Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Budowanie szczęśliwych zdrowych relacji to trudny proces wymagający zrozumienia siebie i drugiego człowieka. Najwięcej trudności sprawia nam znalezienie podłoża problemu którego korzenie często tkwią w traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa. Droga do bliskości jest wnikliwą analizą przyczyn nieudanych związków. Autorka przedstawia tu praktyczne wskazówki niezbędne w procesie samouzdrawiania. Korzystając z najnowszych metod terapeutycznych przykładów zaczerpniętych z życia oraz własnych doświadczeń - radzi jak się porozumiewać z partnerem w sposób wolny od strachu i stworzyć oraz podtrzymać zdrową relację bliskości. Przedstawiony tu sprawdzony system wytyczania granic słuchania i mówienia pomoże czytelnikowi m.in. podnieść samoocenę odzyskać równowagę emocjonalną poznać swoje mocne i słabe strony a przede wszystkim nauczyć się rozumieć partnera.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Pragnę podziękować następującym osobom, które pomagały mi w mojej pracy:
Wszystkim, którzy chętnie zgodzili się wziąć udział w terapii niezbędnej w procesie uzdrawiania.
Larry’emu Freundlichowi, który podczas pisania tej książki tak pięknie ubierał moje myśli w słowa.
Bobowi i Maurine Fulton, którzy swoim życiem i terapią udowadniają, że bliskość w związku jest nie tylko możliwa, lecz także i przyjemna.
Terry’emu Realowi i Belindzie Berman, z którymi od lat współpracuję i którzy pomogli mi dojrzeć.
Monie Sides Smith i Monique Laughlin, dwóm doskonałym terapeutkom, które zgodziły się na sprawdzenie w praktyce skuteczności moich teorii.
Patowi Mellody,
który przez ponad dwadzieścia lat
wspólnej pracy wspierał mnie,
stawiał przede mną kolejne wyzwania
i nieprzerwanie wierzył, że mogę
dokonać wielkich rzeczy.
Głównym powodem, dla którego zdecydowałam się napisać Drogę do bliskości, była chęć zwrócenia uwagi na rolę, jaką odgrywa duchowość w związku dwojga ludzi. Przez duchowość rozumiem wiarę w istnienie siły potężniejszej od nas samych i pokładanie w niej ufności. W sprzyjających warunkach nasza duchowość potrafi przywrócić nam wrodzone i niezbywalne poczucie własnej wartości, z którym przyszliśmy na świat, a które utraciliśmy na skutek wszystkich traumatycznych doświadczeń życiowych oraz procesów przystosowawczych.
Gdy ludzie poddają się terapii, poznają prawdę o sobie i w świetle tej prawdy uczą się kochać siebie; stają się wówczas gotowi poznać prawdę o innych. Zostają bowiem wyposażeni w osobisty duchowy radar, który pozwala im dostrzegać wokół rozmaite przejawy duchowości, z których najważniejszym są inni ludzie. Odkrywają w nich tę samą wrodzoną wewnętrzną wartość, którą odkryli w sobie. Dzięki temu zmienia się sposób, w jaki traktują swoje otoczenie i w jaki sami są traktowani. To z kolei umożliwia im budowanie związków uczuciowych i sprawia, że są one udane.
Dopiero uznanie tej prawdy czyni możliwą wszelką bliskość, powracamy bowiem do dobroczynnych procesów życiowych, obecnych w nas od chwili narodzin. Odkrywamy swoją duchową ścieżkę i odczuwamy jej niezwykłą moc. W tym momencie osobiście doświadczamy obecności Wyższej Siły. Związek z ową Wyższą Siłą jest najważniejszą rzeczą w moim życiu.
Po raz pierwszy uświadomiłam sobie istnienie tej duchowej więzi na długo przed tym, zanim zaczęłam zgłębiać mechanizmy przemocy dotykającej dzieci i studiować procesy uzdrawiania zadanych im ran. Obecność Boga w moim życiu odczułam na skutek objawienia, które uważam za cud, ponieważ przyszło nieproszone. Prawdę mówiąc, Bóg dał mi odczuć swoją obecność w momencie, kiedy byłam emocjonalnym wrakiem, osobą niezdolną do dbania o własne potrzeby, nie wspominając już o zbudowaniu relacji godnej miana prawdziwego związku.
Zrozumienie, dlaczego i w jaki sposób Bóg nam się objawia, wykracza poza możliwości poznawcze ludzkiego rozumu i nie jest tematem tej książki. Ratując mi życie, Wyższa Siła skłoniła mnie do przeanalizowania moich problemów oraz problemów innych, równie cierpiących ludzi i wskazała mi drogę do ich uzdrowienia. Nauczyłam się stwarzać podczas terapii warunki, w których możliwe jest zrozumienie samego siebie, a ludzie otwierają się na prawdziwe, zdrowe relacje, na bliskość i duchowość. Poznanie i zaakceptowanie prawdy o sobie samym oraz uszanowanie prawdy o innych to dwie drogi, którymi w nasze życie wkraczają duchowość i autentyczna bliskość. Bez nich niemożliwy jest intymny związek dwojga ludzi, a dzięki duchowości związek taki staje się prawdziwym darem.
U podłoża tej teorii leży koncepcja granic psychologicznych, dzięki którym możliwe jest doświadczanie prawdy i szacunku. Przedstawiony w mojej książce system granic pozwala nam w obliczu zewnętrznych nacisków zachować nietknięte poczucie własnej wartości i ograniczyć wpływ opinii lub emocji innych ludzi. Doceniając siebie, w mniejszym stopniu czujemy się zagrożeni przez innych i rzadziej pozwalamy im się upokarzać lub zawstydzać. Nie musimy uciekać się do ofensywnych czy defensywnych zachowań, aby nie stracić godności, pozostanie ona nietknięta. Tylko w takim stanie ducha możemy tworzyć udane związki, jednak dla większości z nas osiągnięcie go jest jednym z najtrudniejszych i najbardziej bolesnych doświadczeń naszego dorosłego życia. A to właśnie nieudane związki przysparzają nam cierpień i największych rozczarowań.
Wiążąc się z drugim człowiekiem, oddajemy mu swoje ciało, myśli i uczucia, akceptując jednocześnie ciało, myśli i uczucia partnera. Jest to konieczne, ponieważ w przeciwnym razie nie może być mowy o prawdziwej bliskości ani o rozwijaniu naszej duchowości. Ci, którzy nie mogą oddać się partnerowi ani go zaakceptować, czują się nieszczęśliwi; ci, którzy potrafią to robić tak, jak należy, składają tym samym hołd własnemu człowieczeństwu i osiągają równowagę psychiczną, która pozwala im cieszyć się życiem.
Kiedy doświadczamy prawdy o sobie samych, poznajemy swoją wrodzoną, wewnętrzną wartość. Kiedy doświadczamy relacji z drugim człowiekiem – czy to poprzez słuchanie go, dotyk, czy też przez współodczuwanie jego emocji – musimy być gotowi przyjąć prawdę o naszym partnerze i pokochać, a przynajmniej uszanować jego wewnętrzną wartość bez względu na jego zachowanie. Na tym polega nasz duchowy rozwój. Zaczyna się od naszych partnerów, dzieci, przyjaciół, kochanków i wrogów, a kończy na Bogu. Ponieważ właściwie w każdej chwili życia mamy kontakt z bliźnimi, praktyka budowania zdrowych relacji nie tylko uczy nas duchowości, lecz także pozwala nam ją w sobie rozwijać.
Mówi się, że duchowa ścieżka jest wąska i prosta, dawniej jednak często w to powątpiewałam. Wydawało mi się, że kroczenie drogą bożych przykazań sprowadza się do czynienia dobra, co wcale nie jest takie proste, jako że można być dobrym na ograniczoną liczbę sposobów. Od tamtego czasu przekonałam się jednak, że jest inaczej. Duchowa ścieżka rzeczywiście jest wąska i prosta, bowiem wystarczy jedno kłamstwo, aby całkowicie z niej zboczyć. Zrozumiałam to, próbując nauczyć ludzi budowania bliskości w związku. To właśnie wtedy sformułowałam swoją teorię granic.
Wychodząc z psychicznej traumy uniemożliwiającej zaistnienie w naszym związku bliskości, na nowo uczymy się odkrywać poczucie własnej wartości, swoją wewnętrzną siłę i wiarę, bez których intymny związek z drugim człowiekiem w ogóle nie jest możliwy. Moja książka rzuca światło na traumatyczne wydarzenia z naszej przeszłości, oczyszczając w ten sposób drogę do budowania bliskości w relacji z drugim człowiekiem. Uczy technik psychologicznych pozwalających budować intymne relacje z samym sobą, z tymi, których kochamy, oraz tymi, których miłości potrzebujemy. Przede wszystkim jednak mój poradnik uczy, jak kochać i być kochanym.
Droga do prawdziwej bliskości przypomina nastawianie radia. Na początku słychać wyłącznie szum i niezrozumiałe dźwięki, ale po pewnym czasie łapiemy sygnał stacji i odbieramy czysty przekaz. Jeśli jednak nadal będziemy obracać gałką odbiornika, zgubimy sygnał. Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, że do nastawienia naszej własnej „stacji” niezbędne są dwie rzeczy: prawda i miłość. Odrzucając kłamstwa i dopuszczając do siebie prawdę, automatycznie „nastrajamy się” na moc płynącą ku nam od Wyższej Siły. Wybierając prawdę, zaczynamy kochać siebie i innych, a wtedy nasz „radiowy sygnał” jest idealnie czysty.
Miłość to kontinuum, na które składają się zarówno szacunek dla drugiego człowieka, jak i czułe przywiązanie, zwane przez większość ludzi miłością. Przez wiele lat tkwiłam w błędnym przekonaniu, że kochając kogoś, powinnam nieustannie odczuwać głęboką czułość wobec tej osoby. I choć owa głęboka czułość jest właśnie podstawą relacji dwojga ludzi, jakość ich związku zależy także od innych odcieni miłości. Poznając prawdę o drugim człowieku, często odkrywamy, że jest to osoba trudna, w jak najbardziej ludzkim znaczeniu tego słowa. Możemy wtedy czuć strach, ból lub wstyd, ale żadne z tych uczuć nie jest przyjemne. Kiedyś wydawało mi się, że negatywne emocje świadczą o moim braku miłości do drugiego człowieka. I początkowo rzeczywiście tak było, ale w miarę upływu czasu emocje negatywne ustąpiły miejsca pozytywnym. Odkryłam, że odczuwam szacunek do partnera. Zrozumiałam, że gdybym przez cały czas, gdy partner swoim zachowaniem budził we mnie gniew i negatywne emocje, potrafiła świadomie dostrzegać jego wewnętrzną wartość, on odczułby mój szacunek i odwzajemnił go.
Emocje, których doświadczamy w relacjach z innymi ludźmi, bywają podobne do tych, które przeżywamy, szukając bliskości z Bogiem. Nawiązując z Nim relację, dążymy do tego, aby być z Nim tak blisko, jak z drugim człowiekiem. Chcemy Mu oddać samych siebie: nasze ciało, umysł i nasze uczucia; chcemy się przed nim odsłonić, pokazać, jacy jesteśmy naprawdę; podobnie też oddajemy się drugiemu człowiekowi, oczekując w zamian tego samego. Zdrowe relacje międzyludzkie opierają się na dawaniu i braniu; to samo dzieje się w relacjach z Bogiem, poprzez modlitwę i medytacje, a czasami poprzez objawienia.
Będąc w relacji z Bogiem, otrzymuję to, co jest mi w danej chwili potrzebne, nawet jeśli nie wiem, czego tak naprawdę potrzebuję. Dostaję mnóstwo darów, z których najważniejszym jest świadomość bycia bezwarunkowo kochaną. Kolejnym są wskazówki, jak powinnam, a jak nie powinnam postępować i co mi jest potrzebne. Bóg daje mi uczucie ukojenia i ulgi, zdejmując z moich barków wszelkie ciężary związane z życiem mieszkańca naszej planety. Kolejnym darem jest łaska, którą nazywam „błyskawicznym uzdrowieniem”. Często zdarza mi się doświadczać emocji, takich jak gniew, strach lub wstyd, które są więcej niż niedoskonałe i które chciałabym pokonać. Łaska to nic innego jak przeżywanie obecności Boga, które pomaga mi zwalczać pokusę działania pod wpływem gniewu, strachu czy wstydu. Dzięki Jego pomocy nie biorę nawet takiej możliwości pod uwagę. Jestem spokojna.
Działania człowieka i Boga pozornie idą ze sobą w parze. Dopiero jednak gdy opisana w tej książce terapia uzdrawiająca pozwala nam poznać prawdę o sobie samych, ta prawda natomiast umożliwia nam budowanie zdrowych związków, przekonujemy się, że to właśnie pełne bliskości i prawdziwe relacje z innymi stanowią furtkę prowadzącą na duchową drogę. Krocząc nią, stajemy się godni licznych i dobrych bożych darów, z których największym jest miłość.
Jedną z podstawowych zasad programu Dwunastu Kroków, stanowiącego metodę terapii uzależnień, jest tak zwany program „My”. Osoby dysfunkcjonalne, poszukujące spokoju i wewnętrznej równowagi wspólnie rozwiązują problemy, ucząc się od siebie nawzajem. Umiejętność uczenia się od innych i przekazywania swojej wiedzy drugiemu człowiekowi wiąże się z budowaniem wzajemnych relacji. A ponieważ u podstaw każdej zdrowej relacji leży poznanie samego siebie, pierwszym etapem mojej terapii jest poznanie prawdy; prawdy o fundamentalnych problemach odpowiedzialnych za dysfunkcjonalne zachowanie klienta. Bez poznania prawdy nie może być mowy o bliskości; unikając prawdy, wikłamy się w kłamstwa i zaczynamy się wzajemnie zwodzić. Bez bliskości natomiast nie jest możliwy udany związek. Kiedy partnerzy dzielą się prawdą o samym sobie, chroniąc się jednocześnie nawzajem za pomocą właściwie wytyczonych granic, w ich związku ma miejsce cud duchowości. Moja książka zawiera opis takiej podróży od prawdy do bliskości, od bliskości do związku i od związku do wspólnego przeżywania duchowości.
Spisanie wszystkiego, czego się dowiedziałam i czego doświadczyłam w dziedzinie dysfunkcjonalnych relacji oraz wychodzenia z toksycznych związków, zajęło mi dwadzieścia pięć lat. Wydarzenia, które zaprowadziły mnie na duchowe dno, miały źródło w doświadczeniach z dzieciństwa, ale na tamtym etapie mojego życia, gdy tak bardzo z ich powodu cierpiałam, nie miałam żadnego racjonalnego punktu zaczepienia, od którego mogłabym rozpocząć wędrówkę ku uzdrowieniu. Teraz wiem, że odkryłam swoją duchową drogę dzięki objawieniu; zrozumienie przyszło później. Kiedy zaczęłam nią kroczyć, sformułowałam zasady psychologii, która jest obecnie wykładana i z której korzystają nawet najbardziej cierpiący. Ja musiałam czekać, aż w moim życiu zdarzy się coś niewytłumaczalnego, ale Wy nie musicie. Chcę, żebyście osiągnęli cel szybciej niż ja, idąc o wiele bardziej przewidywalną drogą.
1
Lecz gdym tak szalał i w dzikim impecie
Rzucał wyzwanie,
Czyjś głos przemówił do mnie: „Dziecię!”
l wyszeptałem: „Panie”.
George Herbert, „Jarzmo” (przeł. Stanisław Barańczak)
Osoby przechodzące terapię za pomocą programu Dwunastu Kroków dowiadują się, że najbardziej szkodliwym skutkiem uzależnienia i związanych z nim problemów psychicznych jest duchowa izolacja. Człowiek taki ma wówczas wrażenie, że jest „chronicznie wyobcowany”. Czuje, że w którąkolwiek stronę by się zwrócił, zawsze będzie sam we wrogim mu świecie, przed którym musi się bronić, uciekając się do kłamstw, wrogości lub po prostu się wycofując. Zachowuje się wówczas prowokacyjnie lub przeciwnie – brak mu pewności siebie, ale zawsze odczuwa wstyd. Egocentryzm sprawia, iż zdaje mu się, że „wszyscy na niego patrzą” i albo coś z tym zrobi, albo będzie cierpieć. Psychologowie nazywają takie zjawisko „egocentrycznym strachem”. Wśród członków klubów Anonimowych Alkoholików (AA) popularne jest powiedzenie określające taką osobę jako „bezczelnego żebraka” albo „śmiecia, który twierdzi, że wokół niego kręci się cały wszechświat”.
Podstawowym zadaniem, na którym się koncentrujemy, poczynając od pierwszego spotkania w klubie AA, jest próba uświadomienia ludziom łączących ich wzajemnych współzależności. Najlepszym znanym sposobem, aby tego dokonać i zbudować w klientach poczucie wspólnoty, jest wysłuchanie ich historii i opowiedzenie własnej. Chciałabym zatem podzielić się teraz z wami moją historią.
Kiedy byłam małym dzieckiem, mój ojciec został wysłany na front i matka musiała wychowywać mnie samotnie, co okazało się zadaniem ponad jej siły. Miewała załamania nerwowe, podczas których przesypiała poranki, pozostawiając wtedy mnie i moją siostrę samym sobie. Siostra bawiła się, podczas gdy ja płakałam w kojcu, głodna i nieprzewinięta, dopóki matka nie wstała. Gdzieś pomiędzy trzecim i czwartym rokiem życia zostałam seksualnie wykorzystana przez bandę wyrostków. Przemoc, której ofiarą padłam, odcisnęła trwałe piętno na mojej psychice. Przeżywając traumę w tak młodym wieku, nie znałam jeszcze słów, którymi mogłabym się bronić przed rozdzierającym bólem, jaki mi zadawano. Ten ból i wspomnienie ran odniesionych we wczesnym dzieciństwie przez wiele lat tkwiły w mojej podświadomości.
Kiedy miałam około siedmiu lat, zrozumiałam, że głównym zajęciem mojej matki są kłótnie z ojcem. Gdy jednak ja skarżyłam się na niego, zaprzeczała, jakoby zachowywał się niewłaściwie. Jej zdaniem żyłam w nierealnej – tak jak sugerowała – zmyślonej rzeczywistości. Jeśli chodzi o mojego ojca, w ogóle nie tolerował mojej obecności w domu i powtarzał mi to wielokrotnie bez żadnego skrępowania. Kiedy mnie nie poniżał, po prostu mnie ignorował. Czułam się nic niewarta, beznadziejna i zastraszona. Nie mogłam spać, dręczyły mnie koszmary.
Nie byłam już jednak tą pasywną, nieświadomą niczego dziewczynką, jaką jest dziecko w wieku trzech czy czterech lat. Wymyślałam więc rozmaite strategie, pozwalające mi przetrwać w mojej toksycznej rodzinie. Miałam już wystarczający zasób słów i dostatecznie rozbudzoną wyobraźnię, żeby jakoś sobie z tym poradzić. Kiedy rzeczywistość stawała się dla mnie nie do zniesienia, wymyślałam swój własny świat.
Moim ratunkiem okazała się cisza – zwyczajnie „znikałam”. Spędzałam jak najwięcej czasu poza domem, nie informując rodziców o tym, co robię. Nie chciałam rzucać się w oczy. Byłam niepotrzebnym dzieckiem, co było o wiele gorsze, niż gdybym była dzieckiem zagubionym. Rodzice dobrze wiedzieli, gdzie jestem – na nieszczęście dla mnie nie uwzględniali mnie w swoich życiowych planach.
Kiedy miałam około trzynastu lat, matka zaczęła głośno i nie szczędząc szczegółów, skarżyć się na to, jak okropnie i sadystycznie traktuje ją mój ojciec. Groziła mu rozwodem. Im bardziej się przede mną otwierała, tym bardziej bałam się o nią i o samą siebie. Przytłaczało mnie poczucie odpowiedzialności za nią, czułam, że moim obowiązkiem jest ją ocalić. Im częściej zwierzała się ze swoich problemów, tym częściej wydawała mi się bezradnym dzieckiem, ofiarą mojego ojca, a im bardziej przypominała mi dziecko, tym bardziej czułam się „dorosła” i „lepsza”. Byłam też wściekła i zdezorientowana, ponieważ dobrze pamiętałam, jak moja matka reagowała, kiedy dawniej skarżyłam się na ojca – zaprzeczała, jakoby człowiek, któremu teraz sama zarzucała sadyzm, był czegokolwiek winien.
Mniej więcej w tym samym czasie weszłam w okres dojrzewania i z trudem radziłam sobie w kontaktach z nastoletnimi chłopcami. Odczuwałam wobec nich lęk i wstręt, nie zdając sobie sprawy z tego, że ich seksualność budzi we mnie ukryte wspomnienia molestowania, którego doświadczyłam w dzieciństwie. Dawne niezabliźnione rany oraz sztuczki, do których się uciekałam, aby o nich zapomnieć, wszystko to tkwiło we mnie – niestety niezbadane, nieleczone, nieustannie zatruwające i wypaczające moją psychikę.
Kiedy już jako dorosła kobieta zaczęłam po raz pierwszy zgłębiać problem przemocy wobec dzieci i studiować terapię osób, które takiej przemocy doświadczyły, odkryłam, że mężczyźni i kobiety, którzy są dla mnie ważni, mogą mi przypominać mojego ojca lub moją matkę; to zaś może powodować nawrót bolesnych wspomnień z dzieciństwa i czasu dorastania. Nie potrafiłam zbudować żadnego prawdziwego związku. Etapy życia, na których doświadczyłam przemocy, zdeterminowały powstanie różnych stanów mojego ego, z których każdy charakteryzował się czymś innym. Tkwiąca we mnie trzylatka była przerażona i bezradna; siedmiolatka – pogrążona w głębokiej depresji, przepełniona wstydem, przekonana o braku własnej wartości i bardzo samotna; trzynastolatka zaś – przestraszona, wściekła i zdezorientowana.
Kiedy moje rany były drażnione, każda z nich odzywała się innym głosem w moim umyśle. Każdy głos pochodził z tej części mojej psychiki, która na danym etapie najbardziej ucierpiała. Musiało minąć wiele lat pełnych cierpień i chaosu, zanim zdołałam świadomie powrócić pamięcią do moich traumatycznych przeżyć, dobrze się na nich skoncentrować i ostatecznie je zaakceptować.
W końcu nadszedł ten bolesny dzień. Siostra opowiedziała mi ze szczegółami o przemocy, jakiej doznałam jako małe dziecko. Wtedy po raz pierwszy rzeczywiście odczułam ten dawno zadany ból. To był ogromny szok dla mojej psychiki. Na oczach siostry pogrążyłam się na powrót w cierpieniu zranionego dziecka, nieumiejącego określić słowami, co czuje i co się z nim wtedy dzieje. Myśli i emocje wymknęły mi się spod kontroli. Miałam wrażenie, że wiruję wokół własnej osi i siła tego wirowania rozrywa mnie na kawałki. Położyłam się więc na podłodze i zwinęłam w kłębek, żeby powstrzymać to uczucie.
Jako dziecko rozpaczliwie starałam się być grzeczna, mając nadzieję, że wówczas przestanę czuć się nic niewarta. Bycie grzeczną było dla mnie jedyną obroną przed lękiem i cierpieniem. Doświadczyłam przemocy nie tylko fizycznej, lecz także psychicznej: rodzina traktowała mnie, jakbym była kimś niepotrzebnym i w końcu tak właśnie zaczęłam się czuć. Uważałam, że nigdzie nie pasuję. Jedyną ucieczką było zamknięcie się we własnym świecie – tylko tam byłam w stanie uwierzyć, że jestem godna miłości i opieki.
Niestety, moja strategia bycia grzeczną dziewczynką wymagała wmawiania sobie, że wszystko jest w porządku. Dzięki temu rodzice sądzili, że nie mam żadnych problemów, zaś moja umiejętność przystosowania się sprawiała, że jeszcze rzadziej mnie zauważali. A gdyby nawet zechcieli mnie wysłuchać, sami byli zbyt zaburzeni, aby zdołali mi pomóc.
Próbując osiągnąć doskonałość, odmawiałam sobie prawa do ludzkiej „doskonałej niedoskonałości”. Byłam przekonana, że gdyby inni odkryli, jaka „naprawdę” jestem, uznaliby mnie za godną pożałowania. Miałam tak niską samoocenę, że ucieczka przed rzeczywistością była dla mnie jedynym sposobem unikania ataków wstydu. Ponieważ dążenie do doskonałości nie poprawiało mojego samopoczucia, zaczęłam szukać pocieszenia w różnych Kościołach. Moje próby nawiązania relacji z Bogiem okazały się jednak daremne i w wieku czternastu lat przestałam szukać ukojenia w religii. Winą za porażkę obarczałam siebie i swoje wewnętrzne braki; świadomość, że nie udało mi się znaleźć Boga, który by mnie naprawdę pocieszył, utwierdziła mnie w przekonaniu, że jestem nic niewarta.
Chociaż cierpiałam na skutek zaniżonej samooceny, starałam się żyć najlepiej, jak potrafiłam, cały czas dźwigając brzemię mojej dysfunkcjonalnej przeszłości niczym niewidzialny bagaż. W końcu, jak wielu ludzi nieumiejących samodzielnie rozwiązać swoich osobistych problemów i szukających kogoś, kto by ich „ocalił”, wyszłam za mąż i wkrótce – co było zresztą do przewidzenia – odkryłam, że nikt, nawet mój mąż, nie może mi pomóc w tym, w czym sama nie potrafiłam sobie pomóc. Do nękających mnie problemów małżeńskich dołączyła pogłębiająca się depresja. Nie myślałam jeszcze wtedy o samobójstwie, ale byłam nieszczęśliwa. Uwierzyłam, że nie można mi pomóc, że jestem wariatką.
Było mi tak źle, że w rozpaczy zwróciłam się do teściowej. Mówiła o sobie, że jest ortodoksyjną chrześcijanką; ja odbierałam ją jako osobę kontrolującą swoje otoczenie, krytyczną i uważającą się za lepszą ode mnie. Mimo to poprosiłam ją, aby pomogła mi zwalczyć depresję. Pozwoliłam, by wciągnęła mnie w orbitę swojej głębokiej wiary i z jej pomocą zawierzyłam moje życie i wolę bożej opiece. Przyniosło mi to pewną ulgę, jednak depresja nadal mnie nie opuszczała.
Nie wierzyłam wówczas w Boga i nie sądzę, abym uwierzyła w niego pod wpływem religijnych doświadczeń z tamtego okresu. Stało się jednakże coś innego: ja, osoba niewierząca, znalazłam w sobie wystarczająco dużo wiary, ażeby wkroczyć na ścieżkę duchowego rozwoju. Najwyraźniej istnieje margines między całkowitym brakiem wiary a wiarą naprawdę głęboką i żeby otrzymać dar duchowego życia, wystarczy tylko zrozumieć ograniczenia narzucane nam przez naszą ludzką naturę.
Pomimo tych duchowych doświadczeń moje życie stawało się coraz bardziej nie do zniesienia, aż w końcu zapragnęłam je zakończyć. Wtedy właśnie przeżyłam objawienie. Niespodziewanie odczułam coś, co odebrałam jako obecność Boga. Miałam wrażenie, że otoczyła mnie niezwykła energia, która coś mi przekazuje – nie słyszałam głosu, odebrałam jedynie czysty, niczym niezakłócony przekaz. Owa energia uświadomiła mi, że jestem sparaliżowana przez strach i zatraciłam cenną umiejętność cieszenia się życiem; dlatego myślałam o samobójstwie.
Energia przekazała mi także, że jeśli tylko stawię czoło lękom i zrobię to, co muszę, a przed czym się wzbraniam, otrzymam wszelkie wsparcie oraz niezbędną pomoc, konieczne, aby znaleźć jakieś rozwiązanie i zmienić swoje życie. W chwili gdy zrozumiałam, że muszę uporać się z własnym strachem, poczułam coś niezwykłego: bezwarunkową miłość, płynącą ku mnie od Siły większej i o wiele potężniejszej ode mnie. Przeżywając tę miłość, po raz pierwszy w życiu poczułam, że kocham samą siebie. Ponieważ było to tak bardzo poruszające doświadczenie, uwierzyłam, że między mną a Bogiem istnieje relacja, że Bóg mnie kocha i na pewno będzie mnie wspierał. Zrobiłam więc to, co musiałam zrobić, i w trakcie tego procesu odnowy przestałam doszukiwać się w sobie przyczyn moich problemów, znalazłam zaś ich rozwiązanie.
Zostałam pielęgniarką w ośrodku leczenia uzależnień w Wickenburgu w stanie Arizona. Po pracy chodziłam na wykłady poświęcone uzależnieniom. Słuchając zwierzeń alkoholików, miałam wrażenie, że doskonale znają oni moje bolesne przeżycia. Zrozumiałam, że także jestem alkoholiczką.
Pogłębiałam swoją wiedzę i umacniałam się w przeczuciach dotyczących przyczyn mego alkoholizmu, a jednocześnie wciąż zmagałam się z psychicznymi problemami, których źródłem było moje dysfunkcjonalne dzieciństwo. Mimo że coraz lepiej rozumiałam problemy dręczące moich klientów, byłam bezradna wobec własnych.
Doskonale pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy zdałam sobie z tego sprawę. Wysłuchałam akurat wykładu mojej przyjaciółki na temat istoty alkoholizmu. Pamiętam, że przyznałam się jej, iż jestem alkoholiczką; powiedziałam, że mam wszystkie opisywane przez nią objawy. Pamiętam też, co mi odpowiedziała: „No cóż, witaj w klubie”. Zupełnie jakby przez cały czas znała prawdę i czekała, aż sama ją odkryję. Słysząc jej słowa, poczułam się tak, jakbym nareszcie wróciła do domu. Czułam radość i ból, płakałam z radości. Zupełnie jak gdyby moja psychika, czy też moja dusza, wreszcie mogła odpocząć. Poczułam, że właśnie odnalazłam moje miejsce – wspólnotę ludzi takich jak ja.
Zangażowałam się w terapię alkoholików – poproszono mnie o pomoc w opracowaniu różnych metod terapii uzależnień od substancji odurzających oraz terapii innych problemów psychologicznych. Początkowo nie czułam się na siłach sprostać temu zadaniu. Czułam także złość, ponieważ byłam tylko pielęgniarką i uważałam, że takimi sprawami powinni się zajmować psychologowie, terapeuci i lekarze, a nie ja. Mój opór narastał, aż w pewnym momencie przeżyłam istotne objawienie podobne do tego, którego sama doświadczyłam, kiedy byłam bliska samobójstwa.
Usłyszałam, że mam wykonać powierzone mi zadanie, a jeśli będę potrzebować pomocy, otrzymam ją. Podczas medytacji zaczęłam dostawać wskazówki dotyczące dobrego rozwiązywania problemów moich klientów.
W końcu do kierownika naszego projektu dotarły informacje od personelu i klientów o moich nagłych wybuchach niecierpliwości i gniewu. Wystarczyła krytyczna uwaga, abym poczuła się nic niewarta; chcąc się bronić, uciekałam w agresję. Kilkakrotnie zdarzyło mi się rozmawiać z kierownikiem w sposób odbiegający od powszechnie przyjętych norm; on jednak nie tylko szczegółowo zanalizował moje dziwne zachowanie, lecz także głęboko się nim przejął i nalegał, abym coś w tej sprawie zrobiła. Był gotów dać mi tyle czasu, ile będę potrzebowała. Wierzył we mnie o wiele bardziej niż ja sama.
U swoich klientów wyraźnie dostrzegałam to, czemu sama nie potrafiłam stawić czoła. Wtedy też stopniowo zaczęłam rozumieć skomplikowaną strukturę problemów, leżących u podstaw dysfunkcjonalnej psychiki, która skrystalizowała się w dzieciństwie moich klientów i w moim własnym.
Trzon tej struktury stanowią pierwotne symptomy osiowe związane z samooceną, wytyczaniem granic, obiektywną oceną rzeczywistości, umiejętnością troszczenia się o siebie oraz wyrażania swojej rzeczywistości z umiarem. Zauważyłam, że w każdej z tych dziedzin dysfunkcjonalna osoba dorosła przejawiała zachowania ekstremalne. Analizując na przykład kwestię samooceny, obserwowałam klientów miotających się pomiędzy przekonaniem, iż są bezwartościowi a poczuciem, że są „lepsi” od innych, pomiędzy nadmierną wrażliwością a pewnością, że nikt i nic ich nie zrani. Na przemian to obwiniali się, dochodząc do momentu, w którym zaczynali samych siebie nienawidzić, to pielęgnowali w sobie złudzenie własnej doskonałości, utwierdzając się w przekonaniu, że niczego im nie można zarzucić. Niektórzy klienci byli bardzo zależni i oczekiwali, że otoczenie będzie się nimi opiekować. Inni zaś sprawiali wrażenie od nikogo niezależnych, pozbawionych potrzeb i pragnień – ci z kolei odmawiali przyjęcia od kogokolwiek pomocy i nie umieli przyznać, że czegoś potrzebują. Niektórzy wycofywali się i nie chcieli rozmawiać o swoich problemach, inni wręcz przeciwnie – wylewali z siebie potoki słów i nie hamowali emocji. Bywali klienci dziecinni i niedojrzali, podczas gdy inni przejawiali sztywne cechy osobowości, sprawiali wrażenie nadmiernie dojrzałych i kontrolujących otoczenie.
Pamiętając, że we mnie samej tkwią podobne skrajności, rozmyślałam nad tym, jak to jest być leczonym przez osoby nieświadome ich przyczyn i – co było dla mnie szczególnie przykre – nieświadome tego, że same tym skrajnościom ulegają.
Problemy klientów były zawsze jawne i rozpoznawalne; ale jednocześnie podobne problemy nękały wielu pracowników medycznych ośrodka, choć nikt nie zwracał na ten fakt uwagi. Dysfunkcjonalne zachowania personelu były zazwyczaj dokładnym przeciwieństwem dysfunkcjonalnych zachowań klientów. Jeśli na przykład klient był w dołku (miał zaniżoną samoocenę), pracownik ośrodka podkreślał swoją nad nim wyższość (miał zawyżoną samoocenę). Jeśli klient cierpiał z powodu braku granic psychologicznych, pracownik budował wokół siebie mur (czuł się silny, niepodatny na zranienie). Jeśli klienta przepełniało poczucie własnej niedoskonałości, pracownik był wobec niego doskonały, nie miał żadnych potrzeb ani pragnień i kontrolował otoczenie (przejawiał sztywne cechy osobowości). Zgodnie z powszechnie wyznawanymi zasadami takie dysfunkcjonalne zachowania pracowników ośrodka uchodziły za objaw całkowicie zdrowej psychiki i świadczyły o tym, że są dobrymi terapeutami.
„Klienci neurotyczni” popadali w skrajności, utwierdzając się w przekonaniu, że są „gorsi” od innych: byli podatni na zranienie, nienawidzili też samych siebie, nie potrafili opisać swojej prywatnej rzeczywistości, nadmiernie uzależniali się od otoczenia, mieli wiele niezaspokojonych potrzeb, byli niedojrzali. Często nazywano ich „wariatami”. Tymczasem opiekujący się nimi ludzie mieli te same problemy, poza tym że popadali w inną skrajność – czuli się „lepsi”. Ich poczucie wyższości wynikało z zawyżonej samooceny; to, że czuli się już uodpornieni na cierpienie, było efektem ich problemów z wytyczaniem granic psychologicznych. Ale ten perfekcjonizm wiązał się z niewłaściwą oceną rzeczywistości, niezależność wynikała z zaburzonego instynktu samozachowawczego, a skłonność do kontrolowania innych brała się z braku umiaru. Zamiast wytyczać sobie granice, budowali tylko mur, co było spowodowane brakiem umiejętności wytyczania granic i budowania bliskich relacji.
Mając świadomość tego, że personel medyczny jest uwikłany w te same dysfunkcjonalne zachowania co klienci, przestałam odczuwać opór na myśl o podjęciu nauki pracy terapeuty. Zrozumiałam, że nie chciałam być „uzdrowicielem”, ponieważ to właśnie „uzdrowiciele” poprzez swoje dysfunkcjonalne zachowania przysparzali klientom cierpień i, zaślepieni poczuciem własnej wyższości, nawet tego nie zauważali. Bogatsza o wiedzę na swój temat, płynącą ze zrozumienia symptomów osiowych, mogłam zostać terapeutą i autentycznie uzdrawiać.
Zdałam sobie sprawę z tego, że bez pełnej szacunku relacji pomiędzy klientem a terapeutą niemożliwa jest jakakolwiek zmiana i jakikolwiek rozwój tego pierwszego. Aby obaj mogli otwarcie dzielić się prawdą niezbędną w procesie skutecznej terapii, terapeuta nie może zwracać się do klienta z pozycji wyższości. Zarówno poczucie wyższości, jak i niższości nie jest odbiciem prawdziwego „ja” ani terapeuty, ani jego klienta – to skutek ulegania głosowi naszej podświadomości, stan, którego przyczyną są doznane w dzieciństwie nadużycia.
Wiedza ta umożliwiła mi poznanie niezbędnych elementów prawdziwego związku dwojga ludzi. Tylko ludzie zdrowi potrafią nawiązywać zdrowe relacje z innymi. Powiedzenie „Lekarzu, lecz się sam” nagle wtedy nabrało dla mnie wielkiego znaczenia.
Przed drzwiami mojego gabinetu zaczęły ustawiać się kolejki. Nareszcie znaleźli kogoś, kto nie tylko ich rozumiał, ale – co może było nawet ważniejsze – był taki sam jak oni. Za każdym razem, gdy rozmawiałam z klientem jak równy z równym, sama również otrzymywałam pomoc.
Na myśl o swojej pracy czułam rozpierającą mnie energię, podniecenie i pasję. Były to emocje podobne do tych, jakich doświadczyłam, gdy uświadomiłam sobie, że jestem alkoholiczką – miałam wrażenie, że nareszcie wróciłam do domu.
Pasja, jaka mnie wtedy ogarnęła, sprawiła, że mój umysł otworzył się na medytację – mogłam spędzać wiele czasu, po prostu rozmyślając o naturze problemów moich klientów. Może się to wydać zabawne, ale najbardziej otwarty umysł miałam wówczas, kiedy odkurzałam. Przez moją głowę przelatywały wtedy tysiące pomysłów dotyczących istoty różnych schorzeń i metod ich leczenia. Zaczęłam je na bieżąco zapisywać, a później omawiałam je z klientami. Dzieliłam się z nimi tym, co sama odczuwałam, oni zaś fantastycznie reagowali, dziękując mi w ten sposób za to, że im pomogłam. Mówili, że sami mieli podobne przeżycia.
Nie chciałam być hipokrytką mówiącą ludziom, jak mają żyć, podczas gdy sama postępowałam inaczej. Zaczęłam więc stosować w praktyce rozwiązania, które przychodziły mi do głowy, i z czasem poczułam się o wiele lepiej. Stałam się zdrowsza. Za każdym razem, kiedy dzieliłam się z klientami swoimi doświadczeniami, reagowali coraz bardziej entuzjastycznie. W końcu kierownik projektu stwierdził, że zbyt wielu klientów chce się ze mną konsultować, i poprosił, żebym oficjalnie wzięła udział w programie terapeutycznym.
Czasami zdarzało mi się odczuwać dawny wewnętrzny opór. Słyszałam wtedy słowa: „Powiedziałem ci, żebyś robiła to, co do ciebie należy, i stawiła czoło swoim lękom”. Podejmowałam się więc zadań, których dawniej bym się nie podjęła. Nigdy nie przypuszczałam, że potrafię i mogę robić to, co teraz robię. Z moich doświadczeń narodził się pomysł terapii, która pomogła już wielu ludziom.
Punktem wyjściowym było uświadomienie sobie istnienia takich zakątków naszej psychiki, w których jakiś głos próbuje pozbawić nas poczucia wartości. Kiedy już je zlokalizowałam, mogłam rozpocząć uzdrawiającą terapię. W czasie jej trwania coraz wyraźniej zarysowywała się przede mną moja duchowa droga. Otrzymałam pomoc, aby robić to, czego ode mnie oczekiwano, a czego – jak sądziłam – nie potrafiłam robić. Kontynuowałam więc swoją pracę i zawsze mogłam liczyć na wsparcie. Wciąż mogę na nie liczyć. To naprawdę niezwykłe.
2
Wzdyma się fala mętna od krwi, wszędzie wokół Zatapiając obrzędy dawnej niewinności; Najlepsi tracą wszelką wiarę, a w najgorszych kipi żarliwa i porywcza moc.
William Butler Yeats, „Drugie przyjście” (przeł. Stanisław Barańczak)
Nadużycia, jakich dzieci doświadczają ze strony rodziców, wywołują w nich bolesne poczucie wstydu, braku własnej wartości lub – przeciwnie – wyższości. Jeśli te psychiczne rany nie zostaną w porę zauważone i zaleczone, pozostają niezabliźnione i ich skutki odczuwamy w dorosłym życiu. Kiedy pod wpływem pewnych wydarzeń owe rany z dzieciństwa na nowo się otwierają, osoby dorosłe, które jako dzieci doświadczyły przemocy, podświadomie wracają do przeżyć sprzed lat i na nowo odczuwają wstyd lub poczucie wyższości, jakiego wówczas doznały; w rezultacie pod wpływem dawnych emocji reagują w sposób niedojrzały i dysfunkcjonalny.
Częstą przyczyną nieudanych relacji z innymi ludźmi są właśnie traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa. Trudno je zlokalizować, bo latami próbujemy je ukryć, przystosowując się do dysfunkcjonalnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Z czasem jednak owe techniki przystosowawcze wypierają nasze prawdziwe „ja”. U osób w takim stanie niemożliwe jest nawiązanie zdrowej, bliskiej relacji z drugą osobą. Prawdziwa bliskość wymaga zawierzenia swojego „ja” tej drugiej osobie i zaakceptowania tej osoby taką, jaką rzeczywiście jest.
Kiedy na przykład kolega z pracy przypomniał Kim, że zbliża się termin wywiązania się z przydzielonego jej zadania, Kim poczuła wstyd i chcąc to ukryć, zareagowała gniewem. Zaatakowała swojego kolegę, mówiąc, że nie trzeba jej o niczym przypominać i że wszystkim lepiej by się pracowało, gdyby zajął się własnymi sprawami. Podbudowała swoje ego, mówiąc sobie: „Nikt nie będzie ze mną zadzierał”. Kolega trafił w jej czuły punkt: wiele lat wcześniej rodzice Kim wmówili jej, że nie spełnia ich oczekiwań. Kiedy współpracownik swoimi słowami rozjątrzył tę starą ranę, Kim zaatakowała go z pozycji skrzywdzonego dziecka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki