Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kylar Stern odrzucił życie zabójcy. Po krwawym przewrocie, zorganizowanym przez Króla-Boga, mistrz i najbliższy przyjaciel Kylara nie żyją. Przyjacielem był Logan Gyre - następca cenaryjskiego tronu. Jednak niewielu arystokratów przeżyło, żeby opłakiwać jego śmierć. Kylar zaczyna więc od nowa: w nowym mieście, z nowymi towarzyszami, w nowym zawodzie.
Kiedy jednak dowiaduje się, że Logan może żyć - uwięziony, w ukryciu - staje przed najcięższym wyborem: może na zawsze porzucić drogę cienia i odnaleźć spokój w nowej rodzinie. Może też wykorzystać swój niszczycielski talent i lata ćwiczeń, żeby ratować przyjaciela i kraj… jednak wtedy straci to, co dla niego najcenniejsze.
„Książka oczarowała mnie od początku do końca. Niezapomniani bohaterowie, fabuła, która ciągle zmuszała mnie zgadywania, nieustanna akcja i wnikliwość historii. To wszystko budzi mój podziw dla autora.”
- Terry Brooks
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 681
– Mamy dla ciebie zlecenie – powiedziała Mama K.
Jak zawsze rozsiadła się niczym królowa, wyprostowana, we wspaniałej, idealnie leżącej sukni, z nienagannie ułożonymi włosami, chociaż już siwiejącymi przy skórze. Dziś rano miała pod oczami ciemne sińce. Kylar domyślał się, że żaden z przywódców Sa’kagé – z tych nielicznych, którzy przeżyli – nie spał za wiele od czasu khalidorskiej napaści.
– Dzień dobry, też życzę ci miłego dnia – odpowiedział Kylar, sadowiąc się w głębokim fotelu w gabinecie.
Mama K nie odwróciła się, tylko dalej wyglądała przez okno. Zeszłej nocy deszcze zgasiły większość pożarów w mieście, ale nadal wiele domów tliło się i miasto było skąpane w szkarłatnym świcie. Plith, która oddzielała bogatą, wschodnią Cenarię od Nor, wyglądała jak rzeka krwi. Kylar nie był pewien, czy tylko z powodu przesłoniętego dymem słońca. W ciągu tygodnia od przewrotu khalidorscy najeźdźcy wyrżnęli tysięce ludzi.
– Szkopuł w tym, że truposz wie, co się kroi.
– Skąd?
Zwykle Sa’kagé działało o wiele sprawniej.
– Powiedzieliśmy mu.
Kylar potarł skronie. Sa’kagé uprzedziłoby truposza tylko po to, żeby w razie nieudanego zamachu nikt nie podejrzewał organizacji. To oznaczało, że truposzem mógł być tylko jeden człowiek: zdobywca Cenarii, Król-Bóg Khalidoru, Garoth Ursuul.
– Ja tylko przyszedłem po swoje pieniądze – powiedział Kylar. – Wszystkie kryjówki Durzo… wszystkie moje kryjówki spłonęły. Potrzebuję pieniędzy na łapówkę dla straży przy bramie miejskiej.
Od zawsze systematycznie oddawał Mamie K część zarobków, żeby je inwestowała w jego imieniu. Powinna mieć dość pieniędzy nawet na kilka łapówek.
Mama K w milczeniu przerzucała kartki ryżowego papieru leżące na biurku. W końcu podała jedną Kylarowi. W pierwszej chwili cyfry go oszołomiły. Inwestował w nielegalny import ziela lubieżnicy i kilku innych uzależniających roślin, miał konia wyścigowego, udziały w browarze i paru innych interesach, pożyczał pieniądze na lichwę, był współwłaścicielem ładunków, między innymi z jedwabiem i klejnotami – z całkiem legalnymi towarami, jeśli pominąć fakt, że Sa’kagé płaciło za nie dwadzieścia procent w formie łapówek zamiast pięćdziesięciu według taryfy celnej. Już sama liczba informacji zawartych na tej stronicy przyprawiała o zawrót głowy. A połowy z nich w ogóle nie rozumiał.
– Mam dom? – zdziwił się Kylar.
– Miałeś. W tej kolumnie zaznaczono towary stracone w wyniku pożarów i łupieży. – Krzyżyki znajdowały się przy wszystkich pozycjach poza jedną wysyłką po jedwab i jedną po lubieżnicę. Stracił w zasadzie wszystko, co miał. – Żadna z tych dwóch wypraw nie wróci w ciągu najbliższych miesięcy, o ile w ogóle ma szansę. Jeśli Król-Bóg nadal będzie przechwytywał statki cywilne, możesz o nich zapomnieć. Oczywiście, gdyby nie żył…
Widział, do czego to zmierza.
– Według tych rachunków moja część nadal jest warta dziesięć do piętnastu tysięcy. Sprzedam ci je za tysięc. Tylko tyle potrzebuję.
Zignorowała go.
– Potrzebuję trzeciego siepacza, żeby robota na pewno wypaliła. Piętnaście tysięcy gunderów za jedną śmierć. Mając tyle, możesz zabrać Elene i Uly, dokąd zechcesz. Wyświadczysz światu przysługę i nigdy więcej nie będziesz musiał pracować. To naprawdę ostatnia robota.
Wahał się tylko chwilę.
– Zawsze tak się mówi. Już z tym skończyłem.
– To z powodu Elene, prawda? – zapytała Mama K.
– Myślisz, że człowiek może się zmienić?
Spojrzała na niego z głębokim smutkiem.
– Nie. I ostatecznie znienawidzi wszystkich, którzy go o to proszą.
Kylar wstał i wyszedł. W korytarzu wpadł na Jarla. Przyjaciel szczerzył zęby, jak kiedyś, gdy byli dzieciakami dorastającymi na ulicy i zamierzał wykręcić jakiś numer. Był ubrany według najnowszej mody: w długą tunikę z przesadnie podkreślonymi ramionami, a do tego w wąskie spodnie wpuszczone w wysokie buty. Prezentował się nieco z khalidorska. Włosy miał zaplecione w cieniutkie warkoczyki ze złotymi paciorkami, które podkreślały jego ciemną karnację.
– Mam dla ciebie idealną robotę – powiedział ściszonym głosem Jarl, wcale nie wstydząc się tego, że podsłuchiwał.
– Bez zabijania?
– Nie całkiem.
***
– Wasza Świątobliwość, tchórze są gotowi zmazać swoją winę – ogłosił Vürdmeister Neph Dada głosem niosącym się ponad tłumem.
Był starym człowiekiem, żylastym, o skórze pokrytej starczymi plamami, zgarbionym i śmierdzącym śmiercią, którą trzymał na dystans za pomocą magii. Oddech grał mu w piersi po wysiłku, jakim było wspinanie się na platformę na głównym dziedzińcu Zamku Cenaria. Dwanaście sznurów z węzłami zwisało mu z ramion okrytych czarnymi szatami, na znak dwunastu shu’ra, które opanował. Neph z trudem ukląkł i podał garść słomek Królowi-Bogu.
Król-Bóg Garoth Ursuul stał na platformie i przeprowadzał inspekcję wojsk. Z przodu, na środku stało blisko dwustu graavarskich górali – wysokich, barczystych błękitnookich dzikusów, z krótkimi ciemnymi włosami i długimi wąsami. Po obu ich stronach stały rekrutujące się z innych górskich plemion elitarne oddziały, które zajęły zamek. Za nimi czekała reszta wojsk, które wmaszerowały do Cenarii już po jej wyzwoleniu.
Znad Plith, opływającej zamek z obu stron, podnosiła się mgła i przesączała pod zardzewiałymi kratami w bramach, przynosząc ze sobą chłód. Graavarowie zostali podzieleni na piętnaście grup po trzynastu. Tylko oni nie mieli żadnej broni, zbroi czy choćby tunik. Stali w samych spodniach, z nieruchomymi, bladymi twarzami, ale zamiast drżeć w chłodzie jesiennego poranka, pocili się.
Kiedy Król-Bóg dokonywał inspekcji wojsk, nigdy nie było przy tym wrzawy, ale dzisiaj – chociaż zgromadziły się tysięce gapiów – panowała taka cisza, że aż dzwoniło w uszach. Garoth zebrał wszystkich żołnierzy i pozwolił przyglądać się inspekcji także cenaryjskim służącym, arystokratom i pospólstwu. Meisterowie w czarno-czerwonych krótkich pelerynach stali ramię w ramię z Vürdmeisterami w długich szatach, żołnierzami, wieśniakami, bednarzami, arystokratami, parobkami, pokojówkami, żeglarzami i cenaryjskimi szpiegami.
Król-Bóg miał na sobie szeroki biały płaszcz obszyty gronostajami, w którym jego szerokie ramiona wydawały się wręcz ogromne. Pod spodem nosił białą tunikę bez rękawów i szerokie białe spodnie. W białym stroju jego blada, khalidorska cera wydawała się wręcz widmowa, a ponadto biel przyciągała wzrok gapiów do virów wijących się na jego skórze. Czarne pędy mocy wypłynęły na powierzchnię rąk Ursuula. Potężne węzły wnosiły się i opadały; sploty obrębione cierniami poruszały się nie tylko w przód i w tył, ale też w górę i w dół, jak fale, przeciskając się przez skórę – jakby od środka szarpały ją szpony. Viry nie ograniczały się tylko do rąk. Okalały twarz Króla-Boga. Wspięły się na jego łysą czaszkę i przebiły skórę, tworząc ciernistą, drżącą czarną koronę. Garothowi krew spływała po skroniach.
Wielu Cenaryjczyków dziś po raz pierwszy zobaczyło Króla-Boga. Rozdziawili usta. Drżeli, kiedy padał na nich jego wzrok. Dokładnie taki był jego zamiar.
Wreszcie Garoth wziął jedną słomkę od Nepha Dady i przełamał ją. Odrzucił jedną połówkę i wziął pozostałe dwanaście całych słomek.
– Niech więc Khali przemówi – powiedział głosem buzującym mocą.
Dał znać Graavarom, żeby weszli na podwyższenie. Podczas akcji wyzwolenia dostali rozkaz utrzymania tego dziedzińca razem z uwięzionymi na nim cenaryjskimi arystokratami, którzy później mieli zostać zgładzeni. Zamiast tego Graavarowie dali się rozgromić, a Terah Graesin i jej arystokraci uciekli. To było niedopuszczalne, niepojęte i całkiem niepodobne do zaciekłych Graavarów. Garoth nie pojmował, co sprawiło, że jednego dnia walczyli, a drugiego uciekli.
Za to doskonale rozumiał hańbę. Przez ostatni tydzień Graavarowie wywozili gnój ze stajni, opróżniali nocniki, szorowali podłogi. Nie pozwalano im spać; zamiast tego całymi nocami polerowali broń i zbroje lepszych od siebie. Dzisiaj odpokutują swoją winę i przez następny rok będą się rwali, żeby udowodnić swoją odwagę. Podchodząc do pierwszej grupy z Nephem u boku, Garoth uspokoił vir na rękach. Kiedy mężczyźni ciągnęli słomki, nie mogli myśleć, że to za sprawą magii albo dla osobistej przyjemności Króla-Boga jeden został ocalony, podczas gdy inny skazany. Musieli wiedzieć, że to po prostu los, nieuchronny skutek ich własnego tchórzostwa.
Garoth uniósł ręce i wszyscy Khalidorczycy wspólnie się pomodlili:
– Khali vas, Khalivos ras en me, Khali mevirtu rapt, recu virtum defite.
Kiedy słowa wybrzmiały, podszedł pierwszy żołnierz. Miał niecałe szesnaście lat, nad ustami rysował mu się ledwie cień wąsów. Wyglądał, jakby miał zaraz upaść, kiedy oderwał wzrok od lodowatej twarzy Garotha i spojrzał na słomki. Jego naga pierś błyszczała od potu w świetle poranka, a wszystkie mięśnie drżały. Wyciągnął słomkę. Długą.
Połowa napięcia spłynęła z jego ciała, ale tylko połowa. Młody mężczyzna, który stał obok młodzika, był do niego bardzo podobny – pewnie starszy brat. Oblizał usta i wyciągnął słomkę.
Krótką.
Przyprawiająca o mdłości ulga ogarnęła resztę oddziału. Widząc ich reakcję, tysięce obserwatorów, niemogących zobaczyć krótkiej słomki, wiedziało, że została wyciągnięta. Mężczyzna, który ją wylosował, spojrzał na młodszego brata. Chłopak odwrócił wzrok. Skazany spojrzał z niedowierzaniem na Króla-Boga i oddał mu krótką słomkę.
Garoth się odsunął.
– Khali przemówiła – oznajmił.
Wszyscy wzięli wdech, a on skinął na oddział.
Górale otoczyli młodego człowieka – wszyscy co do jednego, nawet jego brat – i zaczęli go bić.
Trwałoby to krócej, gdyby Garoth pozwolił żołnierzom włożyć kolcze rękawice, posłużyć się drzewcami włóczni albo płazem mieczy, ale uważał, że tak będzie lepiej. Kiedy zacznie płynąć krew i polecą kawałki obitego ciała, nie powinny pobrudzić mundurów. Powinny dotknąć bezpośrednio ich skóry. Niech poczują ciepło krwi umierającego mężczyzny. Niech poznają cenę tchórzostwa. Khalidorczycy nie uciekają.
Oddział bił z werwą. Krąg się zacieśniał, a krzyk narastał. Było coś intymnego w nagim ciele uderzającym w nagie ciało. Młody mężczyzna zniknął i było widać tylko łokcie, unoszące się i znikające przy każdym ciosie, stopy biorące zamach do kolejnego kopniaka. Po chwili pokazała się również krew. Wyciągnąwszy krótką słomkę, ten młody człowiek stał się ich słabością. Tak postanowiła Khali. Nie był już bratem czy przyjacielem – był wszystkim tym, co zrobili źle.
Po dwóch minutach nie żył.
Żołnierze, zbryzgani krwią i dyszący z wysiłku i emocji, ustawili się z powrotem w szyku. Nie patrzyli na trupa pod nogami. Garoth przyjrzał się każdemu z osobna, patrząc im w oczy; najdłużej zatrzymał się przy bracie. Potem stanął nad trupem i wyciągnął rękę. Vir przebił się przez nadgarstek, wysunął się niczym szpony i złapał głowę trupa. Szpony zadrgały konwulsyjne i oderwały głowę z wilgotnym odgłosem, który przyprawił o mdłości dziesiętki Cenaryjczyków.
– Wasza ofiara została przyjęta. Jesteście oczyszczeni – ogłosił i zasalutował.
Z dumą odpowiedzieli na salut i zajęli swoje miejsce na dziedzińcu, podczas gdy ciało odciągano na bok.
Garoth skinął na następny oddział. Każde z kolejnych czternastu powtórzeń będzie dokładnie takie samo. Chociaż napięcie wśród żołnierzy nie opadło – nawet w oddziałach, które już skończyły, ktoś mógł jeszcze stracić przyjaciela lub krewniaka w innym oddziale – Garoth stracił zainteresowanie.
– Neph, powiedz mi, czego się dowiedziałeś o tym człowieku, o tym „Aniele Nocy”, który zabił mojego syna.
***
Zamek Cenaria nie znajdował się wysoko na liście miejsc, które Kylar chciałby odwiedzić. Przebrał się za garbarza – zmywalną farbą pobrudził dłonie i przedramiona, poplamił wełnianą, rzemieślniczą tunikę i spryskał się kilkoma kroplami specjalnego pachnidła, którego recepturę obmyślił jego nieżyjący mistrz, Durzo Blint. Śmierdział tylko odrobinę mniej niż prawdziwy garbarz. Durzo zawsze chętnie przebierał się za garbarzy, hodowców świń, żebraków i tego typu osobników, których szanowani obywatele starali się nie zauważać, bo nie mogli znieść ich odoru. Perfumy nakładało się tylko na wierzchnią odzież, którą w razie potrzeby można było szybko zrzucić. Część smrodu nadal zostawała na skórze, ale każde przebranie ma swoje wady. Sztuka polegała na tym, żeby dopasować wady do zlecenia.
Wschodni Most Królewski spłonął w czasie przewrotu i chociaż meisterowie naprawili go na trzech czwartych długości, nadal był zamknięty, więc Kylar przekroczył rzekę Zachodnim Mostem Królewskim. Khalidorscy strażnicy ledwo na niego zerknęli, gdy ich mijał. Uwaga wszystkich, nawet meisterów, skupiała się na podwyższeniu pośrodku centralnego dziedzińca zamkowego i grupie górali, półnagich mimo chłodu. Kylar zignorował oddział na platformie i rozejrzał się, sprawdzając, czy nic mu nie grozi. Nadal nie był pewien, czy meisterowie nie widzą jego Talentu, ale podejrzewał, że nie, dopóki z niego nie korzystał. Prawdopodobnie, ich zdolności wiązały się głównie z powonieniem – i właśnie z tego powodu zjawił się jako garbarz. Gdyby jakiś meister podszedł blisko, Kylar mógł mieć tylko nadzieję, że przyziemne zapachy stłumią woń magii.
Po czterech strażników czuwało po obu stronach bramy, po sześciu na każdym odcinku tworzących romb murów zamkowych, a jakiś tysięc stał w szyku na dziedzińcu – nie licząc około dwustu graavarskich górali. W kilkutysięcznym tłumie rozmieszczono w regularnych odstępach pięćdziesięciu meisterów. Na samym środku, na prowizorycznym podwyższeniu znajdowało się kilkunastu cenaryjskich arystokratów, parę okaleczonych trupów i sam Król-Bóg Garoth Ursuul, który rozmawiał z Vürdmeisterem. To mogłoby się wydawać idiotyczne, ale nawet przy takiej liczbie żołnierzy i meisterów, prawdopodobnie był to najlepszy moment dla siepacza, żeby spróbować zabić Ursuula.
Kylar jednak nie zjawił się tutaj, żeby zabijać. Przyszedł poobserwować człowieka, z myślą o najdziwniejszym zleceniu, jakie kiedykolwiek przyjął. Rozejrzał się w tłumie za osobą, o której opowiedział mu Jarl, i szybko ją odnalazł. Baron Kirof był wasalem Gyre’ów. Ponieważ jego pan lenny nie żył, a ziemie barona znajdowały się blisko miasta, jako jeden z pierwszych cenaryjskich arystokratów ugiął kolana przed Garothem Ursuulem. Był grubym mężczyzną o rudej brodzie przyciętej kanciasto na modłę Khalidorczyków z nizin, wielkim garbatym nosie, małym podbródku i krzaczastych brwiach.
Kylar podszedł bliżej. Baron Kirof pocił się, ocierał dłonie o tunikę i nerwowo zagadywał khalidorskich arystokratów, z którymi stał. Kylar właśnie obchodził wysokiego, śmierdzącego kowala, kiedy ten nagle zdzielił go łokciem w splot słoneczny.
Kylarowi zaparło dech, a kiedy się złożył wpół, ka’kari spłynęło mu do ręki i zamieniło się w sztylet naręczny.
– Chcesz mieć lepszy widok, to przychodź wcześniej, jak reszta – powiedział kowal.
Skrzyżował ręce, podciągając rękawy i popisując się potężnymi bicepsami.
Z pewnym wysiłkiem Kylar wymógł na ka’kari, żeby z powrotem wpłynęło w skórę, i przeprosił kowala, nie podnosząc wzroku. Kowal mruknął coś drwiącym tonem i wrócił do oglądania zabawy.
Kylar zadowolił się przyzwoitym widokiem na barona Kirofa. Król-Bóg przeszedł już między połową oddziałów, a bukmacherzy przyjmowali zakłady, który numer z każdej trzynastki umrze. Khalidorscy żołnierze to zauważyli. Kylar zastanawiał się, ilu Cenaryjczyków umrze z powodu bezduszności bukmacherów, gdy khalidorscy żołnierze ruszą wieczorem w miasto pełni żalu po zmarłych i złości na Sa’kagé, plugawiące wszystko, czego się tknie.
Muszę uciec z tego przeklętego miasta.
***
Przy następnym oddziale już dziesięciu mężczyzn wzięło udział w losowaniu i żaden nie wyciągnął krótkiej słomki. Warto było popatrzeć, jak narasta w nich desperacja, kiedy kolejny sąsiad zostaje oszczędzony, a ich własne szanse coraz bardziej maleją. Jedenasty żołnierz, mężczyzna około czterdziestki, żylasty i chudy, wyciągnął krótką słomkę. Zagryzł koniec wąsa, oddając słomkę Królowi-Bogu, nie okazując emocji w żaden inny sposób.
Neph zerknął na duchessę Jadwin i jej męża siedzących na podwyższeniu.
– Zbadałem salę tronową i wyczułem coś, z czym nigdy wcześniej się nie zetknąłem. Cały zamek cuchnie magią, która zabiła wielu naszych meisterów, ale niektóre miejsca w sali tronowej zwyczajnie… nie pachną. Zupełnie jakby wejść do domu po pożarze i trafić do jednego pokoju, w którym w ogóle nie czuć dymu.
Krew już bryzgała na wszystkie strony i Garoth był pewien, że mężczyzna nie żyje, oddział jednak nadal go bił, bił, bił…
– To nie pasuje do tego, co wiemy o srebrnym ka’kari – powiedział Garoth.
– Owszem, Wasza Świątobliwość. Myślę, że istnieje siódme ka’kari, sekretne. Podejrzewam, że neguje magię, i myślę, że ma je Anioł Nocy.
Garoth rozważał te słowa, kiedy oddział ustawiał się ponownie w szyku, zostawiając przed sobą trupa. Twarz mężczyzny była zmasakrowana; a właściwie trup nie miał twarzy… Imponująca robota. Oddział albo bardzo się starał, żeby udowodnić swoje oddanie, albo zwyczajnie nie lubił tego biednego łajdaka. Garoth z zadowoleniem skinął głową. Znowu wyciągnął pazur viru i zmiażdżył głowę trupa.
– Wasza ofiara została przyjęta. Jesteście oczyszczeni.
Dwóch jego osobistych strażników przeniosło trupa bliżej brzegu platformy. Ciała składano tam na krwawym stosie, więc nawet jeśli Cenaryjczycy nie widzieli samej śmierci, mogli zobaczyć jej owoce.
Kiedy następny oddział zaczął losować, Garoth powiedział:
– Ka’kari ukryte od siedmiuset lat? Czym ono obdarza? Umiejętnością chowania się? Jaka w tym korzyść dla mnie?
– Wasza Świątobliwość, mając takie ka’kari, ty albo twój człowiek moglibyście wejść do samego serca Oratorium i zabrać każdy skarb, jaki tam ukryto. Niezauważeni. Możliwe, że twój agent mógłby wkroczyć nawet do Lasu Ezry i zebrać dla ciebie artefakty mające siedemset lat. Niepotrzebne byłoby już wojsko i subtelność. Za jednym zamachem chwyciłbyś za gardło całe Midcyru.
Mój agent. Niewątpliwie Neph zgłosiłby się na ochotnika do wykonania tego niebezpiecznego zadania.
Sama myśl o istnieniu takiego ka’kari zaabsorbowała Garotha na dłuższą chwilę, podczas której zginęli dwaj mężczyźni w kwiecie wieku, kolejny nastolatek i zaprawiony w boju żołnierz, odznaczony jednym z najwyższych orderów za zasługi, jakie przyznawał Król-Bóg. Jedynie w oczach ostatniego zabłysło coś pokrewnego zdradzie.
– Zbadaj to – powiedział Garoth.
Zastanawiał się, czy Khali wiedziała o tym siódmym ka’kari. Zastanawiał się, czy Dorian o nim wiedział. Dorian, jego pierwszy uznany syn. Dorian, który miał być jego następcą. Dorian prorok. Dorian zdrajca. Dorian zjawił się tutaj, Garoth był tego pewien. Tylko Dorian mógł przywieźć Curocha, potężny miecz Jorsina Alkestesa. Jakiś mag pojawił się z mieczem na jedną chwilę, unicestwił pięćdziesięciu meisterów i trzech Vürdmeisterów, a potem zniknął. Neph oczywiście czekał, aż Garoth go o to zapyta, ale Król-Bóg darował sobie poszukiwanie Curocha. Dorian nie był głupcem. Nie zbliżyłby się z Curochem tak bardzo, gdyby podejrzewał, że może go stracić. Jak można przechytrzyć człowieka, który widzi przyszłość?
Król-Bóg zmrużył oczy, miażdżąc kolejną głowę. Za każdym razem, gdy to robił, krew obryzgiwała jego śnieżnobiałe ubranie. To było celowe, ale mimo wszystko denerwujące; poza tym nie ma nic dostojnego w kroplach krwi lecących człowiekowi do oczu.
– Wasza ofiara została przyjęta – powiedział żołnierzom. – Jesteście oczyszczeni.
Stał na przodzie podwyższenia, kiedy mężczyźni zajmowali z powrotem swoje miejsce na dziedzińcu. Przez cały czas ani razu nie odwrócił się do Cenaryjczyków siedzących za nim na podwyższeniu. Zrobił to teraz.
Kiedy Król-Bóg się obrócił, vir ożył. Czarne pędy podpełzły do jego twarzy, wiły się na jego rękach, nogach, a nawet w źrenicach. Pozwalał im przez chwilę zasysać światło, stojąc spowity nienaturalną ciemnością mimo blasku jutrzenki. A potem przerwał to. Chciał, żeby arystokraci go widzieli.
Nie było osoby, która nie wytrzeszczałaby oczu. Nie tylko vir i majestat przynależny Garothowi tak ich oszołomiły. To trupy zrzucone na stos jak drewno na opał za jego plecami i po obu stronach podwyższenia, okalającego go jak rama. To jego szaty obryzgane krwią i mózgiem. Prezentował się wspaniale w swoim dostojeństwie i przerażająco w swym majestacie.
Być może, jeśli duchessa Trudana Jadwin przeżyje, każe namalować jej tę scenę.
Król-Bóg przyjrzał się arystokratom, a arystokraci na platformie przyglądali się jemu. Zastanawiał się, czy ktokolwiek z nich policzył już, ilu ich zasiadło na podwyższeniu. Trzynaścioro.
Wyciągnął do nich dłoń ze słomkami.
– Śmiało – powiedział. – Khali was oczyści.
Tym razem nie zamierzał pozwolić, żeby to los zdecydował, kto umrze.
Komendant Gher spojrzał na Króla-Boga.
– Wasza Świątobliwość to musi być jakaś… – Urwał.
Król-Bóg nie popełniał błędów. Z twarzy Ghera odpłynęła cała krew. Wyciągnął długą słomkę. Minęło kilka chwil, zanim zdał sobie sprawę, że nie powinien zbyt wylewnie okazywać ulgi.
Większość pozostałych to byli pomniejsi arystokraci – mężczyźni i kobiety, którzy pełnili różne obowiązki w rządzie nieżyjącego króla Aleine’a Gundera IX. Łatwo było ich przekupić. Szantaż był banalnie prosty. Ale Garoth nic by nie zyskał, zabijając wyrobników, nawet jeśli go zawiedli.
To go doprowadziło do zlanej potem Trudany Jadwin. Była dwunasta w kolejce, a jej mąż był ostatni.
Garoth się zatrzymał. Mężczyzna i kobieta spojrzeli po sobie. Wiedzieli i każdy, kto na nich patrzył, wiedział, że jedno z nich umrze i wszystko zależy od losowania Trudany. Diuk nerwowo przełykał ślinę.
– Ze wszystkich zgromadzonych tu arystokratów ty, diuku Jadwinie, jesteś jedynym, który nigdy dla mnie nie pracował – powiedział Garoth. – Zatem to jasne, że mnie nie zawiodłeś. W przeciwieństwie do twojej żony.
– Co takiego? – zdumiał się diuk. Spojrzał na Trudanę.
– Nie wiedziałeś, że zdradzała cię z księciem? Zamordowała go na mój rozkaz – wyjaśnił Garoth.
Było coś pięknego w uczestniczeniu w scenie, która zdecydowanie powinna rozgrywać się bez świadków. Blada twarz diuka poszarzała. Najwidoczniej był jeszcze mniej spostrzegawczy niż większość rogaczy. Garoth obserwował, jak zrozumienie uderza w biednego mężczyznę. Każde mgliste podejrzenie, które odepchnął od siebie, każda nędzna wymówka, jaką usłyszał, waliły w niego teraz z całą siłą.
Co ciekawe, Trudana Jadwin również wyglądała na wstrząśniętą. Garoth spodziewał się, że kobieta wyceluje w męża palcem i powie mu, dlaczego to wszystko jest jego winą. Zamiast tego w jej oczach malowało się poczucie winy. Garoth domyślał się, że diuk był przyzwoitym mężem, i duchessa sama to wiedziała. Zdradzała go, bo tak chciała, a teraz dwadzieścia lat kłamstw spadło jej na głowę.
– Trudano – powiedział Król-Bóg, zanim któreś z nich się odezwało – dobrze mi służyłaś, ale mogłaś lepiej. Więc oto twoja nagroda i kara. – Wyciągnął do niej dłoń ze słomkami. – Krótsza słomka jest po twojej lewej.
Spojrzała w ciemne od viru oczy Garotha, na słomki i w końcu na męża. To była nieśmiertelna chwila. Garoth wiedział, że żałosne spojrzenie diuka będzie prześladować Trudanę Jadwin do końca jej życia. Król-Bóg nie miał wątpliwości, co duchessa wybierze, ale najwyraźniej Trudana uważała, że stać ją na poświęcenie się.
Zebrała się w sobie i sięgnęła po krótką słomkę, ale nagle jej ręka znieruchomiała. Spojrzała na męża, odwróciła wzrok i wyciągnęła długą słomkę.
Diuk zawył. To było cudne. Ten dźwięk przeszył serce każdego Cenaryjczyka na dziedzińcu. Idealnie poniósł przesłanie Króla-Boga: to mogłeś być ty.
Arystokraci – łącznie z Trudaną – otoczyli diuka. Każdy czuł się przeklęty, uczestnicząc w tym, ale mimo to uczestniczył.
– Kocham cię, Trudano – powiedział do żony diuk. – Zawsze cię kochałem.
A potem naciągnął płaszcz na twarz i zniknął wśród uderzających go kończyn.
Król-Bóg tylko się uśmiechnął.
***
Kiedy Trudana Jadwin wahała się, dokonując wyboru, Kylar pomyślał, że gdyby przyjął zlecenie Mamy K, teraz miałby doskonały moment na atak. Wszyscy patrzyli na podwyższenie.
Kylar odwrócił się do barona Kirofa. Obserwując szok i przerażenie na jego twarzy, zauważył, że na murach za baronem stoi tylko pięciu strażników. Szybko policzył raz jeszcze: sześciu, ale jeden z nich trzymał łuk i pęk strzał w ręku.
Pośrodku dziedzińca rozległ się przeraźliwy trzask i Kylar dostrzegł kątem oka, że tylna część prowizorycznego podwyższenia rozpadła się w drzazgi i załamała. Coś rozbłyskującego migoczącymi kolorami wzleciało w powietrze. Kiedy wszyscy spojrzeli w tę stronę, Kylar zerknął w przeciwną. Migocząca bomba wybuchła, wywołując niewielki wstrząs i rozbłyskując potwornym, oślepiającym białym światłem. Gdy setki oślepionych cywili i żołnierzy krzyczały, Kylar zobaczył, że szósty żołnierz z murów naciąga cięciwę. To był Jonus Brzytwa, siepacz, któremu przypisywano pięćdziesięt ofiar. Strzała o złotym grocie poleciała w kierunku Króla-Boga.
Król-Bóg zasłaniał oczy rękami, ale już tarcze nadymały się wokół niego niczym bańki mydlane. Strzała uderzyła w jedną z nich, ugrzęzła i wybuchła płomieniem, kiedy osłona się rozprysła. Już leciała następna strzała, minęła rozpadającą się zewnętrzną tarczę i uderzyła w kolejną. Rozprysła się następna tarcza i jeszcze jedna – Jonus Brzytwa strzelał z zadziwiającą szybkością. Korzystał z Talentu, podtrzymując kolejne strzały w powietrzu, więc kiedy tylko puszczał cięciwę, następna strzała już była pod ręką do założenia. Tarcze rozpadały się szybciej, niż Król-Bóg był w stanie je odnawiać.
Ludzie krzyczeli oślepieni. Pięćdziesięciu meisterów wokół dziedzińca ustawiało tarcze wokół siebie, ścinając z nóg wszystkich wokół.
Siepacz, który chował się pod podwyższeniem, wskoczył na platformę, zachodząc Króla-Boga od tyłu. Zawahał się, kiedy ostatnia falująca tarcza rozkwitła kilka cali od skóry Ursuula, a Kylar zobaczył, że to wcale nie był siepacz, tylko dzieciak. Może czternastoletni, uczeń Jonusa Brzytwy. Chłopak był tak skupiony na Królu-Bogu, że nawet się nie trzymał nisko i znieruchomiał. Kylar usłyszał brzęk cięciwy w pobliżu i zobaczył, że chłopak pada, właśnie kiedy rozprysła się ostatnia tarcza Króla-Boga.
Ludzie rzucili się do bram, tratując sąsiadów. Kilku meisterów, nadal oślepionych i spanikowanych, wystrzeliło zielone pociski w tłum i otaczających go żołnierzy. Jeden z osobistych gwardzistów Króla-Boga próbował go złapać i osłonić. Oszołomiony monarcha źle zinterpretował ten ruch i potężne uderzenie virem cisnęło ogromnym góralem prosto w arystokratów na platformie.
Kylar odwrócił się, żeby sprawdzić, kto zabił ucznia siepacza. Raptem sto koków od niego stał Hu Szubienicznik, rzeźnik, który wyrżnął całą rodzinę Logana Gyre’a, najlepszy siepacz w mieście od śmierci Durzo Blinta.
Jonus Brzytwa już uciekał, nie tracąc ani chwili na rozpacz z powodu śmierci ucznia. Hu wypuścił drugą strzałę i Kylar zobaczył, jak wbiła się w plecy Jonusa. Siepacz spadł z murów i zniknął im z oczu, ale Kylar nie wątpił, że nie żyje.
Hu Szubienicznik zdradził Sa’kagé, a teraz uratował Króla-Boga. Ka’kari pojawiło się w dłoni Kylara, zanim nawet zdał sobie z tego sprawę. Nie chciałem zabić architekta zniszczenia Cenarii, a teraz gotowy jestem zabić jego ochroniarza? Oczywiście nazwanie Hu Szubienicznika ochroniarzem to jak nazwanie niedźwiedzia zwierzęciem futerkowym, ale fakt pozostawał faktem. Kylar wciągnął ka’kari z powrotem w skórę.
Kryjąc się, żeby Hu nie zobaczył jego twarzy, Kylar dołączył do strumienia spanikowanych Cenaryjczyków wylewających się przez zamkową bramę.
Posiadłość Jadwinów przetrwała pożary, które zamieniły tak znaczną część miasta w pogorzelisko. Kylar przyszedł pod pilnie strzeżoną główną bramę, a strażnicy bez słowa otworzyli mu boczną furtkę. Po drodze do posiadłości zatrzymał się tylko, żeby zrzucić przebranie garbarza i pozbyć się smrodu, myjąc ciało alkoholem. Był pewien, że zjawił się przed duchessą, ale wieść o śmierci diuka dotarła szybciej. Strażnicy mieli ręce przewiązane czarnymi pasami materiału.
– To prawda? – zapytał jeden z nich.
Kylar skinął głową i ruszył do chatki za rezydencją, gdzie mieszkali Cromwyllowie. Elene była ostatnią sierotą, jaką Cromwyllowie przygarnęli. Jej rodzeństwo dawno temu wyprowadziło się, znajdując sobie inną pracę albo idąc na służbę do innych domów. Tylko jej przybrana matka nadal pracowała dla Jadwinów. Od czasu przewrotu Kylar, Elene i Uly zamieszkali tu razem. Nie mieli wyboru, ponieważ wszystkie kryjówki Kylara spłonęły albo znalazły się poza ich zasięgiem. A że wszyscy myśleli, że Kylar nie żyje, nie chciał zatrzymać się w żadnej kryjówce Sa’kagé, gdzie ktoś mógłby go rozpoznać. Zresztą wszystkie kryjówki pękały w szwach. Nikt nie chciał zostać na ulicach, na których grasowali Khalidorczycy.
Nikogo nie było w chatce, więc Kylar poszedł do kuchni w rezydencji. Jedenastoletnia Uly stała na stołku i pochylała się nad wodą z mydlinami, zmywając rondle. Kylar wszedł, złapał ją pod ramię, zakręcił nią, aż zapiszczała, i postawił na stole. Srogo spojrzał na dziewczynkę.
– Pilnowałaś, żeby Elene nie wpakowała się w żadne kłopoty, jak ci kazałem?
– Próbowałam, ale obawiam się, że to beznadziejny przypadek. – Uly westchnęła.
Kylar zaśmiał się, a dziewczynka mu zawtórowała. Wychowywali ją służący na Zamku Cenaria, utrzymując ją dla jej własnego bezpieczeństwa w przeświadczeniu, że jest sierotą. Tak naprawdę była córką Mamy K i Durzo Blinta. Durzo dowiedział się o jej istnieniu w ostatnich dniach życia i Kylar obiecał mu, że zaopiekuje się dziewczynką. Po początkowych trudnościach związanych z wytłumaczeniu małej, że nie jest jej ojcem, sprawy ułożyły się lepiej, niż Kylar się spodziewał.
– Beznadziejny? Już ja ci pokażę beznadziejny przypadek – odezwał się ktoś.
Elene wniosła wielki sagan z warstwą tłuszczu na ściankach po wczorajszym gulaszu i wstawiła go do wody, w której Uly myła naczynia.
Dziewczynka jęknęła, a Elene się zaśmiała. Kylar nie mógł wyjść z podziwu, jak się zmieniła w ciągu raptem tygodnia – a może zmienił się sposób, w jaki ją postrzegał? Elene nadal miała grube blizny, które zafundował jej w dzieciństwie Szczur: jeden krzyż przez usta i drugi na policzku oraz łuk od brwi do kącika ust. Ale Kylar ledwo je zauważał. Teraz dostrzegał tylko promienną cerę, oczy błyszczące inteligencją i szczęściem, krzywy uśmieszek, ale nie z powodu szramy, tylko dlatego, że celowo był szelmowski. A to, jakim cudem kobieta mogła wyglądać tak wspaniale w skromnej, wełnianej sukience dla służącej i w fartuchu, było dla niego jedną z największych zagadek wszechświata.
Elene zdjęła fartuch z haka i spojrzała na Kylara z niebezpiecznym błyskiem w oku.
– Och, nie. Nie ja – zaprotestował.
Zarzuciła mu pętlę od fartucha przez głowę i przyciągnęła go do siebie powoli i uwodzicielsko. Patrzyła się na jego wargi, a on nie mógł oderwać oczu od jej ust, kiedy zwilżyła je językiem.
– Myślę… – zaczęła niskim głosem, przesuwając rękoma po jego bokach – że…
Uly odkaszlnęła głośno, ale żadne z nich nie zwróciło na nią uwagi.
Elene przyciągnęła go do siebie, kładąc mu ręce na krzyżu, odchylając głowę lekko do tyłu i podsuwając usta. Słodki zapach wypełnił mu nozdrza…
– …że tak jest o wiele lepiej.
Mocno zawiązała troczki od fartucha na jego krzyżu, natychmiast go wypuściła z objęć i odsunęła się.
– Teraz możesz mi pomóc. Wolisz kroić ziemniaki czy cebulę?
Obie z Uly zaśmiały się, widząc jego oburzenie.
Kylar skoczył naprzód, a Elene próbowała zrobić unik, on jednak złapał ją za pomocą Talentu. Ćwiczył w ciągu ostatniego tygodnia i chociaż jak do tej pory był w stanie przedłużyć zasięg rąk tylko o mniej więcej długość kroku, tym razem tyle wystarczyło. Przyciągnął Elene i pocałował ją. Nie broniła się zbytnio i odwzajemniła pocałunek z zapałem. Przez chwilę cały świat sprowadzał się do miękkości jej ust i bliskości ciała.
Gdzieś obok nich Uly zaczęła wydawać dźwięki jakby wymiotowała.
Kylar sięgnął ręką i chlapnął mydlinami w stronę irytujących dźwięków. Odgłos wymiotów nagle się urwał, ustępując miejsca piskowi. Elene wyplątała się z objęć i zasłoniła usta, powstrzymując śmiech.
Kylarowi udało się zmoczyć twarz Uly. Uniosła rękę i chlapnęła wodą w niego, a on się nie uchylił. Potargał jej wilgotne włosy, chociaż wiedział, że tego nie znosiła, i powiedział:
– No dobra, smarkulo, należało mi się. A teraz rozejm. Gdzie te ziemniaki?
Gładko przeszli do prostej, kuchennej rutyny. Elene zapytała go, co widział i czego się dowiedział. Cały czas sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje, opowiedział jej, jak obserwował barona i bezradnie patrzył na próbę zamachu. Takie rozmowy to pewnie najnudniejsza rzecz w życiu par, ale Kylarowi odmawiano takich nudnych luksusów codziennej miłości przez całe życie. Dzielenie się, zwyczajne mówienie prawdy osobie, którą się kocha, okazało się niezmiernie cenne. Siepacz, jak uczył go Durzo, musi umieć porzucić wszystko w jednej chwili. Siepacz jest zawsze sam.
I właśnie taka chwila, ta prosta bliskość była powodem, dla którego Kylar skończył z drogą cienia. Spędził ponad połowę życia, niezmordowanie trenując, żeby zostać idealnym zabójcą. Już nie chciał zabijać.
– Potrzebowali trzeciej osoby do tej roboty – powiedział Kylar. – Czujki i wsparcia dla scyzoryka. Dalibyśmy radę. Idealnie wybrali moment. Jedna sekunda różnicy, a udałoby im się we dwóch. Gdybym był tam z nimi, Hu Szubienicznik i Król-Bóg już by nie żyli. Mielibyśmy pięćdziesięt tysięcy gunderów. – Urwał, gdy naszła go ponura myśl. – Gunderów. Chyba już nie będą tak ich nazywać, skoro wszyscy Gunderowie nie żyją. – Westchnął.
– Chcesz wiedzieć, czy podjąłeś właściwą decyzję – powiedziała Elene.
– Tak.
– Kylar, zawsze i wszędzie znajdą się ludzie tak źli, że naszym zdaniem będą zasługiwać tylko na śmierć. W zamku, kiedy Roth… ranił cię, niewiele brakowało, a sama spróbowałabym go zabić. Jeszcze jedna chwila dłużej, a… sama nie wiem. Wiem jednak, co mi powiedziałeś na temat zabijania i tego, jak wpływa na twoją duszę. Niezależnie od tego, ile dobra przynosi to światu, ciebie to niszczy. Nie mogę na to patrzeć. Nie będę. Za bardzo mi na tobie zależy.
To był jedyny warunek, jaki postawiła, zgadzając się opuścić miasto z Kylarem – że porzuci zabijanie i przemoc. Nadal czuł się zagubiony. Nie miał pewności, czy podejście Elene jest słuszne, ale zobaczył wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, że podejście Durzo i Mamy K nie było.
– Naprawdę wierzysz, że przemoc rodzi przemoc? Że ostatecznie mniej niewinnych ludzi zginie, jeśli ja przestanę zabijać?
– Naprawdę.
– W porządku. Zatem muszę dzisiejszego wieczoru załatwić pewną sprawę. Rano będziemy mogli wyjechać.
Dno Piekła to nie było miejsce dla króla. Stosownie do nazwy Dno znajdowało się na najniższym krańcu cenaryjskiego więzienia nazywanego Paszczą. Wejście do Paszczy było demonicznym obliczem wyrzeźbionym w czarnym szkle wulkanicznym. Więźniów prowadzano rampą prosto do otwartych ust, która często była śliska, gdy ze strachu tracili kontrolę nad zwieraczami. Na samym Dnie zaniechano popisów w sztuce kamieniarskiej, stawiając zamiast tego na zwykły, instynktowny strach, jaki budzą ciasne przestrzenie, ciemność, przepaści, upiorne wycie wiatru wznoszącego się z głębin oraz świadomość, że każdego więźnia, z którym będzie się dzielić Dno, uznano za niegodnego czystej śmierci. Na Dnie panował nieubłagany upał i cuchnęło siarką oraz ludzkimi nieczystościami w trzech postaciach: gówna, trupów i brudnych ciał. Paliła się tylko jedna pochodnia umieszczona wysoko w górze po drugiej stronie kraty, która oddzielała te dwunożne zwierzęta od reszty więźniów w Paszczy.
Jedenastu mężczyzn i jedna kobieta dzielili Dno razem z Loganem Gyre. Nienawidzili go z powodu jego noża, mocnego ciała i akcentu człowieka wykształconego. Jakimś cudem nawet wśród tej koszmarnej menażerii składającej się z dziwadeł i zwyrodnialców Logan się wyróżniał.
Siedział zwrócony plecami do ściany. Była tam tylko jedna ściana, bo Dno miało kształt koła. Pośrodku znajdowała się dziura szeroka na pięć kroków, która prowadziła w otchłań. Ściany przepaści były idealnie pionowe, idealnie gładkie, ze szkliwa wulkanicznego. Nie sposób zgadnąć, jak głęboko sięgała. Kiedy więźniowie zrzucali kopniakami nieczystości do dziury, nie było słychać żadnego dźwięku. Jedynym, co wydostawało się z tej dziury, był duszący smród siarczanego piekła, a sporadycznie wycie wiatru… A może duchów? Albo udręczonych dusz zmarłych…?
Początkowo Logan zastanawiał się, dlaczego współwięźniowie załatwiają się pod ścianą i dopiero później – o ile w ogóle – skopują nieczystości do dziury. Za pierwszym razem, kiedy musiał iść za potrzebą, zrozumiał: tylko wariat przykucnąłby przy dziurze. Tu na dole nie można było w żaden sposób narażać się na atak. Kiedy jeden więzień musiał przejść obok drugiego, przesuwał się szybko i nieufnie, warcząc, sycząc i wyrzucając z siebie przekleństwa takim strumieniem, że słowa traciły wszelkie znaczenie. Zepchnięcie drugiego więźnia do dziury to był najprostszy sposób zabicia go.
Co gorsza, skalny pierścień, który otaczał przepaść, miał tylko trzy kroki szerokości i dodatkowo opadał lekko ku dziurze. Ten skrawek skały to był cały świat Mętów. Wąski, śliski przedsionek śmierci. Logan nie spał od siedmiu dni – od przewrotu. Zamrugał. Siedem dni. Zaczynał słabnąć. Nawet Piątak, który zdobył większość z ostatniego posiłku, nie jadł od czterech dni.
– Przynosisz pecha, Trzynasty – powiedział Piątak, piorunując go wzrokiem. – Nie karmili nas, odkąd się zjawiłeś.
Piątak był jedynym, który nazywał go Trzynastym. Reszta zaakceptowała imię, które sam sobie nadal w chwili szaleństwa: Król.
– Chciałeś powiedzieć: odkąd pożarłeś ostatniego strażnika? – zapytał Logan. – Nie sądzisz, że to może mieć coś wspólnego z obecnym stanem rzeczy?
Wszyscy się zaśmiali oprócz przygłupa Zgrzytacza, który tylko uśmiechnął się bezmyślnie, odsłaniając spiłowane na ostro zęby. Piątak nic nie powiedział, tylko dalej przeżuwał i rozciągał w rękach linę. Już nosił na sobie zwój tak gruby, że niemal przesłaniał jego równie żylastą jak sam sznur sylwetkę. Piątak wzbudzał największy strach spośród wszystkich więźniów. Logan nie nazwałby go przywódcą, bo to sugerowałoby, że wśród więźniów panuje jakiś porządek społeczny. Ci ludzie byli jak zwierzęta: zarośnięci, tak brudni, że nie sposób powiedzieć, jakiego koloru była ich skóra przed uwięzieniem, patrzący dziko i strzygący uszami na najlżejszy odgłos. Wszyscy spali czujnie. I, odkąd Logan się tu zjawił, zjedli dwóch ludzi.
„Zjawił”? Po prostu tu wskoczyłem. A mogłem po prostu szybko umrzeć. Teraz będę siedział tu wieczność, a przynajmniej do chwili, kiedy mnie pożrą. Na bogów, oni mnie zjedzą!
Od narastającego przerażenia i rozpaczy jego uwagę oderwał ruch po drugiej stronie Dna. To była Lilly. Ona jedna nie przywierała do ściany. Nie zważała na dziurę, nie bała się. Jakiś mężczyzna złapał ją za sukienkę.
– Nie teraz, Jake – powiedziała do jednookiego mężczyzny.
Jake trzymał ją jeszcze chwilę, ale kiedy poruszyła znacząco brwią, puścił jej sukienkę, klnąc przy tym. Lilly usiadła obok Logana. To była prosta kobieta w nieokreślonym wieku. Mogła mieć około pięćdziesiętki, ale Logan domyślał się, że bliżej jej do dwudziestki – nadal miała większość zębów.
Nie odzywała się przez dłuższy czas. A potem, kiedy już zainteresowanie jej zmianą miejsca osłabło, podrapała się z roztargnieniem w krocze i powiedziała:
– Co zamierzasz?
Głos miała młody.
– Zamierzam wyjść stąd i zamierzam odzyskać królestwo.
– Trzymasz się tej gadki o Królu. Będą myśleli, że zwariowałeś. Widzę, że rozglądasz się jak zagubiony dzieciak. Żyjesz ze zwierzętami. Jeśli chcesz przeżyć, musisz być potworem. Chcesz się czegoś trzymać, schowaj to głęboko. A potem rób, co trzeba. – Klepnęła się w kolano i poszła do Jake’a.
Po kilku chwilach Jake się z nią parzył. Zwierzęta w ogóle się tym nie przejęły. Nawet nie patrzyły.
***
Szaleństwo już go dopadało. Dorian trzymał się w siodle tylko dzięki instynktowi. Świat zewnętrzny wydawał się daleki, nieważny, ukryty za mgłą, podczas gdy wizje były bliskie, żywe, intensywne. Gra trwała i pionki się przesuwały, a wizja Doriana rozrosła się jak nigdy dotąd. Anioł Nocy ucieknie do Caernarvon; jego moce rosły, ale on ich nie używał.
Co ty wyprawiasz, chłopcze? Dorian chwycił się tego życia i zaczął je badać wstecz. Rozmawiał z Kylarem raz i przepowiedział mu śmierć. Teraz już wiedział, dlaczego nie przewidział też tego, że Anioł Nocy umrze, a zarazem nie umrze. Durzo go zmylił. Dorian widział, że życie Durzo przeplata się z wieloma innymi żywotami. Widział to, ale nie rozumiał.
Kusiło go, żeby spróbować wyśledzić wstecz wszystkie żywoty Durzo aż do pierwszego, kiedy ten otrzymał ka’kari, które teraz miał Kylar. Kusiło go, żeby sprawdzić, czy zdołałby odnaleźć życie Ezry Szalonego – z pewnością takie życie płonęłoby tak jasno, że nie sposób je przeoczyć. Może wtedy mógłby podążyć za Ezrą, dowiedzieć się, co wielki mag wiedział, dowiedzieć się, jak tę wiedzę zdobył. Ezra stworzył ka’kari siedem wieków temu, a ka’kari uczyniło Kylara nieśmiertelnym. Tylko trzy kroki do jednego z najbardziej szanowanych i potępianych magów w historii. Trzy kroki! Trzy kroki do odnalezienia kogoś tak sławnego, kto nie żył od tak dawna. To było kuszące, ale zajęłoby sporo czasu. Może wiele miesięcy. Ale, och, jakich rzeczy mógłby się dowiedzieć!
Dowiedziałbym się wiele o przeszłości, podczas gdy teraźniejszość się rozpada. Skup się, Dorianie, skup.
Czepiając się z powrotem życia Kylara, Dorian prześledził je od dzieciństwa w Norach, przyjaźni z Elene i Jarlem, poprzez gwałt na Jarlu, okaleczenie Elene, do pierwszego zabójstwa jedenastoletniego Kylara, terminowania u Durzo i nauki u Mamy K, kojącego wpływu hrabiego Drake’a, przyjaźni z Loganem, ponownego spotkania z Elene, kradzieży ka’kari, przewrotu na zamku, zabicia mistrza i odszukania Rotha Ursuula.
Mojego młodszego brata, pomyślał Dorian, i potwora, jakim kiedyś sam byłem.
Skup się, Dorianie. Wydawało mu się, że coś usłyszał, krzyk, jakieś poruszenie w przyziemnym świecie, ale nie pozwolił, żeby znowu coś go rozproszyło. Tu! Patrzył, jak Kylar w imię sprawiedliwości otruł Mamę K i jak w imię miłosierdzia dał jej antidotum.
Dorian wiedział, jakich wyborów dokonał ten młody człowiek, ale nie wiedząc dlaczego, nie był w stanie zgadnąć, jaką drogę obierze w przyszłości. Chłopak już nie raz wybrał mniej oczywistą ścieżkę, albo wręcz niemożliwą drogę. Mając wybór między odebraniem życia swojej miłości a odebraniem go swojemu mentorowi, zdecydował się oddać własne. Byk podsunął oba rogi, a Kylar przeskoczył nad głową byka. To Kylar się liczył. W tej chwili Dorian widział nagą duszę młodzieńca.
Teraz cię mam, Kylarze. Teraz cię znam.
Dorian poczuł nagły ból w ręce, ale teraz, kiedy mocno złapał Kylara, nie zamierzał puścić. Kylar gorąco pragnął pogodzić brutalną rzeczywistość ulicy z pobożnymi impulsami hrabiego Drake’a, którymi się zaraził. Zaraził? To słowo przyszło od Kylara. Zatem, tak jak Durzo, widział w miłosierdziu słabość.
Będziesz piekielnie trudny, co?
Dorian zaśmiał się, obserwując, jak Kylar radzi sobie z niekompetentnym Sa’kagé w Caernarvon, jak wybiera zioła, jak płaci podatki, jak się kłóci z Elene, jak stara się być normalnym człowiekiem. Jednakże nie radzi sobie za dobrze, presja narasta. Kylar wyjmuje szary strój siepacza, wychodzi na dachy – zabawne, że robi to niezależnie od wyborów, których dokonał do tej chwili – i pewnej nocy ktoś puka do drzwi i pojawia się Jarl, znowu stawiając Kylara między kobietą, którą kocha, i życiem, którego nienawidzi, a przyjaciółmi, których kocha, i życiem, którego powinien nienawidzić, między jednym obowiązkiem a drugim, między honorem a zdradą. Kylar to Cień o Zmierzchu, rosnący kolos, który jedną stopę postawił pośród dnia, a drugą w mrokach nocy. Jednakże cień to efemeryczne stworzenie i pomroka musi albo pociemnieć, przechodząc w noc, albo pojaśnieć, zamieniając się w dzień. Kylar otwiera drzwi dla Jarla i przyszłość się rozpada…
– Do diabła, Dorianie! – Feir uderza go.
Dorian nagle zdał sobie sprawę, że Feir musiał go spoliczkować już kilka razy, bo szczęka bolała go po obu stronach. Z jego lewą ręką będzie naprawdę źle. Patrzy, gorączkowo zbierając myśli i próbując odnaleźć właściwą szybkość czasu.
Zobaczył, że z ręki wystaje mu strzała. Czarna strzała khalidorskich górali. Zatruta.
Feir znowu go spoliczkował.
– Przestań! Przestań! – zawołał Dorian, wymachując rękami; natychmiast poczuł ból w lewej. Jęknął i zacisnął powieki, ale powrócił. Odzyskał zdrowe zmysły.
– Co się stało? – zapytał.
– Jeźdźcy – powiedział Feir.
– Banda idiotów, którzy chcieli zabrać coś do domu, żeby mieć się czym przechwalać – wyjaśnił Solon.
Rzecz jasna, tym czymś byłyby uszy Solona, Feira i Doriana. Jeden z czterech trupów już nosił naszyjnik z dwojga uszu. Wyglądały na świeże.
– Wszyscy nie żyją? – spytał Dorian.
Był najwyższy czas zająć się strzałą.
Solon smętnie pokiwał głową, a Dorian wyczytał ze śladów historię krótkiej bitwy w ich obozie. Atak nastąpił, kiedy Feir i Dorian rozbijali obóz. Słońce właśnie wpadało w wąską przełęcz w paśmie gór Faltier i jeźdźcy nadjechali od zachodu, myśląc, że promienie oślepią przeciwnika. Dwóch łuczników próbowało osłaniać nadjeżdżających towarzyszy, ale strzelali ze wzniesienia ostro w dół i pierwszymi strzałami nie trafili.
Dalszy ciąg był z góry przesądzony. Solon niezgorzej władał mieczem, a Feir – niebosiężny, monstrualnie silny i szybki Feir – był Arcyszermierzem drugiego stopnia. Solon pozwolił Feirowi zająć się jeźdźcami. Nie zdążył uratować Doriana przed strzałą, ale za pomocą magii zabił obydwu łuczników. Cała walka zajęła pewnie mniej niż dwie minuty.
– Szkoda, bo są z klanu Churaq – powiedział Solon, szturchając jednego z wytatuowanych na czarno młodzików. – Z radością zabiliby tych łajdaków z klanu Hraagl, strzegących khalidorskiego taboru, który ścigamy.
– Myślałem, że Wyjące Wichry są nie do zdobycia – odezwał się Feir. – Skąd jeźdźcy po tej stronie granicy?
Solon pokręcił głową. To przyciągnęło uwagę Doriana do jego włosów, które były całkiem czarne i tylko przy samej skórze pobielały. Odkąd Solon uśmiercił pięćdziesięciu meisterów za pomocą Curocha – niewiele brakowało, a zabiłby i siebie samego ilością magii, jakiej wtedy użył – zaczęły mu rosnąć siwe włosy. Nie szpakowate jak u starszego mężczyzny, ale śnieżnobiałe. Ostro kontrastowały z jego twarzą – twarzą mężczyzny w kwiecie wieku, przystojnego Sethyjczyka o oliwkowej cerze i rysach wyrzeźbionych przez wojskowe życie. Solon początkowo narzekał, że po użyciu Curocha wszystko widzi albo w dziwacznych kolorach, albo w czerni i bieli, ale najwyraźniej to już minęło.
– Nie do zdobycia, owszem – powiedział Solon. – I nie do przejścia dla wojska, zgadza się. Jednakże o tej porze roku, pod koniec lata, ci młodzi ludzie potrafią przejść przez góry. Mnóstwo ich ginie w trakcie wspinaczki, albo nadchodzi burza nie wiadomo skąd i zmywa ich ze skały, ale jeśli mają szczęście i siłę, nic ich nie powstrzyma. Gotowy już jesteś z tą strzałą, Dorianie?
Chociaż wszyscy trzej mężczyźni byli magami, oczywiste było, że żaden przyjaciel mu nie pomoże, nie z tym. Dorian był Hoth’salarem, bratem Uzdrowicielem. Nadzieja, że uleczy własne nasilające się szaleństwo, sprawiła, że wspiął się na wyżyny kunsztu leczniczego.
Nagle z ręki Doriana i z ciała wokół grotu pociekła woda.
– Co to było? – zapytał zielony na twarzy Feir.
– To był płyn z krwi, do której już przeniknęła trucizna. Cały jad powinien zostać na strzale, kiedy ją wyciągniesz – wyjaśnił Dorian.
– Ja? – zapytał Feir; niezdrowa bladość jego twarzy kłóciła się z potężną sylwetką.
– Nie wygłupiaj się – powiedział Solon i sam wyrwał strzałę.
Dorianowi zaparło dech. Feir musiał go złapać. Solon spojrzał na strzałę. Zadziory przygięto, żeby nie rozerwały ciała przy wyjmowaniu, ale drzewce było pokryte czarną skorupą krwi i trucizną, której Dorian nadał krystaliczną strukturę. To sprawiło, że drzewce zrobiło się trzy razy szersze.
Dorian jeszcze ciężko dyszał, ale fale magii już zaczęły tańczyć w powietrzu jak maleńkie świetliki, jak setka pajączków tkających lśniące pajęczyny, kobierce światła. Właśnie ta część robiła wrażenie na jego przyjaciołach. Teoretycznie każdy mag potrafił się uleczyć, ale z jakiegoś powodu nie tylko zwykle nie działało to najlepiej, ale też leczenie czegokolwiek poważniejszego niż niewielka rana było niesłychanie bolesne. Zupełnie jakby pacjent musiał poczuć każdy ból, podrażnienie i swędzenie, które wywołałaby rana w czasie całego okresu gojenia. Kiedy mag leczył kogoś innego, mógł znieczulić pacjenta. Gdy leczył siebie, znieczulenie groziło błędem i śmiercią. Z drugiej strony magi – kobiety magowie – nie miały takich problemów. Rutynowo leczyły same siebie.
– Jesteś niesamowity – powiedział Solon. – Jak ty to robisz?
– To kwestia koncentracji – odpowiedział Dorian. – Miałem sporo praktyki.
Uśmiechnął się, otrząsnął, jakby zrzucał z siebie zmęczenie, i w jednej chwili się ożywił. Był w pełni obecny duchem, co ostatnio zdarzało mu się coraz rzadziej.
Solon sposępniał. Szaleństwo Doriana było nieodwracalne. Będzie się nasilało, aż Dorian stanie się bełkocącym idiotą, sypiającym gdzieś przy drodze albo po stodołach. Nikt nie będzie go szanował i tylko raz, dwa razy do roku będą mu się przytrafiały chwile przytomności umysłu. Czasem te chwile będą przychodzić, kiedy w pobliżu nie znajdzie się nikt, kto by mu powiedział, jaką wiedzę kiedyś posiadł.
– Przestań – powiedział Solonowi Dorian. – Właśnie miałem objawienie. – Powiedział to ze znaczącym uśmieszkiem, dając do zrozumienia, że to było prawdziwe objawienie. – Idziemy złą drogą. A przynajmniej ty. – Dorian wskazał Feira. – Musisz podążać za Curochem na południe od Ceury.
– Co masz na myśli? – zdziwił się Feir. – Myślałem, że jedziemy za mieczem. A poza tym moje miejsce jest przy tobie.
– Solonie, my dwaj musimy jechać na północ od Wyjących Wichrów.
– Chwileczkę… – zaczął Feir, ale oczy Doriana znowu się zaszkliły. Odpłynął. – Cudownie – mruknął Feir. – Po prostu cudownie. Przysięgam, że on to robi specjalnie.
Minęła północ, zanim Jarl zjawił się w małej chatce Cromwyllów. Spóźnił się ponad godzinę. Przybrana matka Elene spała we wspólnej sypialni, więc Kylar, Elene i Uly siedzieli w pokoju od frontu. Uly przysnęła oparta o Kylara, ale kiedy Jarl wszedł, poderwała się z przerażeniem.
W co ja wplątuję to dziecko? – pomyślał Kylar. Uścisnął ją, a kiedy dotarło do niej, gdzie jest, uspokoiła się zawstydzona.
– Przepraszam – powiedział Jarl. – Bladawcy… karzą Nory za próbę zamachu. Chciałem wrócić i sprawdzić parę rzeczy, ale zablokowali wszystkie mosty. Żadna łapówka dzisiaj nie wystarczy.
Kylar zorientował się, że Jarl nie wchodzi w szczegóły ze względu na Uly. Wiedząc jednak, jak źle wyglądała sytuacja w Norach przed próbą zamachu, Kylar z trudem sobie wyobrażał, co musiało się tam dziać tej nocy.
Zastanawiał się, o ile gorzej byłoby, gdyby Król-Bóg rzeczywiście zginął. Przemoc naprawdę rodzi przemoc.
– To oznacza, że robota jest odwołana? – rzucił, żeby Elene i Uly nie dopytywały się o Nory.
– Nadal aktualna. – Jarl podał mieszek Elene. Był podejrzanie lekki. – Pozwoliłem sobie od razu załatwić sprawę łapówki dla straży przy bramie. Cena już poszła w górę, a gwarantuję, że jutro będzie jeszcze wyższa. Macie listę godzin, w których przekupieni strażnicy pracują w tym tygodniu?
Jarl rozwiązał zawiniątko i wyjął kremową tunikę, spodnie i wysokie, ciemne buty.
– Znamy ją na pamięć – odpowiedział Kylar.
– Słuchaj – odezwała się Elene – wiem, że Kylar zwykł wykonywać zlecenia, nie rozumiejąc dlaczego coś robi i co właściwie robi, ale ja muszę to zrozumieć. Dlaczego ktoś płaci pięćset gunderów za to, żeby Kylar udał, że umiera? To fortuna!
– Nie dla khalidorskiego diuka. Powiem ci, co zdołałem sobie z tego wszystkiego poskładać – powiedział Jarl. – Diukowie w Khalidorze to nie to samo co nasi diukowie, ponieważ arystokracja w Khalidorze zawsze stoi niżej niż meisterowie. Ale meisterowie potrzebują ludzi, którzy będą pilnowali chłopów i tak dalej, więc diuk Vargun jest bogaty, ale musi walczyć o każdy ochłap władzy, jaki ma. Przybył do Cenarii, mając nadzieję na awans, jednak stanowisko, na które liczył – dowódcy królewskiej straży cenaryjskiej, powierzono porucznikowi Hurinowi Gherowi, nowemu komendantowi Gherowi.
– W ramach zapłaty za to, że poprowadził cenaryjskich arystokratów w zasadzkę w noc przewrotu. Zdrajca – powiedział Kylar.
– Zgadza się. Raz w tygodniu rankiem komendant Gher chodzi do portu z kilkoma najbardziej zaufanymi ludźmi po łapówkę od Sa’kagé, udając, że jest na patrolu. Tego ranka zobaczy swojego rywala, diuka Varguna, jak zabija pomniejszego cenaryjskiego arystokratę, barona Kirofa. Komendant Gher z radością aresztuje diuka. Po paru dniach albo tygodniach „zmarły” baron Kirof pojawi się znowu. Komendant Gher będzie skompromitowany, bo aresztuje diuka bez powodu i diuk Vargun najprawdopodobniej przejmie jego robotę. Wiele rzeczy może się źle potoczyć i dlatego Kylar dostanie tylko pięćset gunderów.
– To wygląda na strasznie skomplikowane – zmartwiła się Elene.
– Zaufaj mi – odparł Jarl. – Jak na khalidorską politykę, to bardzo proste.
– A jakie korzyści będzie miało z tego Sa’kagé? – spytał Kylar.
Jarl wyszczerzył zęby.
– Próbowaliśmy dorwać barona Kirofa, ale najwyraźniej diuk nie jest głupi. Kirof już zniknął.
– Sa’kagé chciało porwać barona Kirofa? Po co? – zdziwiła się Elene.
– Mając Kirofa, można by szantażować komendanta Ghera. Komendant wiedziałby, że w chwili, gdy Kirof się pojawi, on będzie skończony, więc Sa’kagé miałoby go w kieszeni – odpowiedział Kylar.
– Wiesz, czasem próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądałoby to miasto bez Sa’kagé, i nie potrafię – powiedziała Elene. – Chcę się stąd wynieść, Kylar. Mogę pójść z wami dziś wieczorem?
– Nie ma dość miejsca dla dorosłej osoby – odpowiedział za niego Jarl. – A poza tym wrócą przed świtem. Uly? Kylar? Jesteście gotowi?
Kylar skinął głową, a Uly z ponurą miną powtórzyła ten gest.
Dwie godziny później byli już w porcie, gotowi się rozdzielić. Uly miała schować się poniżej nabrzeża na zakamuflowanej tratwie, która wyglądała jak kupa drewna dryfującego na rzece. Kiedy Kylar wpadnie do wody, Uly poda mu żerdź, żeby miał się czego złapać i mógł wypłynąć poza widokiem. Na małej tratwie było tylko miejsce dla Uly i dla Kylara – akurat tyle, żeby mógł wynurzyć głowę. Jak już się wynurzy, „kupa drewna” spłynie z prądem kilkaset kroków do drugiego nabrzeża, gdzie oboje wyjdą z wody.
– A jeśli coś pójdzie nie tak? To znaczy naprawdę źle? – zapytała Uly. Zimna noc sprawiła, że Uly poczerwieniały policzki. Przez to wyglądała jeszcze młodziej.
– Wtedy powiedz Elene, że przepraszam.
Kylar wygładził przód kremowej tuniki. Ręce mu drżały.
– Kylar, boję się.
– Uly – powiedział, patrząc w jej wielkie piwne oczy – chciałem ci powiedzieć… to znaczy, wolałbym… – Odwrócił wzrok. – Wolałbym, żebyś nie nazywała mnie prawdziwym imieniem, kiedy jesteśmy na robocie. – Poklepał ją po głowie. Nie cierpiała tego. – Jak wyglądam?
– Zupełnie jak baron Kirof… jeśli naprawdę bardzo mocno zmrużę oczy.
Wiedział, że to odpłata za klepanie po głowie.
– Mówiłem ci już kiedyś, że jesteś jak wrzód na tyłku?
Uly tylko wyszczerzyła zęby.
Za kilka godzin port zapełni się dokerami i żeglarzami, przygotowującymi ładunki przed wschodem słońca. Na razie jednak panowała cisza, jeśli nie liczyć chlupotania wody. Prywatna straż nocna w porcie została opłacona, ale większe niebezpieczeństwo stanowiły grupki khalidorskich żołnierzy, którzy mogli tędy przechodzić, szukając okazji do rozróby. Na szczęście wyglądało na to, że większość wybrała się tej nocy do Nor.
– No dobrze, więc do zobaczenia po drugiej stronie – powiedział, uśmiechając się znacząco.
Nie powinien był tego mówić. Oczy Uli wypełniły się łzami.
– Nos do góry – dodał łagodniej. – Nic mi nie będzie.
Odeszła, a kiedy zniknęła Kylarowi z oczu, jego twarz zaczęła migotać. W miejsce szczupłych, młodych rysów nagle pojawił się drugi podbródek i ruda broda przycięta na khalidorską modłę; nos urósł i zrobił się garbaty, brwi stały się niezwykle krzaczaste. Teraz rzeczywiście wyglądał jak baron Kirof.
Zerknął do małego lusterka. Nachmurzył się. Iluzoryczny nos zmarszczył się nieco. Otworzył usta, uśmiechnął się, wykrzywił, mrugnął, obserwując mimikę. Nie było dobrze, ale musiało wystarczyć. Uly pomogłaby mu lepiej przygotować twarz, ale im mniej wiedziała o jego talentach, tym lepiej. Ruszył nabrzeżem.
– Dobrzy bogowie – powiedział diuk Tenser Vargun na widok Kylara. – To ty?
Twarz diuka była spocona i ziemista nawet w świetle pochodni na końcu portu.
– Diuku Vargun, mam dla pana wiadomość – powiedział Kylar, łapiąc Khalidorczyka za nadgarstek. Zniżył głos. – Nic panu nie będzie. Proszę robić wszystko zgodnie z planem.
– Baronie Kirof, dziękuję – odpowiedział diuk, odrobinę teatralnie. Znowu zniżył głos. – Więc jest pan aktorem.
– Tak. I postarajmy się, żebym nie wyleciał z roboty.
– Nigdy w życiu nikogo nie zabiłem.
– Zadbajmy, żeby dziś w nocy nie zaliczył pan pierwszego razu – odpowiedział Kylar.
Spojrzał na ozdobny sztylet za pasem diuka. Był pamiątką rodową; jego niewyjaśniona strata będzie jednym z dowodów, że diuk naprawdę zabił barona Kirofa.
– Jeśli pan to zrobi, trafi pan do więzienia, i to niezbyt miłego. Możemy się jeszcze wycofać. – Kylar, mówiąc, wymachiwał rękami, tak jak robił to baron Kirof, kiedy się denerwował.
– Nie, nie. – Diuk powiedział to tak, jakby przekonywał samego siebie. – Robił pan już kiedyś coś takiego?
– Czy wrobiłem kogoś, udając kogoś innego? Pewnie. Czy udawałem, że ktoś mnie zabija? Raczej nie.
– Proszę się nie martwić – powiedział diuk. – Ja… – Zerknął za Kylara i jego głos zmienił się pod wpływem strachu. – Już tu są.
Kylar odskoczył od diuka, jakby się przeraził.
– To groźba? – warknął.
To była ledwie przyzwoita imitacja głosu barona, ale krew pokryje większość błędów aktorskich.
Diuk złapał go za rękę.
– Zrobisz, co ci każę!
– Albo co? Król-Bóg o wszystkim się dowie.
Teraz z pewnością zwrócili na siebie uwagę strażników.
– Nic mu nie powiesz!
Kylar wyrwał rękę.
– Nie jest pan wystarczająco sprytny, żeby przejąć tron, diuku Vargun. Jest pan tchórzem i … – Zniżył głos. – Jedno pchnięcie. Pęcherz z krwią jest dokładnie na moim sercu. Ja zajmę się resztą. – Wykrzywił twarz w szyderczym uśmiechu i zaczął się odwracać.
Diuk złapał Kylara za rękę i szarpnął go z powrotem. Gwałtownym ruchem wbił sztylet – ale nie w owczy pęcherz z krwią, ale w brzuch Kylara. Dźgnął raz, drugi, potem znowu i znowu. Zataczając się do tyłu, Kylar spojrzał w dół. Jego kremowa jedwabna tunika ociekała czerwono-czarną krwią. Ręce Tensera były całe we krwi; szkarłatne plamki upstrzyły jego niebieski płaszcz.
– Co ty robisz? – wykrztusił Kylar, ledwo słysząc gwizdek na drugim końcu nabrzeża. Zatoczył się i złapał za poręcz, żeby nie stracić równowagi.
Zlany potem, z czarnymi włosami zwieszającymi się w strąkach, Tenser kompletnie go zignorował. Wszelki ślad po wahającym się, nieudolnym arystokracie, którym był jeszcze minutę temu, zniknął. Złapał Kylara za włosy. Miał szczęście – gdyby złapał cal dalej, zniszczyłby iluzoryczną twarz Kylara.
Kiedy kroki rozległy się na nabrzeżu, diuk Vargun pchnął Kylara na kolana. Chociaż oczy mu się zamgliły z bólu, Kylar zobaczył jeszcze komendanta Ghera pędzącego nabrzeżem z wyciągniętym mieczem. Tuż za nim biegło dwóch strażników. Diuk Vargun przeciągnął sztyletem po gardle Kylara i trysnęła krew. A potem, z takim samym przejęciem jak drwal, gdy po raz kolejny wbija siekierę w pniak, żeby roztrzaskać go na szczapy, diuk wbił sztylet w ramię Kylara.
– Przestań! Przestań albo zginiesz! – ryczał komendant Gher.
Diuk oparł stopę w bucie z cielęcej skórki o ramię Kylara i uśmiechnął się. Jednym pchnięciem zrzucił Kylara z nabrzeża do rzeki.
Woda była tak zimna, że Kylar stracił czucie. A może to od upływu krwi? Wziął wdech, zanim uderzył w wodę, ale płuca nie współpracowały. Po kilku chwilach powietrze zaczęło mu uciekać bąbelkami z ust i – co było naprawdę niepokojące – przez gardło.
Potem nadeszła agonia, kiedy wciągnął w płuca gęstą, brudną wodę Plith. Machał słabo rękami, ale tylko chwilę. Wreszcie nadszedł spokój. Obolałe ciało było tylko odległym pulsowaniem. Coś je szturchnęło, a Kylar odruchowo się tego chwycił. Przecież miał się złapać. Miał pamiętać coś o tyczce.
Nie miał pewności, czy poruszył ręką. Świat nie poczerniał, nie zginął w ciemnościach. Kylarowi zrobiło się przed oczami biało; jego mózg umierał z głodu, gdy krew wylewała się z szyi. Coś znowu go szturchnęło. Wolałby, żeby to sobie poszło. Woda otoczyła go jak ciepły, idealnie spokojny obłok.
***
Diuk Tenser Vargun oderwał wzrok od głodnej rzeki i uniósł ręce. Odwrócił się powoli i powiedział:
– Jestem nieuzbrojony. Poddaję się. – Uśmiechnął się. – Dobry wieczór panu, panie komendancie.
– Ten Król-Bóg obedrze mnie ze skóry czy zerżnie?
Vi Sovari siedziała w sali recepcyjnej przed salą tronową na Zamku Cenaria. Próbowała podsłuchać Króla-Boga, mimochodem prowokując strażnika, który nie mógł oderwać od niej oczu. Wszystko, czego zdoła się dowiedzieć na temat powodów wezwania, może uratować jej życie. Jej mistrz, Hu Szubienicznik, wprowadził właśnie diuka Tensera Varguna – jednego z khalidorskich arystokratów, którzy zjawili się, żeby pomóc we wcielaniu Cenarii do cesarstwa khalidorskiego. Podobno diuk zamordował cenaryjskiego arystokratę.
To musiało stanowić interesujący problem dla króla, który przedstawiał się jako bóg. Tenser Vargun był zaufanym wasalem, ale ulgowe potraktowanie go miałoby poważne konsekwencje. Ci z cenaryjskich arystokratów, którzy ukorzyli się przed Garothem i którym w zamian za to pozwolono zatrzymać przynajmniej część swoich ziem, mogliby uznać, że jednak mają kręgosłup moralny, i się zbuntować. Ci zaś, którzy się ukrywali, zyskaliby nowy dowód khalidorskiej brutalności i ściągnęliby jeszcze więcej ludzi pod swoje sztandary.
Ale co tu robi pan Szubienicznik? Hu promieniował zadowoleniem z siebie, które Vi znała aż za dobrze.
Skrzyżowała nogi, żeby znowu przyciągnąć uwagę strażnika. Używając terminologii walki – terminologii, której nauczył ją Hu Szubienicznik – to była finta. Ruch nogami przyciągnął uwagę strażnika, odwrócenie głowy w bok zapewniło mu poczucie bezpieczeństwa, a pochylenie się zaoferowało widoki. Nie śmiała skorzystać z magicznego wdzięku tak blisko Króla-Boga, ale nie szkodzi. Jej dekolt sam potrafił czarować.
Miała na sobie dopasowaną niebieską suknię, tak zwiewną, że niemal prześwitującą. Jasno przedstawiła swoje intencje panu Piccunowi, więc krawiec trzymał się prostoty. Suknia została bardzo oszczędnie przyozdobiona haftami – wyłącznie starokhalidorskimi runami przy rąbku i mankietach, inskrypcjami ze starożytnego erotyka. Żadnych koronek, żadnych falbanek, tylko proste linie i krągłości. Pan Piccun, notoryczny zbereźnik, jedynie tę suknię uznał za stosowną na audiencję u Króla-Boga.
– Ten człowiek ma dziesiętki żon – prychnął krawiec. – Niech te krowy przemawiają do niego jedwabiem. Ty zaśpiewasz mu słodkimi tonami ciała.
Vi uniosła nagle wzrok i przyłapała strażnika na tym, że znowu się na nią gapi. Przyszpiliła go spojrzeniem do ściany. Poczucie winy rozbłysło na jego twarzy i zanim zdążył je pokryć zuchwałością albo odwrócić wzrok, Vi wstała i podeszła do niego.
Rzecz jasna był to Khalidorczyk, więc dostosowała się do tego. Poczucie przestrzeni osobistej u Khalidorczyków nie było tak rozwinięte jak u Cenaryjczyków. Przebicie bańki owej przestrzeni oznaczało – przy jednoczesnym pamiętaniu o wszystkich innych konotacjach tego faktu – podejście tak blisko, że strażnik musiał poczuć nie tylko perfumy, ale nawet zapach jej oddechu.
Podeszła, popatrzyła mu w oczy przez kolejną sekundę. Już miał się odezwać, ale go uprzedziła:
– Przepraszam – nadal patrzyła mu w oczy w wielkim skupieniu – mogę tu usięść?
– Ja wcale nie patrzyłem… to znaczy…
Usiadła na jego krześle, krok od drzwi, z ramionami wysuniętymi do przodu i uniesioną twarzą, piękna jak anioł. Jasne włosy miała upięte do góry, więc sploty warkoczy nie zasłaniały widoku.
Pokusa była zbyt wielka. Spojrzenie strażnika przesunęło się odrobinę od jej oczu do dekoltu, a potem znowu przeskoczyło do twarzy.
– Proszę? – powiedziała z uśmieszkiem, który mówił, że owszem, zauważyła, i że nie, nie ma nic przeciwko.
Odchrząknął.
– Ehm, nie sądzę, żeby to był jakiś problem – powiedział.
– …nie mogę iść prosto na Dno, to by nie posłużyło naszemu celowi – powiedział ktoś tenorem.
To musiał być diuk Vargun. Ale mówił z takim przekonaniem…
Skąd u niego taka pewność siebie?
Vi słyszała, jak jej mistrz odpowiada, ale nie wiedziała co. Potem odezwał się Król-Bóg, nie wychwyciła jednak niczego poza:
– …w celach dla pospólstwa aż do procesu… Potem na Dno…
– Tak jest, Wasza Świątobliwość – odpowiedział diuk Vargun.
Vi miała mętlik w głowie. Cokolwiek planowali, w głosie khalidorskiego diuka nie pojawiło się nic, co kojarzyłoby się z więźniem błagającym o łaskę. Mówił jak posłuszny wasal, który poświęca się dla wyższego celu, a na końcu drogi czeka na niego nagroda.
Nie miała czasu na poskładanie tego w całość, bo drzwi otworzyły się i jej mistrz wyprowadził diuka Varguna. Wbrew temu, co słyszała, diuk wyglądał na zmaltretowanego fizycznie i psychiczne, ubranie miał brudne i w nieładzie, a wzroku nie odrywał od posadzki.
Przechodząc, Hu Szubienicznik odwrócił się do niej. Siepacz miał tak delikatne rysy twarzy, że nie wystarczyłoby powiedzieć, że jest przystojny. Ze wspaniałymi jasnymi włosami do ramion i wyrzeźbioną sylwetką nadal był piękny, chociaż dawno skończył trzydziestkę. Posłał jej gadzi uśmiech i powiedział:
– Król-Bóg przyjmie cię teraz.
Vi przeszedł dreszcz, ale wstała i weszła do sali tronowej. W tej komnacie nieżyjący król Gunder wynajął ją, żeby zabiła Kylara Sterna. Ona terminowała u Hu Szubienicznika, a Kylar u drugiego najlepszego siepacza w mieście, Durzo Blinta, którego bardziej szanowano, równie się obawiano i o wiele mniej potępiano niż jej mistrza. Zabicie Kylara miało być jej majstersztykiem, ostatnią robotą w ramach terminu u siepacza. Dałoby jej wolność – uwolniłoby ją od Hu.
Spartoliła robotę i później tego samego dnia, w tej właśnie sali ktoś, kogo nazywano Aniołem Nocy, zabił trzydziestu Khalidorczyków, pięciu czarowników i syna samego Króla-Boga. Vi przypuszczała, że pewnie tylko ona podejrzewa, że to Kylar jest Aniołem Nocy. Na Nysosa! Kylar stał się legendą w tym samym dniu, w którym miałam go pod nożem. Mogłam zabić legendę, zanim się stała legendą.
W sali nie zachowały się żadne ślady walki. Zmyto krew, ślady ognia i magii. Komnata wyglądała nieskazitelnie. Po obu stronach siedem kolumn podpierało łukowate sklepienie, a grube khalidorskie gobeliny udrapowane na ścianach chroniły przed jesiennym chłodem. Król-Bóg siedział na tronie w otoczeniu straży, Vürdmeisterów w czarno-czerwonych szatach, doradców i sług.
Vi spodziewała się, że zostanie wezwana, ale nie miała pojęcia po co. Król-Bóg wiedział, że Kylar jest Aniołem Nocy? Miała zostać ukarana za to, że pozwoliła umrzeć synowi Króla-Boga? Czyżby mężczyzna, który ma dziesiętki żon, chciał zerżnąć jeszcze jedną ładną dziewczynę? A może po prostu był ciekawy i chciał zobaczyć jedynego siepacza płci żeńskiej w mieście.
– Myślisz, że jesteś sprytna, Viridiano Sovari? – zapytał Król-Bóg.
Garoth Ursuul był młodszy, niż się spodziewała; miał może z pięćdziesięt lat, ale zachował wigor. Był potężnie zbudowany, łysy jak kolano, a jego spojrzenie ciążyło jej jak młyńskie kamienie.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Świątobliwość – zaczęła, zamierzając zadać pytanie, ale zmieniła zdanie. – Tak. I mówią na mnie Vi.
Przyzwał ją gestem, a ona weszła po czternastu schodkach i stanęła dokładnie przed tronem. Obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, ale nie ukradkiem, jak to zwykle robili mężczyźni, ani pożądliwie czy zuchwale. Garoth Ursuul popatrzył na nią, jakby była kopcem ziarna, a on próbował oszacować jego wagę.
– Zdejmij sukienkę – powiedział.
Modulacja jego głosu niczego jej nie podpowiadała. Równie dobrze mógłby skomentować pogodę. Chciał, żeby go uwiodła? Nie obchodziło jej, czy Garoth Ursuul ją przeleci, ale gdyby do tego doszło, zamierzała być beznadziejna. Rola kochanki Króla-Boga była zbyt niebezpieczna. Odkąd wkroczyła w wiek dorastania, grzała łóżko już jednemu potworowi i nie zamierzała zajmować się następnym. A jednak bóg, król czy potwór, Garoth Ursuul nie należał do tych, którym chciałaby się narazić.
Vi natychmiast posłuchała. W dwie sekundy suknia pana Piccuna zsunęła się na podłogę. Vi nie włożyła bielizny, nałożyła tylko trochę perfum między kolanami. Skrupulatnie wypełniła polecenie. Nie mógł mieć do niej o to pretensji, chociaż wiedziała, że nagła nagość nie była równie ponętna jak powolne rozbieranie się albo kusząca koronkowa bielizna. Niech Ursuul uzna ją za nieudolną uwodzicielkę, niech uzna ją za zdzirę, niech sobie myśli, co chce, dopóki trzyma ręce przy sobie. Poza tym nie będzie się kuliła – nie dałaby tej satysfakcji żadnemu mężczyźnie. Vi czuła na sobie spojrzenia wszystkich dworzan, doradców, Vürdmeisterów, służących i strażników na sali. Miała to w nosie. Nagość była jej zbroją. Oślepiała śliniących się głupców. Nie widzieli niczego innego, kiedy patrzyli na jej ciało.
Garoth Ursuul znowu obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, a wyraz jego oczu nie zmienił się ani na jotę.
– Nie byłoby z tobą żadnej zabawy – powiedział. – Już jesteś dziwką.
Z jakiegoś powodu słowa tego strasznego człowieka zabolały ją. Stała przed nim naga, a on całkowicie stracił zainteresowanie. Tego właśnie chciała, ale mimo wszystko zabolało.
– Wszystkie kobiety są dziwkami – powiedziała. – Niezależnie od tego, czy sprzedają ciało, czy uśmiech i wdzięk, albo lata macierzyństwa i posłuszeństwa wobec mężczyzny. Świat czyni z kobiety dziwkę, ale to kobieta ustala warunki. Wasza Świątobliwość.
Rozbawiło go jej nagłe uniesienie, ale rozbawienie zaraz minęło.
– Myślałaś, że nie zobaczę, co zrobiłaś z moim strażnikiem? Myślałaś, że możesz mnie podsłuchiwać?
– Oczywiście, że tak – odpowiedziała Vi, ale teraz jej nonszalancja była czystą grą.
Widział mnie? Przez ścianę?! Wiedziała, że musi się trzymać swojej brawury, albo równie dobrze może od razu zapaść się pod posadzkę. W przypadku Króla-Boga, jeśli chce się wygrać, trzeba grać tak, jakby się gardziło życiem. Słyszała jednak o graczach, którzy mimo to przegrywali.
Król-Bóg zaśmiał się, a dworzanie mu zawtórowali.
– Oczywiście, że tak – powtórzył. – Podobasz mi się, moulina. Nie zabiję cię dzisiaj. Niewiele kobiet stawiałoby się królowi, już nie wspominając o bogu.
– Nie jestem taka jak inne kobiety, które Wasza Wysokość spotkał – wyrwało się Vi, zanim ugryzła się w język.
Uśmiech Króla-Boga przygasł.
– Masz za wysokie mniemanie o sobie. Za to cię złamię. Ale nie dziś. Twoje Sa’kagé przysparza nam kłopotów. Idź do swoich przyjaciół z półświatka i dowiedz się, kto jest prawdziwym Shingą. Nie figurantem. Dowiedz się i zabij go.
Vi po raz pierwszy poczuła się naga. Jej zbroja osłabła. Czy był bogiem, czy człowiekiem, pewność siebie Garotha Ursuula była gigantyczna. Powiedział jej, że ją złamie, a potem nie okazał najmniejszej troski o to, że mogłaby go nie posłuchać. To nie był blef. To nie była arogancja. Po prostu korzystał z przywilejów, jakie daje nieograniczona władza. Dworzanie gapili się teraz na nią jak psy pod królewskim stołem, wpatrujące się w łakomy kąsek, który może spaść na podłogę. Vi zastanawiała się, czy Król-Bóg oddałby ją jednemu z nich… albo wszystkim.