kylar poczuł pale­nie w ręce.

Obaj zato­czyli się do tyłu, a Kylar zro­zu­miał, że gdyby Garu­wa­shi wło­żył cho­ciaż tro­chę wię­cej siły w tę ripo­stę, znisz­czyłby ka’kari.

„Pro­szę… pro­szę, nie rób tego ni­gdy wię­cej”.

– Kto cię tego nauczył? – ostro zapy­tał Garu­wa­shi z twa­rzą czer­woną jak burak.

– Ja… – Kylar urwał zasko­czony.

Lewa ręka go rwała i krwa­wiła w miej­scu, gdzie zadra­pał ją Ceur’-caele­stos.

– On pyta o tę kom­bi­na­cję – wyja­śnił mu Feir, patrząc oczami wiel­kimi jak spodki. – Nazywa się Obrót Garu­wa­shiego. Nikt inny nie jest dosta­tecz­nie szybki, żeby ją wyko­nać.

Kylar sta­nął w goto­wo­ści do walki. Już się nie bał, czuł tylko jało­wość swo­ich wysił­ków. Zaata­ko­wał Garu­wa­shiego naj­le­piej jak potra­fił i led­wie go dra­snął.

– Nikt mnie tego nie uczył – odpo­wie­dział. – Po pro­stu wydało mi się to wła­ściwe.

W jed­nej chwili znik­nął gniew z twa­rzy Lan­tano Garu­wa­shiego. Kylar zro­zu­miał, że to był czło­wiek pełen pasji, nie­prze­wi­dy­walny, gwał­towny, nie­bez­pieczny. Garu­wa­shi wyjął białą chu­s­teczkę i z nabo­żeń­stwem otarł Ceur’caele­stosa z krwi Kylara. Scho­wał Ostrze Nie­bios do pochwy.

– Nie zabiję cię dzi­siaj, doen-Kylar, pokój niech będzie twemu mie­czowi. Za dzie­sięć lat osią­gniesz szczyt formy. Spo­tkajmy się wtedy w Aenu i walczmy przed kró­lew­skim dwo­rem. Tacy mistrzo­wie jak my zasłu­gują na walkę w obec­no­ści min­streli, dzie­wic i pomniej­szych mistrzów. Jeśli wygrasz, otrzy­masz wszystko co moje, łącz­nie z tym świę­tym ostrzem. Jeśli ja wygram, to przy­naj­mniej zyskasz dzie­sięć lat życia i chwały, czyż nie? Wszy­scy będą cze­kali na ten poje­dy­nek dzie­sięć lat, a potem przez tysiąc lat będą o nim opo­wia­dać.

Za dzie­sięć lat Kylar rze­czy­wi­ście osią­gnie szczyt formy, ale Garu­wa­shi nie wspo­mniał, że sam będzie miał już wtedy za sobą naj­lep­sze lata. Skoń­czy wtedy… ile? Czter­dzie­ści pięć lat? Moż­liwe, że obaj będą rów­nie szybcy. Lan­tano zachowa zasięg i obaj zyskają lata doświad­czeń, ale to aku­rat bar­dziej przyda się Kyla­rowi. Czy Wil­kowi będzie prze­szka­dzało, jeśli Kylar poczeka dzie­sięć lat? Do dia­bła, jeśli nie da się przez ten czas zabić, to pew­nie nie zoba­czy Wilka przez… no, dzie­sięć lat wła­śnie. Z dru­giej strony, jeśli zgi­nie od tego mie­cza, w ogóle nie zoba­czy Wilka.

Krzy­wiąc się, powie­dział:

– Sam mi powiedz, gdy­bym obie­cał zdo­być coś dla cie­bie, to wolał­byś dostać to od razu czy za dzie­sięć lat?

– Jeśli spró­bu­jesz teraz, zgi­niesz. Za dzie­sięć lat będziesz miał szansę.

Mie­siąc temu Kylar miał tylko jeden cel: prze­ko­nać swoją dziew­czynę Elene, że osiem­na­ście lat w dzie­wic­twie to wystar­cza­jąco długo. Potem zamor­do­wano Jarla, który przy­je­chał z wia­do­mo­ścią, że Logan Gyre sie­dzi uwię­ziony we wła­snych lochach. Zobo­wią­za­nia wobec żywych i mar­twych wyzna­czyły mu dwa nowe cele, za które ceną byli ci żywi. Aby oca­lić Logana i pomścić Jarla, zabi­ja­jąc Króla-Boga, porzu­cił Elene cho­ciaż przy­siągł, że tego nie zrobi. Stra­cił przez to rękę, został magicz­nie zwią­zany z piękną cho­dzącą kata­strofą zwaną Vi Sovari i przy­siągł, że ukrad­nie miecz Garu­wa­shiego.

Teraz Kylar chciał tylko zadbać, żeby jego ofiary nie poszły na marne, a potem upo­rząd­ko­wać sprawy z Elene.

Jakby za karę za swoją nie­wier­ność usły­szał w gło­wie słowa Elene: „Przy­sięga, któ­rej dotrzy­mu­jesz, kiedy ci to pasuje, to żadna przy­sięga”.

– Nie mogę tego odkła­dać – powie­dział Kylar. – Przy­kro mi.

Garu­wa­shi wzru­szył ramio­nami.

– To kwe­stia honoru, tak? Rozu­miem. To jest…

– Poczwa­rzec! – wrza­snął Feir, zry­wa­jąc się na równe nogi.

Kylar obró­cił się i zoba­czył pęka­jącą prze­strzeń dzie­sięć kro­ków od niego, a w powsta­ją­cej dziu­rze dostrzegł pie­kło i prze­su­wa­jącą się spę­kaną od ognia skórę. W lesie śmiał się Vürdmeister o wiel­kich uszach i wiel­kim nosie.

Rozdział 8

– Szczyny. Jesteś inny, Pół­czło­wieku – powie­dział Sko­czek.

To był wysoki i szczu­pły siwy stary eunuch, który szko­lił Doriana… Pół­czło­wieka, popra­wił się w myślach. Sko­czek podał mu noc­nik.

– Co masz na myśli?

– Dwa gówna.

Sko­czek podał Pół­czło­wie­kowi dwa następne noc­niki.

Pół­czło­wiek wylał szczyny po pół do każ­dego noc­nika i spłu­kał nimi zawar­tość do ogrom­nego, gli­nia­nego dzbana osa­dzo­nego w wikli­no­wym nosi­dle.

– Noc­nik szczyn na każde dwa gówna. Resztę wyle­wasz na końcu. To idzie łatwo. Jak tra­fiasz na wymio­ciny albo sraczkę, to bie­rzesz dwa noc­niki szczyn. Nikt nie chce wąchać tego smrodu przez cały dzień.

Pół­czło­wiek już myślał, że Sko­czek mu nie odpo­wie, ale kiedy skoń­czył opróż­niać noc­niki do ogrom­nych, gli­nia­nych dzba­nów – dzi­siaj było ich sześć, co ozna­czało dla Pół­czło­wieka jeden spa­cer wię­cej niż zwy­kle – Sko­czek prze­rwał pracę.

– Czy ja wiem? Sam popa­trzaj, jak sie­dzisz, taki pro­sty.

Klnąc w duchu, Pół­czło­wiek się zgar­bił. Zapo­mi­nał się. Trzy­dzie­ści dwa lata sie­dze­nia pro­sto, jak przy­stało na kró­lew­skiego syna, to był nie­bez­pieczny nawyk. Oczy­wi­ście, nikt nie spę­dzał z nim tyle czasu co Sko­czek, ale jeśli stary eunuch to zauwa­żył, to co by było, gdyby zauwa­żył Zur­gah, nad­zorca, meister albo infant? Jego wygląd zdra­dza­jący domieszkę krwi Faey­uri sku­tecz­nie odizo­lo­wał go od reszty. Regu­lar­nie wyzna­czano mu dodat­kowe prace i bito za wyima­gi­no­wane naru­sze­nia. Rzadko się zda­rzało, żeby kładł się spać nie­obo­lały.

– Nie zapo­mi­naj się. Wymio­ciny: jakim spo­so­bem tym dziew­czy­nom udaje się buch­nąć wino, to mi się we łbie nie mie­ści… Bo jak się zapo­mnisz, to wiesz…

Sko­czek pod­niósł jedną stopę w san­dale, a potem drugą i poru­szył palu­chami. Zostały mu tylko te palce. Powie­dział, że przy­ła­pano go, jak uczył tań­czyć znu­dzone kobiety w hare­mie. Wyszedł z tego obronną ręką tylko dzięki temu, że Zur­gah go lubił, a taniec nie wią­zał się ani z doty­ka­niem kobiet, ani z roz­mową z nimi. Innych eunu­chów, jak wytłu­ma­czył, zabi­jano za mniej­sze prze­winy.

– Dwa­dzie­ścia dwa lata minęły od mojego małego tańca. Dwa­dzie­ścia dwa lata pra­cuję przy noc­ni­kach i zostanę przy nich aż do śmierci. A teraz pomóż mi z pustymi. Pamię­tasz pro­ce­durę?

– Jedna por­cja wody do spłu­ka­nia dzie­się­ciu noc­ni­ków szczyn albo czte­rech z gów­nem.

– Bystrzak z cie­bie. Pomóż mi spłu­kać pierw­szych czter­dzie­ści, a potem będziesz mógł je wynieść.

Pra­co­wali w mil­cze­niu. Pół­czło­wiek nie robił żad­nych postę­pów w szu­ka­niu kobiety, która zosta­nie jego żoną. W Cyta­deli znaj­do­wały się dwa osobne haremy, a poza tym kilka kobiet trzy­mano poza nimi. Pół­czło­wieka wyzna­czono do zwy­kłego haremu.

Miesz­kało tam ponad sto żon i kon­ku­bin Garo­tha Ursu­ula – żonami były te, które uro­dziły synów, a kon­ku­binami te, które uro­dziły córki albo w ogóle nie miały dzieci, co wła­ści­wie uwa­żano za jedno i to samo. Zwa­żyw­szy, że Garoth Ursuul musiał już dobie­gać sześć­dzie­siątki, wszyst­kie kobiety były zaska­ku­jąco młode. Nikt ni­gdy nie mówił, co się stało ze star­szymi żonami.

To było dziwne uczu­cie zna­leźć się w hare­mie ojca. Pozna­wał inną i dzi­wacz­nie oso­bi­stą stronę czło­wieka, który ukształ­to­wał go na sto róż­nych spo­so­bów. Jak więk­szość Kha­li­dor­czy­ków, Król-Bóg pre­fe­ro­wał mocno zbu­do­wane kobiety o sze­ro­kich bio­drach i peł­nych poślad­kach. Ist­niało takie powie­dzonko z pół­nocy: volaer ust vas­suhr, vola uss vos­sahr. Tłu­ma­cząc dosłow­nie: „wierz­chowce i oblu­bie­nice powinny być wystar­cza­jąco duże, żeby męż­czyźni mogli ich dosiąść”. Więk­szość kobiet pocho­dziła z Kha­li­doru, ale w hare­mach Króla-Boga można zna­leźć kobiety wszyst­kich naro­do­wo­ści z wyjąt­kiem Faey­uri. Wszyst­kie były piękne, wszyst­kie miały wiel­kie oczy i pełne usta; jak powie­dział Sko­czek, Garoth brał je naj­chęt­niej zaraz po tym, jak wcho­dziły w okres pokwi­ta­nia.

Życie w hare­mie nie miało wiele wspól­nego z opo­wie­ściami, jakie powta­rzali połu­dniowcy. Może i rze­czy­wi­ście było to życie w luk­su­sie, ale też w narzu­co­nej kobie­tom nudzie.

Każ­dego dnia, kiedy Pół­czło­wiek zabie­rał noc­niki z poko­jów kon­ku­bin, zer­kał na kobiety. Pierw­sza rzecz, którą zauwa­żył, to fakt, że zawsze były cał­ko­wi­cie ubrane. Nie dość, że Król-Bóg wyje­chał z mia­sta, to także nad­cho­dziła zima. Ponie­waż nie gro­ziło im, że nagle zostaną wezwane do speł­nie­nia obo­wiązku, nie­które kobiety nawet nie zawra­cały sobie głowy cze­sa­niem wło­sów czy prze­bie­ra­niem się z bie­li­zny noc­nej, ale naj­wy­raź­niej ist­niały pewne zasady, dzięki któ­rym żadna nie zapę­dzała się w nie­dbal­stwie zbyt daleko.