Droga do bliskości. Prawda, szacunek i trwała miłość w związku - Pia Mellody, Lawrence S. Freundlich - ebook

Droga do bliskości. Prawda, szacunek i trwała miłość w związku ebook

Pia Mellody, Lawrence S. Freundlich

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Budowanie szczęśliwych zdrowych relacji to trudny proces wymagający zrozumienia siebie i drugiego człowieka. Najwięcej trudności sprawia nam znalezienie podłoża problemu którego korzenie często tkwią w traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa. Droga do bliskości jest wnikliwą analizą przyczyn nieudanych związków. Autorka przedstawia tu praktyczne wskazówki niezbędne w procesie samouzdrawiania. Korzystając z najnowszych metod terapeutycznych przykładów zaczerpniętych z życia oraz własnych doświadczeń - radzi jak się porozumiewać z partnerem w sposób wolny od strachu i stworzyć oraz podtrzymać zdrową relację bliskości. Przedstawiony tu sprawdzony system wytyczania granic słuchania i mówienia pomoże czytelnikowi m.in. podnieść samoocenę odzyskać równowagę emocjonalną poznać swoje mocne i słabe strony a przede wszystkim nauczyć się rozumieć partnera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 233

Oceny
3,4 (23 oceny)
4
7
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania

Pra­gnę podzię­ko­wać nastę­pu­ją­cym oso­bom, które poma­gały mi w mojej pracy:

Wszyst­kim, któ­rzy chęt­nie zgo­dzili się wziąć udział w tera­pii nie­zbęd­nej w pro­ce­sie uzdra­wia­nia.

Larry’emu Freun­dli­chowi, który pod­czas pisa­nia tej książki tak pięk­nie ubie­rał moje myśli w słowa.

Bobowi i Mau­rine Ful­ton, któ­rzy swoim życiem i tera­pią udo­wad­niają, że bli­skość w związku jest nie tylko moż­liwa, lecz także i przy­jemna.

Terry’emu Realowi i Belin­dzie Ber­man, z któ­rymi od lat współ­pra­cuję i któ­rzy pomo­gli mi doj­rzeć.

Monie Sides Smith i Moni­que Lau­gh­lin, dwóm dosko­na­łym tera­peut­kom, które zgo­dziły się na spraw­dze­nie w prak­tyce sku­tecz­no­ści moich teo­rii.

Patowi Mel­lody,

który przez ponad dwa­dzie­ścia lat

wspól­nej pracy wspie­rał mnie,

sta­wiał przede mną kolejne wyzwa­nia

i nie­prze­rwa­nie wie­rzył, że mogę

doko­nać wiel­kich rze­czy.

Wstęp

Głów­nym powo­dem, dla któ­rego zde­cy­do­wa­łam się napi­sać Drogę do bli­sko­ści, była chęć zwró­ce­nia uwagi na rolę, jaką odgrywa ducho­wość w związku dwojga ludzi. Przez ducho­wość rozu­miem wiarę w ist­nie­nie siły potęż­niej­szej od nas samych i pokła­da­nie w niej ufno­ści. W sprzy­ja­ją­cych warun­kach nasza ducho­wość potrafi przy­wró­cić nam wro­dzone i nie­zby­walne poczu­cie wła­snej war­to­ści, z któ­rym przy­szli­śmy na świat, a które utra­ci­li­śmy na sku­tek wszyst­kich trau­ma­tycz­nych doświad­czeń życio­wych oraz pro­ce­sów przy­sto­so­waw­czych.

Gdy ludzie pod­dają się tera­pii, poznają prawdę o sobie i w świe­tle tej prawdy uczą się kochać sie­bie; stają się wów­czas gotowi poznać prawdę o innych. Zostają bowiem wypo­sa­żeni w oso­bi­sty duchowy radar, który pozwala im dostrze­gać wokół roz­ma­ite prze­jawy ducho­wo­ści, z któ­rych naj­waż­niej­szym są inni ludzie. Odkry­wają w nich tę samą wro­dzoną wewnętrzną war­tość, którą odkryli w sobie. Dzięki temu zmie­nia się spo­sób, w jaki trak­tują swoje oto­cze­nie i w jaki sami są trak­to­wani. To z kolei umoż­li­wia im budo­wa­nie związ­ków uczu­cio­wych i spra­wia, że są one udane.

Dopiero uzna­nie tej prawdy czyni moż­liwą wszelką bli­skość, powra­camy bowiem do dobro­czyn­nych pro­ce­sów życio­wych, obec­nych w nas od chwili naro­dzin. Odkry­wamy swoją duchową ścieżkę i odczu­wamy jej nie­zwy­kłą moc. W tym momen­cie oso­bi­ście doświad­czamy obec­no­ści Wyż­szej Siły. Zwią­zek z ową Wyż­szą Siłą jest naj­waż­niej­szą rze­czą w moim życiu.

Po raz pierw­szy uświa­do­mi­łam sobie ist­nie­nie tej ducho­wej więzi na długo przed tym, zanim zaczę­łam zgłę­biać mecha­ni­zmy prze­mocy doty­ka­ją­cej dzieci i stu­dio­wać pro­cesy uzdra­wia­nia zada­nych im ran. Obec­ność Boga w moim życiu odczu­łam na sku­tek obja­wie­nia, które uwa­żam za cud, ponie­waż przy­szło nie­pro­szone. Prawdę mówiąc, Bóg dał mi odczuć swoją obec­ność w momen­cie, kiedy byłam emo­cjo­nal­nym wra­kiem, osobą nie­zdolną do dba­nia o wła­sne potrzeby, nie wspo­mi­na­jąc już o zbu­do­wa­niu rela­cji god­nej miana praw­dzi­wego związku.

Zro­zu­mie­nie, dla­czego i w jaki spo­sób Bóg nam się obja­wia, wykra­cza poza moż­li­wo­ści poznaw­cze ludz­kiego rozumu i nie jest tema­tem tej książki. Ratu­jąc mi życie, Wyż­sza Siła skło­niła mnie do prze­ana­li­zo­wa­nia moich pro­ble­mów oraz pro­ble­mów innych, rów­nie cier­pią­cych ludzi i wska­zała mi drogę do ich uzdro­wie­nia. Nauczy­łam się stwa­rzać pod­czas tera­pii warunki, w któ­rych moż­liwe jest zro­zu­mie­nie samego sie­bie, a ludzie otwie­rają się na praw­dziwe, zdrowe rela­cje, na bli­skość i ducho­wość. Pozna­nie i zaak­cep­to­wa­nie prawdy o sobie samym oraz usza­no­wa­nie prawdy o innych to dwie drogi, któ­rymi w nasze życie wkra­czają ducho­wość i auten­tyczna bli­skość. Bez nich nie­moż­liwy jest intymny zwią­zek dwojga ludzi, a dzięki ducho­wo­ści zwią­zek taki staje się praw­dzi­wym darem.

U pod­łoża tej teo­rii leży kon­cep­cja gra­nic psy­cho­lo­gicz­nych, dzięki któ­rym moż­liwe jest doświad­cza­nie prawdy i sza­cunku. Przed­sta­wiony w mojej książce sys­tem gra­nic pozwala nam w obli­czu zewnętrz­nych naci­sków zacho­wać nie­tknięte poczu­cie wła­snej war­to­ści i ogra­niczyć wpływ opi­nii lub emo­cji innych ludzi. Doce­nia­jąc sie­bie, w mniej­szym stop­niu czu­jemy się zagro­żeni przez innych i rza­dziej pozwa­lamy im się upo­ka­rzać lub zawsty­dzać. Nie musimy ucie­kać się do ofen­syw­nych czy defen­syw­nych zacho­wań, aby nie stra­cić god­no­ści, pozo­sta­nie ona nie­tknięta. Tylko w takim sta­nie ducha możemy two­rzyć udane związki, jed­nak dla więk­szo­ści z nas osią­gnię­cie go jest jed­nym z naj­trud­niej­szych i naj­bar­dziej bole­snych doświad­czeń naszego doro­słego życia. A to wła­śnie nie­udane związki przy­spa­rzają nam cier­pień i naj­więk­szych roz­cza­ro­wań.

Wią­żąc się z dru­gim czło­wie­kiem, odda­jemy mu swoje ciało, myśli i uczu­cia, akcep­tu­jąc jed­no­cze­śnie ciało, myśli i uczu­cia part­nera. Jest to konieczne, ponie­waż w prze­ciw­nym razie nie może być mowy o praw­dzi­wej bli­sko­ści ani o roz­wi­ja­niu naszej ducho­wo­ści. Ci, któ­rzy nie mogą oddać się part­ne­rowi ani go zaak­cep­to­wać, czują się nie­szczę­śliwi; ci, któ­rzy potra­fią to robić tak, jak należy, skła­dają tym samym hołd wła­snemu czło­wie­czeń­stwu i osią­gają rów­no­wagę psy­chiczną, która pozwala im cie­szyć się życiem.

Kiedy doświad­czamy prawdy o sobie samych, pozna­jemy swoją wro­dzoną, wewnętrzną war­tość. Kiedy doświad­czamy rela­cji z dru­gim czło­wie­kiem – czy to poprzez słu­cha­nie go, dotyk, czy też przez współ­od­czu­wa­nie jego emo­cji – musimy być gotowi przy­jąć prawdę o naszym part­ne­rze i poko­chać, a przy­naj­mniej usza­no­wać jego wewnętrzną war­tość bez względu na jego zacho­wa­nie. Na tym polega nasz duchowy roz­wój. Zaczyna się od naszych part­ne­rów, dzieci, przy­ja­ciół, kochan­ków i wro­gów, a koń­czy na Bogu. Ponie­waż wła­ści­wie w każ­dej chwili życia mamy kon­takt z bliź­nimi, prak­tyka budo­wa­nia zdro­wych rela­cji nie tylko uczy nas ducho­wo­ści, lecz także pozwala nam ją w sobie roz­wi­jać.

Mówi się, że duchowa ścieżka jest wąska i pro­sta, daw­niej jed­nak czę­sto w to powąt­pie­wa­łam. Wyda­wało mi się, że kro­cze­nie drogą bożych przy­ka­zań spro­wa­dza się do czy­nie­nia dobra, co wcale nie jest takie pro­ste, jako że można być dobrym na ogra­ni­czoną liczbę spo­so­bów. Od tam­tego czasu prze­ko­na­łam się jed­nak, że jest ina­czej. Duchowa ścieżka rze­czy­wi­ście jest wąska i pro­sta, bowiem wystar­czy jedno kłam­stwo, aby cał­ko­wi­cie z niej zbo­czyć. Zro­zu­mia­łam to, pró­bu­jąc nauczyć ludzi budo­wa­nia bli­sko­ści w związku. To wła­śnie wtedy sfor­mu­ło­wa­łam swoją teo­rię gra­nic.

Wycho­dząc z psy­chicz­nej traumy unie­moż­li­wia­ją­cej zaist­nie­nie w naszym związku bli­sko­ści, na nowo uczymy się odkry­wać poczu­cie wła­snej war­to­ści, swoją wewnętrzną siłę i wiarę, bez któ­rych intymny zwią­zek z dru­gim czło­wie­kiem w ogóle nie jest moż­liwy. Moja książka rzuca świa­tło na trau­ma­tyczne wyda­rze­nia z naszej prze­szło­ści, oczysz­cza­jąc w ten spo­sób drogę do budo­wa­nia bli­sko­ści w rela­cji z dru­gim czło­wie­kiem. Uczy tech­nik psy­cho­lo­gicz­nych pozwa­la­ją­cych budo­wać intymne rela­cje z samym sobą, z tymi, któ­rych kochamy, oraz tymi, któ­rych miło­ści potrze­bu­jemy. Przede wszyst­kim jed­nak mój porad­nik uczy, jak kochać i być kocha­nym.

Droga do praw­dzi­wej bli­sko­ści przy­po­mina nasta­wia­nie radia. Na początku sły­chać wyłącz­nie szum i nie­zro­zu­miałe dźwięki, ale po pew­nym cza­sie łapiemy sygnał sta­cji i odbie­ramy czy­sty prze­kaz. Jeśli jed­nak na­dal będziemy obra­cać gałką odbior­nika, zgu­bimy sygnał. Wie­lo­let­nie doświad­cze­nie nauczyło mnie, że do nasta­wie­nia naszej wła­snej „sta­cji” nie­zbędne są dwie rze­czy: prawda i miłość. Odrzu­ca­jąc kłam­stwa i dopusz­cza­jąc do sie­bie prawdę, auto­ma­tycz­nie „nastra­jamy się” na moc pły­nącą ku nam od Wyż­szej Siły. Wybie­ra­jąc prawdę, zaczy­namy kochać sie­bie i innych, a wtedy nasz „radiowy sygnał” jest ide­al­nie czy­sty.

Miłość to kon­ti­nuum, na które skła­dają się zarówno sza­cu­nek dla dru­giego czło­wieka, jak i czułe przy­wią­za­nie, zwane przez więk­szość ludzi miło­ścią. Przez wiele lat tkwi­łam w błęd­nym prze­ko­na­niu, że kocha­jąc kogoś, powin­nam nie­ustan­nie odczu­wać głę­boką czu­łość wobec tej osoby. I choć owa głę­boka czu­łość jest wła­śnie pod­stawą rela­cji dwojga ludzi, jakość ich związku zależy także od innych odcieni miło­ści. Pozna­jąc prawdę o dru­gim czło­wieku, czę­sto odkry­wamy, że jest to osoba trudna, w jak naj­bar­dziej ludz­kim zna­cze­niu tego słowa. Możemy wtedy czuć strach, ból lub wstyd, ale żadne z tych uczuć nie jest przy­jemne. Kie­dyś wyda­wało mi się, że nega­tywne emo­cje świad­czą o moim braku miło­ści do dru­giego czło­wieka. I począt­kowo rze­czy­wi­ście tak było, ale w miarę upływu czasu emo­cje nega­tywne ustą­piły miej­sca pozy­tyw­nym. Odkry­łam, że odczu­wam sza­cu­nek do part­nera. Zro­zu­mia­łam, że gdy­bym przez cały czas, gdy part­ner swoim zacho­wa­niem budził we mnie gniew i nega­tywne emo­cje, potra­fiła świa­do­mie dostrze­gać jego wewnętrzną war­tość, on odczułby mój sza­cu­nek i odwza­jem­nił go.

Emo­cje, któ­rych doświad­czamy w rela­cjach z innymi ludźmi, bywają podobne do tych, które prze­ży­wamy, szu­ka­jąc bli­sko­ści z Bogiem. Nawią­zu­jąc z Nim rela­cję, dążymy do tego, aby być z Nim tak bli­sko, jak z dru­gim czło­wie­kiem. Chcemy Mu oddać samych sie­bie: nasze ciało, umysł i nasze uczu­cia; chcemy się przed nim odsło­nić, poka­zać, jacy jeste­śmy naprawdę; podob­nie też odda­jemy się dru­giemu czło­wie­kowi, ocze­ku­jąc w zamian tego samego. Zdrowe rela­cje mię­dzy­ludz­kie opie­rają się na dawa­niu i bra­niu; to samo dzieje się w rela­cjach z Bogiem, poprzez modli­twę i medy­ta­cje, a cza­sami poprzez obja­wie­nia.

Będąc w rela­cji z Bogiem, otrzy­muję to, co jest mi w danej chwili potrzebne, nawet jeśli nie wiem, czego tak naprawdę potrze­buję. Dostaję mnó­stwo darów, z któ­rych naj­waż­niej­szym jest świa­do­mość bycia bez­wa­run­kowo kochaną. Kolej­nym są wska­zówki, jak powin­nam, a jak nie powin­nam postę­po­wać i co mi jest potrzebne. Bóg daje mi uczu­cie uko­je­nia i ulgi, zdej­mu­jąc z moich bar­ków wszel­kie cię­żary zwią­zane z życiem miesz­kańca naszej pla­nety. Kolej­nym darem jest łaska, którą nazy­wam „bły­ska­wicz­nym uzdro­wie­niem”. Czę­sto zda­rza mi się doświad­czać emo­cji, takich jak gniew, strach lub wstyd, które są wię­cej niż nie­do­sko­nałe i które chcia­ła­bym poko­nać. Łaska to nic innego jak prze­ży­wa­nie obec­no­ści Boga, które pomaga mi zwal­czać pokusę dzia­ła­nia pod wpły­wem gniewu, stra­chu czy wstydu. Dzięki Jego pomocy nie biorę nawet takiej moż­li­wo­ści pod uwagę. Jestem spo­kojna.

Dzia­ła­nia czło­wieka i Boga pozor­nie idą ze sobą w parze. Dopiero jed­nak gdy opi­sana w tej książce tera­pia uzdra­wia­jąca pozwala nam poznać prawdę o sobie samych, ta prawda nato­miast umoż­li­wia nam budo­wa­nie zdro­wych związ­ków, prze­ko­nu­jemy się, że to wła­śnie pełne bli­sko­ści i praw­dziwe rela­cje z innymi sta­no­wią furtkę pro­wa­dzącą na duchową drogę. Kro­cząc nią, sta­jemy się godni licz­nych i dobrych bożych darów, z któ­rych naj­więk­szym jest miłość.

Jedną z pod­sta­wo­wych zasad pro­gramu Dwu­na­stu Kro­ków, sta­no­wią­cego metodę tera­pii uza­leż­nień, jest tak zwany pro­gram „My”. Osoby dys­funk­cjo­nalne, poszu­ku­jące spo­koju i wewnętrz­nej rów­no­wagi wspól­nie roz­wią­zują pro­blemy, ucząc się od sie­bie nawza­jem. Umie­jęt­ność ucze­nia się od innych i prze­ka­zy­wa­nia swo­jej wie­dzy dru­giemu czło­wie­kowi wiąże się z budo­wa­niem wza­jem­nych rela­cji. A ponie­waż u pod­staw każ­dej zdro­wej rela­cji leży pozna­nie samego sie­bie, pierw­szym eta­pem mojej tera­pii jest pozna­nie prawdy; prawdy o fun­da­men­tal­nych pro­ble­mach odpo­wie­dzial­nych za dys­funk­cjo­nalne zacho­wa­nie klienta. Bez pozna­nia prawdy nie może być mowy o bli­sko­ści; uni­ka­jąc prawdy, wikłamy się w kłam­stwa i zaczy­namy się wza­jem­nie zwo­dzić. Bez bli­sko­ści nato­miast nie jest moż­liwy udany zwią­zek. Kiedy part­ne­rzy dzielą się prawdą o samym sobie, chro­niąc się jed­no­cze­śnie nawza­jem za pomocą wła­ści­wie wyty­czo­nych gra­nic, w ich związku ma miej­sce cud ducho­wo­ści. Moja książka zawiera opis takiej podróży od prawdy do bli­sko­ści, od bli­sko­ści do związku i od związku do wspól­nego prze­ży­wa­nia ducho­wo­ści.

Spi­sa­nie wszyst­kiego, czego się dowie­dzia­łam i czego doświad­czy­łam w dzie­dzi­nie dys­funk­cjo­nal­nych rela­cji oraz wycho­dze­nia z tok­sycz­nych związ­ków, zajęło mi dwa­dzie­ścia pięć lat. Wyda­rze­nia, które zapro­wa­dziły mnie na duchowe dno, miały źró­dło w doświad­cze­niach z dzie­ciń­stwa, ale na tam­tym eta­pie mojego życia, gdy tak bar­dzo z ich powodu cier­pia­łam, nie mia­łam żad­nego racjo­nal­nego punktu zacze­pie­nia, od któ­rego mogła­bym roz­po­cząć wędrówkę ku uzdro­wie­niu. Teraz wiem, że odkry­łam swoją duchową drogę dzięki obja­wie­niu; zro­zu­mie­nie przy­szło póź­niej. Kiedy zaczę­łam nią kro­czyć, sfor­mu­ło­wa­łam zasady psy­cho­lo­gii, która jest obec­nie wykła­dana i z któ­rej korzy­stają nawet naj­bar­dziej cier­piący. Ja musia­łam cze­kać, aż w moim życiu zda­rzy się coś nie­wy­tłu­ma­czal­nego, ale Wy nie musi­cie. Chcę, żeby­ście osią­gnęli cel szyb­ciej niż ja, idąc o wiele bar­dziej prze­wi­dy­walną drogą.

1

Duchowe odrodzenie

Lecz gdym tak sza­lał i w dzi­kim impe­cie

Rzu­cał wyzwa­nie,

Czyjś głos prze­mó­wił do mnie: „Dzie­cię!”

l wyszep­ta­łem: „Panie”.

Geo­rge Her­bert, „Jarzmo” (przeł. Sta­ni­sław Barań­czak)

Osoby prze­cho­dzące tera­pię za pomocą pro­gramu Dwu­na­stu Kro­ków dowia­dują się, że naj­bar­dziej szko­dli­wym skut­kiem uza­leż­nie­nia i zwią­za­nych z nim pro­ble­mów psy­chicz­nych jest duchowa izo­la­cja. Czło­wiek taki ma wów­czas wra­że­nie, że jest „chro­nicz­nie wyob­co­wany”. Czuje, że w któ­rą­kol­wiek stronę by się zwró­cił, zawsze będzie sam we wro­gim mu świe­cie, przed któ­rym musi się bro­nić, ucie­ka­jąc się do kłamstw, wro­go­ści lub po pro­stu się wyco­fu­jąc. Zacho­wuje się wów­czas pro­wo­ka­cyj­nie lub prze­ciw­nie – brak mu pew­no­ści sie­bie, ale zawsze odczuwa wstyd. Ego­cen­tryzm spra­wia, iż zdaje mu się, że „wszy­scy na niego patrzą” i albo coś z tym zrobi, albo będzie cier­pieć. Psy­cho­lo­go­wie nazy­wają takie zja­wi­sko „ego­cen­trycz­nym stra­chem”. Wśród człon­ków klu­bów Ano­ni­mo­wych Alko­ho­li­ków (AA) popu­larne jest powie­dze­nie okre­śla­jące taką osobę jako „bez­czel­nego żebraka” albo „śmie­cia, który twier­dzi, że wokół niego kręci się cały wszech­świat”.

Pod­sta­wo­wym zada­niem, na któ­rym się kon­cen­tru­jemy, poczy­na­jąc od pierw­szego spo­tka­nia w klu­bie AA, jest próba uświa­do­mie­nia ludziom łączą­cych ich wza­jem­nych współ­za­leż­no­ści. Naj­lep­szym zna­nym spo­so­bem, aby tego doko­nać i zbu­do­wać w klien­tach poczu­cie wspól­noty, jest wysłu­cha­nie ich histo­rii i opo­wie­dze­nie wła­snej. Chcia­ła­bym zatem podzie­lić się teraz z wami moją histo­rią.

Kiedy byłam małym dziec­kiem, mój ojciec został wysłany na front i matka musiała wycho­wy­wać mnie samot­nie, co oka­zało się zada­niem ponad jej siły. Mie­wała zała­ma­nia ner­wowe, pod­czas któ­rych prze­sy­piała poranki, pozo­sta­wia­jąc wtedy mnie i moją sio­strę samym sobie. Sio­stra bawiła się, pod­czas gdy ja pła­ka­łam w kojcu, głodna i nie­prze­wi­nięta, dopóki matka nie wstała. Gdzieś pomię­dzy trze­cim i czwar­tym rokiem życia zosta­łam sek­su­al­nie wyko­rzy­stana przez bandę wyrost­ków. Prze­moc, któ­rej ofiarą padłam, odci­snęła trwałe piętno na mojej psy­chice. Prze­ży­wa­jąc traumę w tak mło­dym wieku, nie zna­łam jesz­cze słów, któ­rymi mogła­bym się bro­nić przed roz­dzie­ra­ją­cym bólem, jaki mi zada­wano. Ten ból i wspo­mnie­nie ran odnie­sio­nych we wcze­snym dzie­ciń­stwie przez wiele lat tkwiły w mojej pod­świa­do­mo­ści.

Kiedy mia­łam około sied­miu lat, zrozumia­łam, że głów­nym zaję­ciem mojej matki są kłót­nie z ojcem. Gdy jed­nak ja skar­ży­łam się na niego, zaprze­czała, jakoby zacho­wy­wał się nie­wła­ści­wie. Jej zda­niem żyłam w nie­re­al­nej – tak jak suge­ro­wała – zmy­ślo­nej rze­czy­wi­sto­ści. Jeśli cho­dzi o mojego ojca, w ogóle nie tole­ro­wał mojej obec­no­ści w domu i powta­rzał mi to wie­lo­krot­nie bez żad­nego skrę­po­wa­nia. Kiedy mnie nie poni­żał, po pro­stu mnie igno­ro­wał. Czu­łam się nic nie­warta, bez­na­dziejna i zastra­szona. Nie mogłam spać, drę­czyły mnie kosz­mary.

Nie byłam już jed­nak tą pasywną, nie­świa­domą niczego dziew­czynką, jaką jest dziecko w wieku trzech czy czte­rech lat. Wymy­śla­łam więc roz­ma­ite stra­te­gie, pozwa­la­jące mi prze­trwać w mojej tok­sycz­nej rodzi­nie. Mia­łam już wystar­cza­jący zasób słów i dosta­tecz­nie roz­bu­dzoną wyobraź­nię, żeby jakoś sobie z tym pora­dzić. Kiedy rze­czy­wi­stość sta­wała się dla mnie nie do znie­sie­nia, wymy­śla­łam swój wła­sny świat.

Moim ratun­kiem oka­zała się cisza – zwy­czaj­nie „zni­ka­łam”. Spę­dza­łam jak naj­wię­cej czasu poza domem, nie infor­mu­jąc rodzi­ców o tym, co robię. Nie chcia­łam rzu­cać się w oczy. Byłam nie­po­trzeb­nym dziec­kiem, co było o wiele gor­sze, niż gdy­bym była dziec­kiem zagu­bio­nym. Rodzice dobrze wie­dzieli, gdzie jestem – na nie­szczę­ście dla mnie nie uwzględ­niali mnie w swo­ich życio­wych pla­nach.

Kiedy mia­łam około trzy­na­stu lat, matka zaczęła gło­śno i nie szczę­dząc szcze­gó­łów, skar­żyć się na to, jak okrop­nie i sady­stycz­nie trak­tuje ją mój ojciec. Gro­ziła mu roz­wo­dem. Im bar­dziej się przede mną otwie­rała, tym bar­dziej bałam się o nią i o samą sie­bie. Przy­tła­czało mnie poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści za nią, czu­łam, że moim obo­wiąz­kiem jest ją oca­lić. Im czę­ściej zwie­rzała się ze swo­ich pro­ble­mów, tym czę­ściej wyda­wała mi się bez­rad­nym dziec­kiem, ofiarą mojego ojca, a im bar­dziej przy­po­mi­nała mi dziecko, tym bar­dziej czu­łam się „doro­sła” i „lep­sza”. Byłam też wście­kła i zdez­o­rien­to­wana, ponie­waż dobrze pamię­ta­łam, jak moja matka reago­wała, kiedy daw­niej skar­ży­łam się na ojca – zaprze­czała, jakoby czło­wiek, któ­remu teraz sama zarzu­cała sadyzm, był cze­go­kol­wiek winien.

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie weszłam w okres doj­rze­wa­nia i z tru­dem radzi­łam sobie w kon­tak­tach z nasto­let­nimi chłop­cami. Odczu­wa­łam wobec nich lęk i wstręt, nie zda­jąc sobie sprawy z tego, że ich sek­su­al­ność budzi we mnie ukryte wspo­mnie­nia mole­sto­wa­nia, któ­rego doświad­czy­łam w dzie­ciń­stwie. Dawne nie­za­bliź­nione rany oraz sztuczki, do któ­rych się ucie­ka­łam, aby o nich zapo­mnieć, wszystko to tkwiło we mnie – nie­stety nie­zba­dane, nie­le­czone, nie­ustan­nie zatru­wa­jące i wypa­cza­jące moją psy­chikę.

Kiedy już jako doro­sła kobieta zaczę­łam po raz pierw­szy zgłę­biać pro­blem prze­mocy wobec dzieci i stu­dio­wać tera­pię osób, które takiej prze­mocy doświad­czyły, odkry­łam, że męż­czyźni i kobiety, któ­rzy są dla mnie ważni, mogą mi przy­po­mi­nać mojego ojca lub moją matkę; to zaś może powo­do­wać nawrót bole­snych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa i czasu dora­sta­nia. Nie potra­fi­łam zbu­do­wać żad­nego praw­dzi­wego związku. Etapy życia, na któ­rych doświad­czy­łam prze­mocy, zde­ter­mi­no­wały powsta­nie róż­nych sta­nów mojego ego, z któ­rych każdy cha­rak­te­ry­zo­wał się czymś innym. Tkwiąca we mnie trzy­latka była prze­ra­żona i bez­radna; sied­mio­latka – pogrą­żona w głę­bo­kiej depre­sji, prze­peł­niona wsty­dem, prze­ko­nana o braku wła­snej war­to­ści i bar­dzo samotna; trzy­na­sto­latka zaś – prze­stra­szona, wście­kła i zdez­o­rien­to­wana.

Kiedy moje rany były draż­nione, każda z nich odzy­wała się innym gło­sem w moim umy­śle. Każdy głos pocho­dził z tej czę­ści mojej psy­chiki, która na danym eta­pie naj­bar­dziej ucier­piała. Musiało minąć wiele lat peł­nych cier­pień i cha­osu, zanim zdo­ła­łam świa­do­mie powró­cić pamię­cią do moich trau­ma­tycz­nych prze­żyć, dobrze się na nich skon­cen­tro­wać i osta­tecz­nie je zaak­cep­to­wać.

W końcu nad­szedł ten bole­sny dzień. Sio­stra opo­wie­działa mi ze szcze­gó­łami o prze­mocy, jakiej dozna­łam jako małe dziecko. Wtedy po raz pierw­szy rze­czy­wi­ście odczu­łam ten dawno zadany ból. To był ogromny szok dla mojej psy­chiki. Na oczach sio­stry pogrą­ży­łam się na powrót w cier­pie­niu zra­nio­nego dziecka, nie­umie­ją­cego okre­ślić sło­wami, co czuje i co się z nim wtedy dzieje. Myśli i emo­cje wymknęły mi się spod kon­troli. Mia­łam wra­że­nie, że wiruję wokół wła­snej osi i siła tego wiro­wa­nia roz­rywa mnie na kawałki. Poło­ży­łam się więc na pod­ło­dze i zwi­nę­łam w kłę­bek, żeby powstrzy­mać to uczu­cie.

Jako dziecko roz­pacz­li­wie sta­ra­łam się być grzeczna, mając nadzieję, że wów­czas prze­stanę czuć się nic nie­warta. Bycie grzeczną było dla mnie jedyną obroną przed lękiem i cier­pie­niem. Doświad­czy­łam prze­mocy nie tylko fizycz­nej, lecz także psy­chicz­nej: rodzina trak­to­wała mnie, jak­bym była kimś nie­po­trzeb­nym i w końcu tak wła­śnie zaczę­łam się czuć. Uwa­ża­łam, że ni­gdzie nie pasuję. Jedyną ucieczką było zamknię­cie się we wła­snym świe­cie – tylko tam byłam w sta­nie uwie­rzyć, że jestem godna miło­ści i opieki.

Nie­stety, moja stra­te­gia bycia grzeczną dziew­czynką wyma­gała wma­wia­nia sobie, że wszystko jest w porządku. Dzięki temu rodzice sądzili, że nie mam żad­nych pro­ble­mów, zaś moja umie­jęt­ność przy­sto­so­wa­nia się spra­wiała, że jesz­cze rza­dziej mnie zauwa­żali. A gdyby nawet zechcieli mnie wysłu­chać, sami byli zbyt zabu­rzeni, aby zdo­łali mi pomóc.

Pró­bu­jąc osią­gnąć dosko­na­łość, odma­wia­łam sobie prawa do ludz­kiej „dosko­na­łej nie­do­sko­na­ło­ści”. Byłam prze­ko­nana, że gdyby inni odkryli, jaka „naprawdę” jestem, uzna­liby mnie za godną poża­ło­wa­nia. Mia­łam tak niską samo­ocenę, że ucieczka przed rze­czy­wi­sto­ścią była dla mnie jedy­nym spo­so­bem uni­ka­nia ata­ków wstydu. Ponie­waż dąże­nie do dosko­na­ło­ści nie popra­wiało mojego samo­po­czu­cia, zaczę­łam szu­kać pocie­sze­nia w róż­nych Kościo­łach. Moje próby nawią­za­nia rela­cji z Bogiem oka­zały się jed­nak daremne i w wieku czter­na­stu lat prze­sta­łam szu­kać uko­je­nia w reli­gii. Winą za porażkę obar­cza­łam sie­bie i swoje wewnętrzne braki; świa­do­mość, że nie udało mi się zna­leźć Boga, który by mnie naprawdę pocie­szył, utwier­dziła mnie w prze­ko­na­niu, że jestem nic nie­warta.

Cho­ciaż cier­pia­łam na sku­tek zani­żo­nej samo­oceny, sta­ra­łam się żyć naj­le­piej, jak potra­fi­łam, cały czas dźwi­ga­jąc brze­mię mojej dys­funk­cjo­nal­nej prze­szło­ści niczym nie­wi­dzialny bagaż. W końcu, jak wielu ludzi nie­umie­ją­cych samo­dziel­nie roz­wią­zać swo­ich oso­bi­stych pro­ble­mów i szu­ka­ją­cych kogoś, kto by ich „oca­lił”, wyszłam za mąż i wkrótce – co było zresztą do prze­wi­dze­nia – odkry­łam, że nikt, nawet mój mąż, nie może mi pomóc w tym, w czym sama nie potra­fi­łam sobie pomóc. Do nęka­ją­cych mnie pro­ble­mów mał­żeń­skich dołą­czyła pogłę­bia­jąca się depre­sja. Nie myśla­łam jesz­cze wtedy o samo­bój­stwie, ale byłam nie­szczę­śliwa. Uwie­rzy­łam, że nie można mi pomóc, że jestem wariatką.

Było mi tak źle, że w roz­pa­czy zwró­ci­łam się do teścio­wej. Mówiła o sobie, że jest orto­dok­syjną chrze­ści­janką; ja odbie­ra­łam ją jako osobę kon­tro­lu­jącą swoje oto­cze­nie, kry­tyczną i uwa­ża­jącą się za lep­szą ode mnie. Mimo to popro­si­łam ją, aby pomo­gła mi zwal­czyć depre­sję. Pozwo­li­łam, by wcią­gnęła mnie w orbitę swo­jej głę­bo­kiej wiary i z jej pomocą zawie­rzy­łam moje życie i wolę bożej opiece. Przy­nio­sło mi to pewną ulgę, jed­nak depre­sja na­dal mnie nie opusz­czała.

Nie wie­rzy­łam wów­czas w Boga i nie sądzę, abym uwie­rzyła w niego pod wpły­wem reli­gij­nych doświad­czeń z tam­tego okresu. Stało się jed­nakże coś innego: ja, osoba nie­wie­rząca, zna­la­złam w sobie wystar­cza­jąco dużo wiary, ażeby wkro­czyć na ścieżkę ducho­wego roz­woju. Naj­wy­raź­niej ist­nieje mar­gi­nes mię­dzy cał­ko­wi­tym bra­kiem wiary a wiarą naprawdę głę­boką i żeby otrzy­mać dar ducho­wego życia, wystar­czy tylko zro­zu­mieć ogra­ni­cze­nia narzu­cane nam przez naszą ludzką naturę.

Pomimo tych ducho­wych doświad­czeń moje życie sta­wało się coraz bar­dziej nie do znie­sie­nia, aż w końcu zapra­gnę­łam je zakoń­czyć. Wtedy wła­śnie prze­ży­łam obja­wie­nie. Nie­spo­dzie­wa­nie odczu­łam coś, co ode­bra­łam jako obec­ność Boga. Mia­łam wra­że­nie, że oto­czyła mnie nie­zwy­kła ener­gia, która coś mi prze­ka­zuje – nie sły­sza­łam głosu, ode­bra­łam jedy­nie czy­sty, niczym nie­za­kłó­cony prze­kaz. Owa ener­gia uświa­do­miła mi, że jestem spa­ra­li­żo­wana przez strach i zatra­ci­łam cenną umie­jęt­ność cie­sze­nia się życiem; dla­tego myśla­łam o samo­bój­stwie.

Ener­gia prze­ka­zała mi także, że jeśli tylko sta­wię czoło lękom i zro­bię to, co muszę, a przed czym się wzbra­niam, otrzy­mam wszel­kie wspar­cie oraz nie­zbędną pomoc, konieczne, aby zna­leźć jakieś roz­wią­za­nie i zmie­nić swoje życie. W chwili gdy zro­zu­mia­łam, że muszę upo­rać się z wła­snym stra­chem, poczu­łam coś nie­zwy­kłego: bez­wa­run­kową miłość, pły­nącą ku mnie od Siły więk­szej i o wiele potęż­niej­szej ode mnie. Prze­ży­wa­jąc tę miłość, po raz pierw­szy w życiu poczu­łam, że kocham samą sie­bie. Ponie­waż było to tak bar­dzo poru­sza­jące doświad­cze­nie, uwie­rzy­łam, że mię­dzy mną a Bogiem ist­nieje rela­cja, że Bóg mnie kocha i na pewno będzie mnie wspie­rał. Zro­bi­łam więc to, co musia­łam zro­bić, i w trak­cie tego pro­cesu odnowy prze­sta­łam doszu­ki­wać się w sobie przy­czyn moich pro­ble­mów, zna­la­złam zaś ich roz­wią­za­nie.

Zosta­łam pie­lę­gniarką w ośrodku lecze­nia uza­leż­nień w Wic­ken­burgu w sta­nie Ari­zona. Po pracy cho­dzi­łam na wykłady poświę­cone uza­leż­nie­niom. Słu­cha­jąc zwie­rzeń alko­ho­li­ków, mia­łam wra­że­nie, że dosko­nale znają oni moje bole­sne prze­ży­cia. Zrozumia­łam, że także jestem alko­ho­liczką.

Pogłę­bia­łam swoją wie­dzę i umac­nia­łam się w prze­czu­ciach doty­czą­cych przy­czyn mego alko­ho­li­zmu, a jed­no­cze­śnie wciąż zma­ga­łam się z psy­chicz­nymi pro­ble­mami, któ­rych źró­dłem było moje dys­funk­cjo­nalne dzie­ciń­stwo. Mimo że coraz lepiej rozu­mia­łam pro­blemy drę­czące moich klien­tów, byłam bez­radna wobec wła­snych.

Dosko­nale pamię­tam moment, kiedy po raz pierw­szy zda­łam sobie z tego sprawę. Wysłu­cha­łam aku­rat wykładu mojej przy­ja­ciółki na temat istoty alko­ho­li­zmu. Pamię­tam, że przy­zna­łam się jej, iż jestem alko­ho­liczką; powie­dzia­łam, że mam wszyst­kie opi­sy­wane przez nią objawy. Pamię­tam też, co mi odpo­wie­działa: „No cóż, witaj w klu­bie”. Zupeł­nie jakby przez cały czas znała prawdę i cze­kała, aż sama ją odkryję. Sły­sząc jej słowa, poczu­łam się tak, jak­bym naresz­cie wró­ciła do domu. Czu­łam radość i ból, pła­ka­łam z rado­ści. Zupeł­nie jak gdyby moja psy­chika, czy też moja dusza, wresz­cie mogła odpo­cząć. Poczu­łam, że wła­śnie odna­la­złam moje miej­sce – wspól­notę ludzi takich jak ja.

Zan­ga­żo­wa­łam się w tera­pię alko­ho­li­ków – popro­szono mnie o pomoc w opra­co­wa­niu róż­nych metod tera­pii uza­leż­nień od sub­stan­cji odu­rza­ją­cych oraz tera­pii innych pro­ble­mów psy­cho­lo­gicz­nych. Począt­kowo nie czu­łam się na siłach spro­stać temu zada­niu. Czu­łam także złość, ponie­waż byłam tylko pie­lę­gniarką i uwa­ża­łam, że takimi spra­wami powinni się zaj­mo­wać psy­cho­lo­go­wie, tera­peuci i leka­rze, a nie ja. Mój opór nara­stał, aż w pew­nym momen­cie prze­ży­łam istotne obja­wie­nie podobne do tego, któ­rego sama doświad­czy­łam, kiedy byłam bli­ska samo­bój­stwa.

Usły­sza­łam, że mam wyko­nać powie­rzone mi zada­nie, a jeśli będę potrze­bo­wać pomocy, otrzy­mam ją. Pod­czas medy­ta­cji zaczę­łam dosta­wać wska­zówki doty­czące dobrego roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów moich klien­tów.

W końcu do kie­row­nika naszego pro­jektu dotarły infor­ma­cje od per­so­nelu i klien­tów o moich nagłych wybu­chach nie­cier­pli­wo­ści i gniewu. Wystar­czyła kry­tyczna uwaga, abym poczuła się nic nie­warta; chcąc się bro­nić, ucie­ka­łam w agre­sję. Kil­ka­krot­nie zda­rzyło mi się roz­ma­wiać z kie­row­ni­kiem w spo­sób odbie­ga­jący od powszech­nie przy­ję­tych norm; on jed­nak nie tylko szcze­gó­łowo zana­li­zo­wał moje dziwne zacho­wa­nie, lecz także głę­boko się nim prze­jął i nale­gał, abym coś w tej spra­wie zro­biła. Był gotów dać mi tyle czasu, ile będę potrze­bo­wała. Wie­rzył we mnie o wiele bar­dziej niż ja sama.

U swo­ich klien­tów wyraź­nie dostrze­ga­łam to, czemu sama nie potra­fi­łam sta­wić czoła. Wtedy też stop­niowo zaczę­łam rozu­mieć skom­pli­ko­waną struk­turę pro­ble­mów, leżą­cych u pod­staw dys­funk­cjo­nal­nej psy­chiki, która skry­sta­li­zo­wała się w dzie­ciń­stwie moich klien­tów i w moim wła­snym.

Trzon tej struk­tury sta­no­wią pier­wotne symp­tomy osiowe zwią­zane z samo­oceną, wyty­cza­niem gra­nic, obiek­tywną oceną rze­czy­wi­sto­ści, umie­jęt­no­ścią trosz­cze­nia się o sie­bie oraz wyra­ża­nia swo­jej rze­czy­wi­sto­ści z umia­rem. Zauwa­ży­łam, że w każ­dej z tych dzie­dzin dys­funk­cjo­nalna osoba doro­sła prze­ja­wiała zacho­wa­nia eks­tre­malne. Ana­li­zu­jąc na przy­kład kwe­stię samo­oceny, obser­wo­wa­łam klien­tów mio­ta­ją­cych się pomię­dzy prze­ko­na­niem, iż są bez­war­to­ściowi a poczu­ciem, że są „lepsi” od innych, pomię­dzy nad­mierną wraż­li­wo­ścią a pew­no­ścią, że nikt i nic ich nie zrani. Na prze­mian to obwi­niali się, docho­dząc do momentu, w któ­rym zaczy­nali samych sie­bie nie­na­wi­dzić, to pie­lę­gno­wali w sobie złu­dze­nie wła­snej dosko­na­ło­ści, utwier­dza­jąc się w prze­ko­na­niu, że niczego im nie można zarzu­cić. Nie­któ­rzy klienci byli bar­dzo zależni i ocze­ki­wali, że oto­cze­nie będzie się nimi opie­ko­wać. Inni zaś spra­wiali wra­że­nie od nikogo nie­za­leż­nych, pozba­wio­nych potrzeb i pra­gnień – ci z kolei odma­wiali przy­ję­cia od kogo­kol­wiek pomocy i nie umieli przy­znać, że cze­goś potrze­bują. Nie­któ­rzy wyco­fy­wali się i nie chcieli roz­ma­wiać o swo­ich pro­ble­mach, inni wręcz prze­ciw­nie – wyle­wali z sie­bie potoki słów i nie hamo­wali emo­cji. Bywali klienci dzie­cinni i nie­doj­rzali, pod­czas gdy inni prze­ja­wiali sztywne cechy oso­bo­wo­ści, spra­wiali wra­że­nie nad­mier­nie doj­rza­łych i kon­tro­lu­ją­cych oto­cze­nie.

Pamię­ta­jąc, że we mnie samej tkwią podobne skraj­no­ści, roz­my­śla­łam nad tym, jak to jest być leczo­nym przez osoby nie­świa­dome ich przy­czyn i – co było dla mnie szcze­gól­nie przy­kre – nie­świa­dome tego, że same tym skraj­no­ściom ule­gają.

Pro­blemy klien­tów były zawsze jawne i roz­po­zna­walne; ale jed­no­cze­śnie podobne pro­blemy nękały wielu pra­cow­ni­ków medycz­nych ośrodka, choć nikt nie zwra­cał na ten fakt uwagi. Dys­funk­cjo­nalne zacho­wa­nia per­so­nelu były zazwy­czaj dokład­nym prze­ci­wień­stwem dys­funk­cjo­nal­nych zacho­wań klien­tów. Jeśli na przy­kład klient był w dołku (miał zani­żoną samo­ocenę), pra­cow­nik ośrodka pod­kre­ślał swoją nad nim wyż­szość (miał zawy­żoną samo­ocenę). Jeśli klient cier­piał z powodu braku gra­nic psy­cho­lo­gicz­nych, pra­cow­nik budo­wał wokół sie­bie mur (czuł się silny, nie­podatny na zra­nie­nie). Jeśli klienta prze­peł­niało poczu­cie wła­snej nie­do­sko­na­ło­ści, pra­cow­nik był wobec niego dosko­nały, nie miał żad­nych potrzeb ani pra­gnień i kon­tro­lo­wał oto­cze­nie (prze­ja­wiał sztywne cechy oso­bo­wo­ści). Zgod­nie z powszech­nie wyzna­wa­nymi zasa­dami takie dys­funk­cjo­nalne zacho­wa­nia pra­cow­ni­ków ośrodka ucho­dziły za objaw cał­ko­wi­cie zdro­wej psy­chiki i świad­czyły o tym, że są dobrymi tera­peu­tami.

„Klienci neu­ro­tyczni” popa­dali w skraj­no­ści, utwier­dza­jąc się w prze­ko­na­niu, że są „gorsi” od innych: byli podatni na zra­nie­nie, nie­na­wi­dzili też samych sie­bie, nie potra­fili opi­sać swo­jej pry­wat­nej rze­czy­wi­sto­ści, nad­mier­nie uza­leż­niali się od oto­cze­nia, mieli wiele nie­za­spo­ko­jo­nych potrzeb, byli nie­doj­rzali. Czę­sto nazy­wano ich „waria­tami”. Tym­cza­sem opie­ku­jący się nimi ludzie mieli te same pro­blemy, poza tym że popa­dali w inną skraj­ność – czuli się „lepsi”. Ich poczu­cie wyż­szo­ści wyni­kało z zawy­żo­nej samo­oceny; to, że czuli się już uod­por­nieni na cier­pie­nie, było efek­tem ich pro­ble­mów z wyty­cza­niem gra­nic psy­cho­lo­gicz­nych. Ale ten per­fek­cjo­nizm wią­zał się z nie­wła­ściwą oceną rze­czy­wi­sto­ści, nie­za­leż­ność wyni­kała z zabu­rzo­nego instynktu samo­za­cho­waw­czego, a skłon­ność do kon­tro­lo­wa­nia innych brała się z braku umiaru. Zamiast wyty­czać sobie gra­nice, budo­wali tylko mur, co było spo­wo­do­wane bra­kiem umie­jęt­no­ści wyty­cza­nia gra­nic i budo­wa­nia bli­skich rela­cji.

Mając świa­do­mość tego, że per­so­nel medyczny jest uwi­kłany w te same dys­funk­cjo­nalne zacho­wa­nia co klienci, prze­sta­łam odczu­wać opór na myśl o pod­ję­ciu nauki pracy tera­peuty. Zro­zu­mia­łam, że nie chcia­łam być „uzdro­wi­cie­lem”, ponie­waż to wła­śnie „uzdro­wi­ciele” poprzez swoje dys­funk­cjo­nalne zacho­wa­nia przy­spa­rzali klien­tom cier­pień i, zaśle­pieni poczu­ciem wła­snej wyż­szo­ści, nawet tego nie zauwa­żali. Bogat­sza o wie­dzę na swój temat, pły­nącą ze zro­zu­mie­nia symp­to­mów osio­wych, mogłam zostać tera­peutą i auten­tycz­nie uzdra­wiać.

Zda­łam sobie sprawę z tego, że bez peł­nej sza­cunku rela­cji pomię­dzy klien­tem a tera­peutą nie­moż­liwa jest jaka­kol­wiek zmiana i jaki­kol­wiek roz­wój tego pierw­szego. Aby obaj mogli otwar­cie dzie­lić się prawdą nie­zbędną w pro­ce­sie sku­tecz­nej tera­pii, tera­peuta nie może zwra­cać się do klienta z pozy­cji wyż­szo­ści. Zarówno poczu­cie wyż­szo­ści, jak i niż­szo­ści nie jest odbi­ciem praw­dzi­wego „ja” ani tera­peuty, ani jego klienta – to sku­tek ule­ga­nia gło­sowi naszej pod­świa­do­mo­ści, stan, któ­rego przy­czyną są doznane w dzie­ciń­stwie nad­uży­cia.

Wie­dza ta umoż­li­wiła mi pozna­nie nie­zbęd­nych ele­men­tów praw­dzi­wego związku dwojga ludzi. Tylko ludzie zdrowi potra­fią nawią­zy­wać zdrowe rela­cje z innymi. Powie­dze­nie „Leka­rzu, lecz się sam” nagle wtedy nabrało dla mnie wiel­kiego zna­cze­nia.

Przed drzwiami mojego gabi­netu zaczęły usta­wiać się kolejki. Naresz­cie zna­leźli kogoś, kto nie tylko ich rozu­miał, ale – co może było nawet waż­niej­sze – był taki sam jak oni. Za każ­dym razem, gdy roz­ma­wia­łam z klien­tem jak równy z rów­nym, sama rów­nież otrzy­my­wa­łam pomoc.

Na myśl o swo­jej pracy czu­łam roz­pie­ra­jącą mnie ener­gię, pod­nie­ce­nie i pasję. Były to emo­cje podobne do tych, jakich doświad­czy­łam, gdy uświa­do­mi­łam sobie, że jestem alko­ho­liczką – mia­łam wra­że­nie, że naresz­cie wró­ci­łam do domu.

Pasja, jaka mnie wtedy ogar­nęła, spra­wiła, że mój umysł otwo­rzył się na medy­ta­cję – mogłam spę­dzać wiele czasu, po pro­stu roz­my­śla­jąc o natu­rze pro­ble­mów moich klien­tów. Może się to wydać zabawne, ale naj­bar­dziej otwarty umysł mia­łam wów­czas, kiedy odku­rza­łam. Przez moją głowę prze­la­ty­wały wtedy tysiące pomy­słów doty­czą­cych istoty róż­nych scho­rzeń i metod ich lecze­nia. Zaczę­łam je na bie­żąco zapi­sy­wać, a póź­niej oma­wia­łam je z klien­tami. Dzie­li­łam się z nimi tym, co sama odczu­wa­łam, oni zaś fan­ta­stycz­nie reago­wali, dzię­ku­jąc mi w ten spo­sób za to, że im pomo­głam. Mówili, że sami mieli podobne prze­ży­cia.

Nie chcia­łam być hipo­krytką mówiącą ludziom, jak mają żyć, pod­czas gdy sama postę­po­wa­łam ina­czej. Zaczę­łam więc sto­so­wać w prak­tyce roz­wią­za­nia, które przy­cho­dziły mi do głowy, i z cza­sem poczu­łam się o wiele lepiej. Sta­łam się zdrow­sza. Za każ­dym razem, kiedy dzie­li­łam się z klien­tami swo­imi doświad­cze­niami, reago­wali coraz bar­dziej entu­zja­stycz­nie. W końcu kie­row­nik pro­jektu stwier­dził, że zbyt wielu klien­tów chce się ze mną kon­sul­to­wać, i popro­sił, żebym ofi­cjal­nie wzięła udział w pro­gra­mie tera­peu­tycz­nym.

Cza­sami zda­rzało mi się odczu­wać dawny wewnętrzny opór. Sły­sza­łam wtedy słowa: „Powie­dzia­łem ci, żebyś robiła to, co do cie­bie należy, i sta­wiła czoło swoim lękom”. Podej­mo­wa­łam się więc zadań, któ­rych daw­niej bym się nie pod­jęła. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że potra­fię i mogę robić to, co teraz robię. Z moich doświad­czeń naro­dził się pomysł tera­pii, która pomo­gła już wielu ludziom.

Punk­tem wyj­ścio­wym było uświa­do­mie­nie sobie ist­nie­nia takich zakąt­ków naszej psy­chiki, w któ­rych jakiś głos pró­buje pozba­wić nas poczu­cia war­to­ści. Kiedy już je zlo­ka­li­zo­wa­łam, mogłam roz­po­cząć uzdra­wia­jącą tera­pię. W cza­sie jej trwa­nia coraz wyraź­niej zary­so­wy­wała się przede mną moja duchowa droga. Otrzy­ma­łam pomoc, aby robić to, czego ode mnie ocze­ki­wano, a czego – jak sądzi­łam – nie potra­fi­łam robić. Kon­ty­nu­owa­łam więc swoją pracę i zawsze mogłam liczyć na wspar­cie. Wciąż mogę na nie liczyć. To naprawdę nie­zwy­kłe.

2

Poczucie fałszywej wyższości i fałszywej niższości. „Lepsi” i „gorsi” od innych

Wzdyma się fala mętna od krwi, wszę­dzie wokół Zata­pia­jąc obrzędy daw­nej nie­win­no­ści; Naj­lepsi tracą wszelką wiarę, a w naj­gor­szych kipi żar­liwa i poryw­cza moc.

Wil­liam Butler Yeats, „Dru­gie przyj­ście” (przeł. Sta­ni­sław Barań­czak)

Nad­uży­cia, jakich dzieci doświad­czają ze strony rodzi­ców, wywo­łują w nich bole­sne poczu­cie wstydu, braku wła­snej war­to­ści lub – prze­ciw­nie – wyż­szo­ści. Jeśli te psy­chiczne rany nie zostaną w porę zauwa­żone i zale­czone, pozo­stają nie­za­bliź­nione i ich skutki odczu­wamy w doro­słym życiu. Kiedy pod wpły­wem pew­nych wyda­rzeń owe rany z dzie­ciń­stwa na nowo się otwie­rają, osoby doro­słe, które jako dzieci doświad­czyły prze­mocy, pod­świa­do­mie wra­cają do prze­żyć sprzed lat i na nowo odczu­wają wstyd lub poczu­cie wyż­szo­ści, jakiego wów­czas doznały; w rezul­ta­cie pod wpły­wem daw­nych emo­cji reagują w spo­sób nie­doj­rzały i dys­funk­cjo­nalny.

Czę­stą przy­czyną nie­uda­nych rela­cji z innymi ludźmi są wła­śnie trau­ma­tyczne doświad­cze­nia z dzie­ciń­stwa. Trudno je zlo­ka­li­zo­wać, bo latami pró­bu­jemy je ukryć, przy­sto­so­wu­jąc się do dys­funk­cjo­nal­nej sytu­acji, w jakiej się zna­leź­li­śmy. Z cza­sem jed­nak owe tech­niki przy­sto­so­waw­cze wypie­rają nasze praw­dziwe „ja”. U osób w takim sta­nie nie­moż­liwe jest nawią­za­nie zdro­wej, bli­skiej rela­cji z drugą osobą. Praw­dziwa bli­skość wymaga zawie­rze­nia swo­jego „ja” tej dru­giej oso­bie i zaak­cep­to­wa­nia tej osoby taką, jaką rze­czy­wi­ście jest.

Kiedy na przy­kład kolega z pracy przy­po­mniał Kim, że zbliża się ter­min wywią­za­nia się z przy­dzie­lo­nego jej zada­nia, Kim poczuła wstyd i chcąc to ukryć, zare­ago­wała gnie­wem. Zaata­ko­wała swo­jego kolegę, mówiąc, że nie trzeba jej o niczym przy­po­mi­nać i że wszyst­kim lepiej by się pra­co­wało, gdyby zajął się wła­snymi spra­wami. Pod­bu­do­wała swoje ego, mówiąc sobie: „Nikt nie będzie ze mną zadzie­rał”. Kolega tra­fił w jej czuły punkt: wiele lat wcze­śniej rodzice Kim wmó­wili jej, że nie speł­nia ich ocze­ki­wań. Kiedy współ­pra­cow­nik swo­imi sło­wami roz­ją­trzył tę starą ranę, Kim zaata­ko­wała go z pozy­cji skrzyw­dzo­nego dziecka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki