Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gavin Guile umiera.
Myślał, że zostało mu jeszcze pięć lat – teraz ma mniej niż rok. Z pięćdziesięcioma tysiącami uchodźców, synem z nieprawego łoża i byłą narzeczoną, która być może poznała jego najmroczniejszy sekret, kłopoty otaczają go ze wszystkich stron. Cała magia na świecie wyrywa się spod kontroli i grozi zniszczeniem Siedmiu Satrapii. Najgorsze, że odradzają się starzy bogowie, a ich armia koloraków jest niepokonana. Jedynym wybawieniem może być brat, któremu Gavin skradł szesnaście lat temu wolność i życie.
Każde światło rzuca cień.
Każdy cień skrywa tajemnicę.
Każda tajemnica błyszczy w świetle.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1144
Tytuł oryginału:The Blinding Knife
Copyright © 2012 by Brent Weeks Copyright for the Polish translation © 2013 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Urszula Okrzeja
Korekta: Magdalena Górnicka
Projekt okładki: Lauren Panepinto
Ilustracja na okładce: Silas Manhood
Fotografia postaci: Shirley Green
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-620-6 Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. 22 813 47 43, fax 22 813 47 60 e-mail [email protected]
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A
Mojej żonie, Kristi iwszystkim innym, którzy nie tracili wiary nawet wtedy,
Gavin Guile leżał na plecach na wąskim ślizgaczu dryfującym pośrodku morza. To była maleńka łódka o niskich burtach. Kiedyś, gdy tak leżał na plecach, niemal wierzył, że stanowi jedność z morzem. Teraz kopuła nieba nad nim była pokrywą, a on sam krabem w kotle... w którym robiło się coraz goręcej.
Dwie godziny przed południem tu, na południowym obrzeżu Morza Lazurowego, wody powinny mieć olśniewający, głęboki niebieskozielony odcień. Niebo w górze – czyste, bo słońce wypaliło już poranną mgiełkę – powinno mieć spokojną barwę intensywnego szafiru.
Tylko że on nie mógł tego zobaczyć. Odkąd cztery dni temu przegrał bitwę o Garriston, wszędzie zamiast błękitu widział szarość. Nie potrafił dojrzeć nawet tego, o ile się nie skupił. Okradzione z błękitu morze wyglądało jak cieniutki, szaro-zielony bulion.
Jego flotylla czekała. Trudno się rozluźnić, kiedy tysiące ludzi czekają na ciebie i tylko na ciebie, on potrzebował jednak tej odrobiny spokoju.
Patrzył na nieboskłon z rozłożonymi rękami, dotykając palcami fal.
Lucidoniusie, byłeś tutaj? Czy naprawdę istniałeś? Czy tobie też to się przytrafiło?
Coś zasyczało w wodzie – ów odgłos przywodził na myśl łódź tnącą fale.
Gavin usiadł w ślizgaczu. A potem wstał.
Pięćdziesiąt kroków za nim coś zniknęło pod falami, coś na tyle dużego, żeby wywołać falę. To mógł być wieloryb.
Tyle że wieloryby zwykle wynurzają się, żeby zaczerpnąć powietrza, a nad wodą nie wisiała mgiełka wodna, nie rozległ się świst wypuszczanego powietrza. Skoro już z odległości pięćdziesięciu kroków Gavin słyszał syk, z jakim morskie stworzenie przecina wodę, musiało być ogromne. Gavinowi serce podeszło do gardła.
Zaczął wciągać światło, żeby wykrzesać mechanizm wiosłowy... i nagle zamarł. Coś przesuwało się w wodzie dokładnie pod maleńką łódką. Zupełnie jakby, jadąc w powozie, patrzył na krajobraz, który śmiga za oknem. Tyle że Gavin się nie poruszał. Przesuwające się cielsko było olbrzymie, wiele razy większe od szerokości ślizgacza i falując, zbliżało się do powierzchni, do jego maleńkiej łódeczki. Morski demon.
W dodatku się jarzył. Spokojnym, ciepłym blaskiem jak słońce w chłodny ranek.
Gavin nigdy nie słyszał o czymś podobnym. Morskie demony były potworami, najczystszym i najbardziej szalonym ucieleśnieniem furii znanym rodzajowi ludzkiemu. Płonęły czerwienią, zagotowywały morza, zostawiały za sobą unoszące się na wodzie płomienie. Nie były mięsożerne – przynajmniej tak obstawiano w starych książkach – ale bezwzględnie broniły swojego terytorium i każdy intruz, który się na nim znalazł, musiał zostać zniszczony. Mowa o takich intruzach jak statki.
Jednakże to światło różniło się od tamtej wściekłości. To była spokojna poświata, a morski demon nie był zaciekłym niszczycielem, tylko lewiatanem przemierzającym morza i jedynie drobna fala znaczyła drogę, którą przebył. Kolory migotały na falach i stawały się coraz żywsze, w miarę jak falowanie unosiło cielsko coraz bliżej powierzchni.
Niewiele myśląc, Gavin ukląkł, kiedy grzbiet stworzenia wynurzył się z wody tuż pod jego ślizgaczem. Zanim łódka ześlizgnęła się z fali, Gavin wyciągnął rękę i dotknął skóry morskiego demona. Spodziewał się, że stwór, który sunie po falach, będzie oślizgły, ale ciało okazało się zaskakująco chropowate, muskularne i ciepłe.
Na jedną bezcenną chwilę Gavin przestał istnieć. Nie było Gavina Guile ani Dazena Guile, nie było Najwyższego Światłowładcy Pryzmata, biadolących i szurających nóżętami, pozbawionych godności dygnitarzy, kłamstw, satrapów, których trzeba sterroryzować, członków Spektrum, którymi trzeba manipulować, kochanek, bękartów i żadnej potęgi poza tą przed jego oczami. Poczuł się mały, kiedy patrzył na ten niepojęty bezmiar.
Pod wpływem chłodu delikatnej, porannej bryzy i ciepła bliźniaczych słońc, jednego na niebie i drugiego w toni, Gavina ogarnął błogi spokój. To była najbliższa świętości chwila, jakiej doświadczył w życiu.
A potem dotarło do niego, że morski demon płynie prosto ku jego flotylli.
Zielone piekło przyprawiało go o szaleństwo. Martwy człowiek znowu powrócił na odbijającą światło ścianę, wyrazisty, szczerzący zęby do Dazena. Jego rysy skurczyły się na zakrzywionych ścianach kulistej zielonej celi tak, że wyglądał jak szkielet.
Najważniejsze było, żeby nie krzesać. Po szesnastu latach krzesania tylko niebieskiego, wypaczania umysłu i niszczenia ciała obmierzłym błękitnym spokojem teraz, kiedy uciekł z niebieskiej celi, Dazen niczego nie pragnął tak bardzo, jak obeżreć się innym kolorem. Zupełnie jakby codziennie rano, w południe i wieczorem przez sześć tysięcy dni jadł kleik i teraz ktoś proponował mu plasterek bekonu.
Za czasów, kiedy był wolny, nawet nie przepadał za bekonem. Teraz propozycja brzmiała cudownie. Zastanawiał się, czy to gorączka zamieniała jego myśli w emocjonalną papkę.
Zabawne, że pomyślał „za czasów kiedy był wolny”, a nie „kiedy był Pryzmatem”.
Nie był pewien czy to dlatego, że nadal wmawiał sobie, że pozostaje Pryzmatem niezależnie od tego, czy nosi królewskie szaty, czy cuchnące szmaty, czy też dlatego, że to już nie miało znaczenia.
Dazen próbował odwracać wzrok, ale wszystko było zielone. Otworzyć oczy znaczyło zanurzyć stopy w zieleni. Nie: siedział po szyję w wodzie i próbował wyschnąć. Nie miał najmniejszej nadziei na wyschnięcie. Musiał to wiedzieć i pogodzić się z tym faktem. Jedyne pytanie nie brzmiało: „czy zamoczy sobie też włosy?”, ale „czy nie utonie?”.
Zieleń to dzikość i wolność. Logiczna cząstka Dazena, która pławiła się w uporządkowaniu błękitu, wiedziała, że przyssanie się do czystej dzikości, dopóki pozostaje zamknięty w luksynowej klatce, doprowadzi go do szaleństwa. Po paru dniach rozszarpałby sobie paznokciami gardło. Tutaj dzikość oznaczała śmierć. Wreszcie zrealizowałby cel, jaki wyznaczył mu brat.
Musiał zachować cierpliwość. Musiał pomyśleć, a myślenie było teraz trudną sztuką. Zbadał swoje ciało powoli i ostrożnie. Ręce i kolana miał podrapane od czołgania się przez tunel z piekliszcza. Guzy i siniaki, jakie sobie ponabijał, spadając przez zapadnię do tej celi, mógł zignorować. Były bolesne, ale nieistotne. Większy niepokój budziło zaognione, zakażone rozcięcie na piersi. Już od samego patrzenia na nie Dazenowi robiło się niedobrze; z rany sączyła się ropa i obietnica śmierci.
Najgorsza była gorączka, psująca mu krew, czyniąca go głupim, irracjonalnym, osłabiająca siłę jego woli.
Jednakże Dazen uciekł z niebieskiego więzienia, a to więzienie go zmieniło. Brat stworzył cele pośpiesznie i zapewne najwięcej wysiłku włożył w pierwszą, niebieską. Każde więzienie ma jakąś skazę.
Niebieska cela uczyniła z niego idealnego człowieka do odszukania tej skazy. Śmierć albo wolność.
W lustrzanej zielonej ścianie martwy człowiek powiedział:
– Założymy się?
Gavin wciągnął światło i zaczął tworzyć mechanizm do wiosłowania. Odruchowo spróbował wykrzesać niebieski luksyn. Chociaż niebieski był kruchy, jako sztywny i gładki idealnie nadawał się na części, które nie podlegają bocznym naprężeniom. Przez chwilę Gavin raz jeszcze spróbował go wykrzesać na siłę. Był żywym ucieleśnieniem Pryzmatu, on jeden spośród wszystkich krzesicieli potrafił rozszczepić w sobie światło. Błękit tam był, Gavin wiedział, że kolor tam jest i może sama ta wiedza wystarczy, nawet jeśli nie mógł go zobaczyć.
Na Orholama, skoro można znaleźć nocnik w środku nocy, chociaż się go nie widzi, bo przecież ta przeklęta rzecz tam stoi, to czemu i z kolorem nie jest tak samo?
Nic. Nie poczuł przypływu harmonijnej logiki, chłodnej racjonalności, skóry nie splamił mu błękit. Nici z krzesania. Po raz pierwszy od dzieciństwa poczuł się bezradny. Jak zwykły człowiek. Jak kmiotek.
Krzyknął z bezradności. Zresztą i tak było już za późno na wiosła. Ten sukinsyn płynął za szybko.
Gavin wykrzesał łopatki i słomki. Niebieski lepiej nadawał się na dysze do ślizgacza, ale z natury elastyczna zieleń mogła się sprawdzić, o ile wykrzesze dostatecznie grubą warstwę. Chropowaty zielony luksyn był cięższy i wytwarzał większy opór w wodzie, więc Gavin płynął wolniej, ale nie miał ani czasu, ani dość skupienia, żeby krzesać żółty. Cenne sekundy uciekały, kiedy on przygotowywał ślizgacz.
Po chwili łopatki były już gotowe i Gavin zaczął strzelać luksynem w dysze, przez co powietrze i woda wystrzeliwały za małą łódką wprawiając ją w ruch. Pochylił się mocno, napinając mięśnie ramion, ale potem, kiedy już nabrał prędkości, wysiłek nieco zelżał. Wkrótce ślizgacz pędził z sykiem po falach.
Flotylla pojawiła się w oddali. Najpierw Gavin zobaczył żagle na najwyższych masztach. Jednakże przy prędkości, z jaką pędził, już wkrótce widział całe statki. Były ich teraz setki: od małych żaglówek po galeasy i trzymasztowy liniowiec z ożaglowaniem rejowym i czterdziestoma ośmioma działami, który Gavin odebrał ruthgarskiemu gubernatorowi i uczynił z niego swój okręt flagowy. Opuścili Garriston z ponad setką jednostek, ale kolejne setki, które opuściły miasto wcześniej, dołączyły do nich w ciągu następnych dni z obawy przed piratami, licznymi na tych wodach. Jako ostatnie zobaczył ogromne luksynowe barki. Osobiście stworzył te cztery ledwie zdatne do żeglugi wielkie, otwarte łodzie, żeby pomieścić na nich tyle uchodźców, ile się da. Gdyby tego nie zrobił, zginęłyby tysiące ludzi.
A teraz i tak zginą, jeśli Gavin nie powstrzyma morskiego demona.
Kiedy zbliżył się w pędzie, znowu dostrzegł morskiego demona – garb wystający na wysokość sześciu stóp z wody. Skóra potwora nadal łagodnie jaśniała i jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu demon nie pędził prosto na flotyllę. Jego ścieżka powinna poprowadzić go w odległości około tysiąca kroków przed statkiem flagowym.
Same statki, rzecz jasna, także brnęły przed siebie, tnąc powoli wodę i skracając dystans, ale morski demon poruszał się tak szybko, że Gavin ośmielił się wierzyć, że ruch statków nie będzie miał znaczenia. Nie miał pojęcia, jak czułe są zmysły morskiego demona, wiedział jednak, że jeśli potwór nie zmieni kierunku, to może flocie się uda.
Gavin nie mógł oderwać rąk od dysz ślizgacza, nie tracąc przy tym cennej prędkości – zresztą, nawet gdyby mógł, nie miał pojęcia, jak zdołałby przekazać całej flotylli sygnał, który znaczyłby „Nie róbcie niczego głupiego!”.
Mylił się – morski demon przepłynie jakieś pięćset kroków przed statkiem flagowym. Źle ocenił kierunek czy też stwór zakręcał w stronę flotylli?
Gavin widział obserwatorów na bocianich gniazdach, wymachujących gwałtownie rękami do tych, którzy znajdowali się pod nimi na pokładzie. Bez wątpienia krzyczeli, ale Gavin znajdował się za daleko, żeby ich usłyszeć. Kiedy podpłynął bliżej, zobaczył ludzi biegających po pokładach.
Niebezpieczeństwo dopadło flotyllę o wiele szybciej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Zgodnie z normalnym porządkiem rzeczy, wrogowie mogliby pojawić się na horyzoncie i zacząć pościg. Sztorm mógł rozpętać się nagle w ciągu pół godziny. Jednakże ta sytuacja rozegrała się na przestrzeni minut i teraz z niektórych statków obserwowano dwa dziwy: łódź poruszającą się po falach z szybkością, jakiej nikt do tej pory nie widział, i gigantyczny ciemny cień przed nią, który mógł być jedynie morskim demonem.
Bądźcie mądrzy, niech was wszystkich Orholam weźmie, bądźcie mądrzy albo zbyt przerażeni, żeby cokolwiek zrobić. Błagam!
Na załadowanie dział potrzeba czasu, a nie można zostawić ich załadowanych, bo proch by zawilgł. Zawsze jakiś idiota mógł strzelić z muszkietu w przepływający kształt, ale taki incydent powinien okazać się zbyt drobny, żeby potwór w ogóle go zauważył.
Morski demon przecinał wody czterysta kroków przed flotą i płynął cały czas przed siebie.
Gavin słyszał teraz krzyki dobiegające ze statków. Człowiek na bocianim gnieździe flagowego okrętu Gavina trzymał się za głowę z niedowierzaniem, ale nikt nie zrobił niczego głupiego.
Orholamie, jeszcze tylko jedna minuta. Jeszcze tylko...
Kiedy moździerz sygnalizacyjny huknął przed południem, wszelkie nadzieje Gavina przepadły jak kamień w wodę. Mógłby przysiąc, że krzyki na wszystkich statkach flotylli w jednej chwili ucichły. A chwilę potem znowu się podniosły, kiedy doświadczeni żeglarze krzyczeli z niedowierzaniem na przerażonego kapitana-kretyna, który pewnie właśnie ich zabił.
Gavin nie odrywał oczu od morskiego demona. Kilwater – sycząca piana i potężnie rozfalowana tafla wody – ciągnął się prosto przez kolejne sto kroków. Kolejne sto. Może potwór nie usły-szał?
I nagle ślizgacz śmignął dokładnie nad bestią, bo morski demon wykonał zwrot szybciej, niż Gavin myślał, że to możliwe.
Kiedy morski potwór zawrócił, jego ogon przeciął powierzchnię wody. Poruszał się za szybko, żeby można było dostrzec szczegóły. Gavin wychwycił tylko, że płonął gniewem w kolorze ognistej czerwieni rozjarzonego kuciem żelaza i że, gdy całą długością – a było tego z pewnością ze trzydzieści kroków – uderzył w wodę, wstrząs sprawił, że huk moździerza sygnalizacyjnego wydał się przy tym cieniutki i cichutki.
Ogromne fale rozeszły się od miejsca, w którym ogon uderzył wodę. Ponieważ Gavin stanął jak wryty, teraz ledwie zdążył obrócić ślizgacz, zanim fale w niego uderzyły. Zanurzył się głęboko w pierwszą falę i pośpiesznie rzucił przed siebie zielony luksyn, poszerzając i wydłużając dziób łódki. Następna fala cisnęła nim do przodu i wyrzuciła go w powietrze.
Dziób ślizgacza uderzył w kolejną ogromną falę pod zbyt dużym kątem, więc zanurkował w toń. Woda zmyła Gavina z pokładu prosto w odmęty.
Morze Lazurowe było ciepłą, wilgotną paszczą. Połknęło Gavina w całości, jednym chrupnięciem pozbawiło go oddechu, przewałkowało ozorem, aż stracił rozeznanie w kierunkach, bawiło się nim przed połknięciem, a kiedy stawił opór, w końcu go wypluło.
Gavin wypłynął i błyskawicznie znalazł flotyllę. Nie miał czasu, żeby wykrzesać cały nowy ślizgacz, więc wykrzesał mniejsze łopatki u rąk, wciągnął tyle światła, ile był w stanie utrzymać, gwałtownym szarpnięciem przyciągnął ręce do boków, a głową ustawił się w kierunku morskiego demona. Rzucił luksyn w dół i odrzut cisnął nim do przodu.
Napór fal był niewiarygodny. Odebrał mu wzrok, wyłączył słuch, ale Gavin nie zwalniał. Parł przed siebie, czerpiąc z siły ciała stwardniałego od lat znoju na ślizgaczu, pozwalającego mu teraz pokonać morze w jeden dzień, i z nieugiętej woli, jakiej dopracował się po latach wypełniania funkcji Pryzmata i zmuszania świata do podporządkowywania się jego życzeniom.
Poczuł, że wpada w cień hydrodynamiczny morskiego demona – napór nagle zmalał, a prędkość się podwoiła. Nadając ciału kierunek ruchem nóg, Gavin zanurzył się głębiej w wodę, a potem wystrzelił ku powierzchni.
Wyleciał w powietrze. W ostatniej chwili.
Nie powinien był za wiele zobaczyć, gdy raptownie łapał powietrze i światło, kiedy woda spływała z całego jego ciała, ale scena przed nim zastygła i ujrzał wszystko. Łeb morskiego demona wynurzył się do połowy z wody z zaciśniętą paszczą w kształcie krzyża, dzięki czemu ta guzowata, kolczasta głowa w kształcie młota mogła roztrzaskać okręt flagowy na drzazgi. Cielsko demona miało co najmniej dwadzieścia kroków szerokości i znajdowało się teraz raptem pięćdziesiąt kroków od statku.
Mężczyźni stali przy bakburcie z muszkietami w rękach. Z kilku bił gęsty, czarny dym. Inne właśnie rozbłyskiwały, kiedy lont podpalał proch na panewce w ułamku chwili przed wystrzałem. Dowódca Żelazna Pięść i Karris stali oboje, gotowi na wszystko i nieulękli; żarzący się luksyn formował się w pociski w ich dłoniach. Na pokładach działowych Gavin widział ludzi ubijających proch w działach, szykujących się do salwy, której nigdy w życiu nie zdążą oddać.
Pozostałe statki z flotylli tłoczyły się wokół jak dzieciaki wokół bójki na pięści; mężczyźni przysiedli na nadburciach z rozdziawionymi ustami, zbyt niewielu z nich próbowało choćby załadować muszkiety.
Ludzie odrywali teraz wzrok od zbliżającego się potwora i rozdziawiając usta ze zdumienia, patrzyli, co to za nowa groza wystrzeliła w powietrze. Mężczyzna na bocianim gnieździe pokazywał go ręką, krzycząc.
A Gavin zawisł w powietrzu, w chwili, gdy tylko sekundy dzieliły jego rodaków od katastrofy i zniszczenia. Cisnął wszystkim, co miał, w morskiego demona.
Skrząca się, skręcona ściana wielobarwnego światła wystrzeliła z Gavina i pomknęła ku potworowi.
Gavin nie wiedział, co uczyniła, kiedy uderzyła w morskiego demona, a nawet czy w ogóle go trafiła.
Było takie stare, paryjskie porzekadło, które Gavin już kiedyś słyszał, ale nigdy się nad nim nie zastanawiał: „Kiedy ciśniesz górą, góra ciśnie tobą”.
Czas znowu ruszył, i to nieprzyjemnie szybko. Gavin poczuł się tak, jakby zdzielono go pałką – większą niż jego ciało. Został odrzucony w tył, przed oczami wybuchły mu gwiazdy; Gavin młócił kończynami jak kocur, wykręcał się, próbując obrócić się w powietrzu, i z ogłuszającym pluskiem wpadł do wody dwadzieścia kroków dalej.
Światło jest życiem. Lata wojny nauczyły Gavina, żeby nigdy nie pozostawać nieuzbrojonym; bezbronność to preludium do śmierci. Gavin wypłynął na powierzchnię i natychmiast zaczął krzesać. W ciągu lat, które stracił, po tysiąckroć popełniając błędy podczas udoskonalania ślizgacza, doprowadził do perfekcji także metody wydostawania się z wody i tworzenia łodzi. Nie było to łatwe zadanie – krzesicieli bowiem zawsze przerażało to, że mogliby wpaść do wody i nie być w stanie się z niej wydostać.
Dzięki swym umiejętnościom Gavin już po paru sekundach stał na pokładzie nowego ślizgacza i krzesał łopatki, próbując jednocześnie zorientować się, co się stało.
Statek flagowy nadal płynął, chociaż stracił jeden reling i miał ogromne otarcia na kadłubie od strony bakburty. Zatem morski demon musiał zawrócić i tylko odbił się od statku. Zawracając, znowu uderzył ogonem, bo kilka żaglówek w pobliżu zostało zalanych i ludzie skakali do wody, a inne statki już płynęły, żeby ich wyłowić z paszczy morza.
A gdzie, u diabła, podział się morski demon?
Ludzie krzyczeli na pokładach. Nie wykrzykiwali pochwał, ale wołali zaniepokojeni. Wskazywali...
O, w mordę.
Gavin zaczął ciskać luksynem w słomki tak szybko, jak się dało, ale ślizgacz zawsze wolno się rozpędzał.
Gigantyczny wściekle czerwony łeb w kształcie młota wynurzył się niecałe dwadzieścia kroków od niego i szybko się zbliżał. Gavin przyśpieszał i złapał falę uderzeniową wywołaną przez masywny, tępy kształt prący przez wodę. Przód łba był jak ściana – guzowata, kolczasta ściana.
Jednakże dzięki temu, że fala uderzeniowa porwała go ze sobą, Gavin zaczął oddalać się od potwora.
Wtedy paszcza o kształcie krzyża otworzyła się, przez co cały przód młota pękł w czterech miejscach. Kiedy morski demon zaczął zasysać wodę, zamiast pchać ją przed sobą, fala uderzeniowa gwałtownie zniknęła. A ślizgacz Gavina szarpnął się nagle w stronę paszczy.
I prosto do paszczy. Po otwarciu była spokojnie dwa, a nawet trzy razy szersza niż wzrost Gavina. Morskie demony połykały całe morza. Cielsko dygotało miarowo – krąg, który na przemian zaciskał się i rozszerzał, wystrzeliwując wodę przez skrzela do tyłu niemal tak samo jak ślizgacz.
Gavinowi dygotały ręce, mięśnie ramion paliły go żywym ogniem, kiedy popychał ciężar całego ciała, całej łodzi po morzu. Mocniej. Niech to szlag, mocniej!
Morski demon wygiął się w górę w chwili, w której ślizgacz Gavina wystrzelił z jego paszczy. Czwórdzielne szczęki zamknęły się z kłapnięciem, a sam demon skoczył w powietrze. Gavin zamknął oczy i krzyknął, napierając z całej mocy.
Zerknął przez ramię i zobaczył coś niemożliwego: morski demon wyskoczył z wody. Cały. Jego potężne cielsko huknęło z powrotem w wodę, jakby wszystkie siedem wieży Chromerii zawaliło się w morze jednocześnie.
Jednakże Gavin był szybszy. Roześmiał się porwany wrażeniem szaleńczej wolności lotu i świetlistej lekkości bytu. Śmiał się.
Morski demon ścigał go wściekły, nadal płonąc czerwienią, poruszając się jeszcze szybciej niż dotąd. Ślizgacz jednak osiągnął pełną prędkość i Gavinowi nie groziło już niebezpieczeństwo. Zatoczył koło, kierując się w głąb morza; odległe ludzkie sylwetki wiwatowały na pokładach całej flotylli, a stwór popłynął za nim.
Gavin godzinami prowadził go daleko na morze, a potem, zatoczywszy szeroki krąg na wypadek gdyby morski demon mógł płynąć na oślep w kierunku, w którym widział go po raz ostatni, zostawił go daleko za sobą.
Kiedy słońce zaszło, Gavin wrócił całkowicie wyczerpany do flotylli. Stracili dwie żaglówki, ale nie zginął ani jeden człowiek. Jego ludzie – bo jeśli do tej pory nie byli „jego”, to teraz podbił ich serca i dusze – powitali go jak boga.
Gavin przyjął ich uznanie z bladym uśmiechem, ale poczucie wolności osłabło. Żałował, że on nie może się radować. Żałował, że nie może się upić, tańczyć i pójść do łóżka z najładniejszą dziewczyną, jaką zdołałby znaleźć. Żałował, że nie może znaleźć gdzieś wśród floty Karris, pokłócić się z nią, przelecieć ją albo jedno i potem drugie. Żałował, że nie może snuć opowieści, a potem słuchać, jak powtarza ją setka ust, i śmiać się ze śmierci, która minęła ich o włos. A tak, kiedy jego ludzie świętowali, on zszedł pod pokład. Sam. Odprawił gestem Corvana. Pokręcił głową, widząc wytrzeszczającego oczy syna.
I w końcu w zaciemnionej kajucie, gdy już został sam, zapłakał. Nie z powodu tego, co się stało, ale z powodu tego, czym wiedział, że stać się musi.
Karris nie dołączyła poprzedniego wieczoru do ludzi świętujących ocalenie, chociaż otarli się o morskiego demona. Obudziła się przed świtem, odświeżyła się i zaczesała do tyłu czarne włosy, żeby dać sobie czas do namysłu. Na nic się to nie zdało.
Tajemnica przeszkadzała Karris jak rzep pod popręgiem. Związała mroczne jak jej nastrój włosy w codzienny kucyk. Przez ostatnie pięć dni składała w całość fragmenty: Gavin, który „zachorował” po ostatniej bitwie w wojnie przeciwko swojemu bratu Dazenowi; Gavin zrywający ich zaręczyny; Gavin zdumiony nowiną, że ma syna z nieprawego łoża, Kipa; Gavin, który całkiem się zmienił.
Potem zmarnowała sporo czasu, rozmyślając, jak mogła być aż tak tępa. Ona – tak samo jak wszyscy inni – przypisała zmiany traumie, jaką była wojna, traumie, jaką było zabicie własnego brata. Jego pryzmatyczne oczy było dowodem – dowodem, że Gavin to Gavin. Gavin był błyskotliwym człowiekiem i niezłym kłamcą, ale nie powinien zdołać jej oszukać. Za dobrze go znała. A ściśle rzecz biorąc, za dobrze znała Dazena.
To koniec. Poszła na forkasztel i jak każdego ranka zaczęła się rozciągać. Wariowała bez codziennej gimnastyki. Jej zwierzchnik, dowódca Żelazna Pięść, zapobiegliwie przyniósł jej wcześniej dwa czarne komplety ubrań. Zarówno tunikę, jak i spodnie uszyto z bawełny nasączonej luksynem – były dopasowane we właściwych miejscach i na całej długości elastyczne, skrojone po pierwsze tak, żeby zapewniać swobodę ruchów, a po drugie, żeby móc popisywać się twardym jak stal ciałem Czarnogwardzisty. Jednakże, chociaż stękanie i pot stanowiły nieodłączną część jej życia, nie znaczyło to, że chciała dzielić się tym z każdym matołkiem na pokładzie.
– Można? – zapytał Żelazna Pięść, wchodząc na pokład dziobowy.
Dowódca Czarnej Gwardii był potężnym mężczyzną. Dobrym przywódcą. Bystrym, twardym i budzącym piekielny postrach człowiekiem. Kiedy Karris skinęła głową, zdjął chustkę i schludnie ją złożył. To był paryjski zwyczaj religijny – mężczyźni zakrywali głowy z szacunku dla Orholama. Istniały jednak wyjątki i jak wielu Paryjczyków, Żelazna Pięść uważał, że nakaz obowiązuje tylko wtedy, kiedy słońce w pełni wzejdzie nad horyzont.
Kiedyś Żelazna Pięść zaplatał w warkoczyki swoje sztywne, czarne włosy, ale po bitwie o Garriston i śmierci tylu Czarnogwardzistów ogolił głowę na znak żałoby. Kolejny paryjski zwyczaj. Chustka, która kiedyś przykrywała jego chwałę, teraz okrywała żałobę.
Orholamie. Ci wszyscy martwi Czarnogwardziści, wielu z nich zabitych w jednej chwili przez jeden eksplodujący pocisk, fartowny strzał, który za nic miał ich nadzwyczajne umiejętności w krzesaniu i walce. Jej towarzysze. Jej przyjaciele. To była zionąca otchłań, która pożarła wszystko oprócz jej łez.
Stanąwszy równolegle do Karris, Żelazna Pięść złożył ręce, a potem rozdzielił je w podwójnej gardzie. To był początek marsh ka. Stosowny początek, kiedy mięśnie nie są rozgrzane, a ruchy w tej sekwencji nie miały zbyt dużego zasięgu, więc pomieszczą się we dwójkę na niewielkiej przestrzeni forkasztelu. Niski, szeroki zamach, obrót, kopnięcie boczne, kopnięcie okrężne, lądowanie na drugiej nodze, utrzymanie równowagi – niezbyt proste zadanie na kołyszącym się pokładzie.
Żelazna Pięść prowadził, a Karris chętnie mu na to pozwoliła. Żeglarze wyznaczeni na trzecią wachtę zerkali ukradkiem w ich stronę, ale Karris i Żelazną Pięść ledwie było widać w szarówce przed świtem, a spojrzenia pozostały dyskretne. Sekwencja ruchów była dla niej tak naturalna, jakby ćwiczyła je całe życie. Karris skupiła się na własnym ciele, ból po spaniu na drewnianym pokładzie szybko rozćwiczyła, a starsze były bardziej uparte – uraz z treningu, przez który zawsze bolało ją biodro, zesztywnienie w lewej kostce po tym, jak ją skręciła w walce z zieloną kolorzycą u boku Gavina.
Nie Gavina. Dazena. Niech go Orholam przeklnie.
Żelazna Pięść przeszedł do korickka, szybko zwiększając intensywność ćwiczeń – znowu dobry wybór na tak małej przestrzeni. Wkrótce Karris skupiała się już tylko na tym, żeby zwiększyć odrobinę zasięg w kopnięciu sierpowym, uzyskać maksymalną wysokość i zasięg w kopnięciu tylnym. Nie była nawet w przybliżeniu wzrostu Żelaznej Pięści, ale on potrafił wymachiwać długimi nogami w kopnięciach i uderzać rękami z niewiarygodną szybkością. Musiała bardzo się postarać, żeby utrzymać tempo, które narzucił.
Słońce wstawało, ale przerwali ćwiczenia dopiero, kiedy niemal całe wynurzyło się zza horyzontu. Najwyraźniej Żelazna Pięść też potrzebował solidnego treningu. Kiedy dyszała pochylona, z dłońmi opartymi na udach, on otarł czoło, zrobił znak siódemki do wschodzącego słońca, wyszeptał krótką modlitwę i założył ghotrę na ogoloną głowę.
– Chcesz czegoś – powiedział.
Podniósł drugą ściereczkę i rzucił ją Karris. Oczywiście przyniósł dwie. Zawsze był taki sumienny. To jej też podpowiedziało, że nie towarzyszył jej dziś w porannej gimnastyce przez przypadek. Przyszedł porozmawiać.
Klasyczna zagrywka Żelaznej Pięści. Przychodzi porozmawiać i wypowiada trzy słowa w ciągu godziny.
Mimo wszystko miał rację. Dlatego Karris powiedziała:
– Lord Pryzmat opuści flotę. Albo spróbuje to zrobić bez twojej wiedzy, albo przynajmniej spróbuje przekonać cię, żebyś go puścił bez żadnych Czarnogwardzistów. Chcę, żebyś wysłał mnie.
– Powiedział ci to?
– Nie musiał. Jest tchórzem, zawsze ucieka. – Karris myślała, że pozbyła się gniewu, ćwicząc, ale oto proszę, oto on, prosto z pieca: gorący i chrupiący, gotowy w jednej chwili wystrzelić ją pod niebo.
– Tchórzem? – Żelazna Pięść oparł się o reling. Spojrzał na poręcz. – Hm...
Krok od miejsca, w którym stali, reling był odłamany. Został zniszczony przez szalejącego morskiego demona.
Szalejącego morskiego demona, któremu Gavin stawił czoło.
Odchrząknęła.
– Nie zamierzałam wypowiedzieć na głos tego ostatniego zdania.
– Chodź tu. Pokaż oczy.
Żelazna Pięść ujął jej twarz w potężne dłonie i spojrzał jej w oczy w świetle wschodzącego słońca, badając je w wielkim skupieniu.
– Karris, jesteś najszybszą krzesicielką, jaką mam, ale też jesteś najszybsza do krzesania. Niekontrolowany gniew? Mówienie na głos rzeczy, których nie zamierzało się powiedzieć? To są znamiona czerwonego albo zielonego, który umiera. Połowa moich Czarnogwardzistów nie żyje, a jeśli ty nadal będziesz krzesać tyle co zawsze, wkrótce twoje halo pęknie...
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – wtrącił się ktoś niespodziewanie.
Gavin.
Żelazna Pięść nadal ujmował jej twarz w dłoniach, patrząc jej w oczy. Kiedy tak stali na dziobówce w delikatnym ciepłym świetle jutrzenki, oboje jednocześnie zdali sobie sprawę, jak to musi wyglądać.
Dowódca Żelazna Pięść zabrał ręce i odchrząknął. Karris pomyślała, że pierwszy raz widzi go zakłopotanego.
– Lordzie Pryzmacie – powiedział. – Niech ci błogosławi oko Orholama.
– Miłego dnia i tobie, dowódco. Karris – powitał i ją. – Dowódco, chciałbym zobaczyć się z tobą za godzinę. Wezwij też, proszę, Kipa. Będę go potrzebował po naszej rozmowie. O ile się nie mylę, znajduje się na pierwszej barce.
Biała tunika Gavina zdobiona złotym haftem była naprawdę czysta – na statku, w trakcie ucieczki z pola bitwy, ktoś uprał mu ubranie. Aż tyle znaczył dla ludzi. Rzeczy jak za sprawą magii układały się po myśli Gavina, nawet kiedy on się nie starał. To po prostu doprowadzało ją do szału. Przynajmniej twarz miał wymizerowaną. Gavin rzadko kiedy dobrze sypiał.
Żelazna Pięść chciał chyba coś powiedzieć, ale tylko skinął głową i odszedł.
Karris została sama z Gavinem po raz pierwszy, odkąd wpadła w szał po tym, jak dowiedziała się, że spłodził bękarta w czasie ich narzeczeństwa. Wtedy wyskoczyła z ich łodzi. Pierwszy raz stali twarzą w twarz, odkąd spoliczkowała tę jego uśmiechniętą gębę – w czasie bitwy o Garriston, przy całej armii.
Może rzeczywiście za dużo krzesała czerwieni i zieleni. Gniew i impulsywność nie powinny być najważniejszymi cechami Czarnogwardzisty. Ani damy.
– Lordzie Pryzmacie – powiedziała, postanowiwszy sobie, że zachowa się uprzejmie.
Spojrzał na nią w milczeniu, a niespokojna inteligencja w jego oczach analizowała, wiecznie analizowała. Patrzył na nią niemal żałośnie, jego wzrok dotykał jej włosów, oczu, zatrzymał się na jej ustach, powędrował w dół po jej krągłościach i wrócił do oczu, może przeskakując na ułamek chwili w bok od nich, gdzie zaczynały się formować zmarszczki.
– Karris – odezwał się łagodnie – potargana i spocona wyglądasz lepiej niż większość kobiet w najelegantszym stroju.
Gavin był przystojny, czarujący i uparty w każdym znaczeniu tego słowa, ale ludzie często zapominali, że był też mądry.
Nie chciał rozmawiać. Grał na zwłokę. Chciał, żeby się pogubiła i zaczęła się bronić z powodów, które nie miały tu nic do rzeczy. Łajdak! Była spocona, kleiła się i śmierdziała – jak mógł ją komplementować w takiej chwili?
Jak śmiał być miły po tym, jak go spoliczkowała?
Jakim prawem ta durna, podła zagrywka zadziałała, chociaż Karris dobrze wiedziała, co Gavin robi?
– Idź do diabła! – powiedziała i odeszła.
Piękna robota, Karris. Zachowałaś się jak zawodowiec i jak dama. Jakże uprzejmie. Łajdak!
Jak kobieta mogła sprawić, że mężczyzna jednocześnie chciał wyrzucić ją za burtę i pocałować tak, by zaparło jej dech? Karris odeszła, a Gavin wbrew sobie podziwiał jej figurę.
Przeklęta kobieta.
Zauważył, że niektórzy żeglarze na pokładzie też się za nią oglądają. Odchrząknął, żeby zwrócić ich uwagę, a potem uniósł brew. Szybko znaleźli sobie zajęcie.
– Czy to naprawdę niezbędne, lordzie Pryzmacie?
To był jego nowy generał, człowiek, który współpracował z nim szesnaście lat temu, kiedy był najskuteczniejszym generałem Dazena – Corvan Danavis. Musieli nieźle się postarać, żeby przekonać wszystkich, że „wróg” Gavina przyjmuje teraz od niego rozkazy.
– Mówiąc to, masz na myśli to? – Gavin wskazał sznurową drabinkę prowadzącą na bocianie gniazdo.
– Tak.
Generał Danavis należał do tego rodzaju ludzi, którzy modlą się przed bitwą, na wszelki wypadek, a potem zajmują się swoją robotą, jakby w ogóle nie bali się śmierci. Gavin wątpił, czy generał doświadczał strachu tak jak inni ludzie, ale... śmiertelnie nienawidził wysokości.
– Tak – odpowiedział Gavin.
Pierwszy wspiął się po sznurowej drabince. Kiedy podciągnął się na stanowisko obserwacyjne, po raz kolejny uderzyła go myśl, która często go nachodziła: całe jego życie opierało się na magii. Wspiął się na tę wysokość bez lęku, bo wiedział, że gdyby spadł, zdążyłby wystarczająco szybko krzesać, by się czegoś złapać. Chociaż mógł robić wrażenie nieulękłego, wcale taki nie był. Po prostu rzadko kiedy groziło mu realne niebezpieczeństwo – zupełnie inaczej niż w przypadku większości ludzi. Ludzie nie raz widzieli, jak wyczynia niesamowite rzeczy, więc uważali go za niesamowitego. Rozumieli sytuację całkiem na opak.
Nagle ścisnął go za serce strach tak obezwładniający, że przez chwilę naprawdę myślał, że ktoś go dźgnął w pierś. Odetchnął głęboko.
Corvan wspiął się, nie odrywając oczu od bocianiego gniazda, ściskając panicznie każdy szczebel. Gavinowi było przykro, że robi coś takiego przyjacielowi, ale w przypadku niektórych rozmów zwyczajnie nie mógł zaryzykować, że ktoś ich podsłucha.
Pomógł generałowi wdrapać się na stanowisko. Poczekał, aż Corvan złapie oddech. Przynajmniej barierki tutaj były schludne, wysokie i mocne. W dole żeglarze zajmowali się swoją robotą. Podnosił się poranny wiaterek i zaczęła się pierwsza wachta; wachtowi sprawdzali teraz liny i węzły. Kapitan na rufie z sekstansem weryfikował ich położenie.
– Straciłem niebieski – powiedział Gavin.
Wyrzuć to z siebie. Potem posprzątasz.
Widział po minie Corvana Danavisa, że nie ma pojęcia, o czym Gavin mówi. Pogłaskał rude wąsy, które zaczynały mu odrastać. Za czasów wojny słynął z paciorków wplecionych w zwieszające się wąsy.
– Niebieski? Ale co niebieskiego?
– Nie widzę już niebieskiego koloru, Corvan. Jest słoneczny poranek, patrzę na niebo i Morze Lazurowe... i nie widzę niebieskiego. Umieram i potrzebuję twojej pomocy w podjęciu decyzji, co powinienem zrobić.
Corvan był najmądrzejszym człowiekiem, jakiego Gavin znał, ale teraz sprawiał wrażenie zagubionego.
– Lordzie Pryzmacie, coś takiego nie... Chwileczkę, opowiedz mi o wszystkim po kolei. Czy to się wydarzyło w czasie walki z morskim demonem?
– Nie. – Gavin spojrzał na fale.
Kołysanie statku było kojące, a harmonijny błękit nieba i morza idealnie dopełniały wrażenie. Pamiętał kolor tak dobrze, że mógłby przysiąc, że prawie go widzi. Był superchromatą, człowiekiem, który potrafi różnicować kolory precyzyjniej niż inni ludzie. Znał niebieski od najjaśniejszych do najciemniejszych jego odcieni, od fioletowych po najzieleńsze jego tony, niebieski o każdym stopniu nasycenia, niebieski w każdej odmianie.
– Po bitwie – odpowiedział. – Kiedy odpływaliśmy z uchodźcami. Obudziłem się następnego dnia i w pierwszej chwili nawet tego nie zauważyłem. Corvan, to jakbyś patrzył na twarz przyjaciela i zdał sobie sprawę, że nie znasz jego imienia. Niebieski tam jest, na wyciągnięcie ręki. Jakby ten kolor był na czubku mojego... oka. Jeśli się nie skupię, to nawet tego nie zauważam, tyle że świat wydaje się sprany, spłaszczony. Jeśli jednak skoncentruję się ze wszystkich sił, widzę szarość tam, gdzie powinien być niebieski. Ma dokładnie ten sam odcień i nasycenie, jest odpowiednio jasny lub ciemny, ale... jest szary.
Corvan milczał przez długą minutę, mrużąc oczy z czerwonym halo.
– To nie najszczęśliwszy moment – powiedział. – Pryzmaci mają żyć wielokrotność siedmiu lat. Powinno ci zostać pięć lat.
– Nie sądzę, żeby to, co mi się przydarzyło, było normalne. Nigdy nie zostałem wyświęcony na Pryzmata. Może to się właśnie dzieje, kiedy naturalny polichromata nie przejdzie przez ceremonię Spektrum.
– Nie wiem, czy to akurat...
– Słyszałeś o jakimś Pryzmacie, który oślepł? Kiedykolwiek?
Ostatnim Pryzmatem przed Gavinem, przed prawdziwym Gavinem, był Alexander Rozłożysty Dąb. Był słabym Pryzmatem, głównie krył się w swoich apartamentach, najprawdopodobniej uzależnił się od maku. Przed nim była matrona Eirene Malargos. Przetrwała czternaście lat. Gavin jak przez mgłę pamiętał ją z rytuałów z okazji Dnia Słońca, kiedy jeszcze był małym chłopcem.
– Gavinie, większość Pryzmatów nie dożywa szesnastu lat. Może ceremonia Spektrum sprawiłaby, że umarłbyś wcześniej. Może gdybyś zmarł po siedmiu albo czternastu latach, nie doświadczyłbyś czegoś takiego. Nie mamy pewności.
Oto jeden z minusów bycia impostorem. Nie możesz uzyskać informacji na temat czegoś, co jest tak wielką tajemnicą, że już powinieneś to wiedzieć. Prawdziwy Gavin przeszedł inicjację jako Pryzmat elekt w wieku trzynastu lat. Złożył przysięgę, że nigdy nie będzie o tym mówił, nawet ze swoim niegdyś najlepszym przyjacielem i bratem, Dazenem.
Z tego co Gavin wiedział, to była jedyna przysięga, której dotrzymali wszyscy członkowie Spektrum, bo w ciągu szesnastu lat, kiedy udawał brata, nikt nie powiedział na ten temat ani słowa. Chyba że pozwalali sobie na ukradkowe aluzje na ten temat, których nigdy nie wychwycił i w związku z tym nie zareagował na nie, a co za tym idzie, dał do zrozumienia, że wysoko ceni sobie tajemnicę związaną z ceremonią i oni też tak powinni postępować.
Innymi słowy wpadł we własną pułapkę. Po raz kolejny.
– Corvanie, nie wiem, co się dzieje. Mogę obudzić się jutro i nie być w stanie krzesać zielonego, a następnego dnia nie móc już krzesać żółtego. A może straciłem tylko niebieski i to wszystko, ale już go straciłem. W najlepszym wypadku, jeśli zdołam trzymać się z dala od Chromerii i nie będę obecny na wszystkich niebieskich rytuałach, zostanie mi rok, aż do następnego Dnia Słońca. Nie ma siły, żebym ukrył oszustwo w czasie ceremonii albo się od nich wymigał. Jeśli do tego czasu nie będę w stanie krzesać niebieskiego, jestem trupem.
Gavin widział, jak do Corvana docierają konsekwencje przedstawionego faktu. Przyjaciel odetchnął.
– Hm. I to teraz, kiedy już wszystko tak dobrze szło. – Zaśmiał się. – Mamy pięćdziesiąt tysięcy uchodźców, których nikt nie zechce; kończy nam się jedzenie. Książę Barw odniósł właśnie wielkie zwycięstwo i bez wątpienia zgromadzi kolejne tysiące heretyków pod swoim sztandarem, i w takiej chwili tracimy nasz największy atut.
– Jeszcze nie umarłem – powiedział Gavin.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Corvan ze smutkiem odwzajemnił uśmiech, ale wyglądał na załamanego.
– Nie martw się, lordzie Pryzmacie, jestem ostatnim człowiekiem, który by cię skreślił.
Gavin wiedział, że to prawda. Corvan pogodził się z hańbą i wygnaniem, żeby przegrana Dazena wyglądała bardziej wiarygodnie. Spędził ostatnie szesnaście lat w zapadłej wiosce, biedny i nieznany, dyskretnie mając na oku bękarta prawdziwego Gavina, Kipa.
Kolejny kłopot.
Corvan spojrzał w dół, pobladł, widząc wysokość, i znowu chwycił się kurczowo barierki.
– Co zamierzasz zrobić?
– Im więcej czasu spędzam z krzesicielami, tym bardziej prawdopodobne, że ktoś zauważy, że coś jest nie tak. A jeśli za bardzo zasiedzę się w Chromerii, Biel poprosi mnie o zbadanie równowagi. Jeśli niebieski zacznie tracić w stosunku do czerwieni, może się okazać, że nawet się nie zorientuję, już nie mówiąc o tym, że nie przywrócę równowagi. Usuną mnie.
– Zatem...
– Zatem udam się do Azûlay zobaczyć się z Nuqabą – odpowiedział Gavin.
– Cóż, jest to jakiś sposób, żeby zniechęcić Żelazną Pięść do towarzyszenia ci, ale dlaczego chcesz się z nią zobaczyć?
– Ponieważ poza faktem, że w ich stolicy znajduje się największa biblioteka świata, gdzie mogę studiować i całe Spektrum nie dowie się w ciągu godziny, co czytałem, Paryjczycy przechowują także ustne przekazy, w tym wiele opowieści, którą są tajne, a niektóre z nich niewątpliwie heretyckie.
– Czego szukasz?
– Jeśli ja straciłem kontrolę nad błękitem, to znaczy, że błękit wyrwał się spod kontroli.
Corvan przez chwilę był zdezorientowany, a potem się przeraził.
– Nie możesz mówić poważnie. Nigdy nie czytałem dzieła poważnego uczonego, który uważałby, że mary to coś więcej niż straszydła wymyślone przez Chromerię, żeby usprawiedliwić czyny pierwszych fanatyków i luksorów.
Mara. Corvan prawidłowo posłużył się starym ptarsyjskim terminem. Prawdopodobnie oznaczał on świątynię lub święte miejsce, ale Paryjczycy Lucidoniusa uważali, że to chodziło o coś ohydnego. Zagarnęli sobie to słowo, tak jak zagarnęli świat.
– A jeśli się mylą?
Corvan milczał przez dłuższy czas. A potem powiedział:
– Zatem zamierzasz stanąć w progu Nuqaby, powiedzieć: „pokaż mi, proszę, jako duchowemu przywódcy twojej religii heretyckie teksty i opowiedz mi historie, które ze wszystkich ludzi na świecie ja najprędzej uznam za zasługujące na wyrok śmierci”, i spodziewasz się, że Paryjczycy wypełnią twoje polecenie? Widać, że masz plan. Chociaż, zwróć uwagę, nie mówię, że to dobry plan.
– Potrafię być nadzwyczaj czarujący – odparł Gavin.
Corvan się uśmiechnął, ale zaraz się odwrócił.
– Wiesz, to co zrobiłeś wczoraj z tym morskim demonem, było... zdumiewające. To co zrobiłeś w Garristonie, było zdumiewające, nie tylko budowa Muru ze Słonecznej Wody. Gavinie, ci ludzie pójdą za tobą na koniec świata. Będę głosić wieść o twoich dokonaniach, opowiadać ją każdej napotkanej osobie. Gdyby doszło do walki między tobą a Spektrum...
– Corvanie, Spektrum już ma bardziej uległych kandydatów, stojących w kolejce do urzędu Pryzmata. Jeśli przeciwstawię im się teraz, znajdę się w równie fatalnym miejscu, jak Dazen siedemnaście lat temu. Nie narażę świata na taką powtórkę. Ludzie mogą mnie kochać, jeśli jednak wszyscy przywódcy zjednoczą się przeciwko mnie, nie zdobędę niczego poza śmiercią dla przyjaciół i sprzymierzeńców. Już raz to zrobiłem.
– W takim razie, co? Po prostu nas zostawisz? A co zrobisz z Kipem? To twardy dzieciak, ale poraniony, i myślę, że jesteś jedyną osobą, której się trzyma. Jeśli dowie się, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz, może się rozpaść. Nie sposób powiedzieć, w co się zamieni. Nie rób tego swojej duszy, Gavinie. Nie rób tego światu. Ostatnie, czego potrzeba Siedmiu Satrapiom, to kolejny młody polichromata z rodu Guile, który oszalał z gniewu i rozpaczy. A co my mamy zrobić? Gdzie mamy umieścić tych wszystkich ludzi?
– Corvanie, Corvanie, Corvanie. Mam plan.
W pewnym sensie.
– Wiesz, przyjacielu, tego się właśnie obawiałem.
Bocianie gniazdo zakołysało się potężnie, kiedy statek natrafił na niespodziewanie wysoką falę i Corvan spojrzał daleko w dół, na pokład, przełykając ślinę.
– Podejrzewam, że nie przewiduje on łatwego zejścia dla mnie?
Żelazna Pięść skrzywił się na widok trzymanego pisma. Zwykle taki wyraz twarzy w jego wykonaniu i pod adresem Gavina byłby ledwie drgnieniem mięśni, które natychmiast znika. Tym razem jednak dowódca wykrzywił się, jakby jadł filet wędzony w dymie z sumaka.
– Panie, każesz mi dostarczyć rozkazy. Dostarczyć je Bieli – powiedział.
Gavin wezwał krzepkiego gwardzistę do swojej prywatnej kajuty, sprawdziwszy uprzednio kilka innych pomieszczeń, zanim zdecydował, które najlepiej się nada.
– Dotyczące mojego syna. Owszem.
Jako Pryzmat Gavin nie miał żadnej władzy nad Bielą, ale ona uważała, żeby go nie obrazić. Oboje ostrożnie dobierali kwestie, o które ze sobą walczyli. Uznał, że Biel nie zdecydowałaby się walczyć z nim w tej sprawie.
– Chcesz zrobić z Kipa Czarnogwardzistę. – Żelazna Pięść starał się mówić beznamiętnie.
Był dowódcą Czarnej Gwardii. Teoretycznie on jeden powinien decydować, kto może starać się o przyjęcie.
– Lordzie Pryzmacie, nie wiem nawet od czego zacząć wyjaśnienia, jak złe i niszczycielskie może się to okazać.
Był słoneczny dzień, ale błyszczące ciemne drewno kajuty chłonęło światło, przez co Gavin musiał się skupić, żeby widzieć wyraz twarzy dowódcy.
– Mam nadzieję, dowódco, że jesteś świadom mojego najwyższego szacunku dla ciebie.
Delikatne drgnienie brwi. Niedowierzanie. Gavin powiedział akurat szczerą prawdę, ale podejrzewał, że nie dał Żelaznej Pięści zbyt wielu powodów, by w to wierzył.
Mimo to, mówił dalej:
– Jednakże znaleźliśmy się w sytuacji, która wymaga szybkiego działania. Uchodźcy. Poszkodowani satrapowie. Utracone miasto. Rebelia. Coś ci to mówi?
Twarz Żelaznej Pięści zamieniła się w kamienną maskę.
Gavin musiał załatwić tę sprawę delikatniej. Mówisz człowiekowi, że go szanujesz, a potem traktujesz go jak idiotę?
– Dowódco, ilu Czarnogwardzistów straciłeś w Garristonie? – zapytał.
– Pięćdziesięciu dwóch zginęło. Dwunastu jest rannych. U czternastu halo jest tak bliskie pęknięcia, że trzeba ich zastąpić.
Gavin umilkł na dość długo, żeby uszanować poniesione straty w ludziach. Oczywiście znał już te liczby. Znał twarze i imiona poległych. Czarna Gwardia była osobistą strażą Pryzmata, a jednak znajdowała się poza jego kontrolą. Stąpał po kruchym lodzie.
– Wybacz, że mówię to tak bez ogródek, ale trzeba tych ludzi zastąpić.
– Na to potrzeba przynajmniej trzech lat, a Czarna Gwardia jako całość nie odzyska dawnego poziomu przed upływem dziesięciu albo więcej. Będę musiał awansować ludzi, którzy nie są dostatecznie wyszkoleni. Oni nie będą w stanie dostatecznie dobrze wyszkolić swoich podwładnych. Rozumiesz, panie, jakie skutki mają dla nas twoje działania? Zabiły jedno pokolenie, upośledziły następne dwa. Pozostawię po sobie Czarną Gwardię, która będzie cieniem tego, co otrzymałem. – Żelazna Pięść mówił spokojnym głosem, ale nie dało się z niczym pomylić kryjącej się za opanowaniem furii.
To było nietypowe dla Żelaznej Pięści.
Gavin nic nie powiedział; zęby miał zaciśnięte, wzrok martwy. Oto piekło przywódcy: widzieć człowieka jako jednostkę, znać jego nadzieję, rodzinę, ukochanych, ulubione potrawy, wiedzieć, czy jest bardziej czujny rankiem, czy nocą, że lubi ostre papryczki i tańczące dziewczęta, że fałszuje przy śpiewaniu. A w następnej godzinie widzieć w nim numer i być gotowym go poświęcić. Tych trzydziestu ośmiu martwych mężczyzn i czternaście kobiet ocaliło dziesiątki tysięcy ludzi, prawie uratowało miasto. Gavin posłał ich w miejsce, gdzie wiedział, że mogą zginąć, i tak się stało. Zrobiłby to ponownie. Zniósł spojrzenie Żelaznej Pięści.
Dowódca odwrócił wzrok.
– Lordzie Pryzmacie – dodał.
Nie było skruchy w jego głosie, ale Gavin nie wymagał ślepego posłuszeństwa. Wymagał po prostu posłuszeństwa.
Gavin zerknął na otwartą przestrzeń nad krokwiami między jego kajutą i sąsiednią.
– Czarna Gwardia potrzebuje rekrutów. Jesienne zajęcia pewnie się jeszcze nie zaczęły, a Kip idealnie pasuje. Widziałeś, jak krzesze.
– To zbyt wymagające fizycznie. Dwadzieścia tygodni piekielnego treningu i walki co miesiąc, żeby odsiać plewy. Zaczynamy od czterdziestu dziewięciu i kończymy na najlepszej siódemce. Nigdy by mu się nie udało, nawet gdyby nie poparzył ręki. Jeśli schudnie, to może za rok albo...
– Uda mu się – powiedział Gavin.
To nie był wyraz wiary.
Cisza, kiedy Żelazna Pięść siłował się z sugestią. A potem niedowierzanie.
– Chcesz, panie, żebym wcielił go niezasłużenie?
– Muszę odpowiadać na to pytanie?
– Mam publicznie uczynić go faworytem? To zniszczy tego chłopaka.
– I tak wszyscy będą uważać, że jest faworyzowany. – Gavin wzruszył ramionami i zadbał, żeby mówić z mocą. – Będzie służył celowi, dla którego został stworzony albo załamie się, próbując go osiągnąć, jak my wszyscy.
Dowódca Żelazna Pięść nie odpowiedział. Ten człowiek rozumiał potęgę milczenia.
– Chodź ze mną, dowódco.
Wyszli razem na balkon. Drzwi między kajutami były cienkie, a nad krokwiami zostawiono wolne przestrzenie, może po to, by kapitan mógł wywrzaskiwać rozkazy do swoich sekretarzy, którzy w normalnych okolicznościach mieli swoje biuro w małej sąsiedniej kabinie. Rozmowa nie przebiegła do końca tak, jak Gavin chciał, ale osiągnie swój cel. Kip powinien był wszystko usłyszeć.
Teraz Gavin chciał powiedzieć parę słów przeznaczonych tylko dla uszu Żelaznej Pięści.
– Kip jest moim synem, dowódco. Uznałem go, kiedy zamiast tego mogłem pozwolić, żeby umarł, i nikt by się o nim nie dowiedział. Nie zamierzam zniszczyć Kipa. Jest gruby, jest niezręczny i jest potężnym polichromatą. Zacznie szybko dorastać, kiedy trafi do Chromerii. Może stać się pośmiewiskiem albo wyrosnąć na wielkiego człowieka. Późno zaczyna. Synowie i córki satrapów pożrą go żywcem. Chcę, żebyś zajął mu każdą godzinę, odmienił go fizycznie, wzmocnił psychicznie, sprawił, że pozna swoją wartość. Kiedy zapracuje na szacunek Czarnej Gwardii, kiedy nie będzie się przejmował, co żmije myślą na jego temat, poproszę go, żeby odszedł z Czarnej Gwardii i wskoczył do gniazda żmij.
– Przygotowujesz go na następnego Pryzmata – powiedział Żelazna Pięść.
– Skądże, dowódco, to sam Orholam wybiera następnego Pryzmata.
To był żart, ale Żelazna Pięść się nie roześmiał.
– W rzeczy samej, lordzie Pryzmacie.
Gavin ciągle zapominał, że Żelazna Pięść jest religijnym człowiekiem.
– Nie zamierzam mu pobłażać – powiedział dowódca. – Jeśli ma wstąpić do mojej Czarnej Gwardii, musi na to zasłużyć.
– Doskonale.
– Jest polichromatą.
Zdecydowanie odwodzono polichromatów od podejmowania tak niebezpiecznej służby.
– Nie byłby pierwszym wyjątkiem – odparł Gavin.
Chociaż byłby pierwszym od bardzo, bardzo dawna.
Zapadło ciężkie milczenie.
– I to ja mam jakoś przekonać Biel, by na to pozwoliła.
– Mam do ciebie zaufanie. – Gavin wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Od kwaśnego spojrzenia Żelaznej Pięści nawet miód straciłby słodycz. Gavin się roześmiał, i znowu to zauważył – Żelazna Pięść go szanował, ale czar Gavina w ogóle na niego nie działał.
– Opuszczasz nas – powiedział powoli dowódca. – Po tym, jak przez ciebie zginęła połowa moich ludzi, zamierzasz odejść i zostawić nas w tyle, zgadza się?
Niech to szlag.
Żelazna Pięść uznał milczenie za potwierdzenie.
– Wiedz jedno, Pryzmacie, nie pozwolę na to. Nie zrobię dla ciebie absolutnie niczego, jeśli nie pozwolisz mi wykonać mojej roboty. Jeśli przez ciebie moje wysiłki tracą sens, dlaczego miałbym pomagać tobie? Czy to nazywasz najwyższym szacunkiem?
Ach. Zapamiętaj sobie, Gavinie: czar działa o wiele mniej skutecznie na ludzi, którzy mają dobre powody, żeby skopać ci tyłek. Gavin uniósł ręce.
– Czego chcesz?
– Żadne „chcę”. Żądam. Weź ze sobą Czarnogwardzistę. Ja go wybiorę. Nie wiem, jaką masz misję, Pryzmacie, ale gdzie jeden może się udać, dwójka też da radę. Zauważ, że wolałbym, byś podróżował z całym oddziałem, ale jestem rozsądnym człowiekiem.
Właściwie to okazał o wiele więcej rozsądku, niż Gavin by się spodziewał. Może Żelazna Pięść nie był tak dobrym politykiem, jak Gavin myślał. Oczywiście, pewnie był zbyt zajęty znajdowaniem najskuteczniejszych sposobów zabijania, żeby nabrać takiej praktyki w polityce jak Gavin. Żelazna Pięść pewnie zamierzał osobiście towarzyszyć Gavinowi, ale nic z tego nie wyjdzie. Kiedy dowódca pomyśli, ile pracy go czeka w związku z odbudową i szkoleniem Czarnej Gwardii, sam zda sobie z tego sprawę. A wtedy będzie już za późno.
– Zgoda – odpowiedział szybko Gavin, zanim dowódca przemyślał swoje stanowisko.
– Zatem umowa stoi – powiedział Żelazna Pięść.
Wyciągnął rękę, a Gavin ją uścisnął. To był stary paryjski sposób przypieczętowywania umów, który wyszedł już z użycia. Dowódca spojrzał Gavinowi w oczy, kiedy ściskali sobie dłonie.
– Już ktoś poprosił mnie o przydzielenie mu tego zadania – zaczął.
Niemożliwe. Nawet nie powiedziałem mu, że odchodzę, zanim...
– Karris – powiedział Żelazna Pięść.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Szerokim.
Łajdak.
Kip siedział w biurze sekretarzy, bawiąc się nerwowo bandażem na lewej ręce, kiedy Żelazna Pięść i Gavin rozmawiali na balkonie na rufie. Siedział wcześniej oparty plecami do ściany między biurem i kajutą Pryzmata, ale kiedy za dużo usłyszał, przesiadł się po cichu na jedno z krzeseł, dalej od ściany, żeby nie wyszło na to, że podsłuchiwał.
Czarnogwardzistą. On. Zupełnie jakby wygrał w zawodach, w których nawet nie wiedział, że bierze udział. Nie zastanawiał się jeszcze nad przyszłością. Uznał, że Chromeria zajmie mu kilka najbliższych lat i potem się zastanowi. Jednak najtwardsi ludzie, jakich znał na tym świecie, byli Czarnogwardzistami – Karris i Żelazna Pięść.
Drzwi otworzyły się i z kajuty wyszedł Żelazna Pięść. Rzucił Kipowi ostre spojrzenie. Pełne dezaprobaty. I Kip natychmiast zrozumiał, że wciśnięto go Żelaznej Pięści – dowódca nie chciał, żeby Kip-grubas dewaluował Czarną Gwardię. Zrobiło mu się tak ciężko na sercu, że wypadło mu z piersi i zostawiło po sobie dymiący krater w pokładzie.
– Pryzmat chce się z tobą zobaczyć – powiedział Żelazna Pięść.
I wyszedł.
Kip wstał. Miał nogi jak z waty. Poszedł do kajuty.
Pryzmat Gavin Guile, mężczyzna, który wzniósł Mur ze Słonecznej Wody, stawił czoło morskiemu demonowi, zatapiał piratów, miażdżył armie i zastraszał satrapów – jego ojciec – uśmiechnął się do niego.
– Kip, jak się czujesz? Ostatnio dokonałeś naprawdę niesamowitych rzeczy. Chodź. Muszę obejrzeć twoje oczy.
Nagle zakłopotany Kip poszedł za ojcem na balkon na rufie. W jasnym porannym świetle Gavin obejrzał jego tęczówki.
– Wyraźny zielony pierścień. Moje gratulacje. Już nikt więcej nie weźmie cię przypadkiem za nie-krzesiciela.
– To... super.
Gavin uśmiechnął się z pobłażaniem.
– Wiem, że musisz przywyknąć do wielu rzeczy, i podejrzewam, że już ktoś ci to powiedział, ale użyłeś mnóstwa magii w czasie bitwy. Mnóstwa. Przemiana w zielonego golema to coś, czego już nie uczymy, bo ogólnie rzecz biorąc, człowiek może tego dokonać dwa, trzy razy w ciągu życia. To wypala twoją moc i twoje życie z niewiarygodną szybkością. Moc jest upajająca, ale lepiej z nią uważaj. Widziałeś przy pracy jednych z największych krzesicieli tego świata i nie możesz zakładać, że potrafisz robić wszystko to, co oni. Ale popatrz na mnie, prawię ci kazania. Przepraszam.
– Nie, nie szkodzi. To...
To normalna rzecz, każdy ojciec to robi. Kip nie powiedział tego na głos. Przełknął gulę, która nagle wyrosła mu w gardle.
Gavin spojrzał ponad falami na flotyllę, która za nimi podążała. Był zadumany, poważny. Wreszcie się odezwał:
– Kip, nie mam szansy dać ci tego, do czego masz prawo. Nie mogę dać ci czasu, na który zasługujesz, który jestem ci winien. Nie mogę wyjawić ci wszystkich sekretów, które chciałbym. Nie mogę cię wprowadzić w nowe życie w sposób, którego bym sobie życzył. Zdecydowałeś się ujawnić, że jesteś moim synem, i ja to szanuję. Jako taki będziesz znany. Jako że jesteś moim synem, mam dla ciebie zadanie i muszę powiedzieć ci, co to za zadanie. Teraz, ponieważ dzisiaj odpływam. Będę zaglądał co pewien czas do Chromerii, ale niezbyt często. Nie w najbliższym roku.
Kipowi przyszło do głowy za dużo myśli jednocześnie. Zbyt wiele razy wywrócono do góry nogami jego świat. W ciągu ostatnich kilku miesięcy, z dziecka otumanionej mgiełką samotnej matki stał się chłopcem, który stracił wioskę, matkę i dotychczasowe życie. A potem nagle wylądował w Chromerii i znalazł się w towarzystwie najlepszych krzesicieli i wojowników na świecie.
I tego samego dnia, kiedy ojciec go zaakceptował, uznał synem, a nie bękartem, znalazł list od matki, w którym twierdziła, że Gavin Guile ją zgwałcił. Błagała Kipa, żeby zabił Gavina. Pewnie była ogłupiała od mgiełki, to jasne. Owszem, była to ostatnia rzecz, jaką w życiu napisała. To jednak nie czyniło listu w magiczny sposób różnym od innych kłamstw, które wmawiała Kipowi od lat.
Napisała, że go kocha. Kip natychmiast odrzucił tę myśl i emocje, jakie uruchamiała.
Coś jednak z tego musiało odmalować się na jego twarzy, bo Gavin dodał cicho:
– Kip, masz prawo być zły, ale muszę cię poprosić o coś niemożliwego. Wyślę cię do Chromerii. Oczywiście, spodziewam się, że będziesz dobrze radził sobie na wszystkich lekcjach. Chociaż, szczerze mówiąc, nic mnie to nie obchodzi, dopóki będziesz uczył się tak dużo i tak szybko, jak zdołasz. Tak naprawdę to chcę... To musi być nasza tajemnica, Kip. Już prosząc cię o to, powierzam ci własne życie. Oczywiście, możesz zawieść albo zdecydować, że tego nie zrobisz, ale...
Kip przełknął ślinę. Dlaczego Gavin tak lawirował, skoro chciał go poprosić o wstąpienie do Czarnej Gwardii?
– Kiedy tak owijasz w bawełnę, bardziej mnie przerażasz, niż gdybyś po prostu powiedział – odezwał się Kip.
– Po pierwsze, musisz zaimponować swojemu dziadkowi, nie mając mnie pod ręką. Wezwie cię. Nie będzie miły. Uznamy się za zwycięzców, jeśli zdołasz się nie zmoczyć. – Posłał mu szelmowski uśmiech Guile’ów, ale zaraz spoważniał. – Postaraj się. Jeśli zdołasz mu zaimponować, dokonasz czegoś więcej, niż kiedykolwiek mnie się udało. Jednak cokolwiek uczynisz, nie zrób sobie z niego wroga.
– I to będzie to niewykonalne zadanie?
– Nie... cóż, może... ale zacząłem od łatwiejszego zadania. Chcę, żebyś zniszczył Światłowładcę Klytosa Niebieskiego.
Kip zamrugał zaskoczony. To też nie było „wstąp do Czarnej Gwardii”.
– To co powiedziałem, że bardziej mnie przeraża twoje owijanie w bawełnę niż samo zadanie? Cofam te słowa.
– Mówiąc „zniszcz”, mam na myśli to, żebyś zrobił wszystko co trzeba, by zrezygnował ze swojego urzędu w Spektrum. Potrzebuję tego stanowiska, Kip.
– Do czego?
– Nie mogę ci powiedzieć. Powinieneś zapytać, co mam na myśli, mówiąc „zrób wszystko co trzeba”.
– Ach, racja, w takim razie pytam o to – odparł Kip.
Miał nadzieję, że to jakiś żart, ale buntujący się żołądek podpowiadał mu, że jest inaczej.
– Jeśli nie doprowadzisz do tego, że Klytos zrezygnuje z własnej woli albo z powodu szantażu, zabij go.
Lodowate zimno przepłynęło Kipowi od kręgosłupa do ramion. Chłopak przełknął ślinę.
– Twój wybór. Zostawiam to tobie. To wojna, Kip. Widziałeś, co się dzieje, kiedy niewłaściwy człowiek ma władzę. Gubernator Garristonu mógł przygotować miasto. Wiedział, co nadchodzi. Przygotowanie miasta uczyniłoby go szalenie niepopularnym i kosztowało go fortunę. Zamiast tego więc postanowił pozwolić, by wszyscy zginęli. Jeden człowiek doprowadził do tej rzezi zwykłą bezczynnością. Gdyby nas tam nie było, sprawy potoczyłyby się dużo, dużo gorzej. Tak to wygląda. To wszystko, co mogę ci powiedzieć.
Chociaż to było niemożliwe, Kip był spokojny. Niemożliwość nie liczyła się w tej chwili, potem będzie się z tym mocować – kiedy ojciec odpłynie.
– Zasługuje na to? – zapytał tylko.
Gavin wziął głęboki wdech.
– Chcę powiedzieć „tak”, żeby ci to ułatwić, ale „zasługiwanie” to śliskie pojęcie. Czy tchórz, który porzuca towarzyszy, zasługuje, żeby go zastrzelić? Nie, ale trzeba to zrobić, bo stawka jest zbyt wysoka. Klytos Niebieski to tchórz, który wierzy w kłamstwa. Czy jeśli człowiek wierzy w kłamstwa i je powtarza, to sam jest kłamcą? Może nie, ale trzeba go powstrzymać. Nie uważam, że Klytos jest złym człowiekiem, Kip. Nie sądzę, żeby zasługiwał na śmierć, bo wtedy sam bym go zabił. Stawka jest jednak ogromna i stale rośnie. Zrób, co będziesz musiał. Najpierw dostań się do Czarnej Gwardii. Załatwiłem ci dopuszczenie do kwalifikacji. Dostań się, a ta pozycja ułatwi ci wypełnienie pozostałych zadań.
Pewnie. Łatwizna. Dla Gavina Guile pewnie rzeczywiście to była łatwizna. Dla człowieka dysponującego takimi mocami, wszystko było tak łatwe, że pewnie myślał, że dla innych ludzi też tak jest.
– Co chcemy osiągnąć? – zapytał Kip. – Ostatecznie, mam na myśli.
– Wojna to rozprzestrzeniająca się pożoga. A każda dawna uraza jest jak suche drewno, które błaga o płomień. Kiedy walczyłem z bratem, dołączyli do mnie ludzie, którzy mnie nienawidzili, bo swoich sąsiadów nienawidzili jeszcze bardziej, a wtedy owi sąsiedzi przyłączyli się do mojego brata. Zabiliśmy dwieście tysięcy ludzi w niecałe cztery miesiące, Kip. Miałem szansę zatrzymać tę wojnę na jednym mieście, kilku tysiącach ofiar. Zawiodłem. Są satrapie, które chętnie popatrzą, jak Atash płonie, które nie miałyby nic przeciwko, gdyby ogień rozprzestrzenił się na Krwawą Puszczę, które nie chcą, by ich synowie ginęli w obronie Ruthgaru, które nie życzą sobie, by ich córki dołączyły do Uwolnienia po obronie Parii, które nie chcą, żeby podnosić podatki dla ilytańskich barbarzyńców, które nie zgodzą się, żeby wysyłać ich plony tym paskudnym Abornejczykom.
Kip zrozumiał.
– Nie zostaje więc nikt.
– Staramy się powstrzymać wojnę, zanim pochłonie wszystkich.
– Jak się powstrzymuje wojnę? – spytał Kip.
– Wygrywając ją. Dlatego wykonaj swoje zadanie, a ja zajmę się swoim.
– Ile mam czasu? – zapytał Kip.
Cząstka jego osoby buntowała się. To nie w porządku prosić o coś takiego chłopca. Nie prosi się o coś takiego syna. Jednakże Kip był synem tylko z łaski ojca. Był niechcianym bękartem i jeśli Gavin trzymał chłopca, którego wcześniej nie znał, na odległość wyciągniętej ręki, to jak Kip mógł mieć o to pretensje?
– To zależy, jak długo Książę Barw będzie lizał swoje rany po Garristonie. Pewnie nie mamy co marzyć, że przeczeka zimę, więc najprawdopodobniej wyruszy na zachód. Spodziewam się, że Idoss zatrzyma go na parę miesięcy. Utrata Idoss powinna wystarczyć, żeby Spektrum się ruszyło. W przeciwnym wypadku... sześć miesięcy, Kip. Osiem, jeżeli będziemy mieli szczęście. Jeśli nie utrzymamy Ru, książę zdobędzie tamtejsze jaskinie saletrowe i kopalnie żelaza, a wtedy pogrążymy się w wojnie o wiele gorszej niż Wojna Fałszywego Pryzmata, i wątpliwe, żeby ten konflikt potrwał równie krótko.
Kip tak bardzo tracił grunt pod nogami, że nie widział już, gdzie jest dół, a gdzie góra.
– Dlaczego ja?
– Bo zuchwałość to miecz młodzieńca. Śmiałość to jego pistolet. I szczerze mówiąc, jeśli zawiedziesz, wyjdziesz tylko na dzieciaka. To popsuje twoją reputację, ale nie moją. I nie doprowadzi do śmierci żadnego z nas. Jesteś dobrą bronią, bo gdy spojrzeć na ciebie, wyglądasz jak dziecko, sympatyczny chłopiec, który nie skrzywdziłby nawet muchy.
Sympatyczny. Czytaj „gruby i miły”. Za chwilę będę „pogodny”.
– Jestem tak nieprawdopodobny jako przeciwnik, że aż idealny?
– Otóż to.
– Też tak raz myślałem, zaraz przed swoją ucieczką z Garristonu.
Kip pomyślał, że nikomu nie przyjdzie do głowy, że przyszedł szpiegować Księcia Barw i ratować Liv. Źle się to skończyło.
– Tyle że teraz jesteś silniejszy.
– To było raptem dwa tygodnie temu!
Gavin się roześmiał.
– To nic ci nie mówi? – naciskał Kip.
Gavin się uśmiechnął.
– Tobie też to powinno coś mówić.
– Co?
Gavin spoważniał.
– Że w ciebie wierzę.
Kip nie bardzo wiedział, co z tym zrobić – nie, kiedy Gavin powiedział mu to wprost. Nie mógł tego wyśmiać, nie mógł z tego zażartować. To była tak oczywista prawda, że poczuł miłe ciepło. Skrzywił się.
– Naprawdę jesteś w tym niezły, co?
Gavin zmierzwił mu włosy.
– Prawie tak dobry, jak myślę. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Wiesz, Kip, kiedy to wszystko się skończy... – Pozwolił, żeby słowa zgasły, a wraz z nimi jego dobry humor.
– To nigdy się nie skończy, prawda? – zapytał Kip.
Pryzmat odetchnął głęboko.
– Nie tak, jakbym chciał.
– Przegramy?
Gavin przez chwilę milczał. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo.
– Istnieje takie ryzyko.
Objął Kipa za szerokie ramiona, uścisnął i wypuścił.
– Ale przeciwności są po to, żeby z nimi walczyć.
Karris miała już wszystkie rzeczy spakowane i przygotowane. Domyślała się, że Gavin wykrzesze kolejny ślizgacz, zamiast wziąć jedną z łodzi. Zawsze był niecierpliwy. Jeszcze raz sprawdziła rzeczy, żeby uspokoić nerwy. Nie mogła znieść myśli, że o czymś zapomniała. Nie cierpiała, kiedy nie wiedziała, co powinna przygotować, a jednocześnie starała się nie zabrać zbyt wielu rzeczy.
Oczywiście, Gavin przyjdzie, powie „chodźmy” i spróbuje natychmiast wyruszyć. Jakby, wymyśliwszy sposób na przebycie całego Morza Lazurowego w jeden dzień i zaoszczędzenie na tym miesiąca żeglugi, nie mógł sobie pozwolić na dodatkową godzinę lub dwie na spakowanie rzeczy.
Dlaczego właściwie zgłosiła się do tego na ochotnika?
Bo nie masz nic lepszego do roboty niż ratowanie świata i ujawnienia raka, który toczy jego serce.
Oto dlaczego.
Gavin wyszedł na pokład, a nią znowu wstrząsnęło to, że wszystkie spojrzenia od razu powędrowały w jego stronę. Przypuszczała, że większość pasażerów na tym statku to prości ludzie i że oglądaliby się też na widok gubernatora Garristonu, Crassosa, nawet jeśli go nienawidzili. I możliwe, że patrzyliby z takim uwielbieniem na każdego Pryzmata, chociaż w to akurat wątpiła. Pozycja Gavina była wyjątkowa, ale z pewnością ściągałby na siebie wszystkie spojrzenia nawet gdyby był stewardem. Teraz, kiedy ponownie ocalił im wszystkim życie, aż dziwne, że nie witali go burzą oklasków.
Żeglarze powitali go burzą oklasków.
Sukinsyn.
Dwójka Czarnogwardzistów pojawiła się u jego boków, gdy tylko przekroczył próg kajuty. Ktoś musiał krzyknąć, że Pryzmat się pojawił, bo w ciągu kilku chwil ludzie stłoczyli się na pokładzie. Kapitan, oddany gruby Ruthgarczyk, nawet nie próbował ich powstrzymać albo zagonić żeglarzy z powrotem do roboty. Ludzie prawie się tratowali, kiedy wybiegali z kajut pod pokładem. I wszyscy – żeglarze, żołnierze, kupcy, arystokraci i chłopi – nadbiegli, żeby spojrzeć na swojego Pryzmata.
Przebywał z nimi na tym samym statku przez ostatni tydzień, wcześniej był z nimi w Garristonie. Przecież wcale się nie zmienił. A jednak, o ile wcześniej był dla nich ważną osobistością, teraz był po prostu ich człowiekiem. Ich wybawcą. Rzucenie się do walki z morskim demonem i wygrana uczyniła Gavina herosem.
Gdyby Karris nie widziała na własne oczy, jak niewiele brakowało, żeby Gavin został pożarty, mogłaby cynicznie uznać, że specjalnie zaaranżował to przedstawienie.
Na pokładzie panował ścisk – na wszystkich statkach upakowano tylu ludzi, że pękały w szwach, by wydostać uchodźców z Garristonu, zanim Książę Barw zajmie miasto – i wszyscy zebrani szeptali między sobą, wypowiadając takie brednie, jak: „Widzisz go? Mówi coś?”.
Gavin podszedł do Karris w towarzystwie Czarnogwardzistów. Oni, tak samo jak ona, rozglądali się po tłumie, wypatrując niebezpieczeństwa.
– Pani, czy uczynisz mi ten honor i zechcesz towarzyszyć mi w małej wyprawie? – zapytał Gavin.
Co należy zrobić, kiedy ktoś cię uprzejmie prosi, żebyś zrobiła coś, co zamierzałaś zrobić, a nawet więcej: knułaś i nakłaniałaś zwierzchnika, żeby ci na to pozwolił?
– Ehm... z największą przyjemnością – odpowiedziała Karris.
– Doskonale.