Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trylogia Anioła Nocy Brenta Weeksa, bestseller z list „New York Timesa”, to nowoczesne arcydzieło epickiej fantasy. Nocny Anioł. Nemezis to triumfalny powrót do tej fenomenalnej serii i początek zupełnie nowej przygody super-zabójcy Kylara Sterna.
Po wojnie, która tak wiele go kosztowała, Kylar Stern jest załamany i samotny. Postanawia, że więcej nie będzie zabijał, ale nadciągające ogłoszenie amnestii oznaczałoby ułaskawienie dla jednego mordercy, któremu nie może pozwolić odejść wolno. Obiecuje sobie, że to będzie ostatni raz. Ostatnia robota, żeby doprowadzić sprawy do końca i zostawić za sobą stare, utracone życie.
Ale najlepszy – a całkiem możliwe, że jedyny – przyjaciel Kylara, najwyższy król Logan Gyre, potrzebuje go. Aby utrzymać kruchy pokój, ocalić królestwo i uchronić życie swoich synów-bliźniaków chce, żeby Kylar zdobył potężny magiczny przedmiot, który został odnaleziony w czasie wojny.
Kiedy rozchodzą się plotki, że być może odnaleziono ka’kari, dawni i nowi adwersarze ruszają na łowy. A jeśli czegoś Kylar się nauczył, to tego, że pradawna magia powinna trafić w ręce tych, którym on ufa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1353
Tym, którzy odpowiedzieli na zew…i nadal za to płacą.
Kristi,która nadal zaskakuje mnieswoją dobrocią i siłą charakteru.
Rozdział 1
Niezawiniona śmierć
Jest młody i najpewniej niewinny, a ja żałuję, że to niczego nie zmienia. Jeśli dzieciak nie ruszy się w ciągu następnych trzech minut, będzie musiał umrzeć.
Większość ludzi nie rozumie mojej pracy: myśli, że tą trudną częścią jest morderstwo.
Może na początku owszem – kiedy masz czternaście lat, chowasz się pod łóżkiem, dyszysz głośno, zaciskasz ręce na stali tak, że bieleją ci palce, oczy masz przekrwione od łez, które przelejesz następnego dnia, i słyszysz zbliżające się kroki.
Jednakże nawet wtedy to nie przyszłe ofiary nastręczały największych trudności; najgorsi byli żywi. Oni nigdy nie trzymają się planu. Żywi zawsze pchają się, depczą po piętach tym, którym pisane jest umrzeć, jakby zamierzali skinąć głową na powitanie Śmierci, kiedy już ją spotkają, i pójść dalej swoją drogą.
Moim pierwszym razem była zamkowa pokojówka. Przyszła zajrzeć do swojego nic niewartego kochanka, którego polecono mi zabić. Zamierzał ją porzucić, a tak ona dołączyła do niego w wieczności. Wtedy pierwszy raz zabiłem kogoś niewinnego.
A teraz napatoczył się ten dzieciak.
Co o tej porze robi tu dzieciak grający w piłkę? Dlaczego musiał przyleźć akurat tutaj?
Mam wrażenie, że smarkacz znajduje się tysiąc kroków ode mnie, maleńki punkt po drugiej stronie przepaści doświadczenia, podczas gdy ja siedzę samotnie na szczycie urwiska, chociaż tak naprawdę to on stoi na ziemi, a ja po prostu siedzę na dachu po drugiej stronie zaułka.
Ustawił sobie kilka kamieni, żeby zaznaczyć, gdzie ma celować. Kiedy go obserwuję, wymija wyimaginowanego obrońcę, odbija piłkę raz, a potem kopniakiem posyła ją w mur rezydencji.
Bęc, bęc, bach.
Raz za razem. Unosi ręce i wydaje z siebie odgłos, jakby tłum ryczał z zachwytu. Mały gówniarz, ma ze dwanaście lat, chodząca głupota i wielkie marzenia. Może myśli, że pewnego dnia wydostanie się z tych slumsów.
K o g o ś c i p r z y p o m i n a ?
Udaję, że nie słyszę ka’kari odzywającego się w mojej głowie. Kiedy chce, potrafi być naprawdę pomocne i tylko dlatego nie wywaliłem już dawno temu tego przeklętego dziadostwa najdalej, jak się da.
Przedświt jest jak żarzący się lont i wkrótce słońce wybuchnie nieubłaganie na horyzoncie, ujawniając wszystko, co zrobiłem i co pozostawiłem niedokończone. Jednak nadal czekam, mając nadzieję, że znajdę trzecie rozwiązanie.
Bęc, bęc, bach.
To tylko dzieciak. Niestety nie przestaje trenować.
Wiedząc, co to może znaczyć, czy naprawdę to zrobię?
Tak, zrobię. Ona jest tego warta. Ci ludzie zasługują na sprawiedliwość.
W porządku, trzeba działać. Nadchodzi ranek. Czas kończy się dla nas obu.
Ruszam. Opadam bezszelestnie z dachu w głębsze cienie zaułka.
Bęc, bęc, ba…
Wypadam znikąd i łapię lecącą piłkę. I to lewą ręką. Może rozminąłem się ze swoim powołaniem? Mógłbym być mistrzem gry w piłkę.
Chłopak rozdziawia usta, wręcz komicznie wytrzeszcza oczy na mój widok. To odrobinę satysfakcjonujące, o ile można być dumnym z tego, że się nastraszy dzieciaka. Czy to jest jedna z tych mrocznych przyjemności płynących z siły, przed którymi ostrzegał mnie hrabia Drake? Nie ubrałem się dzisiaj tak, żeby robić wrażenie. Tej nocy, a właściwie tego ranka, mam na sobie cętkowany szaro-czarny strój z kapturem i maską na twarz, schowany łuk bez założonej cięciwy i czarny miecz w pochwie na plecach, który wysuwa się automatycznie pod naciskiem dłoni.
W t e j p i ł c e k r y j e s i ę c o ś c i e k a w e g o .
Patrzę na nią. Skóra na nadmuchanym kozim pęcherzu, pozszywana tak, że tworzy niemal idealną kulę. Dzieciaki z tej okolicy zwykle zadowalają się kłębem szmat związanych sznurkiem.
– Poproszę cię o przysługę, smyku – warczę. – Nie mam nic do ciebie, więc proszę, żebyś odszedł. Cicho. Z łaski swojej. Rozumiesz? Tej nocy jest tu człowiek, który zabił dziecko.
Milknę na dość długo, żeby mógł się zastanowić, czy mówię o sobie, czy o szlachetnie urodzonej gnidzie, która żyje w posiadłości za tym murem.
Właśnie, żyje, ale może uda mi się temu zaradzić.
– On ci to dał? – pytam, obracając piłkę na jednym palcu, a potem na drugim. – Lord Repha’im?
Dzieciak zamiera i nie jest w stanie nawet skinąć głową, ale wiem, że mam rację. Podobne podarki to tani sposób na kupienie sobie lojalności w takich slumsach jak te.
– Jesteś Aniołem Nocy – udaje się wykrztusić smarkaczowi. – Ty jesteś Kylar Stern.
Piłka obraca się, zatrzymuje, ale nadal opiera się na moim palcu.
Ludzie wiedzą, że wróciłem do miasta. Lord Repha’im wie, że nadchodzę. To tłumaczyłoby magiczne pułapki kłębiące się nad jego murami, uniemożliwiające mi po prostu wspięcie się na nie i przejście. A skoro ten dzieciak o mnie wie…
– Pracujesz dla niego – mówię, biorąc piłkę w rękę. – To dlatego grasz tutaj o tej porze. Jesteś czujką.
A c h . T o k o m p l i k u j e s y t u a c j ę .
Myślałem, że może przepłoszę go, pokazując się, i dzięki temu zyskam pretekst, żeby darować mu życie. Jednak jako czujka jest zbyt niebezpieczny, żeby mu odpuścić, prawda?
Dzieciak znowu przełyka ślinę, ale jego chciwy wzrok natychmiast pada na piłkę. Powinien właśnie uciekać, ale ja trzymam jego skarb, a on nie jest w stanie go porzucić. Straci życie dla durnej piłki.
– Smyku, jak nazywa się niewinnego człowieka, który pomaga złym ludziom, choćby troszeczkę? Jak nazywa się kogoś niewinnego, kto swoim działaniem sprawia, że giną niewinni ludzie?
Nie odpowiada. I nadal nie ucieka.
M a m l e p s z e p y t a n i e . J a k t y n a z y w a s z k o g o ś t a k i e g o , K y l a r z e ?
Dzisiaj? Dzisiaj kogoś takiego nazwę stratą do przyjęcia.
Granice zaczynają się zacierać. Oto do czego sprowadza się mój fach. Dlatego właśnie go nie cierpię prawie tak samo mocno, jak kocham.
– Dali ci coś, żebyś mógł wysłać sygnał – mówię. – Jakąś racę albo coś podobnego, żebyś dał znać, kiedy mnie zobaczysz? Będę z tobą szczery. Jeśli ich uprzedzisz, umrzesz.
Chłopak blednie, ale znowu zerka na piłkę. Jego skarb.
Jeśli będę musiał go zabić, to świat nie stanie się uboższy z powodu utraty geniusza.
– Smyku, dysponuję mocą tak wielką, że samego mnie to przeraża. Mocą tak wielką, że trzeba ją spętać. Mógłbym stać się czymś gorszym niż ludzie, których zabiłem. Może już się stałem. Jednak teraz się staram. Staram się być dobry, rozumiesz? Dlatego pracuję nad wprowadzeniem kilku zasad. Właśnie je testuję. Oto jedna z nich: nigdy nie pozwól, żeby ktoś ujrzał twoją twarz, bo będzie musiał umrzeć.
Jeśli pozwolę mu odejść, pomyśli, że już się nim nie interesuję i całą uwagę skupiam na tym, jak dostać się do posiadłości. Wtedy mógłby wrócić i ostrzec domowników. Jeżeli jednak ucieknie, mogę wyciągnąć ostrze i pobiec za nim. Nie ma pojęcia, jak długo będę go ścigał. Pewnie nie przestanie biec aż do południa.
Zdejmuję maskę.
– Co powiesz na to?
Dzieciak piszczy, ale nie ucieka. Twardy gówniarz. A może po prostu tępy.
– Wiem, jak to jest, smyku, pracować dla tego rodzaju ludzi. Znam te klimaty. Dorastałem niedaleko stąd, w takiej części Nor, przy której to miejsce wygląda przyjemnie. Ulice nie oferują większości dzieciakom zbyt wielu szans. Wiem to. Nienawidzę tego. Dlatego ja każdemu daję szansę. Jedną. Jedyną. A potem mój osąd jest ostateczny. Najpierw, jeśli mogę, oferuję łaskę, a potem wymierzam sprawiedliwość, bezwzględną i szkarłatną.
Nie ucieka, nie korzysta z drogi ucieczki, którą mu podsuwam. Co oznacza, że poślę jeszcze jedno białe ciało z nurtem kwaśnej, brązowej od nieczystości rzeki.
Chyba że… Dostrzegam coś. Trzecia droga. Być może.
Odwracam się i kopię piłkę do bramki. Pudłuję minimalnie. Do licha. Jeszcze nie jestem moim mistrzem. Piłka jednak odbija się do dziecka, które spazmatycznie porywa swój mały skarb.
Odwracam się do muru i jaśniejącego nieba i zakładam z powrotem maskę, odcinając się od smrodu rzeki i slumsów. Pytam cicho:
– Zatem powiedz mi: co wybierasz?
Nie pada żadna odpowiedź, ale słychać ciche skrzypnięcie butów na bruku. Dzieciak czmychnął. Nareszcie.
Wyciągam ostrze i warcząc, biegnę za nim. Ogląda się, znikając za zakrętem, blednie, wytrzeszcza oczy, potyka się na śmieciach wysypujących się z zaułka. Kiedy ucieka pełnym pędem, ja chowam broń, spowijam się w cienie i ścigam go bezszelestnie jak chodzący koszmar.
Mam truciznę. Pozbawia przytomności dorosłego człowieka. Mógłbym załatwić nią dzieciaka, dobierając dawkę do jego wagi. Istnieje jednak ryzyko, że to zabiłoby gnojka. Nigdy nie wiadomo.
W mokrej robocie błąd może oznaczać śmierć dziecka. Jeśli nie możesz tego przełknąć, to wybrałeś sobie niewłaściwy zawód.
Po kilku szybkich zakrętach dzieciak rusza ulicą równoległą do posiadłości, a ja zaczynam myśleć, że może jednak zmądrzał i ucieka do domu. A potem śmiga w szparę między rozpadającym się sklepikiem a nieskazitelnym murem rezydencji. Tu, pośród próchniejącego drewna i sypiącej się zaprawy, znika.
Pierś mi się zaciska.
Znajduję dziurę tylko dzięki szmerowi, gdy dzieciak się czołga. Ruszam za nim.
W tunelu cuchnie zwierzęcą sierścią i kocimi sikami. Nic miłego, ale to dobry znak. Gdyby było tam czysto, wiedziałbym, że tunel zbudował ktoś dorosły, kto o niego dba. Mimo to zwalniam. Nie z powodu klaustrofobii. Ciasne miejsca przerażają tylko wtedy, gdy czujesz się w nich bezsilny, a kiedy byłem mały, ciasne miejsca zapewniały mi ochronę przed starszymi dzieciakami. Także napierająca ciemność nie jest powodem, dla którego zwalniam. Odkąd związałem czarne ka’kari, ciemność otwiera się dla moich oczu.
Nie, zwalniam, bo właśnie tu założyłbym prawdziwą pułapkę, gdybym na siebie polował.
Duża pułapka, którą właśnie omijam, wchodząc tędy do posiadłości, znajduje się w murach rezydencji i nad nimi. Wisi niewidzialna w postaci magicznych sideł i wygląda na dzieło co najmniej trzech różnych magów. Robota dwóch z nich jest subtelna, trzeci to mag ognia.
Magowie ognia zwykle nie są mistrzami subtelności.
Nie wiem, jak działają niewidzialne haki, pręty i włączniki nad murami, sam nie jestem magiem, ale wiem, że kiedy widzisz pułapkę na niedźwiedzia, to nie sprawdzasz jej, wkładając w nią nogę.
Piłka, dociera do mnie.
Na piłkę rzucono zaklęcie, prawda? – pytam ka’kari. A ty słowem się nie odzywasz!
~ Jesteś już dużym chłopcem, Kylarze. Nie muszę ci wszystkiego tłumaczyć jak dziecku. ~
To właśnie było dziwne w piłce, nie tylko to, że jest za droga jak na dzieciaka z ulicy. Sama piłka była ostrzegawczą racą dla czujki. Pewnie miał ją przerzucić przez mur, kiedy mnie zobaczy.
Przeciskam się przez ciasny tunel tak szybko, jak się odważę. A potem zatrzymuję się przy wyjściu osłoniętym przez duży głaz, który opiera się o budynek gospodarczy. Samą dziurę zarasta wysoka trawa. Wyjście jest za małe, żeby przecisnął się tędy dorosły. Nawet dzieciak ledwie daje radę.
To dobra wiadomość. To znaczy, że to nie jest awaryjna droga ucieczki z rezydencji. To znaczy, że lord Repha’im może nie wiedzieć o jej istnieniu.
Zła wiadomość jest taka, że psy z posiadłości znają to miejsce i wygląda na to, że wszystkie co do jednego wykorzystały ten zakątek do oznaczania terenu i opróżniały tu kiszki.
Słyszę w oddali walenie do drzwi i podniesiony głos dzieciaka. Krzyczy.
Muszę się pośpieszyć.
Drapię twardą ziemię gołymi rękami, poszerzając wyjście. Ka’kari mogłoby mi pomóc, ale tego nie robi, a ja nie będę się prosił. Magia ka’kari mogłaby też osłabić smród świeżego psiego gówna, w które wlazł dzieciak i wszędzie rozniósł, wyłażąc z tunelu, ale tego też nie robi.
Dlaczego w tej robocie to zawsze są ścieki albo nagie skalne ściany nad głębokimi na tysiąc kroków przepaściami? Dlaczego mój fach nie oznacza luksusowych rejsów wycieczkowych z pięknymi kobietami, drogim alkoholem i muzyka kameralną?
Udaje mi się wyjść. Omijam ostrożnie wszystkie psie ekskrementy. Nie ma znaczenia, że twoje własne ciało nie wydziela zapachu – tak jak moje – jeśli cuchniesz tym, w co wdepnąłeś. Mój mistrz zawsze mi powtarzał, że to właśnie przez takie drobiazgi się umiera.
Poważnymi rzeczami też się martwił. I pośrednimi. I przez połowę czasu garścią rzeczy, co do których jestem pewien, że je sobie uroił.
W tym gorzkim fachu paranoja to piekło.
Przemykam od cienia do cienia, oddalając się od wyjścia z tunelu. Zastanawiam się, czy nie wspiąć się na dach niskiego budynku gospodarczego, ale pozostaję na dole, żeby moja sylwetka nie rzucała się w oczy na tle nieba, i szybko wyjmuję z plecaka łuk bez cięciwy. Opieram jego dolny koniec o ziemię, zakładam cięciwę na najniższy karb, przechodzę, wyginam i zakładam cięciwę na drugi karb. Sprawdzam po omacku strzały, a potem zakładam na cięciwę taką z szerokim grotem z zadziorami.
Chłopiec jest łatwym celem. Stoi dwadzieścia kroków ode mnie; przestał dobijać się do drzwi, bo wrzeszczący najemnicy już pędzą do niego z wyciągniętą bronią. Trzyma cenną piłkę niezręcznie pod pachą, jednocześnie próbując unieść ręce.
Trzeba strzelić teraz, zanim go otoczą. Wybrałem właśnie taki grot, bo gdy się trafi kogoś w pierś, to strzała wskazuje dokładnie lokalizację łucznika. A ja planuję znacznie trudniejszy strzał. Jeśli zadrasnę dzieciaka w szyję szerokim grotem, to strzała poleci dalej i zniknie w ciemności. Rozlegnie się tylko szept lecącego pocisku, tryśnie niepokojąca fontanna krwi z tętnicy i chłopak padnie, uciszony, nim za bardzo utrudni mi robotę, a jednocześnie nie będzie wyraźnych wskazówek, skąd nadeszła jego śmierć.
Powiedziałem mu, jaka jest cena. Dałem mu wybór. To on wybrał śmierć, nie ja.
Przyciągam cięciwę do ust. Nie ma wiatru. Dzieciak zamarł ze strachu na widok najemników i stoi nieruchomo. Dam radę.
Nie wiem, czy kiedykolwiek strzelaliście z łuku refleksyjnego, ale nie zostały one pomyślane tak, żeby trzymać je długo napięte. Mimo to czekam.
To dziecko.
Dziecko, które chroni potwora. Strata do przyjęcia.
Myślę o hrabim Drake’u. Rejestruję to dla niego, przekazując wszystko ka’kari. Nigdy nie poprosiłby, żebym wykonał tę robotę. Powiedziałby mi, że narażam własną duszę. Zapytałby, czy jestem pewien, że robię to w imię sprawiedliwości.
Jestem pewien.
Jednak jak mam mu spojrzeć w oczy i powiedzieć, że zabiłem dziecko?
Mogę powiedzieć, że dzieci giną na wojnach, a nasza wojna jeszcze się nie skończyła i nie może się skończyć, dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość.
Strażnik jak zwalista bestia wychodzi naprzód. Za dwa mgnienia oka zasłoni mi cel.
Za jedno.
Powoli zmniejszam napięcie cięciwy. Opuszczam łuk, nie strzeliwszy. Klnę w duchu, zdejmuję cięciwę i chowam broń.
Drzwi się otwierają, wychodzi zamożnie odziany mężczyzna. Ginie mi z oczu, kiedy znowu ruszam. Słyszę tylko urywki rozmowy, pytania rzucane w tę i z powrotem. Dostrzegam przelotnie gwałtowną gestykulację, kiedy dowodzący mężczyzna przesłuchuje pozostałych.
Nie, strażnicy nie widzieli umówionego sygnału, więc w czym problem?
Nie, nie znają dzieciaka, ale są nowi, więc nie kojarzą tu mnóstwa ludzi.
A kiedy zbliżam się na tyle, żeby słyszeć wyraźnie jego słowa, ton głosu przywódcy się zmienia. Jedną ręką łapie dzieciaka za przód koszuli, drugą przytrzymuje piłkę.
– Chcesz mi powiedzieć, że Anioł Nocy rozmawiał z tobą?! A ty nie dałeś nam sygnału?!
Strażnicy patrzą po sobie, niektórzy z niedowierzaniem, inni z nagłym strachem.
Kiedy mężczyzna wypuszcza dzieciaka, widzę czerwone znaki, które zapalają się na jego łysej czaszce.
Ach, czerwony mag. Pewnie ten sam, którego dzieło widziałem nad murem posiadłości.
– Nie chciałem stracić piłki – odpowiada płaczliwie dzieciak.
Mag z rykiem ciska piłkę za mur do slumsów.
Kiedy ta przelatuje przez fale nad murem, głębokie czerwone światło pulsuje nad całą posiadłością. Macki czerwonego blasku płoną jakby wzdłuż strug rozlanego oleju, do każdego okna i drzwi rezydencji, które też zaczynają pulsować taką samą czerwienią. Szczękowi zwyczajnych zamków, które się zatrzaskują, towarzyszy wibracja aktywowanej magii, zamykającej całą posiadłość.
– Moja piłka! – wrzeszczy smarkacz.
W powietrzu pojawia się smuga niebieskiej magii i rozlega się mięsisty chrzęst. Najbliżsi strażnicy wzdrygają się, myśląc, że to atak. Wszyscy się odwracają i widzą nietoperza, który spada na ziemię pod postacią paru zakrwawionych strzępów; brutalnie przerwano mu polowanie o brzasku.
Czerwony mag warczy na dzieciaka:
– Nie wszedłeś przez mur. I nie wszedłeś bramą. Jak się tu dostałeś?
– Ja, ja…
– Nieważne. – Czerwony mag odwraca się gwałtownie i wpatruje się w ciemność. – Ty mały kretynie, wprowadziłeś go do środka. Anioł Nocy już tu jest.
Rozdział 2
Księga umarłego
Vi oderwała wzrok od stronicy i zgarbiła się na krześle. Odmierzała oddechy, żeby nie zdradzić faktu, że jej pierś stała się szaloną kuźnią, jeśli oceniać to po biciu serca. Charakter pisma niewątpliwie wyglądał jak pismo Kylara, ale Vi wychowała się w cenaryjskim półświatku Sa’kagé i wiedziała, że nigdy nie można odrzucić możliwości fałszerstwa. Nie była fachowcem. Dałaby się zwieść. A im ważniejszy jest dokument, tym więcej sceptycyzmu powinno się okazać.
Siostry traktowały tę księgę, jakby była bardzo, bardzo ważna.
Wezwały Vi, odrywając ją od lekcji. Spodziewała się tego. Jej przyjaciółka Gwaen życzyła jej szczęścia, ale jej uśmiech zdradzał napięcie. Vi wiedziała, że prędzej czy później zostanie ukarana, ale surowa, milcząca Siostra nie zaprowadziła jej przed jakiś trybunał, tylko do tej przytulnej biblioteki położonej wysoko w Białej Serafinie: pomieszczenia z paroma stołami z pobliźnionego czarnego orzecha i setkami ksiąg i zwojów. Nie zechciała odpowiedzieć na żadne z pytań Vi, posadziła ją przy stole, na którym leżała jedna, nieszczególnie imponująca rękopiśmienna książka, na oko oprawiona w zwykłą kozią skórę, podniszczoną i ufarbowaną na czarno. Na okładkach wytłoczono kilka geometrycznych wzorów, zamiast ozdobić je złotem, krawędzie też nie były złocone ani karbowane. A mimo to leżała na pulpicie ze złotymi podpórkami, pod oprawionym w złoto szklanym kloszem.
Wymawiając zaklęcie tak, żeby Vi nie słyszała, Siostra przesunęła dźwignię po jednej stronie klosza. Rozległ się syk powierza i wewnątrz zapulsowało fioletowe światło. Siostra ostrożnie uniosła klosz.
– Ta książka zostaje w bibliotece. Tak samo jak ty. Nie dotykaj jej magią. Masz tylko czytać.
Po tych słowach Siostra wyszła.
Książka nie wyglądała na wartą takich zabezpieczeń. Przypominała księgę rachunkową podróżującego kupca albo pamiętnik – była w sam raz takiej wielkości, żeby mieściła się w dużej kieszeni, i wyglądała na tyle zwyczajnie, żeby nie kusić złodziei. Vi otworzyła ją z niepokojem, ale nie nastąpił żaden magiczny wybuch.
Nie znalazła też żadnej inskrypcji, która wyjaśniałaby, do kogo książka należała i czym właściwie jest. Przeczytała kilka akapitów, zanim zdała sobie sprawę, dlaczego pismo wydaje jej się znajome. A potem natychmiast nabrała wątpliwości. Dziennik? Kylara?
Jednakże w miarę jak czytała, jej wątpliwości się rozwiewały. W tekście bez wątpienia słyszała głos Kylara. Rozpoznawała jego sposób mówienia równie wyraźnie, jakby widziała jego twarz. Jednak czym była ta książka? Jak wpadła w ręce Sióstr?
Starając się naśladować bezstronne zainteresowanie swoich nauczycielek, spojrzała na jedną z najmniej lubianych przez nią osób na świecie – dowódczynię Zespołu do Zadań Specjalnych i Taktyki, siostrę Ayayah Meganah.
– Co to właściwie ma być?
– Zatem potrafisz to przeczytać? – zapytała Siostra, unosząc podbródek. Mówiła tonem, który sugerował, że Vi jest czymś obrzydliwym.
– Oczywiście, że potrafię! – warknęła Vi. – Myślisz, że nie potrafię czytać? Sądzisz, że od powrotu spędziłam tyle godzin w bibliotece tylko po to, żeby przekonać się, ile minie czasu, nim rozpłaszczy mi się du… tyłek?
Tyle, jeśli idzie o zachowanie spokoju.
Zamknęła oczy. W starym życiu posłużyłaby się znacznie większą liczbą przekleństw i co najmniej kilkoma słowami obraźliwymi, ale siostra Ayayah nie była skłonna pochwalić jej za tę powściągliwość.
Białe zęby Ayayah ociekały protekcjonalnością jak posocznik trucizną, gdy dowódczyni dawnego zespołu Vi powiedziała:
– Nie pytam, czy „potrafisz czytać”, młodsza siostro…
Zanim trafiła do Oratorium, Viridiana nigdy nie doceniała tego, na jak wiele sposobów można powiedzieć do kogoś „młodsza siostro”. Nauczycielki wyjaśniły jej, że to określenie ma być przyjaznym przypomnieniem dla pełnoprawnych Sióstr, aby z wielkodusznością podchodziły do braków u mniej doświadczonych kobiet, które się tu uczyły.
W wykonaniu tej żylastej starszej kobiety od jakiegoś czasu nie było w tych słowach nawet śladu życzliwości. Nie dla Vi. Nie od czasu Zamku Sztormów, a już w szczególności od ich powrotu do Oratorium po fiasku, jakim były ich działania na sztormostatku. Powoli, jakby Vi była wyjątkowo tępa, siostra Ayayah powiedziała:
– Pytałam, czy potrafisz to odczytać. Spójrz.
Miała krótko przycięte ciemne włosy i nosiła wielkie koła w uszach, ale poruszała się z tak dostojną powolnością, że jej kolczyki nie kołysały się ani nie podskakiwały. Równie dobrze mogłaby być wyrzeźbionym z hebanu posągiem głodnej Oyuny.
Z wdziękiem i irytacją podpłynęła do stołu Viridiany, na którym leżał otwarty tomik.
Vi zastanawiała się, dlaczego wcześniej Ayayah stała tak daleko. Teraz zrozumiała. Kiedy tylko się zbliżyła, słowa na stronie się poplątały.
Vi nie potrafiła nawet zorientować się, czy litery nadal układają się w prawdziwe wyrazy. Widząc jednak zaciśnięte usta siostry Ayayah, domyśliła się, że nie.
– Co… co to jest? – zapytała cicho, zapominając o swojej urazie.
– Zakładam, że nawet ty nie jesteś tak głupia, żeby pytać, czy to jest magiczna książka. Zatem zakładam, młodsza siostro, że pytasz: „Czym jest ta magiczna książka, którą czytam? Dlaczego pozwala się odczytać mnie, a nie innym, lepszym ode mnie?”. I w przeciwieństwie do twojego pierwszego pytania, to jest w rzeczy samej naprawdę dobre.
Vi zamknęła usta. Słyszała bardziej obraźliwe słowa w poprzednim życiu, ale siostra Ayayah szybko się zorientowała, że nazywanie Vi głupią raniło ją bardziej niż inne obelgi. Siostra Ayayah uwielbiała dźgać ją w to czułe miejsce, zawsze twierdząc, że robi to dla dobra Vi – pomaga jej dorobić się tam grubej skóry.
– Ta książka to odpadki – cedziła słowa siostra Ayayah. – To śmieci. Pewnie w ogóle nie ma nic wspólnego z Kylarem. Z pewnością ten chłopak nie miał dość wiedzy, żeby posłużyć się taką magią. Teraz jednak z radością mogę powiedzieć, że ta książka zniszczy twoją karierę tak, jak prawie zniszczyła moją.
– Co?
Siostra Ayayah kontynuowała, jakby Vi w ogóle się nie odezwała:
– Ponieważ z jakiegoś powodu, mimo że jesteś przygłupia i brakuje ci wyrafinowania, a może właśnie dlatego, ta książka daje ci się odczytać. Na razie, na ile się orientujemy, nie pozwala na to nikomu innemu. Wobec tego na mnie padło, żeby cię poinformować, że Rada Pokoju daje ci trzy dni na przeczytanie całości, znalezienie wszelkich możliwych wskazówek, a następnie przygotowanie raportu.
Vi miała wrażenie, że to powrót do dawnych, złych czasów, kiedy zwyrodnialcowi, który był jej mistrzem, zdarzało się zaczynać trening od tego, że przywalał jej w nos, a potem atakował brutalnie, zmuszając ją do obrony mimo oszołomienia, oślepienia płynącymi łzami i fontanny krwi tryskającej z nosa.
– Dlaczego zwołano naradę wojenną? – zdołała wykrztusić. – I jakie wskazówki? Na temat czego?
– Musimy znaleźć… Wybacz, ty musisz… – Siostra Ayayah uśmiechnęła się z okrucieństwem, jakby po tym, jak sama zawiodła w tym niewdzięcznym zadaniu, teraz odkrywała radość zrzucenia go na kogoś innego. – Ty musisz odkryć, gdzie jest ciało Kylara.
– Na podstawie tej książki? Przecież sama powiedziałaś, że nawet nie wiecie, co w niej jest, więc skąd wiemy, że…?
– Tak, na podstawie tej książki. Nie każ mi powtarzać. Przez to sprawiasz wrażenie jeszcze głupszej niż zwykle.
Oddychaj. Powoli. Vi zamrugała, odwracając wzrok. Potrzebowała tylko jednego wdechu, żeby nad sobą zapanować.
– Ale… dlaczego? Kogo to obchodzi? Kylar nie zdobył tu sobie przyjaciół. Nie ma mowy, żeby Rada przejmowała się nim na tyle, by wysłać ekspedycję do Alitaery tylko po to, żeby zapewnić mu godny pochówek. Z pewnością nie po tym, jak sprawy się ułożyły.
Siostra Ayayah zacisnęła usta.
– Byłaś kiedyś zabójczynią. Czy to nie jest oczywiste? Kiedy ktoś usłyszy, że osoba tak potężna jak Kylar Stern nie żyje, to zawsze jest gotowy zapłacić, żeby zobaczyć ciało na własne oczy.
– Nie będzie żadnego ciała! Już ci mówiłam. Nie ma szansy, żeby dotarł do…
– Mamy powody wierzyć, że mu się udało. Przynajmniej na krótko.
– Ale… ale, myślałam, że magia jasnowidzenia potwierdziła, że Kylar był martwy. Jest martwy.
W przypadku Kylara między tymi ostatnimi dwoma zdaniami ziała potężna czeluść, ale Vi miała nadzieję, że siostra Ayayah tego nie dostrzegła.
Ayayah Meganah nagle odwróciła wzrok.
– W porządku. Miał coś przy sobie, rzekomo przedmiot obdarzony potężną magią. Mamy powody wierzyć, że przez cały czas go skrywał. Wiedziałaś o tym?
– Nie. Czyli chcecie znaleźć ten przedmiot. Nie obchodzi was tak naprawdę ciało.
Vi spostrzegła, że to prawda, ale siostra Ayayah nie zamierzała dać jej tej satysfakcji i przyznać racji.
– Ale przecież ciebie obchodzi, prawda? – odwarknęła. – Możesz innym wmawiać, co zechcesz, z nadzieją, że ci uwierzą, ale widziałam, jak na niego patrzyłaś.
Tym razem Vi przekonała się, że z łatwością jest w stanie przybrać beznamiętny wyraz twarzy, wyrażający czystą, siostrzaną nienawiść.
– Jeśli go znajdę, będę mogła go pochować?
– Och, mała Viridiano. Widziałaś Siostry przybywające ze wszystkich stron świata. Zwołano powszechny Synod, żeby omówić alitaerański bałagan. Za trzy dni przegłosujemy, co teraz zrobimy. Jako twoja przełożona będę usilnie rekomendować, żeby nie pozwolono ci wziąć udziału w tej ani w żadnej innej misji w najbliższych latach. Zatem twoje zadanie zaczyna się i kończy z twoim tyłkiem rozpłaszczonym na tym krześle. Zważywszy, jak katastrofalnie zawaliłaś sprawę na pokładzie sztormostatku, jeśli znowu nas zawiedziesz, będzie to miało konsekwencje dla twojej pozycji w zakonie. Masz trzy dni, Viridiano – powiedziała siostra Ayayah z nieprzyjemnym uśmieszkiem. – A dzisiejszy liczy się jako pierwszy.
Rozdział 3
Wyścig z amnestią
Czepiam się ściany najwyższej wieży rezydencji lorda Repha’ima pod rzędem zakratowanych okien i czekam, aż strażnik się ruszy.
Już sknociłem tę robotę. Powinienem był wycofać się, kiedy tylko słowa „Anioł Nocy” padły z ust tamtego dzieciaka. A już na pewno, kiedy nazwał mnie Kylarem Sternem. Nie ma dobrego powodu, żebym nie mógł zaczekać i podjąć się zadania za miesiąc, pół roku albo dwa lata.
Nie ma dobrego powodu, jeśli pominąć dekret najwyższego króla.
Czarne ka’kari pokrywa mi skórę i ukrywa moją obecność przed wszystkimi, którzy posługują się magią. Powiedziało mi, że mogę wybrać niewidzialność dla zwykłych oczu albo niewidzialność dla magicznego wzroku, ale nie mogę mieć obu rzeczy naraz. Z drugiej strony jest też możliwe, że ka’kari mnie okłamuje, żeby utrudnić mi życie.
J a i k ł a m s t w o ?
Ze względu na obecnych tu magów dokonałem wyboru. Teraz więc wciskam się w ciemne kąty, zerkam co pewien czas na strażnika za oknem i na niebo.
Różane palce jutrzenki drapią już horyzont po grzbiecie.
Gdybym powiedział, że jestem tu, żeby zabić kogoś dla mojego przyjaciela najwyższego króla, to wyobrażalibyście sobie, że wiecie, co mam na myśli. Jednak to jest bardziej skomplikowane. Trudniejsze. Mam nadzieję zabić kogoś bez rozkazu, może nawet wbrew rozkazom, ale nadal zachować przyjaźń króla.
Jeśli zostawię w tym budynku tylko jednego martwego potwora, Logan może mi wybaczy. Jeżeli zamorduję tuzin mężczyzn, bez względu na to, jak bardzo na to zasługują, Logan mnie skreśli. Pewnie wyśle własnych ludzi, żeby mnie aresztowali, a potem każe mnie stracić.
Czy rozkazałby zabić swojego najlepszego przyjaciela?
Powiedzmy tylko, że mam dobre powody, żeby uznać, że owszem.
Nadal mogę przerwać tę robotę. Pod pewnymi względami dysponuję nieograniczonym czasem.
Potworni ludzie zawsze mają mnóstwo wrogów i nikt nie może wiecznie żyć w stanie najwyższej czujności. Truposze stają się niecierpliwi. Przez jakiś czas się ukrywają, ale w końcu zaczynają się nudzić i uznają, że niebezpieczeństwo minęło, więc wychodzą.
I wtedy właśnie mój mistrz ich zabija. To jest mądre podejście. Tak właśnie powinienem postąpić.
Tyle że jeśli zdołam dokończyć robotę tej nocy, to najwyższy król wciąż może mi to wybaczyć. Jeżeli załatwię to dziś w nocy, to nadal będzie można uwierzyć, że nie słyszałem o wielkiej amnestii. Wyprzedziłem posłańców, żeby dotrzeć tu przed nimi. Niestety heroldowie obwieszczą amnestię z samego rana.
Jednakże tak naprawdę nie z tego powodu tu jestem i obaj dobrze to wiemy, prawda, hrabio Drake?
Prawda jest taka, że nie potrafię sobie odpuścić. Za późno już, żeby uratować moje przybrane siostry. Nie jest jednak za późno, żeby się zemścić.
Chciałem powiedzieć: wymierzyć sprawiedliwość.
Pocieram oczy ręką. Nie spałem dobrze od miesięcy, od ostatniej bitwy pod Czarnym Wzgórzem, a przez ostatnią noc czy dwie w ogóle nie zmrużyłem oka. Niedobrze. Mój Talent nie zdoła skompensować osłabionego refleksu ani przytępionego osądu.
Wreszcie strażnik odchodzi. Patrzę na pręty w oknie. Ka’kari potrafi pożreć małe kawałeczki stali i przeciąć w ten sposób pręty, ale już jest przepełnione mocą. To tak, jakby spróbować napełnić lampę olejową z pełnym zbiorniczkiem: olej tylko wyleje się z lampy, a to nie jest rozsądne, kiedy masz do czynienia z ogniem. Na tej samej zasadzie przecięcie krat za pomocą ka’kari byłoby w tej chwili jak zapalenie racy widocznej zarówno w zwykłym, jak i magicznym spektrum.
Zerkam w dół na dziedziniec. Mag – ten pomocnie nosi niebieskie szaty – patroluje teren. Mogę posłużyć się magią wewnątrz ciała, na przykład wzmocnić mięśnie do skoku, i nie zostanę zauważony, ale jeśli posłużę się nią na zewnątrz, to równie dobrze mógłbym pomachać pochodnią w ciemności. Może mag niczego nie zauważy, jeśli będę dostatecznie szybki. Jeśli wybiorę chwilę, kiedy się odwróci…
Nie, nie warto tak ryzykować. Ktoś inny może mnie spostrzec.
Podciągam się, żeby zerknąć przez okno. Strażnik nadal się oddala, idzie do przeciwległego okna i stojącego tam mężczyzny. Jeśli tamten odwróci się, żeby przywitać podchodzącego, kiedy będę wchodził przez okno, będzie po mnie.
Jest zwyczajnie zbyt wiele par oczu, które mogą skierować się na mnie, i zbyt wiele sposobów, w jakie mogę się ujawnić, jeśli będę miał zwykłego pecha.
Trzeba zaryzykować. No to jazda.
Czuję mrowienie ka’kari na opuszkach palców, kiedy wchłania pot i łój, żeby mój chwyt był pewniejszy. Jak już wspomniałem, potrafi być bardzo pomocne, kiedy tylko zechce.
Zdobione kroksztyny podpierają wystający poza lico wieży płaski dach nade mną. Żadnej magii, na dodatek okna i przewieszka oznaczają, że moją największą szansą jest szybka seria dynamicznych ruchów. Znowu jestem wdzięczny za lata spędzone bez Talentu. Starając się nadążyć za moim mistrzem, musiałem dobrze nauczyć się wspinać.
Jednakże w tamtych latach wiele razy spadłem, żeby zawisnąć na końcu liny, a nigdy nie próbowałem czegoś równie głupiego jak teraz. I tym razem nie mam żadnej liny, która by mnie uratowała.
Wyobrażam sobie właściwe ruchy: szybki bieg po murze, skok z półobrotem, złapanie się gargulca pod przewieszką, obrót wokół niego, żeby saltem do tyłu wskoczyć na dach.
Żaden problem, nie? Dam radę.
Umrę.
Zerkam do środka i widzę, że jeden ze strażników wskazuje kciukiem moje okno. Drugi zerka w tym kierunku i kiwa głową. Któryś z nich lada chwila tu podejdzie.
Teraz!
Wzmocniony Talentem podciągam się na parapet i przesuwam rękami po prętach w oknie, jakby to była drabina. Za nimi ruszają moje stopy, wspinając się szybko. Odwracam głowę od ściany i skaczę w pustkę.
Moje ciało obraca się w tej krótkiej chwili, gdy nie ma żadnego oparcia i jest otoczone tylko przez powietrze. A potem dłońmi trafiam na wybałuszone kamienne okrągłe ślepia gargulca wyrzeźbionego na kroksztynie nade mną. Obracam się wokół niego tak, jak akrobata obróciłby ciało wokół słupa, żeby pęd cisnął mną w stronę budynku.
Kiedy jednak się podciągam, jedno z kamiennych oczu odpada i zostaje mi w dłoni, psując moją trajektorię.
Moje ciało leci w górę, ale nie dość wysoko i nie dość daleko w głąb dachu.
Kiedy kończę salto, uderzam w kamień kolanami zamiast stopami i ląduję ledwie na krawędzi dachu. Zbyt szybko tracę pęd, a moje ciało osiąga ten przyprawiający o mdłości moment w apogeum skoku, kiedy przestaje się wznosić.
Mój środek ciężkości nadal znajduje się poza krawędzią dachu.
Wyciągam ręce do tyłu, żeby złapać się blanek po obu stronach przerwy, ale są za bardzo od siebie oddalone. Nie ma szansy, żebym nie spadł.
Wtedy jednak rozkładam szeroko nogi, robię szpagat i zahaczam jedną nogą o blankę, dzięki czemu zdecydowaną większość mojego ciężaru utrzymują teraz moje pachwiny.
A potem, ponieważ nie mam się czego złapać, zsuwam się.
Powstrzymuję upadek tylko dzięki temu, że łapię się brzegu dachu jedną ręką, a wyciągniętą stopą zapieram o otwarty pysk gargulca, który ledwie wystaje spod przewieszki.
Przez kilka chwil ledwie mogę się ruszyć, z trudem nawet oddycham. Jest coś mistycznego w bólu w kroczu. Można jednak nauczyć się go znosić i zrobić to, co konieczne.
Chcecie zgadnąć, jak mój mistrz nauczył mnie ignorować tego typu ból?
Śmiało, zgadujcie, ponieważ ja nie zamierzam o tym mówić.
Dzięki Talentowi trzymanie się zimnej, ziarnistej ściany, dysponując jednym słabym chwytem i jednym wątłym podparciem, jest możliwe, chociaż niełatwe. Zapieram się, a następnie podskakuję na jednej stopie, żeby drugą rękę przerzucić przez krawędź dachu. Potem to już kwestia podciągnięcia się, o ile brzeg wieży wytrzyma.
Wytrzymuje. Klapię ciężko na dach i turlam się z dala od brzegu. Nareszcie bezpieczny. Obracam się na bok i zwijam w pozycji płodowej jak przystało na dorosłego mężczyznę.
C o z a s z c z ę ś c i e !
– Szczęście? – udaje mi się wychrypieć.
~ Oko gargulca, które oderwałeś, spadło w krzaki, a strażnik akurat znajdował się dostatecznie daleko, żeby tego nie usłyszeć. ~
Mogę tylko jęknąć.
Ale ze mnie szczęściarz.
Ledwie wstałem i otrzepałem ręce i tunikę, usłyszałem dobiegający z dołu krzyk:
– Stern! Kylarze Stern, wiem, że tu jesteś!
Świadom tego, że bełt kuszy albo magiczny wybuch mogą tylko czekać, żebym wystawił głowę na widok, zbliżam się do krawędzi ostrożnie, ale wołający mężczyzna nie zaplanował zasadzki. Stoi na krytym patio niemal dokładnie pode mną. To może być tylko sam lord Repha’im. Musi stać wciśnięty między ochroniarzy, którzy nie są zadowoleni z faktu, że wyszedł na zewnątrz, nie wspominając już o magach, bo widzę małe kule różnobarwnego światła wylatujące z patio, znikające w cieniach, polujące na mnie.
Zaraz powie, żebym wyszedł i walczył z nim jak mężczyzna.
– Stern! – krzyczy znowu. Przycichł nieco, ale nadal słyszę go bez wysiłku. Jego głos należy do tych, które niosą się daleko. – Myślisz, że wiesz, jak to się skończy. Mylisz się.
Jarzące się kule zataczają ostatnie kółko i znikają. Słyszę, jak drzwi zamykają się z hukiem przy wtórze głośnego zgrzytu zwykłych i magicznych sztab wsuwanych na swoje miejsce.
Mylę się, co? – myślę sobie, przelewając czarne ka’kari do dłoni. Chyba się wkrótce przekonamy.
Wstaję i kiedy cała wieża bezpiecznie zasłania magię ka’kari przed oczami ludzi na dole, zwyczajnie przecinam zamek w drzwiach.
Daję sobie chwilę na zebranie sił przed okropnością tego, co mnie czeka.
Odpowiedzialność spoczywa tylko na mnie. Moja wina jest niezmierzona, nieunikniona, niewysłowiona, ale nie spoczywa tylko i wyłącznie na mnie. Ty i twoja rodzina przyjęliście mnie do swojego domu jak syna, hrabio Drake. To moja wina, że moja siostra nie żyje. Jednak to nie ja zepchnąłem ją z balkonu. Nie ja sprofanowałem jej ciało. Sam nie zapłacę za to, co się stało, ale tej nocy dopilnuję, żeby zapłacił ktoś inny.
Owijam wyciszającymi falami powietrza zawiasy, żeby nie zaskrzypiały, i zakradam się do środka, żeby zabić.
Rozdział 4
Dogodny potwór
Wydaje się, że to marnowanie wysiłku: wspiąć się na sam szczyt najwyższej wieży w posiadłości tylko po to, żeby potem zejść aż do dobrze chronionej piwnicy, prawda? Zwłaszcza że w tej wieży jest mnóstwo przewężeń, które z łatwością utrzymałby jeden zdyscyplinowany strażnik, już nie wspominając o magu.
W tej wieży lord Repha’im rozstawił straże co kilka poziomów. Rozmieścił takie drużyny na każdej możliwej trasie prowadzącej do jego sanktuarium. W co najmniej pięciu z tych drużyn strażnikowi towarzyszy mag.
To mnóstwo magów jak na nowego lorda znikąd. A wszyscy oni, zarówno strażnicy, jak i magowie, są teraz w najwyższym stanie gotowości. Zupełnie jakby ten człowiek, poza tym, że jest bogaty, był na dodatek bystry i ostrożny. Jakby nie chciał umrzeć.
Nic nie szkodzi. Obrona lorda Repha’ima nie będzie stanowiła problemu. Uczyłem się na siepacza. A to oznacza, że jestem superzabójcą, który potrafi chodzić po ścianach, zabija, kogo zechce, i znika, zanim zwłoki uderzą o ziemię, prawda?
Ach, racja. Wynajmowałeś siepaczy, zanim mnie przygarnąłeś, prawda, hrabio Drake? Zanim się zmieniłeś.
Dwoje drzwi prowadzi z wąskiej centralnej klatki schodowej do apartamentów na najwyższym poziomie wieży: wejście dla służby i elegantsze drzwi dla lorda lub jego gości. Waham się w ciemności, zastanawiając się, jak dźwięk będzie się niósł w dół kręconych schodów.
Niewiele wiem na temat lorda Repha’ima, ale wiem mnóstwo na temat Cenarii. Dorastałem w slumsach, a tutejsze dwory są równie bezwzględne i niewiele czystsze. Nikt nie przybywa do Cenarii, jeśli nie chce się pobrudzić. A już na pewno nikt tu nie przybywa i nie wzbogaca się szybko, o ile nie jest bardzo dobry w byciu bardzo złym.
Możecie więc nazwać mnie cynikiem, ale idę o zakład, że lord Repha’im nie ma czystego sumienia.
Oczywiście tak naprawdę to on w ogóle nie ma sumienia, ale wiecie, co mam na myśli.
Na poziomie poniżej mnie urządzono swego rodzaju salon podzielony na dwie części wysokimi regałami na książki, z wielkimi oknami z widokiem na miasto po obu stronach. Już wcześniej podczas wspinaczki odnotowałem, że stacjonują tam strażnik z magiem, ale nie zauważyłem, że spiralne schody kończą się tam i zaczynają po drugiej stronie pokoju.
To naprawdę świadczy o wręcz denerwującym poziomie paranoi. Jeśli twoi wrogowie zajęli cały zamek z wyjątkiem najwyższej wieży, to i tak już przegrałeś. Jednak pomijając niewygodę tego rozwiązania dla mnie, oznacza ono zapewne, że mam rację.
Nie zabiłem dzieciaka zaraz po tym, jak wskazał mi drogę wejścia do posiadłości, nie dlatego, że jestem miłym człowiekiem, ale ponieważ jestem cynikiem. Nie miałem czasu, by dostatecznie dobrze przygotować się przed tą robotą, więc założyłem kilka rzeczy z góry: zbrukany arystokrata, nieczyste sumienie, strach, ostrożność, egotysta.
Dodałem to wszystko i uznałem, że taki arystokrata zafundował sobie bezpieczny pokój niemal nie do sforsowania.
Widzicie jednak, to nie jest problem. To jest rozwiązanie.
Zabójca włamuje się do silnie ufortyfikowanej posiadłości – i co wtedy? Wszyscy gromadzą się wokół szefa, bo wszyscy zakładają, że zabójca przyszedł zabić szefa.
I w tym wypadku wszyscy się mylą.
Alarm skierował prawie wszystkich strażników na swoje miejsca, z których mogą chronić człowieka, który w ogóle mnie nie interesuje.
Lord Repha’im pewnie zasługuje na śmierć. Nie wiem. Nie przyszedłem tu po niego. Zjawiłem się, żeby zabić jednego z jego gości. Tego, który – jak uważam – znajduje się w tym pokoju.
Jeśli Repha’im jest dobrym człowiekiem, to pewnie zabrał swoich gości razem ze sobą do zabezpieczonego pokoju. Jeśli jest złym, to zostawił ich na pastwę losu. Może dał im jednego, dwóch strażników. Takich jak ta dwójka w salonie.
To jest niepewny element w tej układance, bo nie znam Repha’ima. Mój mistrz nigdy nie zaryzykowałby w podobny sposób. Jednak ja? W tej chwili? Muszę.
Fakt, że nadal są tu strażnicy, podpowiada mi, że pewnie mam rację. To, że ich nie odwołano, sugeruje, że coś cennego kryje się w apartamentach na górze. Coś – albo ktoś, mam nadzieję.
Włamanie do apartamentu może wiązać się z hałasem. To, co zrobię potem w środku, niewątpliwie będzie głośne, więc najpierw muszę zająć się tą dwójką.
Nie zabiję ich. Żadnych rzezi przez wzgląd na Logana. Ręka mi się trzęsie. Mrugam pod wpływem tego nagłego przypomnienia o swoim wyczerpaniu.
Słyszę, jak mężczyźni rozmawiają, ale nie rozumiem żadnych słów. To znaczy, że zaraz zamienią się posterunkami, chociaż straciłem poczucie czasu i nie wiem, ile go minęło, odkąd wspinałem się obok okna. Mój mistrz Durzo wiedziałby dokładnie, kogo teraz zobaczy. Wiedziałby także, w jaki sposób strażnicy powinni podnieść alarm – czy to będzie coś tak zwyczajnego jak gwizdek, czy coś równie skomplikowanego jak magiczna flara, jaką można uruchomić na tuzin różnych sposobów, z których parę jest bardzo trudno powstrzymać.
Ta robota coraz bardziej wygląda na potworną pomyłkę.
Nawet teraz mogę się jeszcze wycofać.
Jednakże tu jest Trudana Jadwin. Jej zdrada nie porusza mnie tak bardzo jak fakt, że pomagała tym, którzy zamordowali moją przybraną siostrę Magdalyn, i wykorzystała jej ciało do czegoś, co nazywa „sztuką” – zamieniła je w posąg z nieulegających rozkładowi zwłok, który wygląda jak żywy, i wystawiła go na widok publiczny ku makabrycznej uciesze innych.
Jeśli się wycofam, duchessie ujdzie to na sucho. Jej zbrodnie zostaną wybaczone w ramach ogłoszonej po wojnie przez najwyższego króla Logana amnestii. Ukrywała się od ostatniej bitwy, ale po dzisiejszym dniu będzie mogła wyjść z tej wieży i powrócić na łono społeczeństwa. I to bynajmniej nie na jego dno – od razu wskoczy w rejony blisko samego szczytu.
Nie pozwolę na to. Rozumiesz to, hrabio Drake, prawda? Myśl o tym, że wybierzesz się na dwór i zobaczysz ją, jak się śmieje i pije wino z przyjaciółmi? Ona należy do tych ludzi, którzy będą szukali spotkania z tobą; będzie się chełpić, wiedząc, że przysięgałeś nie stosować przemocy.
Rozumiem, dlaczego porzuciłeś przemoc, ale świat potrzebuje ludzi gotowych na noc wilkołaka, którzy będą brodzić we krwi, żeby powstrzymać zło. Ludzi takich jak ja.
Zdejmuję pas z bronią i plecak, chowam je na schodach. Otwieram dwie puszki. Najpierw nakładam ochronną warstwę tłuszczu na palce, a potem nabieram dwie dawki trucizny pozbawiającej przytomności. Każę ka’kari wsiąknąć w moją skórę i zostaję nagi.
Waham się chwilę w cieniach na schodach. Zeszłej nocy wydawało mi się, że to całkiem dobry pomysł.
Widzę, że mężczyzna po mojej stronie salonu to mag, więc wzywam ka’kari, żeby na wszelki wypadek ukryło mój Talent przed jego wzrokiem.
– Pssst – syczę.
Mężczyzna stoi przy oknach i patrzy na świt nadciągający nad miasto. Jest znacznie większy, niż mi się wydawało. Będę musiał poświęcić na niego obie dawki.
Jakim cudem przegapiłem coś takiego?!
– Pssst! – odzywam się głośniej. Garbię się i krzyżuję ręce, żeby zakryć swoją nagość. Wszystko we mnie świadczy o bezbronności.
Odwraca się.
– Co jest, u…?
Macham na niego jedną ręką, zawstydzony.
– Dannil? – odzywa się, ale niezbyt głośno. To musi być imię drugiego strażnika.
Kręcę głową, jakby zakłopotany swoją nagością, błagalnie.
Podchodzi do mnie.
– Co tu robisz? – pyta niezbyt cicho.
– Ciszej, proszę – mówię. – Stracę pracę, jeśli mój mistrz się dowie. Próbowałem wydostać się stąd, odkąd podniesiono alarm.
– Co tu robisz? – powtarza, mrużąc oczy. Trzyma delikatną szklaną bańkę w prawej ręce, naciskając ją wielkim kciukiem.
– Byłem w nocy… z… no wiesz… – Kiwam głową w stronę schodów. Trudana Jadwin słynie z kolosalnego apetytu seksualnego i z tego, że najchętniej wybiera sobie mężczyzn o połowę od niej młodszych, czyli takich w moim wieku. – Kiedy rozległ się alarm, wykopała mnie ze swoich komnat! Nie chce mnie wpuścić z powrotem. A tam jest moje ubranie!
Mężczyzna parska. Widzę, że uchodzi z niego całe napięcie. Ledwie powstrzymuje śmiech.
– Błagam! – szepczę. Mag nosi rękawiczki. Ma bardzo niewiele odsłoniętej skóry, którą mógłbym potraktować trucizną kontaktową. – Musisz mi pomóc. Masz pojęcie, jak poniżające rzeczy kazała mi robić minionej nocy? Co mi zrobiła? Spędzę resztę tygodnia w wannie, próbując zmyć z siebie… fuj! A jeśli jeszcze na dodatek stracę pracę? Błagam, panie.
Padam przed nim na kolana i wyciągam ręce, żeby ująć jego dłoń. Rozsmarowuję truciznę kontaktową na zewnętrznej i wewnętrznej stronie jego nadgarstka, a potem błagalnie ściskam mu rękę obiema dłońmi, żeby nie wyczuł niczego podejrzanego.
To stara sztuczka kieszonkowców. Łatwo wyczuć jedno dotknięcie, ale przelotny, krótki dotyk może umknąć zmysłom, jeśli zagłuszy go mocniejszy, bardziej zdecydowany dotyk tuż przed lub zaraz po.
– Dannil! – woła głośniej, rozbawiony. – Chodź to zobaczyć!
– Och, daj spokój – jęczę, nadal klęcząc. – Naprawdę?
Zabiera rękę z niesmakiem i chowa szklane urządzenie alarmowe.
– Powinieneś wiedzieć, że nie należy zadawać się z lepszymi od siebie, chłopcze.
A potem mruga.
– Co jest? – pyta strażnik po drugiej stronie.
Wielki mag znowu mruga i się zatacza.
Staję za nim i uderzam go pięściami pod kolana.
Pada w moje wyciągnięte ramiona, a ja go przyduszam, żeby na pewno pozostał cicho. Wiotczeje, więc natychmiast go wypuszczam. Nie mogę zbyt długo odcinać dopływu krwi do głowy, bo to może skończyć się śmiercią, a poza tym chcę, żeby trucizna dotarła do mózgu.
Robię salto nad niskim regałem, kiedy wychodzi zza niego strażnik.
Wyobrażam sobie, że ostatnie, czego się spodziewał, to nagi mężczyzna, który skacze w powietrze. Roztrącam mu ręce szeroko na boki, prawą dłonią trafiam go w ramię, lewą tuż pod prawą pachę, nie tam, gdzie planowałem. Udaje mi się jednak ściągnąć jego głowę w dół, a ponieważ spadam na niego całym ciężarem, obaj padamy na podłogę. Uderzam w nią ręką, żeby amortyzować upadek, a on ląduje nade mną na czworakach. Udaje mu się wstać, gdy oplatam go nogami; ma nadzieję, że mnie uniesie i ciśnie mną o podłogę. Ja jednak blokuję mu piętę, kiedy próbuje złapać równowagę, dźwigając ciężar nas obu.
Potyka się, upada na tyłek, a ja zaciskam nogi wokół jego głowy. I to wszystko.
Od chwili, kiedy mnie zobaczył, zaczął walczyć i padł nieprzytomny, minęło mniej czasu, niż potrzeba na policzenie do dziesięciu. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby posłużyć się swoją najgroźniejszą bronią: głosem.
Wypuszczam go szybko. Zbyt łatwo można zabić człowieka niechcący. Zabieram mu broń i znajduję w jego kieszeni włącznik magicznego alarmu, a potem przywołuję ka’kari na skórę, żeby znowu odziało mnie jako Anioła Nocy. Nie sposób powiedzieć, jak długo przyduszony człowiek pozostanie nieprzytomny.
W tym przypadku zdecydowanie nie dość długo. Zamiast zamrugać powiekami, dając znać, że przytomnieje, otwiera oczy gwałtownie i całkowicie.
Nie taki był plan. Nie chcę tego, ale coś – może bliskość naszych twarzy, może strach w jego oczach – w każdym razie coś uruchamia moje moce. Anioł Nocy – czymkolwiek, u diabła, jest, czymkolwiek, u diabła, ja teraz jestem – może czasem spostrzec zbrodnie człowieka w jego oczach jak nieusuwalną plamę bezpośrednio na jego duszy. Nikt inny jej nie zobaczy. Ja nie mogę jej nie zauważyć.
Szybko odwracam wzrok. Wcale nie miałem takiego zamiaru, ale pokonuję dzielącą nas przestrzeń, przyszpilam go kolanem, obracam mu głowę jedną ręką, drugą wyciągam ostrze i jestem gotowy do zadania ostatecznego ciosu. Zaciskam szczęki, szczerzę zęby, maska Anioła Nocy osłania moją twarz, dym wylewa mi się z oczu jak niebieskie płomienie potępienia.
Przesuwam wzrok i oglądam jego liberię. Jakimś cudem wcześniej to przegapiłem.
Nie nosi herbu Repha’ima. Obaj mężczyźni noszą barwy Jadwin. Ten brał udział w porwaniu Mags i… nie wiem, w czym jeszcze. Odwróciłem wzrok, kiedy tylko zobaczyłem, jak ją pobił.
Nie mogę go zabić.
Nie mogę!
– Magdalyn Drake – warczę do mężczyzny pod sobą.
Moja maska Anioła Nocy jest zrobiona z ka’kari, tak samo jak reszta mojego stroju, jednak zamiast przywierać ciasno do rysów twarzy, przedstawia złowieszczo puste oblicze sprawiedliwości. Usta to ledwie sugestia grymasu, oczy są zasłonięte, czasem wypełniają się iluzorycznym niebieskim blaskiem dla ciekawskich, ale teraz za sprawą odruchu zapalają się czerwonym ogniem, ułudny dym bucha z piekielnych płomieni czekających na potępieńców.
– Nigdy jej nawet nie tknąłem!
To jest kłamstwo, ale ledwie to powie, widzę, że on nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Zapomniał, że ją pobił?
Moje moce czasem mi to robią – przedstawiają pozornie sprzeczne informacje. Pewnie mówiąc „nigdy jej nie tknąłem”, ma na myśli to, że jej nie zgwałcił. Jednocześnie widziałem w jego oczach, jak złapał ją za pierś i ją wykręcił, jak śmiał się z jej bólu i przerażenia, gdy krzyknęła w obawie, co zrobi potem. Ale jej nie zgwałcił. Nie miał w sobie takiego głodu…
Nie mogę tego robić. Nie mogę go osądzać. Nie tu. Nie teraz. Nie mogę ryzykować, że zacznę grzebać zbyt głęboko. Wiem, że jeśli zobaczę pewnego rodzaju winę, to zabiję go wbrew wszystkiemu, zapominając o konsekwencjach.
– Co jest, u diabła, z twoimi oczami? – pyta, wiercąc się pode mną.
Podnoszę wzrok i patrzę mu w oczy.
Ten człowiek uwielbia zastraszać, uwielbia krzywdzić. Jedyna muzyka, jaka go porusza, to perkusja ciosów wymierzonych w ciało, narastające okrzyki bólu; odwrócony wzrok upokorzonych porusza go tak jak wstydliwe przekomarzanie się, a łzy są lepsze od…
Zmuszam się, żeby patrzeć na jego gardło zamiast w oczy. Drżę, napinam ciało, kiedy chęć uprzątnięcia tego… śmiecia narasta.
W ogóle się mnie nie boi, ale byłoby błędem uznać go za odważnego. Widuję strach w swoim fachu, dobrze go znam. Tak jak wszystko inne, tak i strach może się zepsuć i wypaczyć na tym świecie. Niektórzy ludzie nie rozumieją strachu, nie czują go. Można by uznać, że to dar. Nieprawda. We właściwym miejscu właśnie strach jest darem. Strach to dowód istnienia duszy, świadczy o tym, że człowiek coś ceni. Taki człowiek jak ten będzie ci kłamał prosto w oczy, nie dlatego, że jest cwany, tylko dlatego, że się nie boi, że przyłapiesz go na kłamstwie. Albo nie rozumie konsekwencji, albo nie potrafi się nimi przejąć.
Teraz, kiedy już wiem, z czym mam do czynienia, staję się zimny.
– Potrafisz pisać? – pytam, rozcinając mu rękaw od nadgarstka po ramię cienką, ostrą klingą.
– Czy co potrafię? – pyta zdumiony, kiedy odcinam mu rękaw.
– Pisać. Litery, człowieku. Znasz litery?
– Skądże, nie umiem pisać. Wyglądam na takiego gładkiego wypierdka, co niucha książki jak ty?
– Świetnie – mówię. – Więc ujdziesz z życiem.
Zwijam rękaw.
– Gdzie ujdę?
– Nie zdołasz im powiedzieć nic więcej na mój temat, niż już wiedzą.
– Że co?
Chowam mój delikatny nóż i zabieram broń strażnikowi: szerokie, ciężkie ostrze.
– Nie masz jaj, żeby mnie zabić – mówi. – Bo już byś to zrobił. Myślisz, że tak mnie nastraszysz, że nic nie powiem?
Kręcę głową i znowu odwracam wzrok. Może uzna, że tracę odwagę.
– Co mnie powstrzyma przed powiedzeniem im wszystkiego, hm? – dopytuje się.
– Nie to.
Z gwałtownością, jakiej się nie spodziewa, łapię go za rękę, prostuję ją i jego własnym ciężkim ostrzem odcinam mu dłoń.
Zanim krzyknie, ja już trzymam zwinięty rękaw, żeby go nim zakneblować i stłumić okrzyk, a potem wrzask, który mu się wyrywa, kiedy ka’kari płonie czerwienią i przypala kikut, żeby gość się nie wykrwawił. Cuchnie jak… Cóż, nie potrzebujecie takich szczegółów, żeby wam się obijały później po głowie.
– Byłeś człowiekiem, który żeruje na słabych, więc skazuję cię na słabość – mówię. – Przetrwasz tylko dzięki współczuciu innych albo w ogóle nie przeżyjesz. Jednakże ludzie współczujący to ludzie narażeni na zranienie, a nie wypuszczę cię jak wilka między owce. Dlatego odbiorę ci zdolność krzywdzenia innych.
***
W porządku, wróciłem tu później. Zdałem sobie sprawę, że zanim pójdę dalej, powinniśmy pewnie porozmawiać o naszej umowie.
Tak, o twojej i mojej, słuchaczu, czytelniku, czy kim tam jesteś. Okazuje się, że to nie będzie prywatna opowieść tylko dla uszu hrabiego Drake’a, tak jak początkowo planowałem, więc musisz zrozumieć kilka rzeczy.
Przy paru okazjach, kiedy zaproponowałem, że opowiem część mojej historii, ludzie zawsze mówili, że chcą poznać całość.
Nie, wcale tego nie chcą. Nie tak naprawdę. I ty także tego nie chcesz.
Ej, ja to rozumiem: słuchasz płatnego zabójcy, jak opowiada swoją historię, więc spodziewasz się historii płatnego zabójcy, nie? Może zaczynasz od pytania, które uwielbia każdy, kto kiedykolwiek zabił: „Jakie to uczucie, zabić człowieka?”.
Jakby zabijanie zawsze wywoływało takie samo uczucie. Jakby zabijanie człowieka zawsze wywoływało jakieś uczucia.
Rozumiem jednak, może naprawdę wierzysz, że jesteś inny, że to przełkniesz, że naprawdę możesz usłyszeć wszystko.
Cóż, nie ufam ci. Zechcesz usłyszeć kilka dodatkowych krwawych szczegółów, kiedy moi truposze będą wyjątkowo źli. Jednak kiedy przy okazji zabiję jakiegoś nieszczęśnika próbującego zarobić na kawałek mięsa dla dzieci raz w tygodniu, służąc dobremu człowiekowi, który służy dobremu człowiekowi, który służy złemu człowiekowi, którego mam zabić, to będziesz życzyć sobie dla niego szybkiej, łatwej śmierci. Zgadza się?
Tak jakby świat działał w taki sposób.
Jeśli chcesz się dobrze poczuć z tym, co robię, to schrzaniaj stąd. Jeśli jesteś tu po to, żeby rozkoszować się morderstwami z drugiej ręki, to wynoś się i idź porządnie przyjrzeć się swojemu odbiciu w lustrze, przyjacielu.
Jeżeli jednak naprawdę ciekawi cię to, co robię? To rozumiem. Sam swego czasu odczuwałem tę ciekawość. Byłem jednak smarkaczem. Nie miałem dość rozumu.
To powiedziawszy… Jeśli masz w miarę mocny żołądek, możesz mi zaufać. Powiem ci wszystko, co musisz wiedzieć, żeby zrozumieć, jak wylądowałem na tej krawędzi przepaści o krok od… od tego, co zamierzam zrobić.
Ale wszystko, co wykracza poza szczegóły konieczne dla odmalowania klarownego obrazu? To ja zadecyduję, ile musisz usłyszeć na temat okropności. Jeśli to ci się nie podoba, mój panie, moja pani, czy kim, u diabła, jesteś, możesz przestać słuchać w tej chwili. Albo przestań czytać, jeśli moje słowa trafią kiedyś na stronice książki. Uwierz mi, powiem ci dostatecznie dużo, żeby nasycić twoją ciekawość i nieco więcej, a kiedy zrobi się zbyt brutalnie – a zrobi się – to powiem ci, kiedy odwrócić wzrok.
Dość tych przerywników. Wracajmy do Dannila i niezbędnej jatki.
***
Reszta tego nie-mordu nie jest godna uwagi. Dość powiedzieć, że mężczyzna szybko traci przytomność.
Teraz patrzę przez chwilę na ścinki, które rozrzuciłem po sali jak nastolatek rozrzucający ubrania po swojej sypialni.
To nie w porządku zostawiać tu taką jatkę, więc zbieram jego oczy, ręce i przednią część każdej stopy (uznałem, że powinien móc stać, ale nie biegać albo kopać). Jednak za nic na świecie nie mogę znaleźć języka.
Gdzie, u diabła, podziewa się ten przeklęty ozór?
Poddaję się. Jego przyjaciel mag nie pozostanie wiecznie nieprzytomny, a jeśli obudzi się, kiedy tu będę, to przysporzy mi znacznie więcej trudności. Postanawiam zająć się moim głównym celem.
Mój wzrok pada na stosik części ciała. Zamierzałem wszystkie skrupulatnie poskładać, jak stolarz, który zamiata trociny, albo kucharz sprzątający kuchnię po pracy.
Niestety schludny stos sprawia inne wrażenie. Przypaliłem rany, ale nie końce odciętych części. Mam tu więc stos zakrwawionych strzępów. Naprawdę nie chcę, żeby zabrzmiało to makabrycznie, ale co można zrobić z gałkami ocznymi?
Skierować je w przeciwne strony, żeby wyglądały jak rozbieżny zez? To niestosowne. Ku sobie, żeby wyglądały na zez zbieżny? Jeszcze gorzej. Obie mają patrzeć w lewo, ku jego nieprzytomnemu ciału, jakby spoglądał sam na siebie? Czy w drugą stronę, jakby zawstydzony nie chciał na siebie patrzeć? „O rety, zapodziałem gdzieś oczy! Jakie to żenujące!”.
Robię, co mogę, a potem przykrywam wszystko jego chusteczką.
Smaruję Dannila resztką trucizny usypiającej i wychodzę.
Ach, do diabła. Nie powinienem był wymieniać jego imienia. Nie potrzebujecie go pamiętać. Nie pojawi się więcej, w każdym razie do tej pory się nie pojawił, a ja nie wyobrażam sobie kaleki, jak kica na szczyt tej góry. Jednak wymieniając jego imię, sprawiłem, że ten łajdak stał się dla was osobą, prawda?
Nie współczujcie mu. Nie powiedziałem wam nawet połowy tego, co widziałem w jego oczach.
W każdym razie następnym razem pominę nieistotne szczegóły. Odpuśćcie mi trochę, jestem nowy w tym opowiadaniu wszystkiego na bieżąco. W końcu nabiorę wprawy.
Prawdopodobnie.
Podchodzę do eleganckich drzwi i pukam.
– Lady Jadwin?! – wołam jak prawdziwy dżentelmen, który przyszedł z wizytą.
– Kto tam? – odpowiada kobieta. Mimo grubego drewna tłumiącego dźwięk słyszę drżenie w jej nosowym głosie.
– Kylar Stern. Przyszedłem cię zabić. To zajmie tylko chwilkę.
Rozdział 5
Śmierć i artystka
Wystarczy poobserwować uważnie, a ludzie na każdym kroku zaczną was zaskakiwać tym, jacy są głupi. Niestety Trudana Jadwin nie otworzyła mi drzwi.
Wzdycham i otwieram je kluczem zabranym strażnikowi. Arystokraci często są tak oderwani od życia, że ich zdaniem fakt, iż inni robią za nich różne rzeczy, świadczy o ich własnej ważności, a Trudana Jadwin wielokrotnie dowiodła, że jest arystokratką najgorszego sortu. Nadal jednak zakładam, że ona także ma jedną z tych szklanych kulek, które uruchamiają alarm.
Kiedy zamek otwiera się ze szczękiem, słyszę, jak Trudana krzyczy. Musiała sobie już zdać sprawę, że istnieje tylko kilka sposobów, w jaki mogłem zdobyć ten klucz, a dla niej żadna z tych możliwości nie jest dobrą nowiną.
Na wypadek gdyby miała kuszę albo cichego, uzbrojonego towarzysza, schodzę z linii strzału, kiedy przekręcam klamkę na wysokości ramienia i popycham drzwi.
Są zaryglowane.
Trudana śmieje się pogardliwie.
– Stern? – pyta, stojąc teraz dokładnie po drugiej stronie drzwi. – Biedny krewny Logana Gyre z prowincji? Ten, co nosi ohydne ubrania?
Ach. Krzyk był dla żartów. Podpuszczała mnie, żeby teraz wykpić.
– Nie jestem jego krewnym – odpowiadam. – Jedynie przyjacielem. Przyjacielem, który przywiązuje najmniejszą wagę do mody, a największą do…
Ka’kari rozlewa się kałużą jak opalizujący czarny olej w mojej dłoni i przepływa przez szczelinę w drzwiach, zamieniając się w cieniutki łom. Unoszę je i opuszczam kilka razy, aż w nagrodę słyszę, jak blokująca drzwi drewniana sztaba po drugiej stronie spada z hukiem na podłogę.
– …pielęgnowania uraz – kończę poirytowany.
Wyobrażałem sobie, że to zabrzmi o wiele bardziej złowieszczo.
Cóż, może później to naprawię.
Popycham drzwi stopą.
Rozlega się brzęk kuszy, prawie nakładający się na odgłos towarzyszący bełtowi, który wbija się w drewno. Nie był to bardziej przenikliwy brzęk żelaza uderzającego o kamień klatki schodowej za moimi plecami, tak jak się spodziewałem.
Trudana nie była w stanie trafić nawet w cel wielkości otwartych drzwi z odległości – wyglądam zza drzwi z niedowierzaniem – siedmiu kroków?!
Lady Jadwin cofa się, wytrzeszcza oczy przerażona, kusza zwisa bezwładnie w jej rękach. Nie próbuje przeładować broni. Pewnie nawet tego nie potrafi. Potyka się o stołek i pada na jedną z licznych sztalug rozstawionych na obwodzie pokoju. Jej dzieła sztuki zapełniają jeszcze większą przestrzeń: szkicowniki wypełnione rysunkami walają się na każdym biurku i stołku, cztery warstwy płócien opierają się o wszystkie ściany, jeden kąt jest zasłany pyłem marmurowym i narzędziami kamieniarskimi.
Nikogo więcej tu nie widać.
To jednak może być pułapka. Tracę kilka bezcennych sekund, żeby się upewnić, że jednak nie jest pułapką.
– Patrz, co przez ciebie zrobiłam – mówi, a w jej głosie pojawia się nowy ogień.
Upadając, zniszczyła jeden z obrazów.
Rozglądam się po pokoju i domyślam się, że wszystkie są jej dziełem.
– Jak śmiesz! – dodaje, wstając.
Ma wielki nos, naprawdę dużo większy od zwykłego nosa; Logan nazwałby go pewnie… Jak to się nazywa?
R y j e m ?
Trąbą? Tak mi się wydaje. W każdym razie ma wielki nos, pociągłą, końską twarz i wodniste oczy, które są owocem wyjątkowo konsekwentnego chowu wsobnego produkującego pewien podtyp arystokratów, niestety pozbawiony wszelkich potencjalnych walorów.
Ma za to doskonały smak. Nawet szlafrok, który nosi o tak wczesnej porze, w idealnie komponujących się ze sobą odcieniach lawendy i jasnej morskiej zieleni, stanowi doskonały kontrapunkt dla warstw bielizny pod spodem i aż cuchnie rzadkim splotem bogactwa i dobrego gustu.
Jej dzieła sztuki też są piękne. Nienawidzę jej za to.
Muszę przyznać, że w najmroczniejszych chwilach fantazjowałem, jak mógłbym stosownie ją ukarać za to, co zrobiła. Porwałbym ją, ukrył gdzieś, karmił tylko, jeśliby dała mi obraz, rzeźbę czy co by mi tam przyszło do głowy. Kazałbym jej w kółko robić to, czego nie cierpi. A może to, co uwielbia? Marzyłem o tym, żeby pobudzić ją do wspięcia się na największe wyżyny Sztuki, jakie jest w stanie osiągnąć, a potem na jej oczach zniszczyć jej dzieło, by wiedziała, że nikt nigdy nie zobaczy tego, co stworzyła.
Zamierzałem poeksperymentować. Codziennie niszczyć jej dzieła na jej oczach? Czy też może w jeden dzień w roku niszczyłbym wszystko, co przez ten rok stworzyła? Co byłoby bardziej okrutne?
Wiem, takie fantazje nie są godne zawodowca.
– Przyszedłem w związku z Mags Drake.
Trudana mruży świńskie ślepka.
– Z kim?
– Magdalyn Drake. Zmieniłaś ją w jeden z tych swoich trupich posągów.
– Mówisz o tej połamanej? Nie możesz być zły z tego powodu! Dokonałam czegoś zdumiewającego z materiałem, jaki dostałam. Skoczyła, żeby się zabić! Ja poskładałam ją z powrotem. Oddałam światu jej urodę.
Mrugam zaskoczony. Nie powinienem się dziwić. To chyba cena za te wszystkie bezsenne noce. Lady Jadwin wypiera się winy? Co potem? Zacznie wytykać palcem innych?
Wreszcie dostrzega mój wyraz twarzy i wyje:
– To nie był mój pomysł! Musiałam to zrobić. On mnie zmusił. Powiedział, że to dla badań. Powiedział…
Pocieram skronie. Co spodziewałem się tu znaleźć? Smutek z powodu własnych zbrodni? Odrobinę zadumy nad sobą? Skruchę?
S p o k ó j d u c h a ?
Zamknij się, mówię do ka’kari.
Ta kobieta zamordowała księcia. Z zimną krwią. Po tym, jak przez pewien czas była jego kochanką. Pomogła wyeliminować królewski ród w Cenarii i zagwarantować w ten sposób, że brutalna inwazja Króla-Boga napotka szczątkowy opór. Miliony złych czynów na tych ziemiach miało taki czy inny związek z tą kobietą i jej morderczymi rękami. Na pewno każdy z nich po trochu plami jej dłonie.
Mógłbym spojrzeć w jej duszę i się przekonać. Może wściekłość oślepiłaby mnie. To by mi pomogło zrobić to, po co tu przyszedłem. Tak ciężko pracowałem, żeby zdążyć na czas.
I nagle nie mam do tego serca.
– Po tym, jak cię zabiję, podpalę ten pokój – mówię bardzo cicho. – I przez resztę życia za każdym razem, gdy natrafię na twoje dzieło, zniszczę je bez względu na konsekwencje. Byłoby lepiej dla świata, gdybyś się nigdy nie urodziła. Należało cię udusić w kołysce. Ale teraz? Świat nie może uważać, że dałaś mu jakiekolwiek piękno. Dopilnuję tego. Twoja sztuka przeżyje cię, ale tylko o jedną chwilę. Zostaniesz zapamiętana tylko ze swoich zbrodni.
To okrutne słowa, ale ona jest okrutną kobietą i zasługuje na to. To jej kara.
Potrzeba jednak chwili, żeby coś takiego, co właśnie powiedziałem, do niej dotarło, a jeszcze więcej czasu, żeby w to uwierzyła.
Podchodzę do kąta z jej rzeźbami. Jeszcze nie widać, co to ma być, ale coś nabiera zgrubnego kształtu w czarnym marmurze, jak dziecko kształtujące się w łonie. Mam nadzieję, że Trudana spostrzeże otwartą drogę do drzwi i rzuci się do ucieczki. Widok uciekającej ofiary uruchamia pierwotny instynkt drapieżcy. Chcę, żeby mi pomogła w tym, co muszę zrobić.
Ona jednak nie ucieka.
– Mam potężnych przyjaciół – mówi. – Nie skrzywdzisz mnie.
Widzicie? Jednak miałem rację. Wystarczy poobserwować uważnie, a ludzie na każdym kroku zaczną was zaskakiwać tym, jacy są głupi.
Niedługo zacznie mi mówić, że to mi nie ujdzie na sucho.
Zdmuchuję marmurowy pył z jej narzędzi rzeźbiarskich.
Wybieram sobie dłuto i młotek.
Rozdział 6
Podstawy fachu
Robi się ryzykownie, bo jakimś cudem zapomniałem o podstawach.
Powinienem był zabić dzieciaka. Powiedziałem, że to zrobię, jeśli ich ostrzeże. Powinienem był posłać strzałę w jego szyję. I tak podnieśliby alarm. Nadal skierowaliby uwagę w niewłaściwym kierunku, tak jak to zaplanowałem, a ja mógłbym wykonać swoją robotę. Różnica polega na tym, że teraz nie musiałbym się martwić tym, że z każdą chwilą coraz bardziej prawdopodobne staje się przearanżowanie moich czterech liter.
Ile misji przeprowadziłem? Jak dobry jestem, tak naprawdę? Wszedłem, zabiłem truposza i… co? Ten gość, Anioł Nocy we własnej osobie? Aha, on właśnie. Skończył bez planu ucieczki.
To tak jakby doświadczony poławiacz pereł zapomniał nabrać powietrza przed nurkowaniem.
Nie odważę się skorzystać z tunelu, którym tu wszedłem – nie zabiłem dzieciaka, słyszałem, jak go pytano, w jaki sposób dostał się do środka, więc muszę zakładać, że ustawili już magiczne pułapki w przejściu. Dlatego teraz sprawdzam każde pomieszczenie, każdy budynek gospodarczy, szukając słabego punktu. Tak, zgadza się. Nie poszukałem drogi ucieczki przed wykonaniem roboty, robię to teraz, kiedy posiadłość jest zamknięta na cztery spusty i pęka w szwach od najemników i magów, którzy mnie szukają. Jak skończony amator.
Chcecie wiedzieć, do czego sprowadza się moja robota?
Wejdź. Zabij. Wyjdź.
Właśnie. To jest cała moja robota.
Jeśli jesteś zawodowcem, możesz wielokrotnie zawalić wejście i nadal zrobić karierę. Prawie zawsze da się dokończyć robotę w innym terminie, w innym miejscu.
Możesz nawet dotrzeć do truposza i od czasu do czasu zawalić samo zabicie i wciąż znajdziesz zatrudnienie.
Jednakże jedna kwestia nie podlega negocjacjom: nigdy nie możesz zawalić wyjścia po robocie. Ci, którzy płacą własnym życiem za życie celu, nie są zawodowcami. To szaleńcy, zeloci, głupcy, zwykli zabójcy.
Ze wszystkich, których znam w tym fachu, z moim doświadczeniem, z moją magią, z moim wykształceniem zdobytym pod okiem największego z nas w dziejach świata – jak mogłem aż tak nawalić?
C e l o w o ?
Ha, to nie jest zabawne. Nie jestem taki i dobrze to wiesz. Wiesz, ile mnie to kosztuje, kiedy zostaję zabity.
T a k w i e m . C z y ż b y ś t y z a p o m n i a ł ?
W moim wypadku to nawet nie wchodzi w grę. Porażka nigdy nie wchodziła w grę, a odkąd przekonałem się, jaka jest cena mojej nieśmiertelności, ta perspektywa stała się tysiąckrotnie gorsza. Jeśli umrę, to wracam, ale zamiast mnie umiera ktoś, kogo kocham. Ktoś taki jak moje przyrodnie siostry.
To ja odpowiadam za ich śmierć, chociaż wtedy o tym nie wiedziałem. Nie uwięziłem ich. Nie sprawiłem, że Mags skoczyła, ale równie dobrze mógłbym to zrobić. Jedna z moich śmierci spowodowała jej odejście. Nie będę udawał, że to rozumiem, ale to potężna magia, równoważenie szal. Żebym ja mógł ponownie żyć, ktoś musi umrzeć.
To dlatego mszczę się za nie, dlatego musiałem zabić Trudanę Jadwin. Bez względu na to, co robię, jedna osoba odpowiedzialna za śmierć moich sióstr – ja – odejdzie wolno. Nie pozwolę, żeby upiekło się dwóm. Na tym polega problem. To nie było zlecenie. To była sprawa osobista, a kiedy angażujesz się w coś z powodów osobistych, zaczynasz naciskać tam, gdzie zawodowiec wiedziałby, że należy sobie odpuścić. Popełniasz błędy.
Będę miał szczęście, jeśli nie zapłacę za to własnym życiem.
Strażnicy są podenerwowani, wszyscy pracują w parach lub większych grupach, starają się stać plecami do ścian – na ile to możliwe. Słońce już wstaje, a oni nawet mnie nie widzieli. Lord Repha’im jest ewidentnie bogatym paranoikiem, ale nawet jego nie stać na dziesiątki magów, więc mimo licznej straży na zewnątrz w końcu docieram do kuchni.