Nocny Anioł. Nemezis - Brent Weeks - ebook

Nocny Anioł. Nemezis ebook

Brent Weeks

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trylogia Anioła Nocy Brenta Weeksa, bestseller z list „New York Timesa”, to nowoczesne arcydzieło epickiej fantasy. Nocny Anioł. Nemezis to triumfalny powrót do tej fenomenalnej serii i początek zupełnie nowej przygody super-zabójcy Kylara Sterna.

Po wojnie, która tak wiele go kosztowała, Kylar Stern jest załamany i samotny. Postanawia, że więcej nie będzie zabijał, ale nadciągające ogłoszenie amnestii oznaczałoby ułaskawienie dla jednego mordercy, któremu nie może pozwolić odejść wolno. Obiecuje sobie, że to będzie ostatni raz. Ostatnia robota, żeby doprowadzić sprawy do końca i zostawić za sobą stare, utracone życie.

Ale najlepszy – a całkiem możliwe, że jedyny – przyjaciel Kylara, najwyższy król Logan Gyre, potrzebuje go. Aby utrzymać kruchy pokój, ocalić królestwo i uchronić życie swoich synów-bliźniaków chce, żeby Kylar zdobył potężny magiczny przedmiot, który został odnaleziony w czasie wojny.

Kiedy rozchodzą się plotki, że być może odnaleziono ka’kari, dawni i nowi adwersarze ruszają na łowy. A jeśli czegoś Kylar się nauczył, to tego, że pradawna magia powinna trafić w ręce tych, którym on ufa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1353

Oceny
4,5 (19 ocen)
14
3
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miaumira

Nie oderwiesz się od lektury

Biedny Kylar, zawsze ma pod górkę.
00

Popularność




Nocny Anioł. Nemezis

Tym, któ­rzy odpo­wie­dzieli na zew…i na­dal za to płacą.

Kri­sti,która na­dal zaska­kuje mnieswoją dobro­cią i siłą cha­rak­teru.

Rozdział 1

Roz­dział 1

Nie­za­wi­niona śmierć

Jest młody i naj­pew­niej nie­winny, a ja żałuję, że to niczego nie zmie­nia. Jeśli dzie­ciak nie ruszy się w ciągu następ­nych trzech minut, będzie musiał umrzeć.

Więk­szość ludzi nie rozu­mie mojej pracy: myśli, że tą trudną czę­ścią jest mor­der­stwo.

Może na początku ow­szem – kiedy masz czter­na­ście lat, cho­wasz się pod łóż­kiem, dyszysz gło­śno, zaci­skasz ręce na stali tak, że bie­leją ci palce, oczy masz prze­krwione od łez, które prze­le­jesz następ­nego dnia, i sły­szysz zbli­ża­jące się kroki.

Jed­nakże nawet wtedy to nie przy­szłe ofiary nastrę­czały naj­więk­szych trud­no­ści; naj­gorsi byli żywi. Oni ni­gdy nie trzy­mają się planu. Żywi zawsze pchają się, dep­czą po pię­tach tym, któ­rym pisane jest umrzeć, jakby zamie­rzali ski­nąć głową na powi­ta­nie Śmierci, kiedy już ją spo­tkają, i pójść dalej swoją drogą.

Moim pierw­szym razem była zam­kowa poko­jówka. Przy­szła zaj­rzeć do swo­jego nic nie­war­tego kochanka, któ­rego pole­cono mi zabić. Zamie­rzał ją porzu­cić, a tak ona dołą­czyła do niego w wiecz­no­ści. Wtedy pierw­szy raz zabi­łem kogoś nie­win­nego.

A teraz napa­to­czył się ten dzie­ciak.

Co o tej porze robi tu dzie­ciak gra­jący w piłkę? Dla­czego musiał przy­leźć aku­rat tutaj?

Mam wra­że­nie, że smar­kacz znaj­duje się tysiąc kro­ków ode mnie, maleńki punkt po dru­giej stro­nie prze­pa­ści doświad­cze­nia, pod­czas gdy ja sie­dzę samot­nie na szczy­cie urwi­ska, cho­ciaż tak naprawdę to on stoi na ziemi, a ja po pro­stu sie­dzę na dachu po dru­giej stro­nie zaułka.

Usta­wił sobie kilka kamieni, żeby zazna­czyć, gdzie ma celo­wać. Kiedy go obser­wuję, wymija wyima­gi­no­wa­nego obrońcę, odbija piłkę raz, a potem kop­nia­kiem posyła ją w mur rezy­den­cji.

Bęc, bęc, bach.

Raz za razem. Unosi ręce i wydaje z sie­bie odgłos, jakby tłum ryczał z zachwytu. Mały gów­niarz, ma ze dwa­na­ście lat, cho­dząca głu­pota i wiel­kie marze­nia. Może myśli, że pew­nego dnia wydo­sta­nie się z tych slum­sów.

 K o g o ś   c i   p r z y p o m i n a ? 

Udaję, że nie sły­szę ka’kari odzy­wa­ją­cego się w mojej gło­wie. Kiedy chce, potrafi być naprawdę pomocne i tylko dla­tego nie wywa­li­łem już dawno temu tego prze­klę­tego dzia­do­stwa naj­da­lej, jak się da.

Przed­świt jest jak żarzący się lont i wkrótce słońce wybuch­nie nie­ubła­ga­nie na hory­zon­cie, ujaw­nia­jąc wszystko, co zro­bi­łem i co pozo­sta­wi­łem nie­do­koń­czone. Jed­nak na­dal cze­kam, mając nadzieję, że znajdę trze­cie roz­wią­za­nie.

Bęc, bęc, bach.

To tylko dzie­ciak. Nie­stety nie prze­staje tre­no­wać.

Wie­dząc, co to może zna­czyć, czy naprawdę to zro­bię?

Tak, zro­bię. Ona jest tego warta. Ci ludzie zasłu­gują na spra­wie­dli­wość.

W porządku, trzeba dzia­łać. Nad­cho­dzi ranek. Czas koń­czy się dla nas obu.

Ruszam. Opa­dam bez­sze­lest­nie z dachu w głęb­sze cie­nie zaułka.

Bęc, bęc, ba…

Wypa­dam zni­kąd i łapię lecącą piłkę. I to lewą ręką. Może roz­mi­ną­łem się ze swoim powo­ła­niem? Mógł­bym być mistrzem gry w piłkę.

Chło­pak roz­dzia­wia usta, wręcz komicz­nie wytrzesz­cza oczy na mój widok. To odro­binę satys­fak­cjo­nu­jące, o ile można być dum­nym z tego, że się nastra­szy dzie­ciaka. Czy to jest jedna z tych mrocz­nych przy­jem­no­ści pły­ną­cych z siły, przed któ­rymi ostrze­gał mnie hra­bia Drake? Nie ubra­łem się dzi­siaj tak, żeby robić wra­że­nie. Tej nocy, a wła­ści­wie tego ranka, mam na sobie cęt­ko­wany szaro-czarny strój z kap­tu­rem i maską na twarz, scho­wany łuk bez zało­żo­nej cię­ciwy i czarny miecz w pochwie na ple­cach, który wysuwa się auto­ma­tycz­nie pod naci­skiem dłoni.

 W   t e j   p i ł c e   k r y j e   s i ę   c o ś   c i e k a w e g o . 

Patrzę na nią. Skóra na nadmu­cha­nym kozim pęche­rzu, pozszy­wana tak, że two­rzy nie­mal ide­alną kulę. Dzie­ciaki z tej oko­licy zwy­kle zado­wa­lają się kłę­bem szmat zwią­za­nych sznur­kiem.

– Popro­szę cię o przy­sługę, smyku – war­czę. – Nie mam nic do cie­bie, więc pro­szę, żebyś odszedł. Cicho. Z łaski swo­jej. Rozu­miesz? Tej nocy jest tu czło­wiek, który zabił dziecko.

Milknę na dość długo, żeby mógł się zasta­no­wić, czy mówię o sobie, czy o szla­chet­nie uro­dzo­nej gni­dzie, która żyje w posia­dło­ści za tym murem.

Wła­śnie, żyje, ale może uda mi się temu zara­dzić.

– On ci to dał? – pytam, obra­ca­jąc piłkę na jed­nym palcu, a potem na dru­gim. – Lord Repha’im?

Dzie­ciak zamiera i nie jest w sta­nie nawet ski­nąć głową, ale wiem, że mam rację. Podobne podarki to tani spo­sób na kupie­nie sobie lojal­no­ści w takich slum­sach jak te.

– Jesteś Anio­łem Nocy – udaje się wykrztu­sić smar­ka­czowi. – Ty jesteś Kylar Stern.

Piłka obraca się, zatrzy­muje, ale na­dal opiera się na moim palcu.

Ludzie wie­dzą, że wró­ci­łem do mia­sta. Lord Repha’im wie, że nad­cho­dzę. To tłu­ma­czy­łoby magiczne pułapki kłę­biące się nad jego murami, unie­moż­li­wia­jące mi po pro­stu wspię­cie się na nie i przej­ście. A skoro ten dzie­ciak o mnie wie…

– Pra­cu­jesz dla niego – mówię, bio­rąc piłkę w rękę. – To dla­tego grasz tutaj o tej porze. Jesteś czujką.

 A c h .   T o   k o m p l i k u j e   s y t u a c j ę . 

Myśla­łem, że może prze­pło­szę go, poka­zu­jąc się, i dzięki temu zyskam pre­tekst, żeby daro­wać mu życie. Jed­nak jako czujka jest zbyt nie­bez­pieczny, żeby mu odpu­ścić, prawda?

Dzie­ciak znowu prze­łyka ślinę, ale jego chciwy wzrok natych­miast pada na piłkę. Powi­nien wła­śnie ucie­kać, ale ja trzy­mam jego skarb, a on nie jest w sta­nie go porzu­cić. Straci życie dla dur­nej piłki.

– Smyku, jak nazywa się nie­win­nego czło­wieka, który pomaga złym ludziom, choćby tro­szeczkę? Jak nazywa się kogoś nie­win­nego, kto swoim dzia­ła­niem spra­wia, że giną nie­winni ludzie?

Nie odpo­wiada. I na­dal nie ucieka.

 M a m   l e p s z e   p y t a n i e .   J a k   t y   n a z y w a s z   k o g o ś   t a k i e g o ,   K y l a r z e ? 

Dzi­siaj? Dzi­siaj kogoś takiego nazwę stratą do przy­ję­cia.

Gra­nice zaczy­nają się zacie­rać. Oto do czego spro­wa­dza się mój fach. Dla­tego wła­śnie go nie cier­pię pra­wie tak samo mocno, jak kocham.

– Dali ci coś, żebyś mógł wysłać sygnał – mówię. – Jakąś racę albo coś podob­nego, żebyś dał znać, kiedy mnie zoba­czysz? Będę z tobą szczery. Jeśli ich uprze­dzisz, umrzesz.

Chło­pak bled­nie, ale znowu zerka na piłkę. Jego skarb.

Jeśli będę musiał go zabić, to świat nie sta­nie się uboż­szy z powodu utraty geniu­sza.

– Smyku, dys­po­nuję mocą tak wielką, że samego mnie to prze­raża. Mocą tak wielką, że trzeba ją spę­tać. Mógł­bym stać się czymś gor­szym niż ludzie, któ­rych zabi­łem. Może już się sta­łem. Jed­nak teraz się sta­ram. Sta­ram się być dobry, rozu­miesz? Dla­tego pra­cuję nad wpro­wa­dze­niem kilku zasad. Wła­śnie je testuję. Oto jedna z nich: ni­gdy nie pozwól, żeby ktoś ujrzał twoją twarz, bo będzie musiał umrzeć.

Jeśli pozwolę mu odejść, pomy­śli, że już się nim nie inte­re­suję i całą uwagę sku­piam na tym, jak dostać się do posia­dło­ści. Wtedy mógłby wró­cić i ostrzec domow­ni­ków. Jeżeli jed­nak uciek­nie, mogę wycią­gnąć ostrze i pobiec za nim. Nie ma poję­cia, jak długo będę go ści­gał. Pew­nie nie prze­sta­nie biec aż do połu­dnia.

Zdej­muję maskę.

– Co powiesz na to?

Dzie­ciak pisz­czy, ale nie ucieka. Twardy gów­niarz. A może po pro­stu tępy.

– Wiem, jak to jest, smyku, pra­co­wać dla tego rodzaju ludzi. Znam te kli­maty. Dora­sta­łem nie­da­leko stąd, w takiej czę­ści Nor, przy któ­rej to miej­sce wygląda przy­jem­nie. Ulice nie ofe­rują więk­szo­ści dzie­cia­kom zbyt wielu szans. Wiem to. Nie­na­wi­dzę tego. Dla­tego ja każ­demu daję szansę. Jedną. Jedyną. A potem mój osąd jest osta­teczny. Naj­pierw, jeśli mogę, ofe­ruję łaskę, a potem wymie­rzam spra­wie­dli­wość, bez­względną i szkar­łatną.

Nie ucieka, nie korzy­sta z drogi ucieczki, którą mu pod­su­wam. Co ozna­cza, że poślę jesz­cze jedno białe ciało z nur­tem kwa­śnej, brą­zo­wej od nie­czy­sto­ści rzeki.

Chyba że… Dostrze­gam coś. Trze­cia droga. Być może.

Odwra­cam się i kopię piłkę do bramki. Pudłuję mini­mal­nie. Do licha. Jesz­cze nie jestem moim mistrzem. Piłka jed­nak odbija się do dziecka, które spa­zma­tycz­nie porywa swój mały skarb.

Odwra­cam się do muru i jaśnie­ją­cego nieba i zakła­dam z powro­tem maskę, odci­na­jąc się od smrodu rzeki i slum­sów. Pytam cicho:

– Zatem powiedz mi: co wybie­rasz?

Nie pada żadna odpo­wiedź, ale sły­chać ciche skrzyp­nię­cie butów na bruku. Dzie­ciak czmych­nął. Naresz­cie.

Wycią­gam ostrze i war­cząc, bie­gnę za nim. Ogląda się, zni­ka­jąc za zakrę­tem, bled­nie, wytrzesz­cza oczy, potyka się na śmie­ciach wysy­pu­ją­cych się z zaułka. Kiedy ucieka peł­nym pędem, ja cho­wam broń, spo­wi­jam się w cie­nie i ści­gam go bez­sze­lest­nie jak cho­dzący kosz­mar.

Mam tru­ci­znę. Pozba­wia przy­tom­no­ści doro­słego czło­wieka. Mógł­bym zała­twić nią dzie­ciaka, dobie­ra­jąc dawkę do jego wagi. Ist­nieje jed­nak ryzyko, że to zabi­łoby gnojka. Ni­gdy nie wia­domo.

W mokrej robo­cie błąd może ozna­czać śmierć dziecka. Jeśli nie możesz tego prze­łknąć, to wybra­łeś sobie nie­wła­ściwy zawód.

Po kilku szyb­kich zakrę­tach dzie­ciak rusza ulicą rów­no­le­głą do posia­dło­ści, a ja zaczy­nam myśleć, że może jed­nak zmą­drzał i ucieka do domu. A potem śmiga w szparę mię­dzy roz­pa­da­ją­cym się skle­pi­kiem a nie­ska­zi­tel­nym murem rezy­den­cji. Tu, pośród próch­nie­ją­cego drewna i sypią­cej się zaprawy, znika.

Pierś mi się zaci­ska.

Znaj­duję dziurę tylko dzięki szme­rowi, gdy dzie­ciak się czołga. Ruszam za nim.

W tunelu cuch­nie zwie­rzęcą sier­ścią i kocimi sikami. Nic miłego, ale to dobry znak. Gdyby było tam czy­sto, wie­dział­bym, że tunel zbu­do­wał ktoś doro­sły, kto o niego dba. Mimo to zwal­niam. Nie z powodu klau­stro­fo­bii. Cia­sne miej­sca prze­ra­żają tylko wtedy, gdy czu­jesz się w nich bez­silny, a kiedy byłem mały, cia­sne miej­sca zapew­niały mi ochronę przed star­szymi dzie­cia­kami. Także napie­ra­jąca ciem­ność nie jest powo­dem, dla któ­rego zwal­niam. Odkąd zwią­za­łem czarne ka’kari, ciem­ność otwiera się dla moich oczu.

Nie, zwal­niam, bo wła­śnie tu zało­żył­bym praw­dziwą pułapkę, gdy­bym na sie­bie polo­wał.

Duża pułapka, którą wła­śnie omi­jam, wcho­dząc tędy do posia­dło­ści, znaj­duje się w murach rezy­den­cji i nad nimi. Wisi nie­wi­dzialna w postaci magicz­nych sideł i wygląda na dzieło co naj­mniej trzech róż­nych magów. Robota dwóch z nich jest sub­telna, trzeci to mag ognia.

Mago­wie ognia zwy­kle nie są mistrzami sub­tel­no­ści.

Nie wiem, jak dzia­łają nie­wi­dzialne haki, pręty i włącz­niki nad murami, sam nie jestem magiem, ale wiem, że kiedy widzisz pułapkę na niedź­wie­dzia, to nie spraw­dzasz jej, wkła­da­jąc w nią nogę.

Piłka, dociera do mnie.

Na piłkę rzu­cono zaklę­cie, prawda? – pytam ka’kari. A ty sło­wem się nie odzy­wasz!

~ Jesteś już dużym chłop­cem, Kyla­rze. Nie muszę ci wszyst­kiego tłu­ma­czyć jak dziecku. ~

To wła­śnie było dziwne w piłce, nie tylko to, że jest za droga jak na dzie­ciaka z ulicy. Sama piłka była ostrze­gaw­czą racą dla czujki. Pew­nie miał ją prze­rzu­cić przez mur, kiedy mnie zoba­czy.

Prze­ci­skam się przez cia­sny tunel tak szybko, jak się odważę. A potem zatrzy­muję się przy wyj­ściu osło­nię­tym przez duży głaz, który opiera się o budy­nek gospo­dar­czy. Samą dziurę zara­sta wysoka trawa. Wyj­ście jest za małe, żeby prze­ci­snął się tędy doro­sły. Nawet dzie­ciak led­wie daje radę.

To dobra wia­do­mość. To zna­czy, że to nie jest awa­ryjna droga ucieczki z rezy­den­cji. To zna­czy, że lord Repha’im może nie wie­dzieć o jej ist­nie­niu.

Zła wia­do­mość jest taka, że psy z posia­dło­ści znają to miej­sce i wygląda na to, że wszyst­kie co do jed­nego wyko­rzy­stały ten zaką­tek do ozna­cza­nia terenu i opróż­niały tu kiszki.

Sły­szę w oddali wale­nie do drzwi i pod­nie­siony głos dzie­ciaka. Krzy­czy.

Muszę się pośpie­szyć.

Dra­pię twardą zie­mię gołymi rękami, posze­rza­jąc wyj­ście. Ka’kari mogłoby mi pomóc, ale tego nie robi, a ja nie będę się pro­sił. Magia ka’kari mogłaby też osła­bić smród świe­żego psiego gówna, w które wlazł dzie­ciak i wszę­dzie roz­niósł, wyła­żąc z tunelu, ale tego też nie robi.

Dla­czego w tej robo­cie to zawsze są ścieki albo nagie skalne ściany nad głę­bo­kimi na tysiąc kro­ków prze­pa­ściami? Dla­czego mój fach nie ozna­cza luk­su­so­wych rej­sów wyciecz­ko­wych z pięk­nymi kobie­tami, dro­gim alko­ho­lem i muzyka kame­ralną?

Udaje mi się wyjść. Omi­jam ostroż­nie wszyst­kie psie eks­kre­menty. Nie ma zna­cze­nia, że twoje wła­sne ciało nie wydziela zapa­chu – tak jak moje – jeśli cuch­niesz tym, w co wdep­ną­łeś. Mój mistrz zawsze mi powta­rzał, że to wła­śnie przez takie dro­bia­zgi się umiera.

Poważ­nymi rze­czami też się mar­twił. I pośred­nimi. I przez połowę czasu gar­ścią rze­czy, co do któ­rych jestem pewien, że je sobie uroił.

W tym gorz­kim fachu para­noja to pie­kło.

Prze­my­kam od cie­nia do cie­nia, odda­la­jąc się od wyj­ścia z tunelu. Zasta­na­wiam się, czy nie wspiąć się na dach niskiego budynku gospo­dar­czego, ale pozo­staję na dole, żeby moja syl­wetka nie rzu­cała się w oczy na tle nieba, i szybko wyj­muję z ple­caka łuk bez cię­ciwy. Opie­ram jego dolny koniec o zie­mię, zakła­dam cię­ciwę na naj­niż­szy karb, prze­cho­dzę, wygi­nam i zakła­dam cię­ciwę na drugi karb. Spraw­dzam po omacku strzały, a potem zakła­dam na cię­ciwę taką z sze­ro­kim gro­tem z zadzio­rami.

Chło­piec jest łatwym celem. Stoi dwa­dzie­ścia kro­ków ode mnie; prze­stał dobi­jać się do drzwi, bo wrzesz­czący najem­nicy już pędzą do niego z wycią­gniętą bro­nią. Trzyma cenną piłkę nie­zręcz­nie pod pachą, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc unieść ręce.

Trzeba strze­lić teraz, zanim go oto­czą. Wybra­łem wła­śnie taki grot, bo gdy się trafi kogoś w pierś, to strzała wska­zuje dokład­nie loka­li­za­cję łucz­nika. A ja pla­nuję znacz­nie trud­niej­szy strzał. Jeśli zadra­snę dzie­ciaka w szyję sze­ro­kim gro­tem, to strzała poleci dalej i znik­nie w ciem­no­ści. Roz­le­gnie się tylko szept lecą­cego poci­sku, try­śnie nie­po­ko­jąca fon­tanna krwi z tęt­nicy i chło­pak pad­nie, uci­szony, nim za bar­dzo utrudni mi robotę, a jed­no­cze­śnie nie będzie wyraź­nych wska­zó­wek, skąd nade­szła jego śmierć.

Powie­dzia­łem mu, jaka jest cena. Dałem mu wybór. To on wybrał śmierć, nie ja.

Przy­cią­gam cię­ciwę do ust. Nie ma wia­tru. Dzie­ciak zamarł ze stra­chu na widok najem­ni­ków i stoi nie­ru­chomo. Dam radę.

Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek strze­la­li­ście z łuku reflek­syj­nego, ale nie zostały one pomy­ślane tak, żeby trzy­mać je długo napięte. Mimo to cze­kam.

To dziecko.

Dziecko, które chroni potwora. Strata do przy­ję­cia.

Myślę o hra­bim Drake’u. Reje­struję to dla niego, prze­ka­zu­jąc wszystko ka’kari. Ni­gdy nie popro­siłby, żebym wyko­nał tę robotę. Powie­działby mi, że nara­żam wła­sną duszę. Zapy­tałby, czy jestem pewien, że robię to w imię spra­wie­dli­wo­ści.

Jestem pewien.

Jed­nak jak mam mu spoj­rzeć w oczy i powie­dzieć, że zabi­łem dziecko?

Mogę powie­dzieć, że dzieci giną na woj­nach, a nasza wojna jesz­cze się nie skoń­czyła i nie może się skoń­czyć, dopóki spra­wie­dli­wo­ści nie sta­nie się zadość.

Straż­nik jak zwa­li­sta bestia wycho­dzi naprzód. Za dwa mgnie­nia oka zasłoni mi cel.

Za jedno.

Powoli zmniej­szam napię­cie cię­ciwy. Opusz­czam łuk, nie strze­liw­szy. Klnę w duchu, zdej­muję cię­ciwę i cho­wam broń.

Drzwi się otwie­rają, wycho­dzi zamoż­nie odziany męż­czy­zna. Ginie mi z oczu, kiedy znowu ruszam. Sły­szę tylko urywki roz­mowy, pyta­nia rzu­cane w tę i z powro­tem. Dostrze­gam prze­lot­nie gwał­towną gesty­ku­la­cję, kiedy dowo­dzący męż­czy­zna prze­słu­chuje pozo­sta­łych.

Nie, straż­nicy nie widzieli umó­wio­nego sygnału, więc w czym pro­blem?

Nie, nie znają dzie­ciaka, ale są nowi, więc nie koja­rzą tu mnó­stwa ludzi.

A kiedy zbli­żam się na tyle, żeby sły­szeć wyraź­nie jego słowa, ton głosu przy­wódcy się zmie­nia. Jedną ręką łapie dzie­ciaka za przód koszuli, drugą przy­trzy­muje piłkę.

– Chcesz mi powie­dzieć, że Anioł Nocy roz­ma­wiał z tobą?! A ty nie dałeś nam sygnału?!

Straż­nicy patrzą po sobie, nie­któ­rzy z nie­do­wie­rza­niem, inni z nagłym stra­chem.

Kiedy męż­czy­zna wypusz­cza dzie­ciaka, widzę czer­wone znaki, które zapa­lają się na jego łysej czaszce.

Ach, czer­wony mag. Pew­nie ten sam, któ­rego dzieło widzia­łem nad murem posia­dło­ści.

– Nie chcia­łem stra­cić piłki – odpo­wiada płacz­li­wie dzie­ciak.

Mag z rykiem ciska piłkę za mur do slum­sów.

Kiedy ta prze­la­tuje przez fale nad murem, głę­bo­kie czer­wone świa­tło pul­suje nad całą posia­dło­ścią. Macki czer­wonego bla­sku płoną jakby wzdłuż strug roz­la­nego oleju, do każ­dego okna i drzwi rezy­den­cji, które też zaczy­nają pul­so­wać taką samą czer­wie­nią. Szczę­kowi zwy­czaj­nych zam­ków, które się zatrza­skują, towa­rzy­szy wibra­cja akty­wo­wa­nej magii, zamy­ka­ją­cej całą posia­dłość.

– Moja piłka! – wrzesz­czy smar­kacz.

W powie­trzu poja­wia się smuga nie­bie­skiej magii i roz­lega się mię­si­sty chrzęst. Naj­bliżsi straż­nicy wzdry­gają się, myśląc, że to atak. Wszy­scy się odwra­cają i widzą nie­to­pe­rza, który spada na zie­mię pod posta­cią paru zakrwa­wio­nych strzę­pów; bru­tal­nie prze­rwano mu polo­wa­nie o brza­sku.

Czer­wony mag war­czy na dzie­ciaka:

– Nie wsze­dłeś przez mur. I nie wsze­dłeś bramą. Jak się tu dosta­łeś?

– Ja, ja…

– Nie­ważne. – Czer­wony mag odwraca się gwał­tow­nie i wpa­truje się w ciem­ność. – Ty mały kre­ty­nie, wpro­wa­dzi­łeś go do środka. Anioł Nocy już tu jest.

Rozdział 2

Roz­dział 2

Księga umar­łego

Vi ode­rwała wzrok od stro­nicy i zgar­biła się na krze­śle. Odmie­rzała odde­chy, żeby nie zdra­dzić faktu, że jej pierś stała się sza­loną kuź­nią, jeśli oce­niać to po biciu serca. Cha­rak­ter pisma nie­wąt­pli­wie wyglą­dał jak pismo Kylara, ale Vi wycho­wała się w cena­ryj­skim pół­światku Sa’kagé i wie­działa, że ni­gdy nie można odrzu­cić moż­li­wo­ści fał­szer­stwa. Nie była fachow­cem. Dałaby się zwieść. A im waż­niej­szy jest doku­ment, tym wię­cej scep­ty­cy­zmu powinno się oka­zać.

Sio­stry trak­to­wały tę księgę, jakby była bar­dzo, bar­dzo ważna.

Wezwały Vi, odry­wa­jąc ją od lek­cji. Spo­dzie­wała się tego. Jej przy­ja­ciółka Gwaen życzyła jej szczę­ścia, ale jej uśmiech zdra­dzał napię­cie. Vi wie­działa, że prę­dzej czy póź­niej zosta­nie uka­rana, ale surowa, mil­cząca Sio­stra nie zapro­wa­dziła jej przed jakiś try­bu­nał, tylko do tej przy­tul­nej biblio­teki poło­żo­nej wysoko w Bia­łej Sera­fi­nie: pomiesz­cze­nia z paroma sto­łami z pobliź­nio­nego czar­nego orze­cha i set­kami ksiąg i zwo­jów. Nie zechciała odpo­wie­dzieć na żadne z pytań Vi, posa­dziła ją przy stole, na któ­rym leżała jedna, nie­szcze­gól­nie impo­nu­jąca ręko­pi­śmienna książka, na oko opra­wiona w zwy­kłą kozią skórę, pod­nisz­czoną i ufar­bo­waną na czarno. Na okład­kach wytło­czono kilka geo­me­trycz­nych wzo­rów, zamiast ozdo­bić je zło­tem, kra­wę­dzie też nie były zło­cone ani kar­bo­wane. A mimo to leżała na pul­pi­cie ze zło­tymi pod­pór­kami, pod opra­wio­nym w złoto szkla­nym klo­szem.

Wyma­wia­jąc zaklę­cie tak, żeby Vi nie sły­szała, Sio­stra prze­su­nęła dźwi­gnię po jed­nej stro­nie klo­sza. Roz­legł się syk powie­rza i wewnątrz zapul­so­wało fio­le­towe świa­tło. Sio­stra ostroż­nie unio­sła klosz.

– Ta książka zostaje w biblio­tece. Tak samo jak ty. Nie doty­kaj jej magią. Masz tylko czy­tać.

Po tych sło­wach Sio­stra wyszła.

Książka nie wyglą­dała na wartą takich zabez­pie­czeń. Przy­po­mi­nała księgę rachun­kową podró­żu­ją­cego kupca albo pamięt­nik – była w sam raz takiej wiel­ko­ści, żeby mie­ściła się w dużej kie­szeni, i wyglą­dała na tyle zwy­czaj­nie, żeby nie kusić zło­dziei. Vi otwo­rzyła ją z nie­po­ko­jem, ale nie nastą­pił żaden magiczny wybuch.

Nie zna­la­zła też żad­nej inskryp­cji, która wyja­śnia­łaby, do kogo książka nale­żała i czym wła­ści­wie jest. Prze­czy­tała kilka aka­pi­tów, zanim zdała sobie sprawę, dla­czego pismo wydaje jej się zna­jome. A potem natych­miast nabrała wąt­pli­wo­ści. Dzien­nik? Kylara?

Jed­nakże w miarę jak czy­tała, jej wąt­pli­wo­ści się roz­wie­wały. W tek­ście bez wąt­pie­nia sły­szała głos Kylara. Roz­po­zna­wała jego spo­sób mówie­nia rów­nie wyraź­nie, jakby widziała jego twarz. Jed­nak czym była ta książka? Jak wpa­dła w ręce Sióstr?

Sta­ra­jąc się naśla­do­wać bez­stronne zain­te­re­so­wa­nie swo­ich nauczy­cie­lek, spoj­rzała na jedną z naj­mniej lubia­nych przez nią osób na świe­cie – dowód­czy­nię Zespołu do Zadań Spe­cjal­nych i Tak­tyki, sio­strę Ayayah Mega­nah.

– Co to wła­ści­wie ma być?

– Zatem potra­fisz to prze­czy­tać? – zapy­tała Sio­stra, uno­sząc pod­bró­dek. Mówiła tonem, który suge­ro­wał, że Vi jest czymś obrzy­dli­wym.

– Oczy­wi­ście, że potra­fię! – wark­nęła Vi. – Myślisz, że nie potra­fię czy­tać? Sądzisz, że od powrotu spę­dzi­łam tyle godzin w biblio­tece tylko po to, żeby prze­ko­nać się, ile minie czasu, nim roz­płasz­czy mi się du… tyłek?

Tyle, jeśli idzie o zacho­wa­nie spo­koju.

Zamknęła oczy. W sta­rym życiu posłu­ży­łaby się znacz­nie więk­szą liczbą prze­kleństw i co naj­mniej kil­koma sło­wami obraź­li­wymi, ale sio­stra Ayayah nie była skłonna pochwa­lić jej za tę powścią­gli­wość.

Białe zęby Ayayah ocie­kały pro­tek­cjo­nal­no­ścią jak posocz­nik tru­ci­zną, gdy dowód­czyni daw­nego zespołu Vi powie­działa:

– Nie pytam, czy „potra­fisz czy­tać”, młod­sza sio­stro…

Zanim tra­fiła do Ora­to­rium, Viri­diana ni­gdy nie doce­niała tego, na jak wiele spo­so­bów można powie­dzieć do kogoś „młod­sza sio­stro”. Nauczy­cielki wyja­śniły jej, że to okre­śle­nie ma być przy­ja­znym przy­po­mnie­niem dla peł­no­praw­nych Sióstr, aby z wiel­ko­dusz­no­ścią pod­cho­dziły do bra­ków u mniej doświad­czo­nych kobiet, które się tu uczyły.

W wyko­na­niu tej żyla­stej star­szej kobiety od jakie­goś czasu nie było w tych sło­wach nawet śladu życz­li­wo­ści. Nie dla Vi. Nie od czasu Zamku Sztor­mów, a już w szcze­gól­no­ści od ich powrotu do Ora­to­rium po fia­sku, jakim były ich dzia­ła­nia na sztor­mo­statku. Powoli, jakby Vi była wyjąt­kowo tępa, sio­stra Ayayah powie­działa:

– Pyta­łam, czy potra­fisz to odczy­tać. Spójrz.

Miała krótko przy­cięte ciemne włosy i nosiła wiel­kie koła w uszach, ale poru­szała się z tak dostojną powol­no­ścią, że jej kol­czyki nie koły­sały się ani nie pod­ska­ki­wały. Rów­nie dobrze mogłaby być wyrzeź­bio­nym z hebanu posą­giem głod­nej Oyuny.

Z wdzię­kiem i iry­ta­cją pod­pły­nęła do stołu Viri­diany, na któ­rym leżał otwarty tomik.

Vi zasta­na­wiała się, dla­czego wcze­śniej Ayayah stała tak daleko. Teraz zro­zu­miała. Kiedy tylko się zbli­żyła, słowa na stro­nie się poplą­tały.

Vi nie potra­fiła nawet zorien­to­wać się, czy litery na­dal ukła­dają się w praw­dziwe wyrazy. Widząc jed­nak zaci­śnięte usta sio­stry Ayayah, domy­śliła się, że nie.

– Co… co to jest? – zapy­tała cicho, zapo­mi­na­jąc o swo­jej ura­zie.

– Zakła­dam, że nawet ty nie jesteś tak głu­pia, żeby pytać, czy to jest magiczna książka. Zatem zakła­dam, młod­sza sio­stro, że pytasz: „Czym jest ta magiczna książka, którą czy­tam? Dla­czego pozwala się odczy­tać mnie, a nie innym, lep­szym ode mnie?”. I w prze­ci­wień­stwie do two­jego pierw­szego pyta­nia, to jest w rze­czy samej naprawdę dobre.

Vi zamknęła usta. Sły­szała bar­dziej obraź­liwe słowa w poprzed­nim życiu, ale sio­stra Ayayah szybko się zorien­to­wała, że nazy­wa­nie Vi głu­pią raniło ją bar­dziej niż inne obe­lgi. Sio­stra Ayayah uwiel­biała dźgać ją w to czułe miej­sce, zawsze twier­dząc, że robi to dla dobra Vi – pomaga jej doro­bić się tam gru­bej skóry.

– Ta książka to odpadki – cedziła słowa sio­stra Ayayah. – To śmieci. Pew­nie w ogóle nie ma nic wspól­nego z Kyla­rem. Z pew­no­ścią ten chło­pak nie miał dość wie­dzy, żeby posłu­żyć się taką magią. Teraz jed­nak z rado­ścią mogę powie­dzieć, że ta książka znisz­czy twoją karierę tak, jak pra­wie znisz­czyła moją.

– Co?

Sio­stra Ayayah kon­ty­nu­owała, jakby Vi w ogóle się nie ode­zwała:

– Ponie­waż z jakie­goś powodu, mimo że jesteś przy­głu­pia i bra­kuje ci wyra­fi­no­wa­nia, a może wła­śnie dla­tego, ta książka daje ci się odczy­tać. Na razie, na ile się orien­tu­jemy, nie pozwala na to nikomu innemu. Wobec tego na mnie padło, żeby cię poin­for­mo­wać, że Rada Pokoju daje ci trzy dni na prze­czy­ta­nie cało­ści, zna­le­zie­nie wszel­kich moż­li­wych wska­zó­wek, a następ­nie przy­go­to­wa­nie raportu.

Vi miała wra­że­nie, że to powrót do daw­nych, złych cza­sów, kiedy zwy­rod­nial­cowi, który był jej mistrzem, zda­rzało się zaczy­nać tre­ning od tego, że przy­wa­lał jej w nos, a potem ata­ko­wał bru­tal­nie, zmu­sza­jąc ją do obrony mimo oszo­ło­mie­nia, ośle­pie­nia pły­ną­cymi łzami i fon­tanny krwi try­ska­ją­cej z nosa.

– Dla­czego zwo­łano naradę wojenną? – zdo­łała wykrztu­sić. – I jakie wska­zówki? Na temat czego?

– Musimy zna­leźć… Wybacz, ty musisz… – Sio­stra Ayayah uśmiech­nęła się z okru­cień­stwem, jakby po tym, jak sama zawio­dła w tym nie­wdzięcz­nym zada­niu, teraz odkry­wała radość zrzu­ce­nia go na kogoś innego. – Ty musisz odkryć, gdzie jest ciało Kylara.

– Na pod­sta­wie tej książki? Prze­cież sama powie­dzia­łaś, że nawet nie wie­cie, co w niej jest, więc skąd wiemy, że…?

– Tak, na pod­sta­wie tej książki. Nie każ mi powta­rzać. Przez to spra­wiasz wra­że­nie jesz­cze głup­szej niż zwy­kle.

Oddy­chaj. Powoli. Vi zamru­gała, odwra­ca­jąc wzrok. Potrze­bo­wała tylko jed­nego wde­chu, żeby nad sobą zapa­no­wać.

– Ale… dla­czego? Kogo to obcho­dzi? Kylar nie zdo­był tu sobie przy­ja­ciół. Nie ma mowy, żeby Rada przej­mo­wała się nim na tyle, by wysłać eks­pe­dy­cję do Ali­ta­ery tylko po to, żeby zapew­nić mu godny pochó­wek. Z pew­no­ścią nie po tym, jak sprawy się uło­żyły.

Sio­stra Ayayah zaci­snęła usta.

– Byłaś kie­dyś zabój­czy­nią. Czy to nie jest oczy­wi­ste? Kiedy ktoś usły­szy, że osoba tak potężna jak Kylar Stern nie żyje, to zawsze jest gotowy zapła­cić, żeby zoba­czyć ciało na wła­sne oczy.

– Nie będzie żad­nego ciała! Już ci mówi­łam. Nie ma szansy, żeby dotarł do…

– Mamy powody wie­rzyć, że mu się udało. Przy­naj­mniej na krótko.

– Ale… ale, myśla­łam, że magia jasno­wi­dze­nia potwier­dziła, że Kylar był mar­twy. Jest mar­twy.

W przy­padku Kylara mię­dzy tymi ostat­nimi dwoma zda­niami ziała potężna cze­luść, ale Vi miała nadzieję, że sio­stra Ayayah tego nie dostrze­gła.

Ayayah Mega­nah nagle odwró­ciła wzrok.

– W porządku. Miał coś przy sobie, rze­komo przed­miot obda­rzony potężną magią. Mamy powody wie­rzyć, że przez cały czas go skry­wał. Wie­dzia­łaś o tym?

– Nie. Czyli chce­cie zna­leźć ten przed­miot. Nie obcho­dzi was tak naprawdę ciało.

Vi spo­strze­gła, że to prawda, ale sio­stra Ayayah nie zamie­rzała dać jej tej satys­fak­cji i przy­znać racji.

– Ale prze­cież cie­bie obcho­dzi, prawda? – odwark­nęła. – Możesz innym wma­wiać, co zechcesz, z nadzieją, że ci uwie­rzą, ale widzia­łam, jak na niego patrzy­łaś.

Tym razem Vi prze­ko­nała się, że z łatwo­ścią jest w sta­nie przy­brać bez­na­miętny wyraz twa­rzy, wyra­ża­jący czy­stą, sio­strzaną nie­na­wiść.

– Jeśli go znajdę, będę mogła go pocho­wać?

– Och, mała Viri­diano. Widzia­łaś Sio­stry przy­by­wa­jące ze wszyst­kich stron świata. Zwo­łano powszechny Synod, żeby omó­wić ali­ta­erań­ski bała­gan. Za trzy dni prze­gło­su­jemy, co teraz zro­bimy. Jako twoja prze­ło­żona będę usil­nie reko­men­do­wać, żeby nie pozwo­lono ci wziąć udziału w tej ani w żad­nej innej misji w naj­bliż­szych latach. Zatem twoje zada­nie zaczyna się i koń­czy z twoim tył­kiem roz­płasz­czo­nym na tym krze­śle. Zwa­żyw­szy, jak kata­stro­fal­nie zawa­li­łaś sprawę na pokła­dzie sztor­mo­statku, jeśli znowu nas zawie­dziesz, będzie to miało kon­se­kwen­cje dla two­jej pozy­cji w zako­nie. Masz trzy dni, Viri­diano – powie­działa sio­stra Ayayah z nie­przy­jem­nym uśmiesz­kiem. – A dzi­siej­szy liczy się jako pierw­szy.

Dzień pierwszy

Rozdział 3

Roz­dział 3

Wyścig z amne­stią

Cze­piam się ściany naj­wyż­szej wieży rezy­den­cji lorda Repha’ima pod rzę­dem zakra­to­wa­nych okien i cze­kam, aż straż­nik się ruszy.

Już skno­ci­łem tę robotę. Powi­nie­nem był wyco­fać się, kiedy tylko słowa „Anioł Nocy” padły z ust tam­tego dzie­ciaka. A już na pewno, kiedy nazwał mnie Kyla­rem Ster­nem. Nie ma dobrego powodu, żebym nie mógł zacze­kać i pod­jąć się zada­nia za mie­siąc, pół roku albo dwa lata.

Nie ma dobrego powodu, jeśli pomi­nąć dekret naj­wyż­szego króla.

Czarne ka’kari pokrywa mi skórę i ukrywa moją obec­ność przed wszyst­kimi, któ­rzy posłu­gują się magią. Powie­działo mi, że mogę wybrać nie­wi­dzial­ność dla zwy­kłych oczu albo nie­wi­dzial­ność dla magicz­nego wzroku, ale nie mogę mieć obu rze­czy naraz. Z dru­giej strony jest też moż­liwe, że ka’kari mnie okła­muje, żeby utrud­nić mi życie.

 J a   i   k ł a m s t w o ? 

Ze względu na obec­nych tu magów doko­na­łem wyboru. Teraz więc wci­skam się w ciemne kąty, zer­kam co pewien czas na straż­nika za oknem i na niebo.

Różane palce jutrzenki dra­pią już hory­zont po grzbie­cie.

Gdy­bym powie­dział, że jestem tu, żeby zabić kogoś dla mojego przy­ja­ciela naj­wyż­szego króla, to wyobra­ża­li­by­ście sobie, że wie­cie, co mam na myśli. Jed­nak to jest bar­dziej skom­pli­ko­wane. Trud­niej­sze. Mam nadzieję zabić kogoś bez roz­kazu, może nawet wbrew roz­ka­zom, ale na­dal zacho­wać przy­jaźń króla.

Jeśli zosta­wię w tym budynku tylko jed­nego mar­twego potwora, Logan może mi wyba­czy. Jeżeli zamor­duję tuzin męż­czyzn, bez względu na to, jak bar­dzo na to zasłu­gują, Logan mnie skre­śli. Pew­nie wyśle wła­snych ludzi, żeby mnie aresz­to­wali, a potem każe mnie stra­cić.

Czy roz­ka­załby zabić swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela?

Powiedzmy tylko, że mam dobre powody, żeby uznać, że ow­szem.

Na­dal mogę prze­rwać tę robotę. Pod pew­nymi wzglę­dami dys­po­nuję nie­ogra­ni­czo­nym cza­sem.

Potworni ludzie zawsze mają mnó­stwo wro­gów i nikt nie może wiecz­nie żyć w sta­nie naj­wyż­szej czuj­no­ści. Tru­po­sze stają się nie­cier­pliwi. Przez jakiś czas się ukry­wają, ale w końcu zaczy­nają się nudzić i uznają, że nie­bez­pie­czeń­stwo minęło, więc wycho­dzą.

I wtedy wła­śnie mój mistrz ich zabija. To jest mądre podej­ście. Tak wła­śnie powi­nie­nem postą­pić.

Tyle że jeśli zdo­łam dokoń­czyć robotę tej nocy, to naj­wyż­szy król wciąż może mi to wyba­czyć. Jeżeli zała­twię to dziś w nocy, to na­dal będzie można uwie­rzyć, że nie sły­sza­łem o wiel­kiej amne­stii. Wyprze­dzi­łem posłań­ców, żeby dotrzeć tu przed nimi. Nie­stety herol­do­wie obwiesz­czą amne­stię z samego rana.

Jed­nakże tak naprawdę nie z tego powodu tu jestem i obaj dobrze to wiemy, prawda, hra­bio Drake?

Prawda jest taka, że nie potra­fię sobie odpu­ścić. Za późno już, żeby ura­to­wać moje przy­brane sio­stry. Nie jest jed­nak za późno, żeby się zemścić.

Chcia­łem powie­dzieć: wymie­rzyć spra­wie­dli­wość.

Pocie­ram oczy ręką. Nie spa­łem dobrze od mie­sięcy, od ostat­niej bitwy pod Czar­nym Wzgó­rzem, a przez ostat­nią noc czy dwie w ogóle nie zmru­ży­łem oka. Nie­do­brze. Mój Talent nie zdoła skom­pen­so­wać osła­bio­nego refleksu ani przy­tę­pio­nego osądu.

Wresz­cie straż­nik odcho­dzi. Patrzę na pręty w oknie. Ka’kari potrafi pożreć małe kawa­łeczki stali i prze­ciąć w ten spo­sób pręty, ale już jest prze­peł­nione mocą. To tak, jakby spró­bo­wać napeł­nić lampę ole­jową z peł­nym zbior­nicz­kiem: olej tylko wyleje się z lampy, a to nie jest roz­sądne, kiedy masz do czy­nie­nia z ogniem. Na tej samej zasa­dzie prze­cię­cie krat za pomocą ka’kari byłoby w tej chwili jak zapa­le­nie racy widocz­nej zarówno w zwy­kłym, jak i magicz­nym spek­trum.

Zer­kam w dół na dzie­dzi­niec. Mag – ten pomoc­nie nosi nie­bie­skie szaty – patro­luje teren. Mogę posłu­żyć się magią wewnątrz ciała, na przy­kład wzmoc­nić mię­śnie do skoku, i nie zostanę zauwa­żony, ale jeśli posłużę się nią na zewnątrz, to rów­nie dobrze mógł­bym poma­chać pochod­nią w ciem­no­ści. Może mag niczego nie zauważy, jeśli będę dosta­tecz­nie szybki. Jeśli wybiorę chwilę, kiedy się odwróci…

Nie, nie warto tak ryzy­ko­wać. Ktoś inny może mnie spo­strzec.

Pod­cią­gam się, żeby zer­k­nąć przez okno. Straż­nik na­dal się oddala, idzie do prze­ciw­le­głego okna i sto­ją­cego tam męż­czy­zny. Jeśli tam­ten odwróci się, żeby przy­wi­tać pod­cho­dzą­cego, kiedy będę wcho­dził przez okno, będzie po mnie.

Jest zwy­czaj­nie zbyt wiele par oczu, które mogą skie­ro­wać się na mnie, i zbyt wiele spo­so­bów, w jakie mogę się ujaw­nić, jeśli będę miał zwy­kłego pecha.

Trzeba zary­zy­ko­wać. No to jazda.

Czuję mro­wie­nie ka’kari na opusz­kach pal­ców, kiedy wchła­nia pot i łój, żeby mój chwyt był pew­niej­szy. Jak już wspo­mnia­łem, potrafi być bar­dzo pomocne, kiedy tylko zechce.

Zdo­bione kro­ksztyny pod­pie­rają wysta­jący poza lico wieży pła­ski dach nade mną. Żad­nej magii, na doda­tek okna i prze­wieszka ozna­czają, że moją naj­więk­szą szansą jest szybka seria dyna­micz­nych ruchów. Znowu jestem wdzięczny za lata spę­dzone bez Talentu. Sta­ra­jąc się nadą­żyć za moim mistrzem, musia­łem dobrze nauczyć się wspi­nać.

Jed­nakże w tam­tych latach wiele razy spa­dłem, żeby zawi­snąć na końcu liny, a ni­gdy nie pró­bo­wa­łem cze­goś rów­nie głu­piego jak teraz. I tym razem nie mam żad­nej liny, która by mnie ura­to­wała.

Wyobra­żam sobie wła­ściwe ruchy: szybki bieg po murze, skok z pół­ob­ro­tem, zła­pa­nie się gar­gulca pod prze­wieszką, obrót wokół niego, żeby sal­tem do tyłu wsko­czyć na dach.

Żaden pro­blem, nie? Dam radę.

Umrę.

Zer­kam do środka i widzę, że jeden ze straż­ni­ków wska­zuje kciu­kiem moje okno. Drugi zerka w tym kie­runku i kiwa głową. Któ­ryś z nich lada chwila tu podej­dzie.

Teraz!

Wzmoc­niony Talen­tem pod­cią­gam się na para­pet i prze­su­wam rękami po prę­tach w oknie, jakby to była dra­bina. Za nimi ruszają moje stopy, wspi­na­jąc się szybko. Odwra­cam głowę od ściany i ska­czę w pustkę.

Moje ciało obraca się w tej krót­kiej chwili, gdy nie ma żad­nego opar­cia i jest oto­czone tylko przez powie­trze. A potem dłońmi tra­fiam na wyba­łu­szone kamienne okrą­głe śle­pia gar­gulca wyrzeź­bio­nego na kro­kszty­nie nade mną. Obra­cam się wokół niego tak, jak akro­bata obró­ciłby ciało wokół słupa, żeby pęd cisnął mną w stronę budynku.

Kiedy jed­nak się pod­cią­gam, jedno z kamien­nych oczu odpada i zostaje mi w dłoni, psu­jąc moją tra­jek­to­rię.

Moje ciało leci w górę, ale nie dość wysoko i nie dość daleko w głąb dachu.

Kiedy koń­czę salto, ude­rzam w kamień kola­nami zamiast sto­pami i ląduję led­wie na kra­wę­dzi dachu. Zbyt szybko tracę pęd, a moje ciało osiąga ten przy­pra­wia­jący o mdło­ści moment w apo­geum skoku, kiedy prze­staje się wzno­sić.

Mój śro­dek cięż­ko­ści na­dal znaj­duje się poza kra­wę­dzią dachu.

Wycią­gam ręce do tyłu, żeby zła­pać się bla­nek po obu stro­nach prze­rwy, ale są za bar­dzo od sie­bie odda­lone. Nie ma szansy, żebym nie spadł.

Wtedy jed­nak roz­kła­dam sze­roko nogi, robię szpa­gat i zaha­czam jedną nogą o blankę, dzięki czemu zde­cy­do­waną więk­szość mojego cię­żaru utrzy­mują teraz moje pachwiny.

A potem, ponie­waż nie mam się czego zła­pać, zsu­wam się.

Powstrzy­muję upa­dek tylko dzięki temu, że łapię się brzegu dachu jedną ręką, a wycią­gniętą stopą zapie­ram o otwarty pysk gar­gulca, który led­wie wystaje spod prze­wieszki.

Przez kilka chwil led­wie mogę się ruszyć, z tru­dem nawet oddy­cham. Jest coś mistycz­nego w bólu w kro­czu. Można jed­nak nauczyć się go zno­sić i zro­bić to, co konieczne.

Chce­cie zgad­nąć, jak mój mistrz nauczył mnie igno­ro­wać tego typu ból?

Śmiało, zga­duj­cie, ponie­waż ja nie zamie­rzam o tym mówić.

Dzięki Talen­towi trzy­ma­nie się zim­nej, ziar­ni­stej ściany, dys­po­nu­jąc jed­nym sła­bym chwy­tem i jed­nym wątłym pod­par­ciem, jest moż­liwe, cho­ciaż nie­ła­twe. Zapie­ram się, a następ­nie pod­ska­kuję na jed­nej sto­pie, żeby drugą rękę prze­rzu­cić przez kra­wędź dachu. Potem to już kwe­stia pod­cią­gnię­cia się, o ile brzeg wieży wytrzyma.

Wytrzy­muje. Kla­pię ciężko na dach i tur­lam się z dala od brzegu. Naresz­cie bez­pieczny. Obra­cam się na bok i zwi­jam w pozy­cji pło­do­wej jak przy­stało na doro­słego męż­czy­znę.

 C o   z a   s z c z ę ś c i e ! 

– Szczę­ście? – udaje mi się wychry­pieć.

~ Oko gar­gulca, które ode­rwa­łeś, spa­dło w krzaki, a straż­nik aku­rat znaj­do­wał się dosta­tecz­nie daleko, żeby tego nie usły­szeć. ~

Mogę tylko jęk­nąć.

Ale ze mnie szczę­ściarz.

Led­wie wsta­łem i otrze­pa­łem ręce i tunikę, usły­sza­łem dobie­ga­jący z dołu krzyk:

– Stern! Kyla­rze Stern, wiem, że tu jesteś!

Świa­dom tego, że bełt kuszy albo magiczny wybuch mogą tylko cze­kać, żebym wysta­wił głowę na widok, zbli­żam się do kra­wę­dzi ostroż­nie, ale woła­jący męż­czy­zna nie zapla­no­wał zasadzki. Stoi na kry­tym patio nie­mal dokład­nie pode mną. To może być tylko sam lord Repha’im. Musi stać wci­śnięty mię­dzy ochro­nia­rzy, któ­rzy nie są zado­wo­leni z faktu, że wyszedł na zewnątrz, nie wspo­mi­na­jąc już o magach, bo widzę małe kule róż­no­barw­nego świa­tła wyla­tu­jące z patio, zni­ka­jące w cie­niach, polu­jące na mnie.

Zaraz powie, żebym wyszedł i wal­czył z nim jak męż­czy­zna.

– Stern! – krzy­czy znowu. Przy­cichł nieco, ale na­dal sły­szę go bez wysiłku. Jego głos należy do tych, które niosą się daleko. – Myślisz, że wiesz, jak to się skoń­czy. Mylisz się.

Jarzące się kule zata­czają ostat­nie kółko i zni­kają. Sły­szę, jak drzwi zamy­kają się z hukiem przy wtó­rze gło­śnego zgrzytu zwy­kłych i magicz­nych sztab wsu­wa­nych na swoje miej­sce.

Mylę się, co? – myślę sobie, prze­le­wa­jąc czarne ka’kari do dłoni. Chyba się wkrótce prze­ko­namy.

Wstaję i kiedy cała wieża bez­piecz­nie zasła­nia magię ka’kari przed oczami ludzi na dole, zwy­czaj­nie prze­ci­nam zamek w drzwiach.

Daję sobie chwilę na zebra­nie sił przed okrop­no­ścią tego, co mnie czeka.

Odpo­wie­dzial­ność spo­czywa tylko na mnie. Moja wina jest nie­zmie­rzona, nie­unik­niona, nie­wy­sło­wiona, ale nie spo­czywa tylko i wyłącz­nie na mnie. Ty i twoja rodzina przy­ję­li­ście mnie do swo­jego domu jak syna, hra­bio Drake. To moja wina, że moja sio­stra nie żyje. Jed­nak to nie ja zepchną­łem ją z bal­konu. Nie ja spro­fa­no­wa­łem jej ciało. Sam nie zapłacę za to, co się stało, ale tej nocy dopil­nuję, żeby zapła­cił ktoś inny.

Owi­jam wyci­sza­ją­cymi falami powie­trza zawiasy, żeby nie zaskrzy­piały, i zakra­dam się do środka, żeby zabić.

Rozdział 4

Roz­dział 4

Dogodny potwór

Wydaje się, że to mar­no­wa­nie wysiłku: wspiąć się na sam szczyt naj­wyż­szej wieży w posia­dło­ści tylko po to, żeby potem zejść aż do dobrze chro­nio­nej piw­nicy, prawda? Zwłasz­cza że w tej wieży jest mnó­stwo prze­wę­żeń, które z łatwo­ścią utrzy­małby jeden zdy­scy­pli­no­wany straż­nik, już nie wspo­mi­na­jąc o magu.

W tej wieży lord Repha’im roz­sta­wił straże co kilka pozio­mów. Roz­mie­ścił takie dru­żyny na każ­dej moż­li­wej tra­sie pro­wa­dzą­cej do jego sank­tu­arium. W co naj­mniej pię­ciu z tych dru­żyn straż­ni­kowi towa­rzy­szy mag.

To mnó­stwo magów jak na nowego lorda zni­kąd. A wszy­scy oni, zarówno straż­nicy, jak i mago­wie, są teraz w naj­wyż­szym sta­nie goto­wo­ści. Zupeł­nie jakby ten czło­wiek, poza tym, że jest bogaty, był na doda­tek bystry i ostrożny. Jakby nie chciał umrzeć.

Nic nie szko­dzi. Obrona lorda Repha’ima nie będzie sta­no­wiła pro­blemu. Uczy­łem się na sie­pa­cza. A to ozna­cza, że jestem superza­bójcą, który potrafi cho­dzić po ścia­nach, zabija, kogo zechce, i znika, zanim zwłoki ude­rzą o zie­mię, prawda?

Ach, racja. Wynaj­mo­wa­łeś sie­pa­czy, zanim mnie przy­gar­ną­łeś, prawda, hra­bio Drake? Zanim się zmie­ni­łeś.

Dwoje drzwi pro­wa­dzi z wąskiej cen­tral­nej klatki scho­do­wej do apar­ta­men­tów na naj­wyż­szym pozio­mie wieży: wej­ście dla służby i ele­gant­sze drzwi dla lorda lub jego gości. Waham się w ciem­no­ści, zasta­na­wia­jąc się, jak dźwięk będzie się niósł w dół krę­co­nych scho­dów.

Nie­wiele wiem na temat lorda Repha’ima, ale wiem mnó­stwo na temat Cena­rii. Dora­sta­łem w slum­sach, a tutej­sze dwory są rów­nie bez­względne i nie­wiele czyst­sze. Nikt nie przy­bywa do Cena­rii, jeśli nie chce się pobru­dzić. A już na pewno nikt tu nie przy­bywa i nie wzbo­gaca się szybko, o ile nie jest bar­dzo dobry w byciu bar­dzo złym.

Może­cie więc nazwać mnie cyni­kiem, ale idę o zakład, że lord Repha’im nie ma czy­stego sumie­nia.

Oczy­wi­ście tak naprawdę to on w ogóle nie ma sumie­nia, ale wie­cie, co mam na myśli.

Na pozio­mie poni­żej mnie urzą­dzono swego rodzaju salon podzie­lony na dwie czę­ści wyso­kimi rega­łami na książki, z wiel­kimi oknami z wido­kiem na mia­sto po obu stro­nach. Już wcze­śniej pod­czas wspi­naczki odno­to­wa­łem, że sta­cjo­nują tam straż­nik z magiem, ale nie zauwa­ży­łem, że spi­ralne schody koń­czą się tam i zaczy­nają po dru­giej stro­nie pokoju.

To naprawdę świad­czy o wręcz dener­wu­ją­cym pozio­mie para­noi. Jeśli twoi wro­go­wie zajęli cały zamek z wyjąt­kiem naj­wyż­szej wieży, to i tak już prze­gra­łeś. Jed­nak pomi­ja­jąc nie­wy­godę tego roz­wią­za­nia dla mnie, ozna­cza ono zapewne, że mam rację.

Nie zabi­łem dzie­ciaka zaraz po tym, jak wska­zał mi drogę wej­ścia do posia­dło­ści, nie dla­tego, że jestem miłym czło­wie­kiem, ale ponie­waż jestem cyni­kiem. Nie mia­łem czasu, by dosta­tecz­nie dobrze przy­go­to­wać się przed tą robotą, więc zało­ży­łem kilka rze­czy z góry: zbru­kany ary­sto­krata, nie­czy­ste sumie­nie, strach, ostroż­ność, ego­ty­sta.

Doda­łem to wszystko i uzna­łem, że taki ary­sto­krata zafun­do­wał sobie bez­pieczny pokój nie­mal nie do sfor­so­wa­nia.

Widzi­cie jed­nak, to nie jest pro­blem. To jest roz­wią­za­nie.

Zabójca wła­muje się do sil­nie ufor­ty­fi­ko­wa­nej posia­dło­ści – i co wtedy? Wszy­scy gro­ma­dzą się wokół szefa, bo wszy­scy zakła­dają, że zabójca przy­szedł zabić szefa.

I w tym wypadku wszy­scy się mylą.

Alarm skie­ro­wał pra­wie wszyst­kich straż­ni­ków na swoje miej­sca, z któ­rych mogą chro­nić czło­wieka, który w ogóle mnie nie inte­re­suje.

Lord Repha’im pew­nie zasłu­guje na śmierć. Nie wiem. Nie przy­sze­dłem tu po niego. Zja­wi­łem się, żeby zabić jed­nego z jego gości. Tego, który – jak uwa­żam – znaj­duje się w tym pokoju.

Jeśli Repha’im jest dobrym czło­wie­kiem, to pew­nie zabrał swo­ich gości razem ze sobą do zabez­pie­czo­nego pokoju. Jeśli jest złym, to zosta­wił ich na pastwę losu. Może dał im jed­nego, dwóch straż­ni­ków. Takich jak ta dwójka w salo­nie.

To jest nie­pewny ele­ment w tej ukła­dance, bo nie znam Repha’ima. Mój mistrz ni­gdy nie zary­zy­ko­wałby w podobny spo­sób. Jed­nak ja? W tej chwili? Muszę.

Fakt, że na­dal są tu straż­nicy, pod­po­wiada mi, że pew­nie mam rację. To, że ich nie odwo­łano, suge­ruje, że coś cen­nego kryje się w apar­ta­men­tach na górze. Coś – albo ktoś, mam nadzieję.

Wła­ma­nie do apar­ta­mentu może wią­zać się z hała­sem. To, co zro­bię potem w środku, nie­wąt­pli­wie będzie gło­śne, więc naj­pierw muszę zająć się tą dwójką.

Nie zabiję ich. Żad­nych rzezi przez wzgląd na Logana. Ręka mi się trzę­sie. Mru­gam pod wpły­wem tego nagłego przy­po­mnie­nia o swoim wyczer­pa­niu.

Sły­szę, jak męż­czyźni roz­ma­wiają, ale nie rozu­miem żad­nych słów. To zna­czy, że zaraz zamie­nią się poste­run­kami, cho­ciaż stra­ci­łem poczu­cie czasu i nie wiem, ile go minęło, odkąd wspi­na­łem się obok okna. Mój mistrz Durzo wie­działby dokład­nie, kogo teraz zoba­czy. Wie­działby także, w jaki spo­sób straż­nicy powinni pod­nieść alarm – czy to będzie coś tak zwy­czaj­nego jak gwiz­dek, czy coś rów­nie skom­pli­ko­wa­nego jak magiczna flara, jaką można uru­cho­mić na tuzin róż­nych spo­so­bów, z któ­rych parę jest bar­dzo trudno powstrzy­mać.

Ta robota coraz bar­dziej wygląda na potworną pomyłkę.

Nawet teraz mogę się jesz­cze wyco­fać.

Jed­nakże tu jest Tru­dana Jadwin. Jej zdrada nie poru­sza mnie tak bar­dzo jak fakt, że poma­gała tym, któ­rzy zamor­do­wali moją przy­braną sio­strę Mag­da­lyn, i wyko­rzy­stała jej ciało do cze­goś, co nazywa „sztuką” – zamie­niła je w posąg z nie­ule­ga­ją­cych roz­kła­dowi zwłok, który wygląda jak żywy, i wysta­wiła go na widok publiczny ku maka­brycz­nej ucie­sze innych.

Jeśli się wyco­fam, duches­sie ujdzie to na sucho. Jej zbrod­nie zostaną wyba­czone w ramach ogło­szo­nej po woj­nie przez naj­wyż­szego króla Logana amne­stii. Ukry­wała się od ostat­niej bitwy, ale po dzi­siej­szym dniu będzie mogła wyjść z tej wieży i powró­cić na łono spo­łe­czeń­stwa. I to by­naj­mniej nie na jego dno – od razu wsko­czy w rejony bli­sko samego szczytu.

Nie pozwolę na to. Rozu­miesz to, hra­bio Drake, prawda? Myśl o tym, że wybie­rzesz się na dwór i zoba­czysz ją, jak się śmieje i pije wino z przy­ja­ciółmi? Ona należy do tych ludzi, któ­rzy będą szu­kali spo­tka­nia z tobą; będzie się cheł­pić, wie­dząc, że przy­się­ga­łeś nie sto­so­wać prze­mocy.

Rozu­miem, dla­czego porzu­ci­łeś prze­moc, ale świat potrze­buje ludzi goto­wych na noc wil­ko­łaka, któ­rzy będą bro­dzić we krwi, żeby powstrzy­mać zło. Ludzi takich jak ja.

Zdej­muję pas z bro­nią i ple­cak, cho­wam je na scho­dach. Otwie­ram dwie puszki. Naj­pierw nakła­dam ochronną war­stwę tłusz­czu na palce, a potem nabie­ram dwie dawki tru­ci­zny pozba­wia­ją­cej przy­tom­no­ści. Każę ka’kari wsiąk­nąć w moją skórę i zostaję nagi.

Waham się chwilę w cie­niach na scho­dach. Zeszłej nocy wyda­wało mi się, że to cał­kiem dobry pomysł.

Widzę, że męż­czy­zna po mojej stro­nie salonu to mag, więc wzy­wam ka’kari, żeby na wszelki wypa­dek ukryło mój Talent przed jego wzro­kiem.

– Pssst – syczę.

Męż­czy­zna stoi przy oknach i patrzy na świt nad­cią­ga­jący nad mia­sto. Jest znacz­nie więk­szy, niż mi się wyda­wało. Będę musiał poświę­cić na niego obie dawki.

Jakim cudem prze­ga­pi­łem coś takiego?!

– Pssst! – odzy­wam się gło­śniej. Gar­bię się i krzy­żuję ręce, żeby zakryć swoją nagość. Wszystko we mnie świad­czy o bez­bron­no­ści.

Odwraca się.

– Co jest, u…?

Macham na niego jedną ręką, zawsty­dzony.

– Dan­nil? – odzywa się, ale nie­zbyt gło­śno. To musi być imię dru­giego straż­nika.

Kręcę głową, jakby zakło­po­tany swoją nago­ścią, bła­gal­nie.

Pod­cho­dzi do mnie.

– Co tu robisz? – pyta nie­zbyt cicho.

– Ciszej, pro­szę – mówię. – Stracę pracę, jeśli mój mistrz się dowie. Pró­bo­wa­łem wydo­stać się stąd, odkąd pod­nie­siono alarm.

– Co tu robisz? – powta­rza, mru­żąc oczy. Trzyma deli­katną szklaną bańkę w pra­wej ręce, naci­ska­jąc ją wiel­kim kciu­kiem.

– Byłem w nocy… z… no wiesz… – Kiwam głową w stronę scho­dów. Tru­dana Jadwin sły­nie z kolo­sal­nego ape­tytu sek­su­al­nego i z tego, że naj­chęt­niej wybiera sobie męż­czyzn o połowę od niej młod­szych, czyli takich w moim wieku. – Kiedy roz­legł się alarm, wyko­pała mnie ze swo­ich kom­nat! Nie chce mnie wpu­ścić z powro­tem. A tam jest moje ubra­nie!

Męż­czy­zna par­ska. Widzę, że ucho­dzi z niego całe napię­cie. Led­wie powstrzy­muje śmiech.

– Bła­gam! – szep­czę. Mag nosi ręka­wiczki. Ma bar­dzo nie­wiele odsło­nię­tej skóry, którą mógł­bym potrak­to­wać tru­ci­zną kon­tak­tową. – Musisz mi pomóc. Masz poję­cie, jak poni­ża­jące rze­czy kazała mi robić minio­nej nocy? Co mi zro­biła? Spę­dzę resztę tygo­dnia w wan­nie, pró­bu­jąc zmyć z sie­bie… fuj! A jeśli jesz­cze na doda­tek stracę pracę? Bła­gam, panie.

Padam przed nim na kolana i wycią­gam ręce, żeby ująć jego dłoń. Roz­sma­ro­wuję tru­ci­znę kon­tak­tową na zewnętrz­nej i wewnętrz­nej stro­nie jego nad­garstka, a potem bła­gal­nie ści­skam mu rękę obiema dłońmi, żeby nie wyczuł niczego podej­rza­nego.

To stara sztuczka kie­szon­kow­ców. Łatwo wyczuć jedno dotknię­cie, ale prze­lotny, krótki dotyk może umknąć zmy­słom, jeśli zagłu­szy go moc­niej­szy, bar­dziej zde­cy­do­wany dotyk tuż przed lub zaraz po.

– Dan­nil! – woła gło­śniej, roz­ba­wiony. – Chodź to zoba­czyć!

– Och, daj spo­kój – jęczę, na­dal klę­cząc. – Naprawdę?

Zabiera rękę z nie­sma­kiem i chowa szklane urzą­dze­nie alar­mowe.

– Powi­nie­neś wie­dzieć, że nie należy zada­wać się z lep­szymi od sie­bie, chłop­cze.

A potem mruga.

– Co jest? – pyta straż­nik po dru­giej stro­nie.

Wielki mag znowu mruga i się zata­cza.

Staję za nim i ude­rzam go pię­ściami pod kolana.

Pada w moje wycią­gnięte ramiona, a ja go przy­du­szam, żeby na pewno pozo­stał cicho. Wiot­czeje, więc natych­miast go wypusz­czam. Nie mogę zbyt długo odci­nać dopływu krwi do głowy, bo to może skoń­czyć się śmier­cią, a poza tym chcę, żeby tru­ci­zna dotarła do mózgu.

Robię salto nad niskim rega­łem, kiedy wycho­dzi zza niego straż­nik.

Wyobra­żam sobie, że ostat­nie, czego się spo­dzie­wał, to nagi męż­czy­zna, który ska­cze w powie­trze. Roz­trą­cam mu ręce sze­roko na boki, prawą dło­nią tra­fiam go w ramię, lewą tuż pod prawą pachę, nie tam, gdzie pla­no­wa­łem. Udaje mi się jed­nak ścią­gnąć jego głowę w dół, a ponie­waż spa­dam na niego całym cię­ża­rem, obaj padamy na pod­łogę. Ude­rzam w nią ręką, żeby amor­ty­zo­wać upa­dek, a on ląduje nade mną na czwo­ra­kach. Udaje mu się wstać, gdy opla­tam go nogami; ma nadzieję, że mnie unie­sie i ciśnie mną o pod­łogę. Ja jed­nak blo­kuję mu piętę, kiedy pró­buje zła­pać rów­no­wagę, dźwi­ga­jąc cię­żar nas obu.

Potyka się, upada na tyłek, a ja zaci­skam nogi wokół jego głowy. I to wszystko.

Od chwili, kiedy mnie zoba­czył, zaczął wal­czyć i padł nie­przy­tomny, minęło mniej czasu, niż potrzeba na poli­cze­nie do dzie­się­ciu. Nawet nie przy­szło mu do głowy, żeby posłu­żyć się swoją naj­groź­niej­szą bro­nią: gło­sem.

Wypusz­czam go szybko. Zbyt łatwo można zabić czło­wieka nie­chcący. Zabie­ram mu broń i znaj­duję w jego kie­szeni włącz­nik magicz­nego alarmu, a potem przy­wo­łuję ka’kari na skórę, żeby znowu odziało mnie jako Anioła Nocy. Nie spo­sób powie­dzieć, jak długo przy­du­szony czło­wiek pozo­sta­nie nie­przy­tomny.

W tym przy­padku zde­cy­do­wa­nie nie dość długo. Zamiast zamru­gać powie­kami, dając znać, że przy­tom­nieje, otwiera oczy gwał­tow­nie i cał­ko­wi­cie.

Nie taki był plan. Nie chcę tego, ale coś – może bli­skość naszych twa­rzy, może strach w jego oczach – w każ­dym razie coś uru­cha­mia moje moce. Anioł Nocy – czym­kol­wiek, u dia­bła, jest, czym­kol­wiek, u dia­bła, ja teraz jestem – może cza­sem spo­strzec zbrod­nie czło­wieka w jego oczach jak nie­usu­walną plamę bez­po­śred­nio na jego duszy. Nikt inny jej nie zoba­czy. Ja nie mogę jej nie zauwa­żyć.

Szybko odwra­cam wzrok. Wcale nie mia­łem takiego zamiaru, ale poko­nuję dzie­lącą nas prze­strzeń, przy­szpi­lam go kola­nem, obra­cam mu głowę jedną ręką, drugą wycią­gam ostrze i jestem gotowy do zada­nia osta­tecz­nego ciosu. Zaci­skam szczęki, szcze­rzę zęby, maska Anioła Nocy osła­nia moją twarz, dym wylewa mi się z oczu jak nie­bie­skie pło­mie­nie potę­pie­nia.

Prze­su­wam wzrok i oglą­dam jego libe­rię. Jakimś cudem wcze­śniej to prze­ga­pi­łem.

Nie nosi herbu Repha’ima. Obaj męż­czyźni noszą barwy Jadwin. Ten brał udział w porwa­niu Mags i… nie wiem, w czym jesz­cze. Odwró­ci­łem wzrok, kiedy tylko zoba­czy­łem, jak ją pobił.

Nie mogę go zabić.

Nie mogę!

– Mag­da­lyn Drake – war­czę do męż­czy­zny pod sobą.

Moja maska Anioła Nocy jest zro­biona z ka’kari, tak samo jak reszta mojego stroju, jed­nak zamiast przy­wie­rać cia­sno do rysów twa­rzy, przed­sta­wia zło­wiesz­czo puste obli­cze spra­wie­dli­wo­ści. Usta to led­wie suge­stia gry­masu, oczy są zasło­nięte, cza­sem wypeł­niają się ilu­zo­rycz­nym nie­bie­skim bla­skiem dla cie­kaw­skich, ale teraz za sprawą odru­chu zapa­lają się czer­wo­nym ogniem, ułudny dym bucha z pie­kiel­nych pło­mieni cze­ka­ją­cych na potę­pień­ców.

– Ni­gdy jej nawet nie tkną­łem!

To jest kłam­stwo, ale led­wie to powie, widzę, że on nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Zapo­mniał, że ją pobił?

Moje moce cza­sem mi to robią – przed­sta­wiają pozor­nie sprzeczne infor­ma­cje. Pew­nie mówiąc „ni­gdy jej nie tkną­łem”, ma na myśli to, że jej nie zgwał­cił. Jed­no­cze­śnie widzia­łem w jego oczach, jak zła­pał ją za pierś i ją wykrę­cił, jak śmiał się z jej bólu i prze­ra­że­nia, gdy krzyk­nęła w oba­wie, co zrobi potem. Ale jej nie zgwał­cił. Nie miał w sobie takiego głodu…

Nie mogę tego robić. Nie mogę go osą­dzać. Nie tu. Nie teraz. Nie mogę ryzy­ko­wać, że zacznę grze­bać zbyt głę­boko. Wiem, że jeśli zoba­czę pew­nego rodzaju winę, to zabiję go wbrew wszyst­kiemu, zapo­mi­na­jąc o kon­se­kwen­cjach.

– Co jest, u dia­bła, z two­imi oczami? – pyta, wier­cąc się pode mną.

Pod­no­szę wzrok i patrzę mu w oczy.

Ten czło­wiek uwiel­bia zastra­szać, uwiel­bia krzyw­dzić. Jedyna muzyka, jaka go poru­sza, to per­ku­sja cio­sów wymie­rzo­nych w ciało, nara­sta­jące okrzyki bólu; odwró­cony wzrok upo­ko­rzo­nych poru­sza go tak jak wsty­dliwe prze­ko­ma­rza­nie się, a łzy są lep­sze od…

Zmu­szam się, żeby patrzeć na jego gar­dło zamiast w oczy. Drżę, napi­nam ciało, kiedy chęć uprząt­nię­cia tego… śmie­cia nara­sta.

W ogóle się mnie nie boi, ale byłoby błę­dem uznać go za odważ­nego. Widuję strach w swoim fachu, dobrze go znam. Tak jak wszystko inne, tak i strach może się zepsuć i wypa­czyć na tym świe­cie. Nie­któ­rzy ludzie nie rozu­mieją stra­chu, nie czują go. Można by uznać, że to dar. Nie­prawda. We wła­ści­wym miej­scu wła­śnie strach jest darem. Strach to dowód ist­nie­nia duszy, świad­czy o tym, że czło­wiek coś ceni. Taki czło­wiek jak ten będzie ci kła­mał pro­sto w oczy, nie dla­tego, że jest cwany, tylko dla­tego, że się nie boi, że przy­ła­piesz go na kłam­stwie. Albo nie rozu­mie kon­se­kwen­cji, albo nie potrafi się nimi prze­jąć.

Teraz, kiedy już wiem, z czym mam do czy­nie­nia, staję się zimny.

– Potra­fisz pisać? – pytam, roz­ci­na­jąc mu rękaw od nad­garstka po ramię cienką, ostrą klingą.

– Czy co potra­fię? – pyta zdu­miony, kiedy odci­nam mu rękaw.

– Pisać. Litery, czło­wieku. Znasz litery?

– Skądże, nie umiem pisać. Wyglą­dam na takiego gład­kiego wypierdka, co niu­cha książki jak ty?

– Świet­nie – mówię. – Więc ujdziesz z życiem.

Zwi­jam rękaw.

– Gdzie ujdę?

– Nie zdo­łasz im powie­dzieć nic wię­cej na mój temat, niż już wie­dzą.

– Że co?

Cho­wam mój deli­katny nóż i zabie­ram broń straż­ni­kowi: sze­ro­kie, cięż­kie ostrze.

– Nie masz jaj, żeby mnie zabić – mówi. – Bo już byś to zro­bił. Myślisz, że tak mnie nastra­szysz, że nic nie powiem?

Kręcę głową i znowu odwra­cam wzrok. Może uzna, że tracę odwagę.

– Co mnie powstrzyma przed powie­dze­niem im wszyst­kiego, hm? – dopy­tuje się.

– Nie to.

Z gwał­tow­no­ścią, jakiej się nie spo­dziewa, łapię go za rękę, pro­stuję ją i jego wła­snym cięż­kim ostrzem odci­nam mu dłoń.

Zanim krzyk­nie, ja już trzy­mam zwi­nięty rękaw, żeby go nim zakne­blo­wać i stłu­mić okrzyk, a potem wrzask, który mu się wyrywa, kiedy ka’kari pło­nie czer­wie­nią i przy­pala kikut, żeby gość się nie wykrwa­wił. Cuch­nie jak… Cóż, nie potrze­bu­je­cie takich szcze­gó­łów, żeby wam się obi­jały póź­niej po gło­wie.

– Byłeś czło­wie­kiem, który żeruje na sła­bych, więc ska­zuję cię na sła­bość – mówię. – Prze­trwasz tylko dzięki współ­czu­ciu innych albo w ogóle nie prze­ży­jesz. Jed­nakże ludzie współ­czu­jący to ludzie nara­żeni na zra­nie­nie, a nie wypusz­czę cię jak wilka mię­dzy owce. Dla­tego odbiorę ci zdol­ność krzyw­dze­nia innych.

***

W porządku, wró­ci­łem tu póź­niej. Zda­łem sobie sprawę, że zanim pójdę dalej, powin­ni­śmy pew­nie poroz­ma­wiać o naszej umo­wie.

Tak, o two­jej i mojej, słu­cha­czu, czy­tel­niku, czy kim tam jesteś. Oka­zuje się, że to nie będzie pry­watna opo­wieść tylko dla uszu hra­biego Drake’a, tak jak począt­kowo pla­no­wa­łem, więc musisz zro­zu­mieć kilka rze­czy.

Przy paru oka­zjach, kiedy zapro­po­no­wa­łem, że opo­wiem część mojej histo­rii, ludzie zawsze mówili, że chcą poznać całość.

Nie, wcale tego nie chcą. Nie tak naprawdę. I ty także tego nie chcesz.

Ej, ja to rozu­miem: słu­chasz płat­nego zabójcy, jak opo­wiada swoją histo­rię, więc spo­dzie­wasz się histo­rii płat­nego zabójcy, nie? Może zaczy­nasz od pyta­nia, które uwiel­bia każdy, kto kie­dy­kol­wiek zabił: „Jakie to uczu­cie, zabić czło­wieka?”.

Jakby zabi­ja­nie zawsze wywo­ły­wało takie samo uczu­cie. Jakby zabi­ja­nie czło­wieka zawsze wywo­ły­wało jakieś uczu­cia.

Rozu­miem jed­nak, może naprawdę wie­rzysz, że jesteś inny, że to prze­łkniesz, że naprawdę możesz usły­szeć wszystko.

Cóż, nie ufam ci. Zechcesz usły­szeć kilka dodat­ko­wych krwa­wych szcze­gó­łów, kiedy moi tru­po­sze będą wyjąt­kowo źli. Jed­nak kiedy przy oka­zji zabiję jakie­goś nie­szczę­śnika pró­bu­ją­cego zaro­bić na kawa­łek mięsa dla dzieci raz w tygo­dniu, słu­żąc dobremu czło­wie­kowi, który służy dobremu czło­wie­kowi, który służy złemu czło­wie­kowi, któ­rego mam zabić, to będziesz życzyć sobie dla niego szyb­kiej, łatwej śmierci. Zga­dza się?

Tak jakby świat dzia­łał w taki spo­sób.

Jeśli chcesz się dobrze poczuć z tym, co robię, to schrza­niaj stąd. Jeśli jesteś tu po to, żeby roz­ko­szo­wać się mor­der­stwami z dru­giej ręki, to wynoś się i idź porząd­nie przyj­rzeć się swo­jemu odbi­ciu w lustrze, przy­ja­cielu.

Jeżeli jed­nak naprawdę cie­kawi cię to, co robię? To rozu­miem. Sam swego czasu odczu­wa­łem tę cie­ka­wość. Byłem jed­nak smar­ka­czem. Nie mia­łem dość rozumu.

To powie­dziaw­szy… Jeśli masz w miarę mocny żołą­dek, możesz mi zaufać. Powiem ci wszystko, co musisz wie­dzieć, żeby zro­zu­mieć, jak wylą­do­wa­łem na tej kra­wę­dzi prze­pa­ści o krok od… od tego, co zamie­rzam zro­bić.

Ale wszystko, co wykra­cza poza szcze­góły konieczne dla odma­lo­wa­nia kla­row­nego obrazu? To ja zade­cy­duję, ile musisz usły­szeć na temat okrop­no­ści. Jeśli to ci się nie podoba, mój panie, moja pani, czy kim, u dia­bła, jesteś, możesz prze­stać słu­chać w tej chwili. Albo prze­stań czy­tać, jeśli moje słowa tra­fią kie­dyś na stro­nice książki. Uwierz mi, powiem ci dosta­tecz­nie dużo, żeby nasy­cić twoją cie­ka­wość i nieco wię­cej, a kiedy zrobi się zbyt bru­tal­nie – a zrobi się – to powiem ci, kiedy odwró­cić wzrok.

Dość tych prze­ryw­ni­ków. Wra­cajmy do Dan­nila i nie­zbęd­nej jatki.

***

Reszta tego nie-mordu nie jest godna uwagi. Dość powie­dzieć, że męż­czy­zna szybko traci przy­tom­ność.

Teraz patrzę przez chwilę na ścinki, które roz­rzu­ci­łem po sali jak nasto­la­tek roz­rzu­ca­jący ubra­nia po swo­jej sypialni.

To nie w porządku zosta­wiać tu taką jatkę, więc zbie­ram jego oczy, ręce i przed­nią część każ­dej stopy (uzna­łem, że powi­nien móc stać, ale nie bie­gać albo kopać). Jed­nak za nic na świe­cie nie mogę zna­leźć języka.

Gdzie, u dia­bła, podziewa się ten prze­klęty ozór?

Pod­daję się. Jego przy­ja­ciel mag nie pozo­sta­nie wiecz­nie nie­przy­tomny, a jeśli obu­dzi się, kiedy tu będę, to przy­spo­rzy mi znacz­nie wię­cej trud­no­ści. Posta­na­wiam zająć się moim głów­nym celem.

Mój wzrok pada na sto­sik czę­ści ciała. Zamie­rza­łem wszyst­kie skru­pu­lat­nie poskła­dać, jak sto­larz, który zamiata tro­ciny, albo kucharz sprzą­ta­jący kuch­nię po pracy.

Nie­stety schludny stos spra­wia inne wra­że­nie. Przy­pa­li­łem rany, ale nie końce odcię­tych czę­ści. Mam tu więc stos zakrwa­wio­nych strzę­pów. Naprawdę nie chcę, żeby zabrzmiało to maka­brycz­nie, ale co można zro­bić z gał­kami ocznymi?

Skie­ro­wać je w prze­ciwne strony, żeby wyglą­dały jak roz­bieżny zez? To nie­sto­sowne. Ku sobie, żeby wyglą­dały na zez zbieżny? Jesz­cze gorzej. Obie mają patrzeć w lewo, ku jego nie­przy­tom­nemu ciału, jakby spo­glą­dał sam na sie­bie? Czy w drugą stronę, jakby zawsty­dzony nie chciał na sie­bie patrzeć? „O rety, zapo­dzia­łem gdzieś oczy! Jakie to żenu­jące!”.

Robię, co mogę, a potem przy­kry­wam wszystko jego chu­s­teczką.

Sma­ruję Dan­nila resztką tru­ci­zny usy­pia­ją­cej i wycho­dzę.

Ach, do dia­bła. Nie powi­nie­nem był wymie­niać jego imie­nia. Nie potrze­bu­je­cie go pamię­tać. Nie pojawi się wię­cej, w każ­dym razie do tej pory się nie poja­wił, a ja nie wyobra­żam sobie kaleki, jak kica na szczyt tej góry. Jed­nak wymie­nia­jąc jego imię, spra­wi­łem, że ten łaj­dak stał się dla was osobą, prawda?

Nie współ­czuj­cie mu. Nie powie­dzia­łem wam nawet połowy tego, co widzia­łem w jego oczach.

W każ­dym razie następ­nym razem pominę nie­istotne szcze­góły. Odpuść­cie mi tro­chę, jestem nowy w tym opo­wia­da­niu wszyst­kiego na bie­żąco. W końcu nabiorę wprawy.

Praw­do­po­dob­nie.

Pod­cho­dzę do ele­ganc­kich drzwi i pukam.

– Lady Jadwin?! – wołam jak praw­dziwy dżen­tel­men, który przy­szedł z wizytą.

– Kto tam? – odpo­wiada kobieta. Mimo gru­bego drewna tłu­mią­cego dźwięk sły­szę drże­nie w jej noso­wym gło­sie.

– Kylar Stern. Przy­sze­dłem cię zabić. To zaj­mie tylko chwilkę.

Rozdział 5

Roz­dział 5

Śmierć i artystka

Wystar­czy poob­ser­wo­wać uważ­nie, a ludzie na każ­dym kroku zaczną was zaska­ki­wać tym, jacy są głupi. Nie­stety Tru­dana Jadwin nie otwo­rzyła mi drzwi.

Wzdy­cham i otwie­ram je klu­czem zabra­nym straż­ni­kowi. Ary­sto­kraci czę­sto są tak ode­rwani od życia, że ich zda­niem fakt, iż inni robią za nich różne rze­czy, świad­czy o ich wła­snej waż­no­ści, a Tru­dana Jadwin wie­lo­krot­nie dowio­dła, że jest ary­sto­kratką naj­gor­szego sortu. Na­dal jed­nak zakła­dam, że ona także ma jedną z tych szkla­nych kulek, które uru­cha­miają alarm.

Kiedy zamek otwiera się ze szczę­kiem, sły­szę, jak Tru­dana krzy­czy. Musiała sobie już zdać sprawę, że ist­nieje tylko kilka spo­so­bów, w jaki mogłem zdo­być ten klucz, a dla niej żadna z tych moż­li­wo­ści nie jest dobrą nowiną.

Na wypa­dek gdyby miała kuszę albo cichego, uzbro­jo­nego towa­rzy­sza, scho­dzę z linii strzału, kiedy prze­krę­cam klamkę na wyso­ko­ści ramie­nia i popy­cham drzwi.

Są zary­glo­wane.

Tru­dana śmieje się pogar­dli­wie.

– Stern? – pyta, sto­jąc teraz dokład­nie po dru­giej stro­nie drzwi. – Biedny krewny Logana Gyre z pro­win­cji? Ten, co nosi ohydne ubra­nia?

Ach. Krzyk był dla żar­tów. Pod­pusz­czała mnie, żeby teraz wykpić.

– Nie jestem jego krew­nym – odpo­wia­dam. – Jedy­nie przy­ja­cie­lem. Przy­ja­cie­lem, który przy­wią­zuje naj­mniej­szą wagę do mody, a naj­więk­szą do…

Ka’kari roz­lewa się kałużą jak opa­li­zu­jący czarny olej w mojej dłoni i prze­pływa przez szcze­linę w drzwiach, zamie­nia­jąc się w cie­niutki łom. Uno­szę je i opusz­czam kilka razy, aż w nagrodę sły­szę, jak blo­ku­jąca drzwi drew­niana sztaba po dru­giej stro­nie spada z hukiem na pod­łogę.

– …pie­lę­gno­wa­nia uraz – koń­czę poiry­to­wany.

Wyobra­ża­łem sobie, że to zabrzmi o wiele bar­dziej zło­wiesz­czo.

Cóż, może póź­niej to napra­wię.

Popy­cham drzwi stopą.

Roz­lega się brzęk kuszy, pra­wie nakła­da­jący się na odgłos towa­rzy­szący beł­towi, który wbija się w drewno. Nie był to bar­dziej prze­ni­kliwy brzęk żelaza ude­rza­ją­cego o kamień klatki scho­do­wej za moimi ple­cami, tak jak się spo­dzie­wa­łem.

Tru­dana nie była w sta­nie tra­fić nawet w cel wiel­ko­ści otwar­tych drzwi z odle­gło­ści – wyglą­dam zza drzwi z nie­do­wie­rza­niem – sied­miu kro­ków?!

Lady Jadwin cofa się, wytrzesz­cza oczy prze­ra­żona, kusza zwisa bez­wład­nie w jej rękach. Nie pró­buje prze­ła­do­wać broni. Pew­nie nawet tego nie potrafi. Potyka się o sto­łek i pada na jedną z licz­nych szta­lug roz­sta­wio­nych na obwo­dzie pokoju. Jej dzieła sztuki zapeł­niają jesz­cze więk­szą prze­strzeń: szki­cow­niki wypeł­nione rysun­kami walają się na każ­dym biurku i stołku, cztery war­stwy płó­cien opie­rają się o wszyst­kie ściany, jeden kąt jest zasłany pyłem mar­mu­ro­wym i narzę­dziami kamie­niar­skimi.

Nikogo wię­cej tu nie widać.

To jed­nak może być pułapka. Tracę kilka bez­cen­nych sekund, żeby się upew­nić, że jed­nak nie jest pułapką.

– Patrz, co przez cie­bie zro­bi­łam – mówi, a w jej gło­sie poja­wia się nowy ogień.

Upa­da­jąc, znisz­czyła jeden z obra­zów.

Roz­glą­dam się po pokoju i domy­ślam się, że wszyst­kie są jej dzie­łem.

– Jak śmiesz! – dodaje, wsta­jąc.

Ma wielki nos, naprawdę dużo więk­szy od zwy­kłego nosa; Logan nazwałby go pew­nie… Jak to się nazywa?

 R y j e m ? 

Trąbą? Tak mi się wydaje. W każ­dym razie ma wielki nos, pocią­głą, koń­ską twarz i wod­ni­ste oczy, które są owo­cem wyjąt­kowo kon­se­kwent­nego chowu wsob­nego pro­du­ku­ją­cego pewien pod­typ ary­sto­kra­tów, nie­stety pozba­wiony wszel­kich poten­cjal­nych walo­rów.

Ma za to dosko­nały smak. Nawet szla­frok, który nosi o tak wcze­snej porze, w ide­al­nie kom­po­nu­ją­cych się ze sobą odcie­niach lawendy i jasnej mor­skiej zie­leni, sta­nowi dosko­nały kon­tra­punkt dla warstw bie­li­zny pod spodem i aż cuch­nie rzad­kim splo­tem bogac­twa i dobrego gustu.

Jej dzieła sztuki też są piękne. Nie­na­wi­dzę jej za to.

Muszę przy­znać, że w naj­mrocz­niej­szych chwi­lach fan­ta­zjo­wa­łem, jak mógł­bym sto­sow­nie ją uka­rać za to, co zro­biła. Porwał­bym ją, ukrył gdzieś, kar­mił tylko, jeśliby dała mi obraz, rzeźbę czy co by mi tam przy­szło do głowy. Kazał­bym jej w kółko robić to, czego nie cierpi. A może to, co uwiel­bia? Marzy­łem o tym, żeby pobu­dzić ją do wspię­cia się na naj­więk­sze wyżyny Sztuki, jakie jest w sta­nie osią­gnąć, a potem na jej oczach znisz­czyć jej dzieło, by wie­działa, że nikt ni­gdy nie zoba­czy tego, co stwo­rzyła.

Zamie­rza­łem poeks­pe­ry­men­to­wać. Codzien­nie nisz­czyć jej dzieła na jej oczach? Czy też może w jeden dzień w roku nisz­czył­bym wszystko, co przez ten rok stwo­rzyła? Co byłoby bar­dziej okrutne?

Wiem, takie fan­ta­zje nie są godne zawo­dowca.

– Przy­sze­dłem w związku z Mags Drake.

Tru­dana mruży świń­skie ślepka.

– Z kim?

– Mag­da­lyn Drake. Zmie­ni­łaś ją w jeden z tych swo­ich tru­pich posą­gów.

– Mówisz o tej poła­ma­nej? Nie możesz być zły z tego powodu! Doko­na­łam cze­goś zdu­mie­wa­ją­cego z mate­ria­łem, jaki dosta­łam. Sko­czyła, żeby się zabić! Ja poskła­da­łam ją z powro­tem. Odda­łam światu jej urodę.

Mru­gam zasko­czony. Nie powi­nie­nem się dzi­wić. To chyba cena za te wszyst­kie bez­senne noce. Lady Jadwin wypiera się winy? Co potem? Zacznie wyty­kać pal­cem innych?

Wresz­cie dostrzega mój wyraz twa­rzy i wyje:

– To nie był mój pomysł! Musia­łam to zro­bić. On mnie zmu­sił. Powie­dział, że to dla badań. Powie­dział…

Pocie­ram skro­nie. Co spo­dzie­wa­łem się tu zna­leźć? Smu­tek z powodu wła­snych zbrodni? Odro­binę zadumy nad sobą? Skru­chę?

 S p o k ó j   d u c h a ? 

Zamknij się, mówię do ka’kari.

Ta kobieta zamor­do­wała księ­cia. Z zimną krwią. Po tym, jak przez pewien czas była jego kochanką. Pomo­gła wyeli­mi­no­wać kró­lew­ski ród w Cena­rii i zagwa­ran­to­wać w ten spo­sób, że bru­talna inwa­zja Króla-Boga napo­tka szcząt­kowy opór. Miliony złych czy­nów na tych zie­miach miało taki czy inny zwią­zek z tą kobietą i jej mor­der­czymi rękami. Na pewno każdy z nich po tro­chu plami jej dło­nie.

Mógł­bym spoj­rzeć w jej duszę i się prze­ko­nać. Może wście­kłość ośle­pi­łaby mnie. To by mi pomo­gło zro­bić to, po co tu przy­sze­dłem. Tak ciężko pra­co­wa­łem, żeby zdą­żyć na czas.

I nagle nie mam do tego serca.

– Po tym, jak cię zabiję, pod­palę ten pokój – mówię bar­dzo cicho. – I przez resztę życia za każ­dym razem, gdy natra­fię na twoje dzieło, znisz­czę je bez względu na kon­se­kwen­cje. Byłoby lepiej dla świata, gdy­byś się ni­gdy nie uro­dziła. Nale­żało cię udu­sić w koły­sce. Ale teraz? Świat nie może uwa­żać, że dałaś mu jakie­kol­wiek piękno. Dopil­nuję tego. Twoja sztuka prze­żyje cię, ale tylko o jedną chwilę. Zosta­niesz zapa­mię­tana tylko ze swo­ich zbrodni.

To okrutne słowa, ale ona jest okrutną kobietą i zasłu­guje na to. To jej kara.

Potrzeba jed­nak chwili, żeby coś takiego, co wła­śnie powie­dzia­łem, do niej dotarło, a jesz­cze wię­cej czasu, żeby w to uwie­rzyła.

Pod­cho­dzę do kąta z jej rzeź­bami. Jesz­cze nie widać, co to ma być, ale coś nabiera zgrub­nego kształtu w czar­nym mar­mu­rze, jak dziecko kształ­tu­jące się w łonie. Mam nadzieję, że Tru­dana spo­strzeże otwartą drogę do drzwi i rzuci się do ucieczki. Widok ucie­ka­ją­cej ofiary uru­cha­mia pier­wotny instynkt dra­pieżcy. Chcę, żeby mi pomo­gła w tym, co muszę zro­bić.

Ona jed­nak nie ucieka.

– Mam potęż­nych przy­ja­ciół – mówi. – Nie skrzyw­dzisz mnie.

Widzi­cie? Jed­nak mia­łem rację. Wystar­czy poob­ser­wo­wać uważ­nie, a ludzie na każ­dym kroku zaczną was zaska­ki­wać tym, jacy są głupi.

Nie­długo zacznie mi mówić, że to mi nie ujdzie na sucho.

Zdmu­chuję mar­mu­rowy pył z jej narzę­dzi rzeź­biar­skich.

Wybie­ram sobie dłuto i mło­tek.

Rozdział 6

Roz­dział 6

Pod­stawy fachu

Robi się ryzy­kow­nie, bo jakimś cudem zapo­mnia­łem o pod­sta­wach.

Powi­nie­nem był zabić dzie­ciaka. Powie­dzia­łem, że to zro­bię, jeśli ich ostrzeże. Powi­nie­nem był posłać strzałę w jego szyję. I tak pod­nie­śliby alarm. Na­dal skie­ro­wa­liby uwagę w nie­wła­ści­wym kie­runku, tak jak to zapla­no­wa­łem, a ja mógł­bym wyko­nać swoją robotę. Róż­nica polega na tym, że teraz nie musiał­bym się mar­twić tym, że z każdą chwilą coraz bar­dziej praw­do­po­dobne staje się prze­aran­żo­wa­nie moich czte­rech liter.

Ile misji prze­pro­wa­dzi­łem? Jak dobry jestem, tak naprawdę? Wsze­dłem, zabi­łem tru­po­sza i… co? Ten gość, Anioł Nocy we wła­snej oso­bie? Aha, on wła­śnie. Skoń­czył bez planu ucieczki.

To tak jakby doświad­czony poła­wiacz pereł zapo­mniał nabrać powie­trza przed nur­ko­wa­niem.

Nie odważę się sko­rzy­stać z tunelu, któ­rym tu wsze­dłem – nie zabi­łem dzie­ciaka, sły­sza­łem, jak go pytano, w jaki spo­sób dostał się do środka, więc muszę zakła­dać, że usta­wili już magiczne pułapki w przej­ściu. Dla­tego teraz spraw­dzam każde pomiesz­cze­nie, każdy budy­nek gospo­dar­czy, szu­ka­jąc sła­bego punktu. Tak, zga­dza się. Nie poszu­ka­łem drogi ucieczki przed wyko­na­niem roboty, robię to teraz, kiedy posia­dłość jest zamknięta na cztery spu­sty i pęka w szwach od najem­ni­ków i magów, któ­rzy mnie szu­kają. Jak skoń­czony ama­tor.

Chce­cie wie­dzieć, do czego spro­wa­dza się moja robota?

Wejdź. Zabij. Wyjdź.

Wła­śnie. To jest cała moja robota.

Jeśli jesteś zawo­dow­cem, możesz wie­lo­krot­nie zawa­lić wej­ście i na­dal zro­bić karierę. Pra­wie zawsze da się dokoń­czyć robotę w innym ter­mi­nie, w innym miej­scu.

Możesz nawet dotrzeć do tru­po­sza i od czasu do czasu zawa­lić samo zabi­cie i wciąż znaj­dziesz zatrud­nie­nie.

Jed­nakże jedna kwe­stia nie pod­lega nego­cja­cjom: ni­gdy nie możesz zawa­lić wyj­ścia po robo­cie. Ci, któ­rzy płacą wła­snym życiem za życie celu, nie są zawo­dow­cami. To sza­leńcy, zeloci, głupcy, zwy­kli zabójcy.

Ze wszyst­kich, któ­rych znam w tym fachu, z moim doświad­cze­niem, z moją magią, z moim wykształ­ce­niem zdo­by­tym pod okiem naj­więk­szego z nas w dzie­jach świata – jak mogłem aż tak nawa­lić?

 C e l o w o ? 

Ha, to nie jest zabawne. Nie jestem taki i dobrze to wiesz. Wiesz, ile mnie to kosz­tuje, kiedy zostaję zabity.

 T a k   w i e m .   C z y ż b y ś   t y   z a p o m n i a ł ? 

W moim wypadku to nawet nie wcho­dzi w grę. Porażka ni­gdy nie wcho­dziła w grę, a odkąd prze­ko­na­łem się, jaka jest cena mojej nie­śmier­tel­no­ści, ta per­spek­tywa stała się tysiąc­krot­nie gor­sza. Jeśli umrę, to wra­cam, ale zamiast mnie umiera ktoś, kogo kocham. Ktoś taki jak moje przy­rod­nie sio­stry.

To ja odpo­wia­dam za ich śmierć, cho­ciaż wtedy o tym nie wie­dzia­łem. Nie uwię­zi­łem ich. Nie spra­wi­łem, że Mags sko­czyła, ale rów­nie dobrze mógł­bym to zro­bić. Jedna z moich śmierci spo­wo­do­wała jej odej­ście. Nie będę uda­wał, że to rozu­miem, ale to potężna magia, rów­no­wa­że­nie szal. Żebym ja mógł ponow­nie żyć, ktoś musi umrzeć.

To dla­tego msz­czę się za nie, dla­tego musia­łem zabić Tru­danę Jadwin. Bez względu na to, co robię, jedna osoba odpo­wie­dzialna za śmierć moich sióstr – ja – odej­dzie wolno. Nie pozwolę, żeby upie­kło się dwóm. Na tym polega pro­blem. To nie było zle­ce­nie. To była sprawa oso­bi­sta, a kiedy anga­żu­jesz się w coś z powo­dów oso­bi­stych, zaczy­nasz naci­skać tam, gdzie zawo­do­wiec wie­działby, że należy sobie odpu­ścić. Popeł­niasz błędy.

Będę miał szczę­ście, jeśli nie zapłacę za to wła­snym życiem.

Straż­nicy są pode­ner­wo­wani, wszy­scy pra­cują w parach lub więk­szych gru­pach, sta­rają się stać ple­cami do ścian – na ile to moż­liwe. Słońce już wstaje, a oni nawet mnie nie widzieli. Lord Repha’im jest ewi­dent­nie boga­tym para­no­ikiem, ale nawet jego nie stać na dzie­siątki magów, więc mimo licz­nej straży na zewnątrz w końcu docie­ram do kuchni.