Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każde światło rzuca cień.
Każdy cień skrywa tajemnicę.
Każda tajemnica ukrywa prawdę.
Każda prawda rodzi legendę.
Każda legenda rzuca światło.
Gavin Guile, niegdyś najpotężniejszy człowiek na świecie, został powalony. Stracił swoją magię, tajny Zakon pragnie jego śmierci. Teraz, żeby chronić tych, których kocha, zmuszony jest przepłynąć morze i szukać pomocy samego Orholama.
Kiedy Biały Król uruchamia swoje potężne pułapki i samej Chromerii grozi zdrada i oblężenie, Kip Guile musi zebrać siły, zwołać sojuszników i wywalczyć sobie drogę powrotną, żeby stanąć do ostatniej nierównej walki.
Czy w najciemniejszej godzinie przybędzie Powiernik Światła?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 839
Andross Czerwony – 18 lat temu (wiek: 48 lat)
– Gramatykę można przeanalizować na kilka różnych sposobów – mówi Felia – jak to zwykle bywa z przepowiedniami Skryptora, i to bez redakcji. Gorzej, że widziałam już jej tłumaczenia. „Przełamanie wielkiej skały, czarne ognie piekła, ponownie na ziemię wypuszczone/wypuściły/ wypuszczą/wypuszczają…”.
– To nam pomaga?
– Powiedziałabym, że nie, gdybym wiedziała, ile będzie nas kosztowało zdobycie jej przez ciebie od tej dziewczyny…
Nagle mruga, żeby powstrzymać łzy. Zaciska zęby i odwraca wzrok.
– Powiedz mi. Nigdy mi nie powiedziałeś. Trzy tygodnie spędziłeś na statku, wracając do domu, a ja nadal cię wącham, jakby jej zapach mógł tak długo się utrzymać.
Co to jest?
– Udzieliłaś mi pozwolenia. Wprost.
– Nie wiedziałam, jakie to będzie uczucie!
Felię stać na więcej. Potem zacznie pytać o rzeczy, których nie chce wiedzieć.
Uderza mnie w pierś ręką, biorąc rozmach znad głowy, to musiało bardziej zaboleć ją niż mnie.
– Nie przewracaj oczami, Andy! Nawet się nie waż!
Przybieram beznamiętny wyraz twarzy, żeby ukoić jej wzburzenie. Upuszczam kartkę na stół. Macham ręką na niewolników, którzy towarzyszą nam w ogrodzie, żeby odeszli, rzucam spojrzenie Grinwoody’emu, dając mu znać, że ma im powiedzieć, że jeśli ktoś z nich będzie podsłuchiwał, to zostanie zbity i sprzedany na galerę albo do kopalni. A potem skupiam się ponownie na mojej ukochanej.
– Pytaj, o co zechcesz – mówię – ale tylko to, co naprawdę chcesz wiedzieć.
– Pieprzyłeś się z nią?
– Tak – odpowiadam natychmiast.
Myślałem, że to oczywiste.
Felia przełyka ślinę.
– Niech cię szlag.
Bierze kilka wdechów, ale nie potrafię się zorientować, czy zapanowała nad sobą. Robi to na własną odpowiedzialność. Usłyszy ode mnie tylko prawdę, jak jej przysiągłem.
– Musiałeś?
– Taka była nasza umowa.
– Wiem, jaka była umowa. Chcę, żebyś to powiedział.
– Uznałem, że tak będzie najlepiej.
– A jak trudno było cię przekonać? Wiem, że miałeś wiele kochanek przed naszym ślubem. Znudziłeś się mną? Wiem, że od śmierci Sevastiana, nie byłam tak ochoczą kochanką jak kiedyś…
– Przestań! To nie ma nic wspólnego z tobą ani z tym… – Biorę wdech. Cierpienie sięgało głębiej, niż myślałem. Jednakże jej gniew budzi coś w głębi mojego serca, coś płonącego i wściekłego.
Zduszam płomienie. Jak to często robię.
– Flirt nie wystarczał – mówię. – Delikatnie zasugerowałem łapówkę, ale jej rodzina jest bogata, a ona kochała swoją pozycję w bibliotece. Nie mogłem jej niczego dać. I była tak bardzo młoda i niewinna, że nie można było niczym jej zaszantażować. Nie miałem czasu, żeby wynająć agentów, którzy wywarliby nacisk na tych, których kochała, ani pewności, że jeśli to zrobię, ona tego zwyczajnie nie zgłosi. Dlatego ją uwiodłem.
– Dobrze się bawiłeś? – Felia prawie warczy na mnie.
Robię się zimny.
– Minął ponad miesiąc, odkąd ostatni raz dzieliłem z tobą łoże, i było tylko powierzchowne pożegnanie, nie rozpaczliwy akt miłości z kobietą, którą zazdrość doprowadzi do szaleństwa, moja droga. Tak, z przyjemnością sobie ulżyłem.
– „Ulżyłem” – powtarza.
Posłużyłem się tym słowem, żeby zasugerować, że seks był jedynie fizjologiczną czynnością, ale ona zmienia to w potępienie całego naszego małżeństwa. Jakbym chciał się od niej uwolnić. Od swoich przysiąg.
Niestety już powiedziałem więcej, niż powiedziałbym, gdybym w pełni nad sobą panował.
– Coś jeszcze? – warczę.
– A ona dobrze się bawiła? Jak to wyglądało? Dla niej? – Felia zamienia się w zimną sukę.
Biorę głęboki wdech, jeden, potem drugi, aż czerwień cofa się, aż znowu mogę patrzeć na nią ze współczuciem. Moja Felia. Była taka samotna, a wszystko, co kocha, jest zagrożone. Najpierw odebrano jej Sevastiana. Potem pojawił się dystans między nią a Gavinem. Teraz ta sprawa z Dazenem. I jeszcze ja.
Felia boi się, że mnie też straci.
– Czy dałem jej pierwszy orgazm w życiu? Czy zamieniłem ją we wszetecznicę, które pragnęła mojego członka, jak spragniony podróżny na pustyni pragnie wody? Czy obudziła mnie rano, gdy poczułem na sobie jej gorące usta? Czy błagała mnie o rzeczy, których ty zaczęłaś unikać wkrótce po naszym ślubie? Czy pragnęła mnie, jak ty nie pragnęłaś od lat? O to chcesz mnie zapytać? Dlaczego zamiast tego nie zapytasz i nie zadasz tego pytania sobie: czy kiedykolwiek sięgałem po półśrodki, gdy dążyłem do celu?
– Nigdy – szepcze, nie mrugnąwszy nawet powieką, ale przycisnęła rękami brzuch, jak człowiek, który otrzymał ranę w walce i chce wiedzieć, jak jest poważna; musi się dowiedzieć, ale nie śmie sprawdzić.
– Dlaczego nie zapytasz o to, co naprawdę chcesz wiedzieć? Czy ją potem objąłem? Czy pozwoliłem jej zasnąć z głową na moim ramieniu? – Wszystkie te pytania wymykają mi się jak ogary, która palą się do polowania. Nie mogę znieść jej nieszczerości. Felii nie obchodzą szczegóły techniczne, gdzie spółkowaliśmy, ile razy doprowadziłem dziewczynę do rozkoszy. Chce wiedzieć, czy ktoś może ją zastąpić.
Miłość mojego życia jest zaciekła i krwawi, i to jest moja wina w takim samym stopniu jak Orholama, Orei i Ulbeara.
– Fee – odzywam się łagodnie – niech ciemność nie zalega między nami. Decyzja, żeby się z nią przespać, była tylko polem bitwy, dzięki któremu mogłem zdobyć dla nas łup, i masz absolutną rację, że nie dreptałem na paluszkach wobec przysiąg małżeńskich, z których mnie zwolniłaś. Bo wtedy mogłoby się okazać, że wszystkie wysiłki poszły na marne. Chcesz słyszeć, jak przechodziłem od odgrywania zręcznego, uważnego kochanka, jakiego nigdy więcej nie pozna w swoim życiu, do udręczonego poczuciem winy męża, który musi wracać do żony i dzieci, żeby wiecznie rozpaczała z mojego powodu i bała się mnie utracić? Chcesz wiedzieć, jak przy każdym kroku odcinałem ją od rodziny i przyjaciół, żeby, kiedy nadejdzie czas zdradzić ich i obowiązki, zrobiła to z radością, jeśli dzięki temu sprawi, że zostanę jeszcze kilka tygodni? Jak dała mi zwoje, a ja odpłynąłem jeszcze tej samej nocy, bez słowa wyjaśnienia, niewątpliwie ją niszcząc? Bo tęskniłem za tobą? Myślisz, że jedna niezręczna, pozbawiona wyczucia rytmu dziewica mogłaby cię zastąpić? Myślisz, że mogłaby ci dorównać w sypialni albo…
– Jest o połowę ode mnie młodsza i nie urodziła trójki dzieci, a jak sam powiedziałeś, ja nie…
– Myślisz, że jestem mężczyzną, który może zakochać się w kobiecie, której nie szanuje? – warczę.
– Mężczyzna uwierzy prawie we wszystko, jeśli prawidłowo zająć się tym, co ma poniżej pasa.
– Myślisz, że w cztery tygodnie…
– Krótki czas tylko pogarsza sprawę! Nie boję się, że nie dorównuję tej biednej dziewczynie. Boję się, że nie dorównuję twojej wyobraźni. Mężczyzna nie może zakochać się w kobiecie od pierwszego wejrzenia. Zakochuje się w osobie, jaką sobie wyobraża. Ona jest płótnem, na które mężczyzna rzuca swoje nadzieje i marzenia. A jeśli raporty mówią prawdę, to ta dziewczyna była wyjątkowo gibkim i ponętnym płótnem.
– A kim ja jestem? Siedemnastolatkiem?
– Bo mężczyźni dostatecznie dorośli, żeby wiedzieć lepiej, nigdy nie zamieniali starzejących się żon na młodsze i głupsze?!
– Za dobrze mnie znasz, żeby w to uwierzyć. To szaleństwo przebrane za lęk. Dowiodłem mojej uczciwości tysiące razy. Wiesz o wszystkich kobietach, które próbowały mnie uwieść, odkąd się pobraliśmy. Wiesz o dawnych kochankach, które próbowały ponownie rozpalić moje zainteresowanie, odkąd zostałem Czerwienią. Widzę tylko ciebie, Firuzeh Eszter Laleh Dariush. Moja Felio, moja Felio Guile, jak mógłbym cię zastąpić? Jaką magiczną piczkę musiałaby mieć kobieta, żeby skusić mnie choćby na chwilę? Odwieść od ciebie? Ciebie?! Kobiety, która mogłaby zostać cesarzową, gdyby tylko zechciała? Myślisz, że wymieniłbym twoją siłę na naiwność, słabość tej dziewczyny?
Mimo to wciąż widzę strach w jej oczach.
– Jeśli w to wierzysz – mówię – nie straciłaś mnie, lecz siebie.
Spogląda mi w oczy, szuka pewnie fałszu. Skoro potrafiłem pogrywać z innymi tak zręczne, z takim okrucieństwem, to czy nie mógłbym także zwieść jej? Staram się patrzeć otwarcie, jak wtedy, gdy byliśmy młodzi, ale widzę tylko czerwień.
Po chwili widzę, że skierowała spojrzenie w głąb siebie.
– Nie czuję się silna. Już nie.
– Jesteś dostatecznie silna.
– Wątpię.
Wskazuję kierunek, podnosząc głos.
– Drzwi są tam.
Policzek. Felii dosłownie wyrywa się zduszony okrzyk.
– Pozwoliłbyś mi odejść? Tak łatwo? Po tym wszystkim, co przeszliśmy? Co zrobiliśmy?
– Pozwolić ci odejść byłoby najtrudniejszą rzeczą, jakiej kiedykolwiek bym dokonał. Jednak trwa wojna, nawet jeśli tylko ty i ja ją teraz widzimy. Jeśli zamierzasz stchórzyć. Muszę wiedzieć to, zanim powierzę ci przyszłość swoją i świata.
– Nie jestem dość silna…
– Siła to wybór. Odwaga to nawyk. Niestety tchórzostwo także.
Patrzy mi długo w oczy.
– Nie kochaliśmy się od twojego powrotu.
Unoszę ręce, poddając się. Czyj to był wybór?
Wtedy jednak rozumiem. Nawet po tak wielu latach małżeństwa ta nowa sytuacja wymaga nowych reakcji: wiedząc, że jest zraniona, zaczynałem tylko od podchodów. A zbolała potrzebowała zdecydowanego pościgu, podczas gdy ja byłem przekonany, że coś takiego wywoła tylko jej gniew.
I tak by było. Teraz to widzę.
Może jednak potrzebowaliśmy przeciąć ten czyrak. Ja nie potrzebowałem kłótni, nie potrzebowałem zamieszania i skutków wielkiej awantury, więc uznałem, że my tego nie potrzebujemy. Błąd.
Odpuszcza mi. Spuszcza wzrok. Odwraca się do stołu.
– Najgorsze z tego wszystkiego jest to – mówi – że widziałam już wcześniej kopie tego zwoju. Dlatego początkowo myślałam, że to wszystko się wydarzyło… na darmo.
Kiedy kończy zdanie, podchodzę i staję za nią. Wciągam zapach jej włosów, stoję nad nią, opieram ręce na stole po obu jej stronach, ale jej nie dotykam.
Felia kładzie rękę na moim rękawie, żeby odepchnąć mnie, otworzyć klatkę moich rąk, ale ja nie ustępuję, a ona nie pcha zbyt mocno.
– Potrzebuję cię pod każdym względem – mówię jej. – Bez ciebie jestem całkiem sam na tym świecie. Świeca na murach, gdy nadchodzi burza. Wół, który schodzi ze ścieżki pod ciężarem pustego jarzma, w którym szedł też jego towarzysz. Nie zdołam wykonać pracy, jaka nas czeka, bez ciebie, serce mego serca. Potrzebuję twojej mądrości. Potrzebuję twojej dobroci. Twojej wnikliwości. Twojej dłoni na wiośle. Potrzebuję tej siły w tobie, której nigdy nie doceniałaś. Ukrytej zaciekłości. – Całuję ją delikatnie w kark i w nagrodę widzę gęsią skórkę. – Jesteś moim kompasem, moją klepsydrą, moim wiatrem w żagle. Potrzebuję cię jak śpiewak głosu, jak melodia rytmu, jak chór tonacji. Potrzebuję cię, jak włócznik potrzebuje tarczy, jak rumak uzdy, jak łucznik łuku. Potrzebuję cię, jak zboże potrzebuje słońca, farbiarz barwników, krzesiciel światła. Potrzebuję cię, jak gwiazdy potrzebują nocy. Potrzebuję cię, jak poeta potrzebuje słów…
Ona nadal nic nie mówi.
– I pragnę ciebie. Pragnę cię jak tamtej nocy w winnicy nad Kamienistym Ruczajem. Pragnę cię jak tamtej bardzo niedyskretnej nocy w wigilię Dnia Słońca w naszym namiocie tuż obok namiotu twoich rodziców. Jak tego ranka, na szczycie czerwonej wieży, gdy luksjaci dobijali się do drzwi, zastanawiając się, jak mogły zostać zamknięte od zewnątrz. – Zniżam głos do szeptu, aż staje się tylko ciepłym oddechem w jej uchu. – Boże, jak ja cię pragnę…
Chwila przeciąga się, niedostatek i kara, gdy wdycham jej słodki zapach. Pragnę ją złapać i wziąć, podjąć za nią decyzję, której najwyraźniej nie chce podjąć. Nie zrobię tego jednak.
Nasz związek nigdy nie był związkiem słabszego partnera naginającego się do kaprysów silniejszego. I nie będzie. W całym świecie ona jest jedynym kwiatem, którego nie zmiażdżę pod kołami wielkiej machiny oblężniczej, jaką jest moja wola.
Felia nie porusza się.
Chwila przeciąga się nieznośnie.
Nie będę czekać wiecznie. Nie pozwolę, żeby moje pragnienie stało się słabością, mój głód zamienił w śmierć głodową. Odsuwam się.
Ona jednak łapie mnie za rękaw, jak jeździec, który panuje nad szalejącą masą ogiera bojowego za pomocą raptem paru cienkich pasków skóry. Zatrzymuję się.
Czy rzeczywiście jesteśmy partnerami?
Czasem zastanawiam się, czy ona nie jest zdecydowanie silniejsza z nas dwojga.
Nie każe mi czekać tak długo, żebym mógł rozważyć tę myśl. Chce wiedzieć, że jestem całkowicie na niej skupiony. Przechyla nieco głowę, żeby włosy zsunęły się z tego miejsca na szyi, w które ją pocałowałem.
Wiem, że ona tego potrzebuje. Wiem, że chce mnie trochę ukarać. Wiem, że potrzebuje poczuć, że ją ścigam, ale to mnie nieco irytuje – że komenderuje się mną jak psem. Jestem Andross Guile.
Wyrywam rękaw i odsuwam się, ale zanim Felia zdąży się odwrócić. Zanim zdąży powiedzieć słowo, łapię ją za włosy i całuję szorstko drugą stronę szyi. Obracam ją, podnoszę na stół i odnajduję jej usta.
W opowieściach, za każdym razem, gdy prawdziwi kochankowe łączą się, towarzyszy temu taka gorączka i pozbawiona wysiłku biegłość, że wstrząsa to niebem i ziemią, i nic już nigdy nie jest takie samo. To, rzecz jasna, kłamstwo, ale także tylko jeszcze jeden wyraz zasadniczej niedoskonałości soczewki, przez które dramat spogląda na rzeczywistość – wszystko, co pojawia się w lunecie, ma znaczenie.
W rzeczywiści kochanie się rzadko coś zmienia. Większość zbliżeń nie jest nawet godna zapamiętania. W większości wypadków niebo i ziemia rzadko trzęsą się z powodu kochającej się pary, a może nawet nigdy.
Czasem jednak tak się dzieje.
Mimo daru od przodków, daru pamięci Guile’ów, następne minuty zatarły się w wirze emocji uwolnionych od myśli i wpadły w odmęty namiętności.
– Przepraszam – mruczę jakiś czas później.
Zamierzałem rozerwać jej bieliznę z ilytańskiej koronki, żeby pokazać, jak nieopanowana jest moja żądza dla niej. Niedelikatność, jaka miała miejsce później… nie była efektem zupełnie racjonalnej decyzji.
– Możesz mi to wynagrodzić…
– Tak?
– …ale nie masz za co przepraszać.
– Co? – I wtedy to do mnie dociera. – Rzuciłaś na mnie urok?
– Nie możesz mi tego zarzucać, skoro ci to wyznałam, prawda?
– Felio! – Nie wiem, czy być wściekłym, czy trochę dumnym. Zwykle tak kurczowo przestrzegała chromeryjskich reguł.
– Chciałam, żebyś był brutalniejszy – odpowiada rzeczowo.
– Mogłaś poprosić.
– Chciałam, żebyś mnie potem przeprosił. I musiał mi to wynagrodzić. A skoro o tym mowa, w dalszym ciągu musisz.
– Wynagrodzić ci to?
– I to w tej chwili. Zanieś mnie do naszego łóżka. Nie jestem pewna, czy dam radę iść.
***
– Istnieje parę słów, które zmieniły znaczenie w naszym języku od czasu tych wcześniejszych tłumaczeń, ale to wszystko to była rzetelna praca naukowa. A potem zobaczyłam to. – Felia wskazuje jedno miejsce na jagnięcej skórze, gdzie zaczyna się redakcja.
– Co to takiego? – pytam.
– Niedoskonałość skóry? Przypadkowy ruch piórem? Plama, która pojawiła się z jakiegoś powodu w ciągu minionych stuleci. – Wzrusza ramionami. – Dobry tłumacz albo kopista nie spekulowałby, a jedynie przekazał to, co wie. Kiedy jednak patrzę na cały zwój i widzę, czego brakuje, odnoszę wrażenie, że ktokolwiek pisał redakcję, śpieszył się. W kilku miejscach okazał się niechlujny. Te trzy kropki tu na końcu linijki, jeśli dobrze zgaduję, gdzie wypadały linijki tekstu, to być może wszystko, co zostało z trzech rogów shin. To może być podstawa khaf sofit. To mogłoby być z łatwością resh albo nun sofit, albo tsadi sofit albo zayin lub dalet, ale kiedy porównuję to z wcześniejszym charakterem pisma, to shin tego skryby były wysokie i eleganckie, a jego khaf sofit schodziły nieco niżej.
Zagłębia się w szczegóły. Widzi jednak moje zniecierpliwienie.
– Jeśli mam rację – mówi – to ta kropka… – Kładzie kawałek pergaminu we wskazanym miejscu i zakreśla nim delikatny łuk. – To część znaku przydechu, tak kiedyś zapisywano imię Or’holam. To właściwy okres. Znaki przydechu zaczęły znikać z zapisu w tekstach naukowych dopiero jakieś osiemdziesiąt lat później, wraz z powstaniem „Krasomówstwa” Polyphrastesa.
– Tyle że ten znak ewidentnie nie pojawił się w słowie „Orholam”. Odkryłaś coś innego – mówię.
– „Odkryłam” to takie mocne słowo. Domyśliłam się.
– Powiedz mi.
– Pokażę ci.
Ustawia krawędź pergaminu na oryginalnym zwoju tak, żeby jeden róg dotykał znaku przydechu i ciągnął się wzdłuż pustej linijki do trzech kropek brakującego khaf sofit.
– Rozumiesz, że to, co tu robię, w żadnej mierze nie jest „tłumaczeniem”. To przypuszczenia, nie nauka.
Nic nie mówię, a ona sięga po pióro, przycięte dokładnie tak, jak przycinali je starożytni Paryjczycy, żeby litery miały właściwie linie i łuki. Jej litery są nie tylko piękne, ale też tak doskonale pasują do charakteru pisma Skryptora, że nawet fałszerz byłby z nich dumny. Rozmieszczenie liter i ich rozmiar są ściśle wymierzone. Felia zaczyna od znaku przydechu i przesuwa się nieśpiesznie w lewo.
– Nie ma niczego w tym tekście ani w innych pismach Skryptora, co by to potwierdzało – mówi, rysując khaf sofit, a jego trzy laseczki wychodzą nad brzeg pergaminu, żeby dotknąć trzech kropek na zwoju. Felia kończy zdanie i odsuwa się.
– „Na strzaskanej skale czarne ognie piekła ponownie ześlą na ziemię dwieście upadłych chwał nieba”. Dosłownie „upadłych gwiazd”, ale kiedy pojawia się dwieście, znaczenie nigdy nie jest dosłowne. Dwieście spadających gwiazd albo „upadłych gwiazd” to eufemistyczne określenie, które czasem skraca się do „dwustu”.
– Istoty niebiańskie – mówię. – Elohim. Dawni bogowie.
– Ci, którzy zbuntowali się przeciwko Orholamowi i zostali wyrzuceni z jego dworu.
– Albo odeszli, buntując się przeciwko tyranowi, jak uważają heretycy – mówię.
– Braxianie? – pyta Felia. – Mieszkańcy Spękanych Ziem wierzą we wszystko, co uzasadnia ich pragnienie władzy. – Milknie. – Pewnie jak my wszyscy – dodaje.
– Masz na myśli siebie i mnie?
Przez chwilę jej oczy są jak otwarte drzwi i wylewa się przez nie dusza.
Zapominam czasem, że jej większa wrażliwość oznacza, że cierpi bardziej, niż ja jestem w stanie.
– Nie chcę tego – mówię. – A ty? Naginasz tłumaczenia, żebyśmy mogli to zrobić naszym chłopcom? To nie Felia, jaką znam. – Zanim łzy znowu napłyną do jej oczu, dodaję: – Więc nie wrzucaj nas do jednego wora z tymi zabójcami z pustyni.
Jest pokonana.
– Mój panie mężu, spójrz na ostatni list Gavina do ciebie. – Podaje mi pergamin, nie zaszyfrowany list Gavina, ale jego rozszyfrowaną treść.
– Skąd to masz? – pytam.
– Czytaj.
Zaznaczyła jeden akapit: „Ojcze, zmusiłem go teraz do ucieczki. Dazen niewątpliwie ma nadzieję wycofać się w góry wokół Kelfingu, ale zamierzamy złapać w pułapkę jego wojska przy zakolu rzeki w pobliżu miasta zwanego Rekton”.
Patrzę na mapę, jaką Felia rozpostarła na stole. Przesuwa ręką po Tyrei, na małą kropkę, którą jest Rekton nad Umbrą. Pojawiają się nazwy wypisane pomarańczowym luksynem, dawne nazwy.
– Za czasów największego rozkwitu cesarstwa tyrejskiego – mówi Felia – znajdowało się tam miasto, którego imię z czasem przepadło. To było święte miasto poświęcone Anat Podczerwonej, zanim Karris Atiriel albo jej wyznawcy je zniszczyli. Znajduje się tam wielka kopuła skalna. Kopuła Anat albo Piec Anat, wezbrane mlekiem Piersi Pani Pustyni albo jej ciężarny brzuch, jak mówią. Tam starożytni Tyrejczycy składali w ofierze swoich synów i karmili piaski ich krwią, błagając boginię, żeby pustynia zakwitła. – Mówiła z nieobecną miną. – Jak niefrasobliwie uznawałam ich za potworów, Androssie. Jaka matka godna tego miana zamordowałaby syna i wierzyła, że z takiej potworności wyjdzie coś dobrego? Nie mogłam sobie wyobrazić… Jak pozwoliliśmy na to wszystko?
– Felio – mówię – jak w ogóle możesz o to pytać? Kiedy tłumaczysz te słowa? Jeśli nie istnieje Powiernik Światła, to nasz los został przypieczętowany. Przepadnie wszystko. Wszyscy. Ja…
Ignoruje mnie.
– Karris Atiriel albo jej wyznawcy zniszczyli świątynię i miasto, zabili tych, którzy nie zdołali uciec. W zrujnowanym mieście zamieszkali uchodźcy z innych miejsc i ostatecznie nazwano je Rekton. Androssie, jeśli Janus ma rację co do Dazena, jeśli te wszystkie domysły jakimś cudem są słuszne… A co jeśli „czarne ognie piekła” oznaczają „płonące piekliszcze”? „Żywe piekliszcze”? „Wielka skała” może być Wielka Skała… To może znaczyć, że: „roztrzaskując Wielką Skałę, czarny luksyn ponownie wypuści Dwustu na ziemię”. – Felia bierze wdech. – Gavin próbuje wciągnąć Dazena w zasadzkę przy Wielkiej Skale Anat.
– A Dazen – mówię i w moim sercu w okamgnieniu rodzi się w pełni wyrośnięta zgroza – potrafi krzesać czarny luksyn.
Felia wygląda przez iluminator.
– To, co poświęciliśmy… i co ukradliśmy tej biednej bibliotekarce… dało nam wszystko, czego potrzebowaliśmy, żeby zapobiec katastrofie, ale jest za późno. Gavin wysłał ten list tydzień temu. W żaden sposób nie zdążymy ich powstrzymać, gdy już dotrzemy do Rektonu.
Istniały tylko dwa sposoby, żeby zniszczyć cały Zakon Złamanego Oka, i dzisiaj miała ostatnią szansę, żeby zrobić to w sposób, który nie wymagałby śmierci dziesiątek lojalnych żołnierzy Chromerii. Tego wieczoru kapłani różnych sekt spotykali się ze Starcem z Pustyni, żeby omówić szczegóły Uczty Umierającego Światła.
Albo – jak nazywali ten wieczór wszyscy poza tymi złymi popaprańcami – wigilii Dnia Słońca.
Braxianie nie świętowali letniego przesilenia jako najdłuższego dnia w roku, ale jako moment, po którym każdy dzień staje się krótszy. To miało pewien sens dla mieszkających na pustyni Braxian, którzy cierpieli z powodu piekącego, osłabiającego żaru pustynnych letnich miesięcy, ale w dalszym ciągu wydawało się Teii złe. Teraz w dwójnasób, bo ci nowi Braxianie w ogóle nie byli ludźmi pustyni; wszyscy nowi wyznawcy Zakonu po prostu nienawidzili Orholama.
Oczywiście mogła się mylić. Stała się cieniem Atevii… Cieniem? – zapytała siebie w myślach.
Teio, przestań kombinować. Kiedy ostatnim razem za dużo myślałaś, prawie wyjaśniłaś luksjatowi, na czym polegają polucje.
Zatem śledziła Atevię praktycznie cały czas, a mimo to przegapiła moment podrzucenia mu wiadomości. Kupiec winny o piersi jak beczka, który był też pogańskim kapłanem, sięgnął do kieszeni i nagle wzdrygnął się w sposób, który mógł tylko oznaczać, że znalazł coś, czego wcześniej tam nie było. Potem szybko wszedł do najbliższego zaułka, rozejrzał się ukradkowo i otworzył liścik. To musiało być tylko kilka słów, bo zamknął go, zanim Teia zdążyła się pochylić, żeby je odczytać.
– Nie cierpię, kiedy stary to robi – mruknął Atevia. – A gdybym nie zajrzał do kieszeni przed wieczorem?
Miał na myśli „Starca”?
Teia poszła za nim, kiedy kluczył przez miasto, ewidentnie czegoś szukając i trzymając liścik cały czas w ręce.
Musiała dorwać tę wiadomość! „Przed wieczorem”? To znaczyło, że spotkanie miało się odbyć dziś wieczorem albo „przed wieczorem”, prawda?
Ponieważ aż do tej pory nie zdołała znaleźć ukrytego gabinetu Starca ani listy członków Zakonu, Teii zostały tylko dwa sposoby, żeby zniszczyć Zakon Złamanego Oka. Po pierwsze, dowiedzieć się, gdzie urządzali wielką rytualną Ucztę Umierającego Światła. Pod jakimś pretekstem Karris mogłaby zebrać grupę żołnierzy w ostatniej chwili, nie mówiąc ani im, ani ich dowódcom, o co chodzi, i wysłać ich biegiem do tego miejsca (żeby nie dać zdrajcom czasu na wysłanie ostrzeżenia).
Potem żołnierze Karris zaatakowaliby zgromadzenie.
Najpewniej nie doszłoby do żadnych aresztowań. Zakon wiedział, że gdyby kogoś złapano, czekałaby go Światłość Orholama. Z pewnością woleliby umrzeć w walce. A walka z Zakonem? To była zniechęcająca perspektywa. Ilu Cieni zgromadziłoby się tam razem z członkami Zakonu?
Takie starcie prawdopodobnie oznaczałoby koniec Zakonu, ale pewnie też rzeź po obu stronach. I mimo to Chromeria nie miałaby gwarancji, że dopadnie wszystkich przywódców. Teia byłaby tam na miejscu, żeby pomóc, ale przywódcy na pewno mają przygotowane plany awaryjne, a wszyscy będą zamaskowani. Jakim cudem Teia miałaby obstawić wszystkie wyjścia? Była tylko jedną osobą.
Może gdyby znalazła to miejsce odpowiednio wcześnie, zdołałaby je zbadać i oznaczyć wszystkie wyjścia? Jednakże Zakon kazałby Cieniom i innym członkom sprawdzić raz jeszcze miejsce, żeby się upewnić, że jest bezpieczne.
Nie chciała się pakować w coś takiego.
Mogła nie mieć w tej kwestii wyboru.
Druga opcja była o wiele lepsza: Teia śledziłaby Atevię aż do spotkania ze Starcem, a potem poszłaby za tym drugim do jego kryjówki, przesłuchała go i zabiła. Gdzieś tam, pewnie dokładnie w tym samym pokoju, trzymałby swoje książki z szyframi i listę członków, może nawet adres miejsca, gdzie przetrzymywano jej ojca.
Nawet jeśli coś poszłoby nie tak (a bardzo wiele rzeczy mogło pójść nie tak), już samo poznanie tożsamości Starca w połączeniu z Atevią pozwoliłoby Karris namierzyć pozostałych.
Kiedy już Starzec i kapłani byliby martwi, ludzie tacy jak Aglaia – z zewnętrznych kręgów – zaczęliby uciekać, a złapani i mając w perspektywie Światłość, zaczęliby wydawać swoje kontakty.
Teia była już blisko. Czuła to. Tego wieczoru.
Domyślała się, że tego dnia lub wieczoru kapłani muszą się spotkać, żeby omówić Ucztę. Kiedy paranoja sprawia, że nie zaufasz niżej stojącym członkom swojego kultu nawet w kwestii najbardziej podstawowych szczegółów (takich jak na przykład miejsce, w którym odbędzie się to wielkie przyjęcie), oznacza to, że najwyżej stojący ludzie muszą odwalić całą robotę. „Gdzie się spotkamy?”. „Czy to bezpieczne?”. „Gdzie ludzie przebiorą się w swoje stroje?”. „Kto w tym roku przeszuka gości, żeby nikt nie wniósł broni?”. „Kto potwierdzi, że tylko właściwe osoby biorą udział w spotkaniu?”.
Do diabła, jeśli naprawdę jej się poszczęści, to może poznać tożsamość Starca i przy okazji lokalizację Uczty. Karris mogłaby zaatakować spotkanie w bezpieczniejszy sposób – starając się złapać jak najwięcej ludzi, ale nie martwiąc się, że ktoś ucieknie, podczas gdy Teia zaczęłaby niszczyć organizację, począwszy od samej góry.
Najwyraźniej niezadowolony, krzywiąc się z powodu – czego? bo przegapił spotkanie z kontaktem? – Atevia westchnął.
Uniósł ręce, pokazując przy okazji Teii, że nadal trzyma przeklęty skrawek papieru. Może papier ogniowy, sądząc po wyglądzie? A potem dał nura do karczmy.
Na płonące szczyny Orholama, Teia nauczyła się nienawidzić drzwi.
Atevia robił wrażenie paranoika, więc Teia nie chciała deptać mu po piętach, wchodząc za nim do karczmy. Nie wiedziała, czy drzwi zamykały się same, czy to on musiałby zamknąć je za sobą, a wtedy znalazłaby się w pułapce między jego ciałem i drzwiami, gdyby sięgnął, żeby je zatrzasnąć.
Gdyby choć jej dotknął, cała jej robota poszłaby na nic.
Została więc w tyle, przeklinając w duchu.
Drzwi zamknęły się powoli, same, kiedy Atevia wszedł do karczmy. Do diabła, mogła wejść tuż za nim.
Poczekała na następnego klienta.
Nikt nie przyszedł.
Minęła minuta. Czy wyszedł tylnymi drzwiami albo przez ukrytą piwnicę? Już go nie było? Czy przegapiła swoją szansę?
Psiakrew!
Kiedy już zdecydowała, że musi otworzyć drzwi, niewidzialna czy nie, drzwi otworzyły się od środka. Atevia wyszedł, pocierając palce. Ocierał z nich popiół.
Do diabła! Szukał okazji, żeby spalić wiadomość; o to chodziło. Nie znalazł żadnej latarni na dworze, bo tak blisko Dnia Słońca na zewnątrz wciąż było jasno i dość ciepło. Stąd karczma.
I teraz liścik przepadł. Niech to! Teia znowu zawiodła.
Rozpaczliwie starając się go nie zgubić, ruszyła za Atevią, kiedy dostrzegła coś kątem oka. Z jakiegoś powodu uderzyło ją to, jak rzecz nie na swoim miejscu.
Zatrzymała się. Spojrzała.
Drzwi karczmy się otwierały. Właściwie teraz już same się zamykały.
Nic.
Odwróciła się z powrotem do Atevii, ale wtedy zamarła. Nic?
Kto wyszedł z karczmy?
Przyjrzała się ruchliwej ulicy, ale nikt nie znajdował się w pobliżu lokalu.
Po plecach przeszedł jej dreszcz. Cofnęła się jeden krok, drugi i rozszerzyła oczy aż do parylu.
Wtedy to zobaczyła: sugestię filtrującej kolory krawędzi parylowej bańki. Cień wewnątrz był niewidzialny i gdyby nie spojrzała dokładnie we właściwe miejsce, niczego by nie spostrzegła.
Cień – czy to był sam Morderca Sharp? – skręcił i ruszył ulicą w przeciwnym kierunku.
Teia zamarła między dwiema możliwościami. To nie musiał być Sharp. W końcu były też inne Cienie. Jeśli pójdzie za tą osobą, a to nie będzie Sharp…
Wtedy jednak zobaczyła, że kształt skręcił w stronę zaułka i tam się zatrzymał. Chwilę potem paryl opadł i pojawił się Morderca Sharp. Układał kaptur na plecach, jakby był po prostu jeszcze jednym przechodniem wychodzącym z zaułka. Poszedł dalej, oddalając się od Teii i Atevii.
Musiał zajmować się dostarczaniem wiadomości dla kapłanów i pilnował, żeby je potem zniszczyli. Tylko jemu można było powierzyć informacje o prawdziwej tożsamości kapłanów.
Teii zabiło mocniej serce. Oto jej szansa!
Atevia już znikał za rogiem, pięćdziesiąt kroków dalej. A na ile Teia się orientowała, Sharp mógł iść do następnego kapłana albo do tajnego biura Starca, albo do domu, żeby się zdrzemnąć, albo nawet do karczmy się napić. Gdyby pobiegła, mogłaby go zabić, zanim nawet zorientowałby się, że ona tam jest, a potem… może nadal zdołałaby znaleźć Atevię. Może wcale nie szedł już na spotkanie.
A może to była pułapka? Jak blisko Teia musiała znajdować się Mordercy Sharpa, kiedy ten podrzucał liścik? Może otarli się ramionami i uratowało ją tylko to, że oboje krzesali paryl i musieli przez większość czasu mieć spuszczony wzrok i tylko zerkali ukradkiem na świat, żeby nikt nie spostrzegł ich oczu unoszących się w powietrzu.
Gdyby weszła do karczmy, na pewno by na niego wpadła.
Dosłownie.
Niech to szlag.
To jednak nie miało teraz znaczenia. Skup się, Teia!
Morderca Sharp stanowił dla niej zdecydowanie największe niebezpieczeństwo… ale Atevia był kluczem do jej misji. Możliwe, że nie szedł teraz prosto na spotkanie, ale gdyby jednak tak było, zawiodłaby Karris i wszystkich niewolników, których zabiła, żeby tu dotrzeć, zawiodłaby każdą osobę, którą tego wieczoru ci pogańscy kapłani rozkażą w przyszłości zabić.
Jednakże pozwolenie, żeby Sharp odszedł, było jak ignorowanie naładowanego pistoletu, z którego ktoś mierzy w jej głowę.
Jestem tarczą czy zabójcą?
Teia zacisnęła pięść tak mocno, że kostki jej strzeliły. I pobiegła za Atevią.
– Opuścić salę – oznajmił głośno Andross, zanim ktokolwiek inny zdążył zareagować. – To nie jest sprawa dla całego dworu.
– Wezwij Spektrum – powiedziała Karris trenerowi Fiskowi.
Tyle że on już nie był trenerem; człowiek, który pomagał kiedyś oszustom uniemożliwić Kipowi zostanie Czarnogwardzistą, nosił teraz przepaskę dowódcy Czarnej Gwardii na swoim mundurze.
Dowódca Fisk? Chromeria była w poważnych kłopotach.
Fisk już dawał znaki ręką Czarnogwardzistom przy drzwiach, za szybko, żeby Kip za nimi nadążył.
– Te same rozkazy co wcześniej odnośnie do… – Fisk spojrzał na Kipa. – Ehm. Drugiej młodego lorda Guile?
– Tak! – odpowiedział Andross, chociaż dowódca Fisk zwracał się do Karris. – Na miłość boską, nie wpuszczajcie go tutaj pod żadnym pozorem.
Dowódca Fisk rzucił spojrzenie Karris, ale podporządkował się. Ewidentnie wolał otrzymywać rozkazy od niej, chociaż teoretycznie służył zarówno promachosowi, jak i Bieli.
Kip rozpoznał dwóch Czarnogwardzistów, należeli do tej samej kohorty co on – Tana i jasnoskóry Abornejczyk imieniem Rivvyn Shmuel, który był równie szeroki jak jego uśmiech. Wyglądali tak bardzo, bardzo młodo. Druga dwójka była tak stara, że ewidentnie musiano ich odwołać z emerytury. Oboje udawali, że go nie poznają – albo błędnie uznając, że Czarnogwardziści nie powinni przyznawać, że kogokolwiek znają – czasem młodzi bywali nadgorliwi – albo uważali, że on i Mocarze porzucili Czarną Gwardię i dlatego teraz odcinali się od niego.
Tana i jeden ze starszych Czarnogwardzistów wyszli przed drzwi. Niestety Grinwoody nadal pozostał w sali, co irytowało Kipa. Nie lubił tego pomarszczonego starego jurysty od pierwszego spotkania. I o ile Andross robił wrażenie zdrowego jak nigdy dotąd, to Grinwoody zapadł się jeszcze bardziej w sobie, kurcząc się z wiekiem jak martwy pająk.
– Powiedz mi wszystko – rozkazał Andross.
– Nam – poprawiła go Karris.
Andross przewrócił oczami.
– Nikt cię stąd nie wyrzucił, córko, więc z pewnością możesz słuchać.
Uśmiechnęła się uprzejmie, ale knykcie rąk na oparciach krzesła jej pobielały.
– Jak się miewasz, Kip? – zapytała. – Naprawdę świetnie wyglądasz. Stadło małżeńskie najwyraźniej ci służy.
– Więcej niż „służy”. Tisis to prawdziwe błogosławieństwo. Najlepsza rzecz w moim życiu.
– Ogromnie się cieszę, to słysząc! – powiedziała Karris. I nawet jeśli zaczęła tę rozmowę, żeby poirytować Androssa, to teraz autentycznie się wciągnęła. – Tak trudno znaleźć właściwego partnera w życiu i świadomość, że tobie się udało, przynosi mi większą radość, niż możesz się domyślać.
– Skończyliście już? – zapytał Andross.
– W rzeczy samej! – powiedział Kip, jakby odpowiadał Androssowi, ale potem dodał: – Najszlachetniejsza pani Bielo. I mam już od jakiegoś czasu uczucie, dziadku, że powinienem ci osobiście podziękować.
– Za co? – spytał Andross.
– Nie ożeniłbym się z Tisis, gdyby nie ty. Dowiodłeś swojej mądrości i spostrzegawczości w stopniu, który przekroczył moje pojmowanie. Początkowo podchodziłem… z dużym lekceważeniem do Tisis i nigdy bym o nią nie zabiegał. Nie wpadłbym na to, jak doskonałą partnerką i potężnym sprzymierzeńcem okaże się dla mnie. Wykazałeś się nadzwyczajną przenikliwością i mądrością, naprawdę pobłogosławiłeś mi zaaranżowaniem tego małżeństwa.
Andross skrzywił się, jakby nie był pewien, czy Kip kpi z niego, czy naprawdę go komplementuje – a tak właśnie było. Jeśli chcesz komplementować Androssa Guile, trzeba to robić na początku rozmowy, uznał Kip, zanim zrobi coś, co doprowadzi cię do szału. Bo z pewnością to zrobi.
– Dlaczego teraz o tym mówisz? Jest już w ciąży?
– Nie – odpowiedział Kip.
I proszę. Już się wściekł.
– Zostaw więc w spokoju markietanki i zacznij orać na własnym ugorze, chłopcze. Potrzebujesz paru lekcji? Długiej ojcowskiej przemowy?
Chociaż myślał, że pobyt w Krwawej Puszczy oduczył go wstydliwości, Kip zaczerwienił się jak burak.
Grinwoody odezwał się do Androssa, i to niezbyt cicho:
– Może młody lord cierpi na jakąś intymną przypadłość? Przelewa nasienie, zanim dotrze do pola? Może lemiesz jest raczej miękki niż stalowy? Mógłbym zaproponować fachowego medykusa.
– Jestem pewny, że doskonale się znasz na chorobach natury intymnej, calun – powiedział Kip do Grinwoody’ego – ale jestem całkiem usatysfakcjonowany stanem rzeczy, tak samo jak moja żona. Dziękuję za troskę.
– Na pewno udaje, ale to dobrze, że chce, byś się czuł kompetentny – orzekł Andross.
– To twoja wina, wiesz? – odezwała się Karris.
– Słucham? – zapytał Andross.
– Gavin powiedział mi o twoich księgach genealogicznych, że twoja rodzina traktowała małżeństwa jakby chodziło o hodowlę koni, czym się zresztą kiedyś zajmowaliście. Powiedział, że to kompromis, jaki wybrała twoja rodzina z myślą o wielkim potencjale krzesania i innych talentów: wasz ród nigdy nie mógł mieć licznego potomstwa. A Felia miała co? Jedną siostrę? I to mimo szczęśliwego i aktywnego małżeństwa jej rodziców. Tak powiedział Gavin.
– Ach, wiem dostatecznie dobrze o braku płodności Guile’ów, pięknie dziękuję – odparł Andross. – To dlatego byłem gotowy na tak wielki kompromis w kwestii talentów, inteligencji, siły i charyzmy, kiedy postanowiłem ożenić jednego z moich synów z Białodębem. Poza swoją upartą nierozwagą twoja rodzina słynie z tego, że mnoży się jak króliki. Niestety wygląda na to, że ta ostatnia cecha została w tobie przyćmiona wszystkimi poprzednimi, ponieważ zmarnowałaś płodne lata, wybierając nieprzejednanie.
Karris milczała z otwartymi ustami.
Grinwoody uśmiechnął się triumfująco jak przystało na lizusa, którym w rzeczy samej był.
– Jednak dość tego – powiedział Andross – mądry człowiek szykuje sobie kołczan pełen strzał, ale wojownik, któremu zostaną dwie wadliwe, nie porzuca tak po prostu walki, prawda?
– „Dwie wadliwe”? – wyrwało się Kipowi. Andross robił wrażenie zadowolonego, że celnie wymierzył cios. Kip jednak pytał dalej: – Dwie? Zatem Zymun wreszcie pokazał, ile naprawdę jest wart? Gwałcił służące?
Zobaczył, że na twarzy Karris maluje się poczucie winy i obrzydzenie, a w oczach Androssa pojawił się rozbłysk gniewu.
– Zatem więcej niż jedną? – spytał Kip.
Jakby Kip nie ostrzegał, że Zymun to żmija.
Niech to szlag! Nie powinien był pytać o Zymuna. Wystarczyło, że wiedział, że zorientowali się, że z jego bratem przyrodnim jest coś głęboko nie tak. Nie zebrał jeszcze żadnych dowodów, że Zymun zniknął w czasie, kiedy dopuszczono się masakry w Jabłoniowym Zagajniku. Kiedy już to zrobi, chciał najpierw konfrontacji z Zymunem. Czas na to nadejdzie. Wkrótce.
– A wracając do bieżących kwestii – zasugerował Andross.
Chociaż raz byli gotowi się z nim zgodzić.
– Jaką to broń twierdzisz, że posiadasz? – zapytał Andross.
– Jeszcze tego nie wymyśliłeś, dziadku? – spytał Kip, jakby to była łatwizna. – Jak przeciwstawić się marze?
– Mam wiele pomysłów. Pytanie tylko, jak wygląda twój. I czy jest dobry.
– Nasi przodkowie wiedzieli o marach. Wiedzieli o nich znacznie więcej niż my – zaczął Kip. – Jeszcze jedna rzecz, którą Chromeria ukrywała, a co naraziło nas wszystkich na niebezpieczeństwo.
– Nie wyobrażali sobie zjednoczenia wszystkich dziewięciu królestw – powiedziała Karris – ale już na pewno nie wyobrażali sobie walki z więcej niż jedną marą naraz.
– Mimo to – powiedział Kip – starożytni nie pozostawili nas bezbronnymi. Narzędzia obrony są wszędzie wokół nas.
– Nie mam nastroju do gierek – żachnął się Andross.
– Tysiąc Gwiazd i lustra na wieżach – odpowiedział Kip. – Nie miały być kosztowną zabawką ani symbolem dobroci Orholama, czy nawet skomplikowanym narzędziem do egzekucji, chociaż teraz są także tym wszystkim. To broń. Stworzono je do walki ze starymi bogami.
Karris natychmiast mu uwierzyła. Kip widział wiarę na jej twarzy, kiedy wszystko wreszcie zaczęło składać się w całość, tu, pod sam koniec, w idealnej chwili. Andross sprawiał wrażenie, jakby musiał znacznie bardziej się wysilić, gdy próbował wpasować to potencjalne odkrycie w zawiły schemat tego, co już wiedział, rozważał wszelkie warunki, jakie to odkrycie musiało spełniać, żeby okazało się prawdziwe. Jednakże jego pierwsza reakcja wskazywała na ostrożną zgodę.
– Jak? – spytał Andross. – W jaki dokładnie sposób?
Kip przełknął ślinę.
– Nie wiem dokładnie. Będziemy musieli walczyć z sześcioma albo siedmioma marami zamiast z jedną, jak pewnie przewidywali starożytni. Myślę, że dlatego właśnie będziemy potrzebować kogoś, kto potrafi żonglować wieloma rzeczami naraz lepiej niż ktokolwiek inny. Kogoś z ogromną mocą i niezachwianą wolą, zdolnego wturlać z powrotem na górę kamień historii staczający się po zboczu, by zmiażdżyć to cesarstwo.
– Kogoś naprawdę nadzwyczajnego, co?
– Pewnie chcielibyście usłyszeć coś więcej na temat zagrożenia i skąd tak dużo o nim wiem – powiedział Kip.
Andross miał minę, jakby chciał przyszpilić Kipa tą uwagą o kimś specjalnym, ale na razie sobie odpuścił. Dlatego Kip opowiedział pokrótce, co się stało, odkąd ostatni raz wymienili się wiadomościami.
Okazało się, że obie strony wysłały wiele listów, lecz niewiele dotarło do adresata, konieczne więc było powtórzenie pewnych faktów. Oczywiście Kip pominął kwestie, o których według niego nie musieli teraz wiedzieć. Był przekonany, że oni robią to samo. A pewnych pytań nie można było zadać, takich jak na przykład, czy Karris ma jakieś wieści od Teii. Kip miał nadzieję, że będzie na służbie jako Czarnogwardzistka, kiedy on się zjawi. Musi zajrzeć do koszar, wychodząc.
Kiedy opowiedział o bitwie morskiej, Andross posiniał z wściekłości.
Nie z powodu Kipa, jak się okazało, ale Caula Azmitha. Zerknął przelotnie, jakby zamierzał obwinić o to Karris.
– Zdołałam zdegradować go do pozycji kapitana jednego statku – powiedziała cicho. – Więcej nie mogłam uzyskać bez twojego politycznego zaplecza. Którego w tamtej chwili wydawało się, że nie mam. Może powinniśmy pamiętać, kto w pierwszej kolejności zrobił z niego generała?
Kip wyczytał odpowiedź ze ściągniętej twarzy Androssa.
– Jeśli zdoła przeżyć bitwę – powiedział Andross – a jemu podobnym zawsze się to jakimś cudem udaje, to trzeba będzie zaaranżować jego śmierć. Zakonotuj to sobie, Grinwoody. I powiadom mnie, kiedy ktokolwiek z jego krewnych znajdzie się na jakimkolwiek urzędzie. Ta rodzina musi się skończyć.
– Nie czuję co prawda żadnej miłości do Azmithów, ale jeśli zamierzamy karać całą rodzinę za to, że jeden z jej członków przyczyni się do śmierci paru tysięcy ludzi, to Guile’owie będą mieli nie lada kłopoty – odezwał się Kip.
Oczy Androssowi zabłysły.
– Nie przyszedłeś błagać mnie o jakąś przysługę? Przemyśl swoje zachowanie, chłopcze.
– Słuchaj, starcze! – wyrwał się Cruxer. – Kip opuścił tron, żeby przybyć tu i cię ratować. Bogactwo, pozycję, bezpieczeństwo? Porzucił to wszystko z powodu lojalności wobec Chromerii. I nawet wobec ciebie. Nie przysłałeś nam żadnej pomocy, kiedy umieraliśmy dla Siedmiu Satrapii, a jednak on jest tutaj. Bo jest setkę razy bardziej mężczyzną od ciebie. Jeśli więc ktoś tu powinien zastanowić się nad swoim zachowaniem, to ty.
Wszyscy oniemieli.
Kip przypomniał sobie, że Cruxer w naturalny sposób podporządkowuje się autorytetom, ale to był także młody człowiek, który ni stąd, ni zowąd złamał Aramowi kolano, bo widział, że władze pozwalają na niesprawiedliwość.
Andross machnął na Czarnogwardzistów przy drzwiach.
– Wyprowadźcie tego niedoszłego Czarnogwardzistę. Nie znoszę miernoty.
Cruxer nawet nie spojrzał na Kipa, czy przeciwstawi się rozkazowi. Ruszył do drzwi.
– Och, Grinwoody – dodał Andross na tyle głośno, żeby Cruxer na pewno go usłyszał – sprawdź, czy Inana ux Stalowy Chwyt w dalszym ciągu otrzymuje emeryturę od Czarnej Gwardii. Skasuj ją. Sprawdź, czy przypadkiem nie otrzymywała zbyt wysokiego uposażenia i nie ma teraz potwornie dużego długu.
To była matka Cruxera.
Młody dowódca Mocarzy wzdrygnął się jak spoliczkowany, ale się nie odwrócił.
Wyszedł.
Andross spojrzał na Kipa, żeby sprawdzić, jak chłopak zareaguje.
– Mówisz – odezwał się lodowatym tonem Kip – jakbyś miał wypłacać emerytury albo odbierać długi w przyszłym tygodniu, nie wspomnę już o przyszłym roku.
– Przedstaw żądania – powiedział Andross znudzonym tonem, ale Kip wiedział, że to tylko poza.
– Muszę poznać układ luster. Potrzebuję więc pełnego dostępu do nich, natychmiast.
– Jeszcze tego nie rozgryzłeś?
Kip już odpowiedział na to pytanie.
– Rozgryzę.
– Nie wiesz jeszcze, czy zadziałają tak, jak twierdzisz, już nie wspominając o tym, jak tego dokonać – powiedział z ponurym rozbawieniem Andross – a mimo to oczekujesz przywilejów, które były od wieków zarezerwowane tylko dla Pryzmatów. Jeśli ci na to pozwolę, urośniesz w arogancję typową dla Guile’ów.
– To nie arogancja – przerwała mu Karris. Była zamyślona. – Prawda, Kip?
– Nie twierdzę, że jestem od niej wolny, ale wątpię, by o to chodziło.
– Zatem o co? Myślisz, że możesz w ostatniej chwili podciąć skrzydła bratu? – zapytał Andross.
– Przyrodniemu bratu – sprostował Kip. – I nie. Nie chodzi o dumę, ale o cel. – Kip uniósł ręce, jakby się ofiarowywał.
Wzrok dziadka zatrzymał się przelotnie na jego lewym nadgarstku. Mężczyzna zmrużył oczy i Kip zobaczył, że się zamyślił.
Przez chwilę Kip nie mógł się opędzić od myśli: „Właśnie ci powiedziałem o nadciągającej inwazji. Nie powinieneś wydawać już jakichś rozkazów?”.
Andross jednak okazał się gotowy do działania, kiedy już podjął decyzję. Te kilka chwil teraz w jego ocenie było warte drobnej zwłoki.
– Poślij po Carvera Czarnego – powiedział do Grinwoody’ego. – Chcę się z nim spotkać przed naradą Spektrum.
Grinwoody pokiwał głową i wyszedł.
Andross odwrócił się do Kipa:
– Pokierujesz światłem przeciwko marom. Ocalisz Jaspisy i cesarstwo. I to musisz być ty. Ty, nadzwyczajny ty.
– Nadzwyczajny w tym, że jestem polichromatą z pełnym spektrum, którym dysponujemy, i który potrafi tego dokonać.
– Bzdura. Mamy mnóstwo polichromatów z pełnym spektrum.
– Mnóstwo? – zapytała Karris. – Pół tuzina? Dziecięciu, jeśli ktoś się zjawi w dzień Słońca?
– Czas, kiedy Chromeria może ignorować rzeczy, które jej się nie podobają, minął – oznajmił Kip. – Najszlachetniejszy lordzie Promachosie, jestem geniuszem krzesania różnych kolorów, nie tylko każdego osobno, ale i jednocześnie. Mam wolę niemal tak silną jak twoja. Jestem Guile’em i nikt nie jest lepiej wyposażony do tego zadania ode mnie.
– Jesteś Powiernikiem Światła? – zapytał cicho Andross.
Wydawało się, że sama historia wciągnęła ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby. Wszyscy zamarli.
Kip wiedział, co powinien powiedzieć.
– Jestem – odpowiedział pewnie i spokojnie.
I wszyscy odetchnęli. Kurs został wyznaczony. Zobowiązali się. Bez względu na to, czy Andross każe ich uwięzić, czy zabić za bluźnierstwo, czy też zgodzi się z nimi, teraz już nic od nich nie zależało.
– Najważniejszy człowiek w historii – powiedział cicho Andross. – Stoi przede mną. Mój własny… wnuk. – Nie sposób było odczytać jego ton. Kpina? Zaduma?
Kip jednak wyczuł żal w jego głosie, jakby nie kpił z niego, ale zdumiewał się tym, jak wszechświat zakpił sobie z niego, Androssa.
– Jeśli to cię pocieszy – odezwał się Kip – ilość luksynu, jaką przyjdzie mi wykrzesać, z pewnością mnie zabije. Nawet jeśli w tej chwili robię wrażenie wielkiego bohatera, ty znowu będziesz najważniejszym człowiekiem w sali za kilka dni.
Kip wyczuł, że Mocarze patrzą na niego. Nie omawiał z nimi tej kwestii.
– Myślisz, że tylko to mnie obchodzi? – spytał Andross.
– Tak – odparł Kip.
Winsen parsknął.
Niech cię szlag, Win.
– Powinniśmy zrobić go Pryzmatem – powiedziała Karris. – To natychmiast rozwiązałoby dla nas trzy problemy.
– Trzy? – spytał Andross. – A jak wygląda trzeci?
– Śmierć Kipa? Który umrze zabity taką ilością wykrzesanego luksynu? – podsunęła Karris.
– Zabawne, dla mnie to brzmiało jak rozwiązanie – odparł Andross.
Wyglądało na to, że zapadł się w jakieś mroczne miejsce, gdzie nikt nie był w stanie za nim podążyć.
Kip nie był pewien, jakie problemy miała na myśli Karris. To, że tylko Pryzmat miał posługiwać się lustrami na Wieży Pryzmata, to tylko jedna kwestia.
– Zymun się wścieknie, jeśli pozwolisz Kipowi uszczuplić prawdy, które uważa za należne jemu jako Pryzmatowi-elektowi, nawet jeżeli nie jest jeszcze Pryzmatem. Zresztą i tak musimy omówić tę kwestie. Czas nam ucieka.
Ach, to był drugi problem, jaki rozwiązałoby uznanie Kipa Pryzmatem. W pewnym sensie. Zymun nadal byłby wściekły, rzecz jasna, tyle że nic nie mógłby z tym zrobić.
– To niemożliwe – powiedział Andross.
– Zastąpienie Zymuna? – zapytała Karris.
– Uczynienie Kipa Pryzmatem.
Jakby z jakiegoś powodu to nie było jedno i to samo.
– Dlaczego? – dopytywała się Karris.
– To dosłownie jest niemożliwe – odparł z naciskiem Andross.
– Ach, do licha, jasne – powiedziała Karris. Pobladła, schowała głowę w dłonie i znowu zaklęła.
– Czyli… zrozumiałaś – odezwał się Andross, nawet nie patrząc w jej stronę. – Wreszcie.
Co takiego? – zastanawiał się Kip.
– Zastanawiałem się, czy się zorientujesz – powiedział Andross. – Z tą swoją świątobliwą grupką małych wiernych luksjatów. Im też już powiedziałaś? Czy to oni ci powiedzieli?
Kip rozpaczliwie chciał wiedzieć, o czym rozmawiają, ale wiedział, że ma największe szanse, jeśli będzie siedział cicho.
Andross był rozbawiony brakiem odpowiedzi Karris.
– Teraz jesteś jedną z dwóch osób, które wiedzą w całym Spektrum.
– Wszystkich innych się pozbyłeś – powiedziała Karris. – Dlaczego?
– Zatem jeszcze nie do końca się zorientowałaś. Powinnaś uważniej przejrzeć swoje dziedzictwo po Orei Pullawr. Stara Biel nie była tak całkiem bez winy, jak chcesz wierzyć. A jej mąż jeszcze bardziej.
– Naprawdę? Porozmawiajmy o winie – wyrwała się nagle z zaciekłością Karris. – Myślę, że już najwyższy czas, żebyś odpowiedział mi na kilka pytań. I porozmawiajmy o moich wiernych luksjatach. Wiesz, że mówią, że Powiernik Światła oczyści wiarę. Dla mnie to brzmi, jakbym przyłączała się do jego dzieła. A dlaczego nie ty chcesz tego jako Czerwień, już nie wspominając o twojej roli promachosa?
– Możemy porozmawiać o tym później. – Andross uciszył ją machnięciem ręki. – O ile znajdę czas. Mam dużo do zrobienia. – Arogancki dupek. A potem odwrócił się do Grinwoody’ego, który trzymał uniesiony palec, ale dyskretnie, żeby zwrócić uwagę pana, gdy ten będzie gotowy. – Tak?
– Mam sprawę do załatwienia – odezwał się cicho Grinwoody. – Mogę odejść?
Andross machnął na niego, a potem wyciągnął palec w stronę Kipa.
– Co to?
– Co? – spytał Kip.
– Na twojej ręce. To tatuaż?
Miał na myśli żółwio-niedźwiedzia na lewym nadgarstku Kipa, który jarzył się świeżymi kolorami luksynu we wszystkich odcieniach. Kip krzesał niedawno. Nawet nie pomyślał o tym, żeby go zasłonić.
– Możemy porozmawiać o tym później – odparł Kip. – O ile znajdę czas. Mam dużo do zrobienia. Nadciąga wojna? Może o tym powinniśmy porozmawiać?
– Dorośli porozmawiają o tym, kiedy przyjdzie Carver Czarny – powiedział Andross. – Wiesz, że Chromeria absolutnie zabrania tatuaży.
– Wiem. Mam to w nosie.
To był stary i nadzwyczaj głupi zakaz. W pierwszych i wielce burzliwych latach ery, zanim kolorowe soczewki stały się powszechnie dostępne, niektórzy jasnoskórzy krzesiciele tatuowali sobie pasy swojego koloru na rękach, żeby mieć zawsze przy sobie źródło koloru. Podczas walk o władzę dominująca strona, Paryjczycy, dla których kolorowe tatuaże były mniej pomocne z powodu ich ciemniejszej skóry, przepchnęli zakaz tatuaży, żeby umocnić swoją wieloletnią przewagę w Czarnej Gwardii. Co by się stało z ich dominacją, gdyby jasnoskórzy wojownicy byli w stanie zanegować korzyści z ciemnej skóry i przy tej samej okazji zyskać zawsze obecne źródło koloru za pomocą zwykłego tatuażu?
– Nie stać cię na wypinanie się na Spektrum, kiedy błagasz o przywileje. Porozmawiamy więcej o tym czymś na twojej ręce, ale na razie może włożyłbyś coś z rękawami?
– Oczywiście. – Po chwili Kip wkładał już płaszcz Ferkudiego.
Andross przyglądał mu się chwilę. A potem zacisnął usta.
– Tak.
Tak? Ach, odnośnie do luster. Udzielił mu pozwolenia. Dzięki niech będą Orholamowi.
Sekretarz wyjął pióro, pergamin i pieczęć promachosa należącą do Androssa. Andross wypisał krótką notkę osobiście. Sekretarz wykonał kopie, a Andross wypisał kolejny dokument gwarantujący siłom Kipa zaopatrzenie i schronienie.
– Przybędzie więcej ludzi – powiedział Kip, biorąc pergamin. – Oni też będą potrzebowali schronienia i zaopatrzenia. Podróżowaliśmy najszybciej, jak się dało.
– Zajmiemy się twoimi ludźmi – zapewniła go Karris.
Odprowadzała go do drzwi, kiedy wszedł spocony Carver Czarny. Musiał biec.
– To prawda? – spytał. – Przypłyną?
Kip skinął głową, oddał Czerni raporty zwiadowcze, jakie razem z Mocarzami spisali przed lądowaniem na Jaspisach.
– Zostawiam Ferkudiego, żeby odpowiedział na wszystkie pytania. Ma nadzwyczajne oko do szczegółów.
Carver Czarny zagłębił się w raport, idąc w stronę Androssa, ale Karris została w tyle.
– Kip, mam wiele do odpokutowania, więc mam nadzieję, że znajdziemy okazję niedługo porozmawiać. Jednak jedno naglące pytanie. Jeśli masz podczas walki w jakiś sposób tkwić przy lustrach Pryzmata, to pozostaje sprawa rozlokowania twoich sił. Nie będziesz w stanie osobiście nimi dowodzić. Musimy zintegrować je z naszymi.
– Tak. To nie jest kwestia, którą już rozwiązałem.
Jego ludzie nie trenowali do tego typu walki, a skuteczna obrona nie sprowadzała się do rozmieszczenia ludzi w odpowiednich miejscach.
– Zatem może rozważysz moje rozwiązanie – powiedziała Karris. – Generał, który zgodnie z moimi nadziejami miał poprowadzić nasze uderzenie na Krwawą Puszczę, właśnie przybywa. Jeśli postawię na swoim, zajmie się naszą obroną.
Jasne, za nic w świecie nie oddam nikomu moich ludzi, pomyślał Kip, ale zdołał nie powiedzieć tego na głos.
– Wybacz moją szczerość – powiedział za to – ale obawiam się, że mam już wyżej uszu pomysłów Chromerii na skuteczne dowo-dzenie.
Skrzywiła się, dostrzegając słuszność jego oceny, ale potem zapytała chytrze:
– Czy to coś zmieni, jeśli powiem, że generał, o którym myślę, nazywa się Corvan Danavis?
Z sercem w gardle Teia szła za kupcem ulicami pełnymi pielgrzymów.
O ile nie pomyliła się w ocenie, przywódcy Zakonu Złamanego Oka spotkają się tego wieczoru w ciągu kilku godzin. To będzie ostatnia szansa Teii, żeby wypełnić misję.
Za pośrednictwem Quentina Karris przekazała Teii jedno pytanie: „Jeśli dam ci wszystko, czym tylko dysponuję, czy zdołamy zniszczyć Zakon Złamanego Oka w ciągu dwóch dni?”. Teia miała natychmiast zostawić Bieli znak oznaczający tak lub nie.
Całe polowanie i zabijanie doprowadziło Teię do tej ulicy, gdzie śledziła Atevię, który doprowadzi ją do Starca. Starzec zaś albo będzie miał przy sobie dokumenty, albo będzie musiał do nich zajrzeć po spotkaniu, więc na pewno pójdzie do swojego tajnego biura.
Teia może zdoła zabić Starca z Pustyni już dziś, a reszta Zakonu pójdzie w jego ślady, kiedy tylko Karris się nimi zajmie.
Kiedy kroki Atevii doprowadziły ich do Dzielnicy Ambasad, pierś Teii zacisnęła się jeszcze bardziej. To wydawało się mało prawdopodobne, żeby heretyk kierował się do Chromerii, w największe zagęszczenie luksjatów i szpiegów wszelkiej maści – nie, kiedy chodziło o ważne spotkanie.
Wtedy skręcił do Rozdroża, dawnej ambasady tyrejskiej, którą przerobiono na najlepszą restaurację w mieście i pijalnię kofi. Znajdowała się blisko Łodygi Lilii i dosłownie przy skrzyżowaniu dróg. To był ulubiony lokal dyplomatów, arystokratów, bogatych kupców i bogatych nierobów, którzy po prostu chcieli się pokazać i zobaczyć innych, oraz ulubiony lokal wszystkich tych, którzy chcieli prowadzić interesy z wyżej wymienionymi. Doskonałe jedzenie i napitki, doskonały i dyskretny burdel na dole, nadfioletowe bańki dla tych, którzy życzyli sobie dyskrecji, prywatne sale do wynajęcia, dziesiątki różnych wyjść sprawiały, że był to raj dla szpiegów i tych, którzy potrzebowali się z nimi spotkać, a nawet zwerbować. Istniało tyle uczciwych powodów, żeby korzystać z Rozdroża, że te nielegalne mogły się kryć na widoku.
Jednakże wszystkie powody, które sprawiały, że było to idealne miejsce do potajemnych spotkań (gdzie tak wielu spotykało się potajemnie), zdaniem Teii sprawiały, że było to najgorsze miejsce do potajemnego spotkania – bo wszyscy się tam spotykali. Każdy patrzył, z kim spotykają się wszyscy inni.
Niektórzy szpiedzy z przyjemnością ukrywali się, pozostając na widoku, ale Teia nie wierzyła, żeby przywódcy Zakonu Złamanego Oka byli aż tak bezczelni. Nie należeli do typu bezczelnych ludzi.
Patrzyła z bezpiecznej odległości, jak Atevia krąży, kiwając głową do ludzi pogrążonych w rozmowach z innymi, rzucił jedno, dwa słówka do paru osób, uciął sobie długą, przyjazną pogawędkę z kimś, kto wyglądał jak kierownik piętra w Rozdrożu, a potem wypił kilka łyków z kieliszków, które przyniosła na tacy ładna młoda niewolnica. Najwyraźniej dyskutował z kierownikiem na temat win.
No jasne, Atevia był kupcem winnym dla arystokratów. Rozdroże musiało być jego czołowym klientem, a na pewno miało stosowny potencjał, uznała Teia. Atevia załatwiał tu interesy. Podtrzymywanie kontaktów z ogromną liczbą ważnych ludzi to zwyczajnie część jego pracy.
Kiedy Atevia zbliżał się do końca rozmowy, Teia podeszła bliżej.
Kierownik wstał od stołu i powiedział:
– A, mamy kilka beczułek w piwnicy, które obawiam się, że się zepsuły. Mógłbyś je dla mnie sprawdzić?
Atevia uśmiechał się szeroko.
– No wiesz… skoro nalegasz.
– W rzeczy samej – odpowiedział kierownik, mrugając porozumiewawczo. – Jest pewna nowa, ehm, baryłeczka, która w szczególności wymaga skosztowania.
Teia naprawdę myślała, że w dalszym ciągu rozmawiają o pracy, dopóki Atevia nie sięgnął w dół, żeby się poprawić, gdy schodził schodami.
O bogowie, jaka ona była naiwna. Porozumiewawcze mrugnięcia? Nowa „beczułka” do spróbowania… w piwnicy, gdzie przypadkiem jest też burdel?
Do diabła, dziewczyno, jak bardzo potrafisz być naiwna?
Teia zrezygnowała z szansy zabicia Mordercy Sharpa, i to nie po to, żeby lepiej wykorzystać ten czas i uratować kogoś, ale żeby czekać, aż Atevia opróżni sakiewkę przed wielkim wieczornym spotkaniem.
Nagle gotujący się kocioł goryczy w Teii wykipiał, sycząc i skwiercząc, gdy natrafił na płomienie jej frustracji i rozczarowania.
Chciała zniszczyć tego człowieka. Chciała go zdeptać. Pójdzie za nim do jego dziwki. Poeksperymentuje na nim – przekona się, czy pozbawi go jurności, potem odpuści mu, pozwoli, żeby znowu się podniecił, i ponownie sprawi, że zwiotczeje. Do diabła, może nawet wymyśli, jak doprowadzić go do finału, zanim choćby dotknie tej kobiety. To mogłoby się przydać, choćby po to, żeby samej się bronić w przyszłości. O ile czeka ją jakaś przyszłość. Takiej rzeczy nie można poćwiczyć na przerażonych niewolnikach, którzy rzadko bywają podnieceni.
Kiedy szła za Atevią do piwnicy Rozdroża, wiedziała, że reaguje przesadnie.
Ledwie znała tego człowieka. Dlaczego tak bardzo go nienawidziła? Dlaczego tak bardzo chciała go ukarać?
Coś ją w nim drażniło. Był głupi, pożądliwy, zwodniczy, mały. Morderca Sharp był gorszy, sto razy gorszy, ale nie nienawidziła go tak naprawdę. Bała się go. Nienawidziła tego, że czuła się przy nim bezbronna; próbowała przekonać siebie, że może sprawić, że więcej się tak przy nim nie poczuje, ale nie gardziła nim.
Piękna hostessa w białej jedwabnej sukience na ramiączkach, która ledwie zasłaniała jej pupę, powitała Atevię na schodach. Niewątpliwie go rozpoznała.
Ciemne, kręcone włosy tworzyły idealną aureolę wokół jej głowy, a kiedy szła, prowadząc Atevię do pokoju, stawiała stopy, jakby szła po linie, świadomie kołysząc biodrami przy każdym kroku.
Atevia nie odrywał od niej oczu.
Kobieta obejrzała się przez ramię, spostrzegła jego podziw i uśmiechnęła się błogo. Albo była świetną aktorką, albo naprawdę lubiła swoją pracę.
To zdumiewające, jak potrafimy siebie zwodzić, wmawiać sobie, że jesteśmy dobrzy, pomyślała Teia.
A potem uderzyło ją, że może sama nie jest tu wyjątkiem. Ta kobieta pomagała mężczyznom zdradzać żony; Teia mordowała ludzi. Nie mogła patrzeć na hostessę z góry. Ta kobieta pewnie była niewolnicą. Próbowała jak najlepiej korzystać z życia, którego sama sobie nie wybrała.
Teia była ostatnią osobą, która powinna ją oceniać, ale była teraz jak żywy płomień, gotowa do ataku wszędzie szukała paliwa.
Starała się nad tym zapanować, upchnąć to gdzieś w jakieś jałowe, rozsądne miejsce.
Dlaczego tak bardzo nienawidziła człowieka, który ulegał najniższemu z grzechów, żądzy? To tylko grzech ciała, słabość. Rzecz powszechna, trywialna.
A jednak zdolna uwikłać. Własna matka Teii…
To uderzyło ją prosto w twarz.
Atevia Zelorn był odbiciem jej matki. Zaślepiony przez żądzę wolał nie dostrzegać cierpienia tych, którzy go kochali; Atevia na swój sposób sprzedawał własną rodzinę, podczas gdy matka Teii dosłownie ją sprzedała. Ojciec Teii starał się dać jej matce wszystko, co najlepsze w życiu, czego – jak twierdziła – potrzebowała, więc podróżował coraz dalej i dalej, dając jej okazje do zdrad.
Teia zamierzała zniszczyć Atevię Zelorna z powodu jego zdrady, ale zdrada, jakiej się dopuścił wobec Chromerii, wydawała się śmieszna w porównaniu z tym, jak zdradzał własną rodzinę. Jak zdradziła rodzinę jej matka.
I po co? Dla paru orgazmów z nieznajomymi?
Teia jeszcze żadnego nie przeżyła, ale jej zdaniem wyglądał na większą przyjemność od zwykłego rauszu, ale znacznie mniej intensywną od odlotu po maku. Coś takiego nie mogło wystarczyć, żeby zniszczyć siebie, prawda?
Tyle że w zdradzie nie chodzi tylko o to, prawda? Jej matka robiła wrażenie, jakby równie ochoczo szukała ochłapów dla swojej próżności, jak i seksu.
Co Atevia zyskiwał na swoje zdradzie? Pieniądze? Miał pieniądze. Gdyby miał ich więcej, na co by je wydał? Na więcej wizyt w burdelu? Szukając udawanej troski dziwek, kiedy w domu miał kobietę, która go kochała?
Teia zamierzała go zniszczyć, a kiedy go zabije, zrobi to tak, żeby jego rodzina nie została upokorzona, żeby nie musiała płacić za jego grzechy. On jednak zapłaci, tak jak jej matka nigdy nie musiała.
Do pokoju prowadził przedpokój, hostessa otworzyła drzwi, ale nie weszła dalej.
Teia zakradła się do środka za Atevią.
Kupiec zamknął za sobą drzwi na klucz, otworzył komodę. Zasłona oddzielała przedpokój od sąsiedniego pomieszczenia. Kiedy Atevia zaczął się rozbierać – nie, dzięki – Teia posłała paryl przez zasłonę.
Okazało się, że nie może jej przeniknąć wzrokiem, bo w materiał wpleciono jakiś metal. Hmm…?
Usłyszała, że drzwi po drugiej stronie zasłony się zamknęły i ktoś przekręcił zamek. Co to znaczy?
Odwróciła się i zobaczyła, że Atevia wkłada białe szaty. Włożył welon z kolczugi na twarz.
Teii serce prawie zamarło. Welon. To nie była wizyta u prostytutki. To było spotkanie.
Wcześniejsze zachowanie to była tylko gra. Baryłka w piwnicy była pretekstem do wizyty u prostytutki, która była pretekstem do tego.
Niestety kiedy się już ubrał, Atevia przeszedł przez zasłonę, nie odsuwając jej dość mocno, żeby Teia też mogła wejść. I zaciągnął ją dokładnie za sobą, odcinając Teię.
Słyszała męskie głosy dostatecznie wyraźnie, ale powitali się w języku, którego Teia nie rozumiała i nawet nie rozpoznała.
Niech Orholam się zmiłuje, czy Zakon był aż tak dobry w strzeżeniu swoich sekretów, że jego przywódcy rozmawiali tylko po braxiańsku?
Jednakże najwyraźniej nie wszyscy mężczyźni (było ich trzech? czterech?) mówili równie biegle w tym języku. Podczas gdy tenor płynnie zdawał raport, musiał przerywać kilka razy, żeby wyjaśnić słowa niektórym pozostałym.
– Tak, mara – powiedział tenor. – Wszystkie, jeśli mu wierzyć. – Potem przeszedł na braxiański. Później, gdy ten sam mężczyzna zakaszlał, nie rozumiejąc, tenor wyjaśnił: – Daj spokój, bawaba, musisz znać to słowo. Posługujemy się nim podczas naszych ceremonii!
– Po prostu cię nie dosłyszałem – poskarżył się mężczyzna.
Jego głos brzmiał dziwnie znajomo.
Teia zastanawiała się, czy Quentin zna braxiański. Albo czy byłby w stanie nauczyć się go szybko. Och, pewnie, że był w stanie. W świecie Quentina istniały dwie książki: Księga Wszystkiego, Co Quentin Wie i Księga Wszystkiego, Co Z Pewnością Będzie Wiedział Wkrótce.
Tyle że co ona miała zrobić? Przenieść go czarami do pokoju? Spisać wszystko, co usłyszy, fonetycznie?
Powodzenia, dziewczyno.
Wtedy Atevia zdał swój raport. I mówił płynnie, niech go diabli.
Kiedy nierozgarnięty zapytał o jakieś słowo, Atevia wyjaśnił mu po braxiańsku, co najwyraźniej wystarczało pytającemu. Niestety nie Teii.
Potem odezwał się kolejny mężczyzna i Teia usłyszała zniekształcony głos. Zważywszy, w jaki sposób pozostali zwracali się do niego, musiał to być sam Starzec z Pustyni. Mówił najdłużej, często padały wtedy pytania – do niego i od niego. Teia nie zrozumiała niczego poza tym, że raz w zdaniu posłużył się frazą „proch strzelniczy”.
Najwyraźniej dawni Braxianie nie mieli na proch własnego słowa.
Cudownie.
Usłyszała niewiele, jedynie „proch”, „mary” i „bramy”. To oraz instrukcje dla wiernych, żeby szykowali się i zebrali broń.
Kiedy? Nie wiadomo. Przy okazji Uczty? Półkuśka powiedział, że mają plan, ale jaki?
Zakładała, że to spotkanie miało być poświęcone ostatnim przygotowaniom przed jutrzejszą Ucztą.
Najsłabiej mówiący po braxiańsku zaczął składać raport. Mówił nosowym barytonem i szybko się poddał.
– Przepraszam, pracuję nad tym, ale na Diakoptêsa, zrozumieć, jak mówi się po braxiańsku na podstawie starych zwojów? I nie mam okazji poćwiczyć. Nie mogę…
– Dość tego, mów dalej – ponaglił go Starzec.
Teia jednak ledwie była w stanie uważać. Z braku napięcia i rezygnacji z braxiańskiego jasno wynikało, że najważniejsza część spotkania została zakończona. Teraz mogła śledzić jednego z nich, poznać jego tożsamość, ostatecznie ujawnić jeszcze jedną kongregację podlegającą temu kapłanowi. Jeśli jej się jednak poszczęści, to pójdzie za samym Starcem z Pustyni.
– Mamy kłopot z tymi… Jak im tam?… Abad el shams. Nie, w mordę, to nie tak… z makiem. Mamy problem.
Ach, racja! Głos kapłana brzmiał znajomo. To był ten ze zdartym głosem palacza, który kazał rozebrać się Teii, gdy przechodziła inicjację w Zakonie.
Łajdak.
– Ezay deh? – zapytał Starzec.
– Chromeria wykupiła mak do celów medycznych. Jeden z naszych regularnych kontaktów przyznał, że nie pomyślał, że zapłacimy mu tyle, ile Chromeria, i za bardzo się bał, żeby zażądać od nas więcej, zatem sprzedał wszystko im. Jest jednak gotowy załatwić nam muchomorowe kapelusze.
– Są obrzydliwe w smaku. Nie znajdę dość mocnego wina, żeby zabić ten posmak! – powiedział Atevia, też zapominając o braxiańskim.
– Możemy się obejść bez tego – rzekł inny mężczyzna. – Jak brzmi stare powiedzenie „Erdah be El sada lehad matofrago”, nie? Albo z odpowiednią ilością miodu…
Starzec westchnął.
– Dopilnuję, żeby dość maku zostało przypadkiem wydane z magazynów Chromerii. Kto po niego przyjdzie? Morderca Sharp maak yakhod balo menak.
Morderca Sharp co? Co to, do diabła, znaczyło?
– Ja mogę go zabrać – powiedział ponuro Atevia. – Wskazówki?
Te, rzecz jasno, wydano po braxiańsku.
Teia zastanawiała się, co by się stało, gdyby spróbowała zabić tych mężczyzn tu i teraz. Orholamie, gdyby tylko pomyślała o tym wcześniej i wzięła ze sobą granat ze szrapnelami. Jednakże, biorąc pod uwagę jej umiejętności i pelerynę, jakie miała szanse zabić ich, gdyby weszła tam teraz?
Gdyby ich zaatakowała, nawet gdyby wszystkich zabiła, nie zdobyłaby listy pozostałych członków. Potrzebowała jej. Bez niej Zakon mógłby znowu się odrodzić. I nie dowiedziałaby się, gdzie trzymają jej ojca.
Musiała więc pójść za Starcem. On stanowił centrum wszystkiego. Musiała pójść za nim, poznać jego tożsamość, poczekać, aż pójdzie do swojego tajnego gabinetu. Potem Teia mogłaby go zabić i mieć pewność, że Zakon upadnie.
Niewiele jej teraz brakowało, po raz pierwszy znajdowała się blisko sukcesu. Blisko uratowania ojca.
Wszyscy weszli do pokoju z różnych kierunków, więc należało się spodziewać, że tak samo wyjdą. I bez wątpienia każdy będzie w pelerynie i kapturze. Uznała, że wyciągnęła, ile się dało, podsłuchując – uzgadniali teraz, kto przyniesie narkotyki i alkohol na przyjęcie, nawet nie rozmawiali po braxiańsku. Skupiła się na tym, żeby zorientować się, jak rozsiedli się w pokoju kapłani, żeby mieć jak największą szansę pójścia za właściwym.
Będzie musiała zgadnąć, kogo śledzić. Starzec z Pustyni miał parylowe okulary.
Teia musi rozegrać to po mistrzowsku.
Domyślała się przynajmniej, że mężczyźni wyjdą z pokoju tak samo, jak weszli, żeby móc przebrać się z powrotem w swoje normalne ubrania. A to znaczyło, że pozostanie w tym przedpokoju nic jej nie da. Już wiedziała, gdzie mieszka Atevia.
Naszedł czas, żeby znowu zaryzykowała własne życie.
Niewidzialna przyłożyła ucho do wyjściowych drzwi. Niczego nie słyszała. To właśnie oferuje drogi burdel – grube ściany, żeby nie było słychać, co robią sąsiedzi. A co ważniejsze – jak się domyślała – żeby oni nie słyszeli ciebie. Będzie musiała zaryzykować.
Uchyliła drzwi na tyle, żeby wyjrzeć, i zobaczyła hostessę prowadzącą korytarzem kobietę. Teia zamknęła cicho drzwi. Sięgnęła parylem w korytarz i poczekała. Kiedy poczuła, że ktoś przerwał jej parylowe macki, odczekała jeszcze kilka uderzeń serca i znowu uchyliła drzwi.
Korytarz był pusty. Hostessa stała pięć kroków dalej, pokazywała pokój kobiecie.
Korytarze tworzyły labirynt jak w królikarni – znacznie bardziej rozległy, niż można było się domyślać, będąc piętro wyżej. Po jakiejś minucie Teia wypatrzyła kilka wyjść z większej komnaty, gdzie spotykali się kapłani Zakonu, i kilka kątów, w których mogła się schować, nie korzystając z parylu.
Dobrze, że dłużej nie zwlekała. Stała na skrzyżowaniu, kiedy otworzyły się wszystkie drzwi. Identyczne postacie w pelerynach wyszły jednocześnie. Znajdowała się po przeciwnej stronie niż ta, z której wszedł Atevia, więc żaden z mężczyzn nie był kupcem. Miała tylko dwie możliwości i mogło się okazać, że żaden z nich nie jest Starcem z Pustyni.
To było jak rzut monetą.
Liczę na ciebie, Orholamie. Jeśli chcesz, żebym…
Mężczyzna po jej lewej pokiwał głową, odwracając się w jej stronę, i podniósł palec, żeby poprawić okulary na nosie.
Okulary? Jak parylowe okulary Starca?
Pozostawało pytanie, na ile dobrze działały. Teraz potrafiła spostrzec paryl z odległości trzydziestu – czterdziestu kroków w świetle dnia, z może dwukrotnie większej odległości, gdy było ciemno. Czy okulary były równie dobre? A jeśli były lepsze?
Poszła za nim, zachowując bezpieczny dystans, ale zgubiła go, kiedy za bardzo uważała przy wyjściu z Rozdroża. Rozpoznała go jednak po krokach – tak jej się wydawało. Prawzór płaszczy dawał jej ogromną przewagę, nawet jeśli nie wykorzystywała go do niewidzialności. Początkowo sprawiła, że wyglądał jak podniszczona, ciemnoniebieska peleryna, układająca się fałdami na jej ramionach, potem zmieniła kolor na zielono-czarną kratę i obwiązała szybko głowę chustką, zanim wyszła po schodach z piwnicy, później wybrała zgaszony brąz pod kolor petasosa o szerokim rondzie, który zwinęła ze straganu, zanim weszła na Łodygę Lilii.
Musiała się pośpieszyć, zanim mężczyzna dojdzie do Chromerii, ale zgubiła go w wielkiej sali. Mignął jej ktoś, kto mógł być nim, ale nosił strój niewolnika i wchodził schodami dla niewolników.
Teia się zawahała.
W tym momencie robiło się niebezpiecznie. Jeśli zdawał sobie sprawę z jej obecności, to właśnie wtedy uruchomi pułapkę. Gdyby poszła niewidzialna, Starzec mógłby zauważyć jej paryl. Gdyby poszła widzialna, dowolny chromeryjski niewolnik mógłby powstrzymać ją przed wejściem na schody – nie była ubrana jak niewolnica, a zwiedzający i petenci udający się do Bieli często próbowali wepchnąć się do kolejki, korzystając ze schodów.
Ostatnia możliwość to pójść w charakterze niewolnicy i ryzykować, że pewnie zostanie rozpoznana, albo w przebraniu Czarnogwardzistki, kiedy na pewno zostanie rozpoznana.
Co służba wie o zaginięciu pewnej Czarnogwardzistki? Co Teia by zrobiła, gdyby jakiś Czarnogwardzista schodził schodami? Czarnogwardziści często korzystali z nich dla wygody. W końcu teoretycznie też byli niewolnikami.
Klnąc w duchu głupotę tej sytuacji – to Teia powinna czuć się tutaj bezpiecznie, a Starzec bać, a nie odwrotnie! – Teia spowiła się parylową chmurą i śmignęła do drzwi. Była wyczerpana krzesaniem i napięciem, ale nie mogła się teraz poddać.
Jej kroków w butach na gumie prawie nie było słychać, gdy wbiegła po schodach.