Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To pierwsza taka publikacja w Polsce. Z całej norweskiej literatury faktu wybraliśmy najważniejsze i najciekawsze zapisy świadków historii tego kraju w XX wieku. Zabierają tu głos nobliści, politycy, społecznicy oraz zwykli ludzie – którzy znaleźli się w czasie i miejscu najważniejszym dla Norwegii i umieli o tym opowiedzieć. Jest to nie tylko zapis norweskiej historii, ale także opowieść o kulturze, tradycji i codzienności Norwegów. Zobacz więcej
Książka powstała, by pokazać polskim czytelnikom prawdziwy, barwny obraz Norwegii, jej historii i ludzi przez bezpośrednie zapisy – dzienniki, wspomnienia, listy. Teksty źródłowe opatrzono komentarzami i uzupełniono ponad 100 zdjęciami z całego XX wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1314
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Paweł Urbanik, Agnieszka Knyt, Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu
© by Ośrodek KARTA, 2016
© for the Polish translations by Karolina Breś, Bogna K. Danilczuk, Maria Gołębiewska-Bijak, Paulina Horbowicz, Agata Łazor, Katarzyna Mosek, Marta Petryk, Dorota Polska, Katarzyna Tunkiel, Paweł Urbanik, 2016
Dziękujemy za pomoc w opracowaniu przypisów tłumaczom, a szczególnie Marii Gołębiewskiej-Bijak
REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt
KOREKTA Hanna Antos
OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII rzeczyobrazkowe.pl
SKŁAD KOMPUTEROWYTANDEM STUDIO
KWERENDA ZDJĘCIOWA Agata Bujnowska
ZDJĘCIE NA OKŁADCE
Masyw górski Jotunheimen, przełom XIX i XX wieku.
Fot. Severin Worm-Petersen/Norsk Teknisk Museum
KSIĄŻKA POD HONOROWYM PATRONATEM
Ambasady Królestwa Norwegii w Polsce
PARTNER PROJEKTU
NORLA Norwegian Literature Abroad
Publikacja dofinansowana z funduszy EOG, pochodzących z Islandii, Liechtensteinu i Norwegii, oraz środków krajowych eeagrants.org
Ośrodek KARTA
ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa
tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11
e-mail: [email protected], www.karta.org.pl
Wydanie I
Warszawa 2016
ISBN 978-83-64476-47-1
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Tomasz Szymański
konwersja.virtualo.pl
Seria ŚWIADECTWAXX WIEK
– polska i europejska literatura faktu XX wieku. Głosy uczestników i świadków najważniejszych wydarzeń i procesów społecznych ubiegłego stulecia. Opowieści, które pozwalają zrozumieć najnowszą historię Polski oraz jej bliskich i dalszych sąsiadów.
W serii także:
– Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945
– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942
– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947
– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji
– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück
– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920
– Anatolij Marczenko, Moje zeznania
Szanowni Państwo,
Droga na Północ to kompleksowa antologia tekstów norweskiej literatury faktu. Jest ona ułożonym chronologicznie i tematycznie zbiorem najważniejszych tekstów powstałych w języku norweskim: wspomnień, dzienników, wywiadów i listów.
Jest to bez wątpienia niezwykła książka, gdyż jeszcze nigdy dotąd nie wydano w Polsce tak wyjątkowego zestawienia materiałów i tak pełnego źródła wiedzy o Norwegii, choć można przecież znaleźć wcześniejsze opracowania w tej tematyce. Publikacja ta nie ogranicza się jedynie do przedstawienia faktów, bardzo zresztą ciekawych samych w sobie, ale prezentuje równolegle żywe świadectwa i poglądy wyrażone przez świadków przełomowych momentów, począwszy od 1905 roku, a skończywszy na czasach współczesnych – tych najważniejszych wydarzeń, historii i przemian, które ukształtowały współczesną norweską tożsamość.
Jestem pewien, że dzięki tej publikacji Polacy wzbogacą swą wiedzę na temat historii Norwegii o wiele ciekawych aspektów. Zważywszy na to, iż historia Polski jest tak bogata i złożona, Polacy bez wątpienia docenią tę książkę, gdyż mają szczególną wrażliwość na dramatyczne losy narodów. Myślę, że polscy czytelnicy – a dla niektórych będzie to prawdziwą niespodzianką – znajdą wiele podobieństw w poplątanych losach naszych dwóch narodów.
Na końcu pragnę, jako Norweg, gorąco podziękować autorom nie tylko za imponujący rzetelnością opis historii mojego kraju, ale również za wgląd w prawdziwe emocje i uczucia moich rodaków na przestrzeni dekad.
Karsten Klepsvik
Ambasador Królestwa Norwegii w Polsce
O Norwegii (której nazwa pochodzi od staronordyckiego nord vegen – droga na północ) jeszcze niedawno w Polsce niewiele się słyszało, a nierzadko mylono ją ze Szwecją. Oszałamiające krajobrazy, bogactwo, wysokie ceny, państwo opiekuńcze, dobrze płatna praca to tylko niektóre ze skojarzeń, jakie jej najczęściej przypisujemy.
Tę krainę fiordów mamy dziś na wyciągnięcie ręki i dowiadujemy się o niej ostatnimi laty więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie bez znaczenia jest fakt, że Polacy stali się w ostatniej dekadzie największą grupą imigrantów w Norwegii i mogą bezpośrednio poznać jej realia. Rozwój nowych mediów również umożliwił znacznie szerszy dostęp do wiedzy o norweskim społeczeństwie i jego kulturze. Jednocześnie wiele z tych informacji powiela stereotypy, które, owszem, przemycają część prawdy, ale robią to w sposób jednostronny i powierzchowny.
Dotąd Norwegia była poza obszarem zainteresowań KARTY, jako należąca do innego kręgu geopolitycznego i kulturowego. Postanowiliśmy jednak wykroczyć poza granice Europy Środkowo-Wschodniej, by spojrzeć na Europę z innego punktu i zobaczyć, jak odmiennie można interpretować te same zdarzenia, porównać – co ukonstytuowało Polaków, a co Norwegów. Źródeł na temat historii Norwegii jest w Polsce niewiele, natomiast całościowych, polskojęzycznych opracowań o jej losie w XX wieku próżno szukać. Dlatego metodą KARTY – przez świadectwa indywidualne – postanowiliśmy zapełnić tę lukę i oddaliśmy głos Norwegom.
Antologia Droga na Północ jest książką wyjątkową z kilku powodów. Teksty zostały w niej dobrane i opatrzone komentarzami w taki sposób, by stworzyć reprezentatywną oraz różnorodną gatunkowo całość, która jednak składa się w jedną opowieść o Norwegii i Norwegach. Jej narratorami są zaś wybitni literaci (w tym nobliści), politycy, dziennikarze i społecznicy oraz zwykli ludzie, którzy potrafili ująć otaczającą ich rzeczywistość w słowa. Są tu fragmenty ich wspomnień, dzienników, listów, a także artykułów, wywiadów i reportaży. W Polsce to pierwsza o takiej formie i treści publikacja, która obejmuje całą – od momentu tuż przed rozwiązaniem unii ze Szwecją w 1905 roku do końca lat 90. – norweską historię w XX wieku.
A ta nie jest jednowymiarowa. Jak zauważyła kulturoznawczyni z Uniwersytetu w Oslo Nina Witoszek, w tym spokojnym, harmonijnym społeczeństwie, które stało się spełnionym marzeniem europejskiej lewicy o wolności, równości i bogactwie, wszystko byłoby w porządku, gdyby od czasu do czasu nagle nie pojawiał się jakiś jednooki troll.
Drogę na Północ zaczynamy od ulic Oslo u progu XX wieku, gdzie dorasta przyszły budowniczy norweskiego państwa dobrobytu Einar Gerhardsen. Od domów wybitnych osobistości tamtych lat – męża stanu Fridtjofa Nansena, premiera Francisa Hagerupa i pisarza Arnego Garborga – w czasie, w którym ważą się losy państwa i rodzi się nowa Norwegia. Kolejne spojrzenie na pierwsze ciężkie lata w pełni wolnego kraju w korespondencji zwykłych Norwegów – piszących listy do swoich krewnych w Stanach Zjednoczonych – zestawiamy ze wspomnieniami polityków. Dzięki nim odkrywamy burzliwe lata 20. mijające pod znakiem starcia klas, a także kryzysowe lata 30., które dla wielu Norwegów stały się walką o przetrwanie. Porównując zapisy wielkich postaci norweskiej literatury – przedwojenne listy Knuta Hamsuna ze wspomnieniami Sigrid Undset z czasu okupacji niemieckiej – dowiemy się na przykładzie tej dwójki noblistów, jak skrajne postawy przybierali Norwegowie wobec nazizmu. Doświadczenie II wojny światowej w Norwegii zasadniczo różni się od polskiego, co sprawia, że możemy się przyjrzeć temu europejskiemu dramatowi w szerszym kontekście. Również okres tużpowojenny to czas rozliczeń, z jakimi nie musieli się konfrontować Polacy. Jak choćby rząd kolaboracyjny Vidkuna Quislinga – norweskiego symbolu zdrady narodowej, którego postać przybliża jego żona Maria, czy problem „szwabskich bękartów” – dzieci Niemców i Norweżek, określanych jako „szwabskie dziwki”. Z kolei od lat 50. obserwujemy państwo, które wyciąga wnioski z przeszłości i świadomie konstruuje swoją przyszłość (nie unikając też błędów), by stworzyć przede wszystkim warunki dobrobytu dla swoich obywateli.
Historia XX stulecia w Norwegii pokazana jest tu z konieczności na pojedynczych przykładach. Przy ich wyborze kierowaliśmy się różnorodnością punktów widzenia, by oddać głos ludziom o odmiennych światopoglądach, rodowodach politycznych, wykształceniu, pochodzeniu społecznym. Bohaterowie i świadkowie zdarzeń opowiadają o transformacji tego „półdzikiego kraiku” (jak określił Norwegię w 1905 roku Arne Garborg) w nowoczesne państwo. Ma w tym udział zarówno gospodyni domowa z Narwiku opisująca okupację niemiecką na dalekiej Północy, entuzjasta socjalizmu – ideologii, która na dobre zadomowiła się w norweskiej świadomości, feministki, ekolodzy walczący o czystość środowiska, pracownik platformy wiertniczej, sprawca największego skandalu szpiegowskiego i przedstawiciele norweskich mniejszości. Zbiorowy dziennik jednego dnia podsumowuje, co o życiu w Norwegii u schyłku XX wieku – uszczypliwie nazwanej przez historyka Terjego Tvedta „reżimem dobroci” – mają do powiedzenia jej zwyczajni obywatele.
Płynie z tych norweskich doświadczeń wiele nieoczywistych na pierwszy rzut oka spostrzeżeń. O narodzie norweskim jeszcze na początku XX stulecia pisał Garborg, że „nie jest żadnym narodem. To czterysta oddzielnych diecezji. Dlatego nigdy nie wyda przywódców, mimo wszystkich bystrych umysłów”. A jednak jego prognozy się nie sprawdziły. Więcej – „bystre umysły” norweskie potrafiły przeprowadzić Norwegię przez 1905 rok (który dla norweskiej państwowości jest momentem porównywalnym do polskiego 1918) na tyle bezpiecznie, że pisarz mógł później zanotować w swoim dzienniku: „Nigdy w żadnym innym kraju nie miała miejsca spokojniejsza rewolucja”. Dla polskiego czytelnika szczególnie ciekawe mogą być również odniesienia do rewolucji bolszewickiej i jej znaczenia dla polityki norweskiej, wpływy niemieckie i bliskie związki Norwegii z kulturą germańską czy w końcu – „polskie wątki”, które pojawiają się na stronicach antologii w nowych dla nas kontekstach.
*
Praca nad tak wielowymiarowym materiałem rodziła wiele trudności. Próbowaliśmy znaleźć równowagę między racjami historycznymi (by przedstawić rzetelnie całe stulecie i najważniejsze w nim zdarzenia) a edytorskimi (by zapisy były pociągające i pokazywały bogactwo kultury i tradycji norweskiej). Wymagało to opatrzenia tekstów wieloma przypisami, które dopełniają wybór źródeł informacjami o postaciach ważnych dla Norwegów (a u nas często nieznanych) oraz wyjaśniającymi procesy, których – z powodu swej specyfiki świadectwa indywidualnego – nie tłumaczą zapisy źródłowe. Służą temu również komentarze pojawiające się przed tekstami. Każdy z nich przedstawia kolejny etap historii Norwegii i wyjaśnia kontekst, w jakim pojawia się świadectwo i jego autor. Chcieliśmy, by dzięki tym komentarzom czytelnik mógł przejść chronologicznie, krok po kroku przez wszystkie etapy norweskiej historii, ale by mógł także wybrać autorów czy tematy, które uzna za najbardziej dla siebie interesujące.
Powstanie książki nie byłoby możliwe bez twórczej i zarazem mrówczej pracy tłumaczek – Karoliny Breś, Bogny K. Danilczuk, Pauliny Horbowicz, Agaty Łazor, Katarzyny Mosek, Doroty Polskiej, Marty Petryk, Katarzyny Tunkiel oraz Marii Gołębiewskiej-Bijak, której należą się szczególne podziękowania za wsparcie i wskazówki.
*
Wybierając teksty do tej antologii, kierowaliśmy się nie tylko ich wartością historyczną. Staraliśmy się skomponować ją z zapisów szczególnie istotnych i o takiej wartości literackiej, by mogły opowiedzieć w sposób wyjątkowy o tym bliskim-dalekim kraju Północy i pokazać go – wszystkim, którzy chcą go dla siebie odkryć i poczuć – z możliwie najbliższej perspektywy.
Agnieszka Knyt
Paweł Urbanik
Przełom XIX i XX wieku to dla Norwegii lata trudne, ale też zapowiedź wielkiej zmiany. U progu nowego stulecia kraj od 85 lat jest w unii personalnej ze Szwecją. Jednak stosunki między oboma państwami dawno nie były tak napięte. Na linii Oslo–Sztokholm iskrzy, ponieważ Szwedzi obawiają się rosnącej konkurencyjności sąsiada na rynku międzynarodowym i w efekcie coraz bardziej zdecydowanego dążenia Norwegów do pełnego uniezależnienia się od „starszego brata”. Nie mniejszą rolę odgrywa rosnąca w Norwegii świadomość narodowa stymulowana przez modernizację państwa, odważne reformy instytucjonalne i narodowo-romantyczną twórczość ludzi kultury.
Podczas gdy w zachodniej, mieszczańskiej części Kristianii (ówczesna nazwa Oslo) ważą się losy unii, w jej wschodnich, robotniczych dzielnicach dorasta Einar Gerhardsen (1897–1987) – przyszły „ojciec narodu”, który za kilkadziesiąt lat będzie głównym budowniczym socjaldemokratycznego porządku w kraju. Wybór jego wspomnień z dzieciństwa jako tekstu rozpoczynającego antologię nie jest przypadkowy. Mimo stosunkowo odległej perspektywy (opublikowano je w latach 70.) mają istotną zaletę – niewiele jest zapisków z robotniczego życia w norweskiej stolicy z przełomu wieków. Obrazowe opisy codzienności w dzielnicy rosnących w siłę robotników (w 1903 roku Partia Pracy wprowadza do parlamentu swoich pierwszych przedstawicieli) pokazują ważny wymiar społeczeństwa norweskiego tamtych czasów. Na początek proponujemy więc spojrzeć na Norwegię z perspektywy dziecka z biednej dzielnicy Tøyen w Oslo – przez pryzmat jego doświadczeń i udzielającej mu się ogólnej atmosfery w przeddzień rozwiązania unii ze Szwecją w 1905 roku.
Pierwsze, co pamiętam
Siedziałem na kuchennym blacie na drugim piętrze małego murowańca na Enerhaugen1 i wyglądałem przez okno. Widok musiał być rozległy – na wprost dachy dużych kamienic czynszowych aż na „Wilku”2, a na prawo kawałek parku na Tøyen. Widoku jednak nie pamiętam. Co pamiętam, to niewielkie, otwarte podwórko i to, co się na nim działo. Mogłem to śledzić, mocno przyciskając nos do szyby. Na ulicy zatrzymał się wóz policyjny. Dwóch konstabli weszło na podwórko. Teraz wiem, że mieli na sobie mundury z licznymi błyszczącymi guzikami i hełmy z dużą mosiężną kulą na czubku. O ścianę wygódki opierała się młoda kobieta. Z jakiegoś powodu wyobraziłem sobie, że jest obłąkana. Nie wiem dlaczego. Może była pijana. Konstable wyprowadzili ją siłą z podwórka, podsadzili na wóz i usiedli po obu jej stronach na ławce biegnącej przez całą długość furmanki. Stangret strzelił z bicza i odjechali. A za nimi pobiegła grupka ciekawskich dzieci.
To pierwsza rzecz, którą, jak mi się wydaje, pamiętam. Jedyna, jaką pamiętam z Enerhaugen. Musiałem wtedy mieć jakieś dwa albo trzy lata. W tamtym okresie często się przenosiliśmy. Dlatego mogę to umiejscowić w czasie.
Zamek na Lakkegata
Z Lakkegata3 pamiętam więcej. Mieszkaliśmy tam w wielkiej czteropiętrowej kamienicy na rogu Urtegata. Na parterze były sklepy. Kamienicę zwali Zamkiem. Pozostałe domy na ulicy były stare i niskie, niektóre tylko parterowe. Na nieco podejrzane podwórka prowadziły ciasne i ciemne bramy. Szczególnie ciekawie było po tej stronie ulicy, gdzie podwórka schodziły nad rzekę. My, malcy, nie odważaliśmy się tam chodzić. W jednym z domów po drugiej stronie mieściła się rzeźnia. Stada krów i owiec były pędzone uliczkami przez owianych złą sławą chłopaków z targu bydła. To też było interesujące, choć niebezpieczne. Dlatego trzymaliśmy się na dystans. Zdarzało się, że krowy bądź owce zapędzały się aż do nas i wtedy szukaliśmy schronienia w którejś z klatek schodowych.
W kamienicy obok była jatka. Kiedyś chodnik przed nią wysypano warstwą piasku i żwiru. Bawiłem się w tym piasku, bardzo mi się to podobało. Nagle pojawił się potężny, rozgniewany mężczyzna i mnie przegonił. Miał na sobie biały fartuch upstrzony plamami krwi. Pamiętam to, bo tak się przestraszyłem, że się zlałem w majtki.
Nigdy nie ważyliśmy się oddalać za bardzo od miejsca, w którym mieszkaliśmy. Zdarzało się, że szliśmy na plac Vahla, gdzie widzieliśmy wielki dom, który Rudolf Nilsen uwiecznił w swoim ważnym wierszu Nr 134. Trochę dalej na Urtegata był skład żelazny, gdzie leżały ciężkie i długie stalowe profile – nazywają je chyba dwuteownikami. Naszą ulubioną zabawą było bieganie po nich gęsiego – tak ładnie i osobliwie śpiewały pod stopami. Z rzadka mogłem pójść z matką aż na Grønland i na Brugata. Najczęściej, kiedy zamierzała robić zakupy u „Michelsena na moście” – w dużym sklepie kolonialnym z tanimi towarami na moście Vaterland. Te wyprawy były niemałą przygodą.
Mieliśmy dwuizbowe mieszkanie z kuchnią na pierwszym piętrze w głębi podwórza. Naszym zdaniem, było dobre, chociaż nigdy nie zaglądało tam słońce ani porządne światło dzienne. W mniejszym pokoju w głębi spali matka i ojciec. W drugim nasza trójka – na podłodze. Czwarty z rodzeństwa, Rolf, urodził się na Lakkegata i sypiał w pokoju z rodzicami – w kołysce.
Zanim pojawił się Rolf, matka powiedziała nam, że aniołek przyniesie nowe dziecko. Pamiętam, że bardzo mnie ciekawiło, którędy ten aniołek przyjdzie. Trudno mi było uwierzyć, że zastuka i wejdzie przez drzwi, i zastanawiałem się, czy czasem nie dostanie się przez sufit. W swojej książce Einar Gerhardsen oczami brata5 Rolf pisze tak: „Matka powiedziała jeszcze więcej. Poród zaczął się gdzieś przed południem. Ojciec był w robocie, a ona z Einarem sama w domu. Nagle zawołała w desperacji: «Jezus, już idzie!». Pięcioletni Einar zadziałał błyskawicznie. Skoczył do sąsiadki naprzeciwko z następującą nowiną: «Niech pani idzie do mamy, bo zaraz przyjdzie Jezus». Ponoć są tacy, co uważają, że wieść była nieco przesadzona”.
W dniach po narodzinach dziecka pojawiali się sąsiedzi z kaszą6. Ten zwyczaj przynieśli do miasta ze swoich rodzinnych wsi. Przez pierwsze dni po porodzie matka nie powinna przygotowywać obiadu. Ładny zwyczaj w czasach, gdy porody odbywały się w domu. My, dzieci, uważaliśmy, że kasza na mleku to jedna z najlepszych rzeczy na świecie, więc zajadaliśmy ją z radością dzień w dzień. Ojciec już nie był tak nią zachwycony.
W tamtych czasach robotnicy dostawali wynagrodzenie w soboty. Tego dnia przed południem bywało skąpo z jedzeniem. Zdarzało się, że w tygodniu podprowadzałem trochę chleba z margaryną i chowałem pod kanapą, a w sobotę rano wyciągałem i miałem dodatkowy posiłek.
Przed Bożym Narodzeniem pod kanapą stawiano duże czworokątne blaszane puszki po herbatnikach, które matka dostała od sklepowego. W puszkach były faworki, pierniczki na syropie i inne drobne ciastka, które należało zachować do świąt. Zdarzało się jednak, że my, dzieciaki, podkradaliśmy się, żeby ich „posmakować”.
Z Lakkegata pochodzi moje pierwsze zamglone wspomnienie 17 maja7. Nie samego dnia, z tego nie pamiętam nic, ale z poprzedzającego święto wieczoru. Matka zajmowała się szyciem ubrań dla dzieci. Na 17 maja zawsze musieliśmy mieć coś nowego. Najważniejszy był chyba najstarszy, Thorleif, który wtedy zaczął chodzić do szkoły na Lakkegata. Miał dostać, zgodnie z ówczesnym zwyczajem (przynajmniej w naszej części świata), białą koszulę i krótkie spodenki. Potem powtarzało się to co roku. Nie wiem, skąd się to brało, ale ubrania na 17 maja zawsze były szyte w poprzedzający wieczór i noc. Do wspomnień z dzieciństwa należy widok matki z igłą, nitką i nożyczkami w pośpiechu szykującej ubranka dla dzieci na ten wielki dzień. Upłynęło sporo lat, nim doczekała się maszyny do szycia.
Ojciec dostał teraz zatrudnienie w Zarządzie Dróg Miejskich w Kristianii, był tam brygadzistą i miał stałą pracę przez cały rok. Nie wszystkim było to dane. Większość pracowała dorywczo, co oznaczało, że mieli robotę tylko latem.
Od razu ojciec zapisał się do Związku Robotników Drogowych. Wieczorami chodził po domach na Lakkegata i namawiał ludzi do abonowania „Social-Demokraten”8. Nie wiem, jak mu to szło, bo praktycznie wszyscy, którzy tam mieszkali, byli biedni.
Dawna Vika
Także w dawnej Vice9, dokąd się przenieśliśmy [około 1902 roku], mieszkali biedni. […] W jej sercu stały najczęściej parterowe albo jednopiętrowe drewniaki. Takie były Bakkegata, Skolegata, Vinkelgata, Filosofgangen i jak się tam nazywało to mrowie ciasnych, dziwnych zaułków, gdzie teraz stoi ratusz i potężne biurowce.
Kiedy kilka lat temu wybieraliśmy się z Werną10 do Włoch, dostała list od Henrika Sørensena11, niemal czystą „instrukcję obsługi” od wielkiego artysty, kochającego Włochy i Włochów. „Nie bierz ze sobą swojego sumienia społecznicy – pisał między innymi. – Jeżeli spotkasz przeciętnego Włocha, nie patrz na jego łachmany, zobacz, jak je nosi.”
Kiedy wspominam dawnych „chłopaków z Viki” – w każdym wieku – te słowa pasują także do nich. Nie trzeba było patrzeć na ich łachy, lecz na to, jak je nosili. Nie da się ukryć, elementu było sporo. Niebezpieczne środowisko, twarde życie. Nie cofali się przed ostrą bójką. Natomiast na swój sposób byli uczciwi. I dumni, że są „chłopakami z Viki”. Wielu starszych było w młodych latach marynarzami, toteż podobało się im mieszkanie w pobliżu morza i nabrzeży. Nam, malcom, też się podobało na nabrzeżach, intrygowały nas liczne małe statki na fiordzie, a jeszcze bardziej wielkie parowce przy Akershuskaia i dalej aż do Vippetangen. Jednak po zapadnięciu zmroku nie odważaliśmy się wchodzić do dawnej Viki.
Żałoba zapanowała na Vice, kiedy tę charakterystyczną część miasta postanowiono zburzyć, by dać miejsce pod nowy ratusz.12 Większość zabudowań była stara i rozpadała się, lecz wielu ludzi przemieszkało tu całe swoje życie – a przed nimi ich rodzice i dziadkowie. To był ich świat. Oferta nowych mieszkań w dobrych budynkach komunalnych na Torshov ich nie nęciła. Na Vice mieli swoją gwarę, swój ton, byli wśród swojaków. Wiedzieli, że stracą to na zawsze.
Teatrzyki rewiowe i pisma humorystyczne także pogrążyły się w żałobie. Od lat czerpały z Viki soczyste „kawałki” – do piosenek czy skeczy. Ka’l Olsen z Viki w piśmie satyrycznym „Vikingen” był postacią znaną i lubianą. „Chłopak z Viki”, który od pokoleń budził lęk i uwielbienie, przestał istnieć.
W naszym domu każde mieszkanie składało się z pokoju z kuchnią. Bez korytarza, z klatki schodowej wchodziło się prosto do kuchni. Jak zwykle w tamtych czasach, ubikacja była na dole w podwórzu. Jedna na klatkę z ośmioma mieszkaniami, na 50–60 ludzi. Gdy dzieci bawiące się na podwórku musiały z niej skorzystać, często wołały z dołu do matki, żeby zrzuciła im klucz do wygódki. Myślę jednak, że każdy bez wyjątku robił też siku do zlewu w kuchni.
Cała nasza szóstka spała w pokoju. Matka z ojcem w łóżku, dzieci na podłodze. Na dzień naszą pościel kładło się na łóżko. Zdarzało się, że ojca odwiedzali przyjaciele. Wtedy leżeliśmy w łóżku, póki goście nie wyszli. Szczególnie zaprzyjaźniliśmy się z jednym, Carlem Jørgensenem. Czasami przynosił nam ciastka, takie, jak je ochrzciliśmy, za 7 øre. Dziś te ciastka z kremem kosztują 2,5 korony. Jørgensen był przewodniczącym Związku Robotników Drogowych, a ojciec był tam sekretarzem. Zagorzały socjalista, wprowadził związek zawodowy do Partii Pracy, jeszcze zanim ten dołączył do Norweskiego Związku Robotników13. Obaj z ojcem byli też członkami Stowarzyszenia Śpiewaczego Związków Zawodowych. Lubili śpiewać, robili to także u nas w domu. Piosenki biesiadne typu „Joachim hen, w Babilonie, miał żonę Zuzannę” albo o Jonaszu w brzuchu wieloryba. Śpiewali też pieśni robotnicze: „Wnet, bracia, dzień wstanie, na wschodzie już świt”14 oraz „Wstańcie, socjaliści, równajcie do szeregu”. Tu obaj zrywali się z miejsc i uroczyście poważnieli. Wydawało nam się to dziwne. Któregoś razu ojciec powiedział: „Nam nie będzie dane zobaczyć społeczeństwa socjalistycznego, może naszym dzieciom, może dopiero naszym wnukom”. […] Zasypialiśmy, ukołysani śpiewem i dyskusjami o związkach zawodowych i socjalizmie.
W latach, kiedy ojciec był sekretarzem w związku, posługiwał się dziwnym przedmiotem, który nas, dzieci, bardzo zajmował. Było to jakieś urządzenie do kopiowania, którego używał, gdy miał przygotować ogłoszenia w miejscach pracy. Miało wymiary zwykłego arkusza papieru listowego i postać pudełka z jakąś gumową masą w środku. Najpierw ojciec pisał zawiadomienie ołówkiem kopiowym na zwykłym papierze, odbijał to na gumowej płycie, potem nawilżał tę płytę wodą i robił kopie, przesuwając pod naciskiem gąbką po arkuszu. Wydaje mi się, że potrafił tak sporządzić 25–30 odbitek. Kiedy skończył, musiał zmyć pismo z płyty, co trwało dość długo. Zawsze z zainteresowaniem śledziliśmy ten proces, a owo techniczne cudo bardzo nam imponowało.
W tamtych czasach ulice w centrum czyszczono nocami. Działka ze sprzętem Zarządu Dróg leżała na placu Corta Adelera, toteż drużyna zamiataczy zaczynała od Ruseløkkveien i posuwała się ku Stortingsgata. Mogliśmy obserwować, jak nadchodzą, z ojcem na czele. Dwóch z miotłami na każdym chodniku, dwie mechaniczne zamiatarki na ulicy i dwóch ludzi zgarniających na kupę śmieci w rynsztokach. Na końcu woźnica, który te sterty zbierał na wóz. Tempo było szybkie, a przyglądanie się sprawiało nam dużą frajdę.
Kwartałowi budynków odpowiedzialnemu za utrzymanie w porządku dróg szefował niejaki Jensen.15 Nosił zarost à la Wiktor Emanuel16 i wydawał się nam bardzo elegancki. Należał do kierownictwa Towarzystwa Abstynenckiego na Vice, bardzo aktywnego zrzeszenia z własnym domem na Engensgate w naszym kwartale. Domek stał tam przez wiele lat i podczas części kampanii wyborczych znajdowało się w nim biuro wyborcze Partii Pracy.
Sądząc z tego, co słyszałem przez lata, Jensen robił wszystko, co mógł, by przyciągnąć swoich ludzi do zrzeszenia abstynentów. Wiem, że ojciec i paru jego kolegów kiedyś się tam zapisali na kilka miesięcy przed Bożym Narodzeniem. W celu zaoszczędzenia pieniędzy na świąteczną wódeczkę, jak to żartobliwie ujął. W takim razie musiały to być te same święta, kiedy wraz z kumplami kupił coś, co nazwali „antałkiem”17 wódki. Pewnie tak było taniej. Podzielili to między siebie u nas w kuchni. Każdy przyszedł z kilkoma pustymi flaszkami. Na odchodnym już nie były puste. Ojciec nigdy nie pił, gdy był sam, ale chętnie częstował przyjaciół, kiedy przychodzili w gościnę, zwłaszcza w święta.
Chyba w to samo Boże Narodzenie, prawdopodobnie w 1903 roku, matka ubierała choinkę, a ojciec ucinał sobie poobiednią drzemkę na kanapie. Kupiła wówczas do dekoracji, niewiele się zastanawiając, kilka papierowych flag ze znakiem unijnym18. Kiedy ojciec się ocknął i zobaczył te flagi, poderwał się z kanapy, zerwał je z drzewka i wrzucił do pieca. My niczego nie rozumieliśmy, ale widać było, że ojciec jest zły.
Poza tym w święta było miło. Ojciec w Wigilię wracał wcześniej z roboty, chyba około dwunastej. Dostawał wtedy mølje19 z podpłomykiem rozmoczonym w wywarze z tłuszczem i dużą ilością soli i pieprzu. My, dzieci, dostawaliśmy trochę do posmakowania, ale nie uważaliśmy tego za smakołyk. Obiad około szóstej wieczorem był za to punktem kulminacyjnym dnia. Dostawaliśmy wtedy risengrynsgrøt z cukrem i cynamonem. […] Potem były ciastka, orzechy i dla każdego po całej pomarańczy. A dla ojca cygaro. W pokoju robiło się niemal uroczyście, gdy je zapalał. Kiedy ogryzek cygara był już tak mały, że ojciec nie mógł go utrzymać w palcach, przebijał go zapałką i raczył się jego ostatkami. Ojciec miał wąsy i musiał przechylać głowę, żeby ich sobie nie opalić. Resztki ogryzka zabierała matka i następnego dnia kładła je na piecu. Pięknie wtedy pachniało. Zdarzało się też, że matka kupowała na święta trociczki20, które również cudownie pachniały, kiedy się je położyło na płycie pieca.
Kiedy mieszkaliśmy na Munkedamsveien, ruszyła spółdzielnia Vika Kooperative Selskap, która w naszym domu miała sklep kolonialny. Na szybach wystawy namalowano dwie silne dłonie zwarte w mocnym uścisku. Chyba nie bardzo wiedzieliśmy, co by to miało znaczyć, jednak widok tych dwóch dłoni spotykających się w przyjaznym geście dawał wrażenie spokoju i bezpieczeństwa.
Mam specjalny powód, by wspominać ten sklepik z wdzięcznością. Mianowicie pewnego niedzielnego popołudnia spółdzielnia zorganizowała bilety na przedstawienie dla dzieci w Teatrze Narodowym. Matka kupiła dla mnie bilet za 25 øre. Było to miejsce stojące na galerii, wysoko pod sufitem. Pokazywali sztukę pod tytułem Na wschód od Słońca, na zachód od Księżyca21. Dla mnie oznaczało to w podwójnym tego słowa znaczeniu przygodę, mimo że nie zdołałem pojąć wszystkiego, co się działo daleko w czeluściach sceny. Było to jednak moje pierwsze spotkanie z teatrem i wywarło na mnie niezatarte wrażenie.
Chłopaki z Viki
Codzienność w domu albo na ulicach też potrafiła być pełna podniecających przygód. W lecie na Tjuvholmen, gdzie teraz jest część Warsztatów Mechanicznych Aker, działało otwarte kąpielisko. Wejście kosztowało 5 øre, zwykle mówiło się – „piątaka”. Tam nauczyłem się pływać – na płyciźnie. Nie odważyłem się wypływać na „głębię”. Zdarzało się, że dostawaliśmy pieniądze, by sobie kupić słodowe ciastko za 4 øre. Było duże i pożywne.
Niedaleko od miejsca, gdzie dzisiaj cumują promy do Kilonii, znajdowało się kąpielisko dla koni. Płytko w morzu był zanurzony duży pływający pomost. Przede wszystkim młodzi woźnice sprawiali swoim koniom przyjemność orzeźwiającą kąpielą w gorące letnie dni. Wyprowadzali konie z płycizny i pozwalali im płynąć wokół całego pomostu, wyprowadzając na brzeg po drugiej stronie. Konie otrząsały się z wody jak mokre psy i robiły wrażenie bardzo zadowolonych. Podobnie jak woźnice i liczni, przeważnie bardzo młodzi, obserwatorzy. Zabawna migawka z letnich rozrywek w Kristianii.
Na bazarze na Ruseløkka, który znajdował się tuż obok miejsca, gdzie mieszkaliśmy, było mnóstwo różnych sklepików. Pamiętam zwłaszcza mięsny na piętrze. Trzeba było wejść po ciemnych schodach i trochę się bałem, kiedy musiałem iść sam. Matka posyłała mnie tam po oczyszczone z mięsa kości ze szpikiem, na których gotowała zupę. A że byłem chudy i blady, zdarzało się, że dostawałem kość z resztką mięsa. Od żony rzeźnika dostałem też kiedyś używane łapawice.
Pewnego razu brałem udział w czymś, co zapewne trzeba by nazwać włamaniem. Przy Sjøgata w kierunku placu Tordenskiolda stał szereg dużych murowanych kamienic ze sklepami oraz kawiarniami i restauracjami bez wyszynku, mieszczącymi się na parterze. Na rogu od strony Bakkegata był duży, elegancki sklep kolonialny. Nie przypominam sobie dokładnie chłopaków, którzy mnie wzięli ze sobą, zakładam jednak, że musieli być ode mnie nieco starsi. I chyba byli tam już przedtem, bo szli jak do siebie. Wskoczyliśmy w coś, co się nazywało obudową świetlika i dawało świeże powietrze oraz trochę światła dziennego w piwnicy, i poszliśmy wąską, coraz głębszą szczeliną za róg z Bakkegata. Było to po południu, w pełnym świetle dnia, ale skoro już znaleźliśmy się na dole, nikt nas nie mógł zobaczyć. Na koniec dotarliśmy do otwartego okna za żelaznymi prętami. Wewnątrz kupiec kolonialny zgromadził różne towary spożywcze. Zobaczyłem pomarańcze i brązowy ser kozi. Odległość między prętami była na tyle duża, że najmniejsi z nas mogli się przecisnąć. Wczołgałem się do środka razem z innym chłopcem i z otwartej skrzynki z pomarańczami „pobraliśmy” owoce, które podawaliśmy tym na zewnątrz. Potem wydostaliśmy się stamtąd czym prędzej i znaleźliśmy miejsce przy nabrzeżu, gdzie skonsumowaliśmy zdobycz.
[…]
W ciemnych zakamarkach bramy, która zresztą nie była prawdziwą bramą, bo nie miała drewnianej podłogi i solidnych, zamykanych na klucz wrót, omawialiśmy w mroku tajemnice życia. Już nie wierzyliśmy, że dzieci przynosi aniołek, w bociana też nie. Nigdy go nie widzieliśmy, choć dzieci przybywało, a obserwowaliśmy pilnie. Natomiast akuszerkę widywaliśmy często i rozpoznawaliśmy po niewielkiej znoszonej torebce. Czy to ona przynosiła dzieci? Naszym zdaniem torebka była na to za mała, poza tym, kiedy położna nas mijała, nigdy nie słyszeliśmy płaczu niemowlęcia. Starsi chłopcy z czasem uświadomili nas, lecz ich wyjaśnienia były dziwne i przyjęliśmy je dopiero z upływem czasu.
Tak więc mieliśmy nowy powód do rozważań. Dlaczego rodzice mieliby nas okłamywać? I dlaczego rozmawianie o tym, skąd się biorą dzieci, było „grzechem”?
Matka mówiła, że po śmierci pójdziemy do nieba, a tam ulice będą ze złota. Wydawało nam się to bardzo piękne, ale dużo bardziej interesowało nas coś innego. Co, mianowicie, dostaniemy tam do jedzenia? Matka odparła, że nie będziemy potrzebowali jeść, wystarczy sam widok Boga i będziemy syci. Naszym zdaniem, było to zbyt dziwne. Zamiast ulic ze złota wolelibyśmy raczej dobre jedzenie.
Mam jedno wspomnienie z Viki, które z biegiem lat często do mnie powraca. Był 17 maja i poszliśmy z matką oglądać pochód. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy Nabrzeżu Honorowym22. Wokół publicznej toalety, która tam wtedy stała, był mały zielony trawnik otoczony niskim płotkiem. Zmęczyło nas łażenie po mieście, ale pogoda była ładna i nie chciało się nam wracać do domu. Wobec tego przeszliśmy przez płotek i siedliśmy na trawniku. Matka wiedziała, że to niedozwolone, ale chyba wyszła z założenia, że policja ma 17 maja ważniejsze sprawy na głowie niż przeganianie nas z trawnika. I tak odpoczywaliśmy w błogim spokoju, przyglądając się licznym na nabrzeżu odświętnie ubranym spacerowiczom. Raptem matka powiedziała: „Gdyby tak kiedyś mieć na własność choć tyle ziemi, żebyśmy na niej bez niepokoju siedzieli!”. Zapewne było to tylko pobożne życzenie i raczej nie myślała, by kiedykolwiek mogło się spełnić. Ale się spełniło. Dwadzieścia lat później ojciec za 1200 koron kupił działkę letniskową w Bærum. Stanowiła naszą radość przez wiele lat, a szczególnie miło było widzieć matkę sadzącą i pielęgnującą kwiaty na skrawku ogródka, który z czasem został wykarczowany w lesie.
Matka kochała kwiaty. Na naszym parapecie zawsze stały rośliny doniczkowe. Często przynosiła do domu ablegry23, które od kogoś dostawała. Chodziła koło takiej odnóżki i wkrótce wyrastała z niej okazała „dorosła” roślina. Podczas podlewania ciągle z nimi rozmawiała. Twierdziła, że „trzeba do nich mówić, by się dobrze czuły”.
I dawny Hammersborg24
Dom na Nedre Hammersborggate 12 był stary i dziwaczny. Mieszkaliśmy na drugim piętrze, a drewniane schody po zewnętrznej ścianie budynku, od podwórka, wesoło potrzaskiwały. Pomieszczeń mieliśmy tu sporo. Obok dwóch pokojów i kuchni były też dwa lub trzy małe stryszki ze świetlikiem w dachu. Używaliśmy ich jako sypialni. Jeden pokój wynajmowaliśmy przyjaciółce matki, ekspedientce w sklepie z wyrobami szklanymi na Storgata.
Na podwórku znajdowała się stajnia jednej z dużych miejskich firm przewozowych ze sporą liczbą koni i pojemnych wozów transportowych. Nigdy nie wolno nam było wchodzić do stajni, ale Boże, jakie to było podniecające i jaka to była zabawa, kiedy woźnice przygotowywali się z rana do wyjazdu, a wieczorem wracali! Kiedyś mogłem się zabrać jednym z takich wozów. Stałem z tyłu i mocno się trzymałem. Stanęliśmy na stromym podjeździe na Bjergstien, a któryś z woźniców poprosił, żebym przyniósł kamień do podłożenia pod tylne koło, aby ulżyć koniowi w utrzymywaniu całego wozu na zboczu. Na ulicach kamieni nie brakowało, toteż szybko znalazłem jeden i podłożyłem go pod koło. Czy jednak nie zrozumiałem, o co chodzi, czy się bałem, że koło przygniecie mi rękę – nie wiem, dość, że podłożyłem kamień nie od dołu, a od góry. Woźnice uśmiali się trochę. Po załadowaniu wozu do pełna ruszyli dalej, ale mnie odesłali do domu. Może doszli do wniosku, że nie nadaję się na pomocnika.
Na targu hammersborskim był mały stragan z drewnem. Sprzedawali tam polana, węgiel i koks. Zwykle kupowaliśmy jednorazowo worek koksu. Przynosił go ojciec i stawiał w piwnicy, a my po trochu nosiliśmy go na górę w wiaderku. Drewno kupowaliśmy my, dzieci, za 5 albo 10 øre. Nosiliśmy je na ramieniu i nie był to duży ciężar. Codziennie chodziliśmy do sklepu. Po dwa albo trzy litry chudego mleka w blaszanej bańce i śmietanę za 4 øre w małym dzbanku. Śmietanę się przegotowywało, żeby dłużej się trzymała, a wtedy tworzył się na niej kożuch. Kożuch powstawał też na powierzchni kawy i był bardzo smaczny. Bywało, że osiadał ojcu na wąsach i wtedy matka mówiła: „Masz kożuch na twarzy”, a ojciec wycierał się wierzchem dłoni.
Czasami chodziliśmy zbierać węgiel i koks po nabrzeżu. Trafiało się zawsze parę kawałków wzdłuż torów kolejowych albo w pobliżu rozładowywanych statków.
W tamtych czasach wszystkie domy miały drabinę pożarową, sięgającą dachu. Surowo nam przykazano, żebyśmy się od takich drabin trzymali z daleka. Jednak pokusa była zbyt wielka, toteż najstarsi chłopcy musieli ciągle próbować. Kiedyś, kiedy byłem sam, także uległem tej pokusie. Odległość między stopniami była duża, wchodzenie sprawiało trudność. Ale jakież to było podniecające! Wchodziłem coraz wyżej, aż wreszcie dotarłem do dachu. Zanim zacząłem schodzić, spojrzałem w dół. Nie powinienem był tego robić! Tak się przestraszyłem, że przywarłem do drabiny i trzymałem się jej z całej siły. Po tej stronie domu dach był płaski, drabina zaś sięgała parę metrów powyżej jego powierzchni, toteż trudno było się tam dostać. Ponieważ nie zniósłbym nawet myśli o zejściu po drabinie, zamknąłem oczy i ześlizgnąłem się na dach. Usiadłem tam, ale wcale nie ucieszył mnie widok na miasto i fiord. Żeby się dostać na dół, musiałem teraz podczołgać się kawałek wzdłuż spadzistej części dachu i trafić do któregoś z naszych okienek. Bałem się, ale nie miałem wyboru. Na szczęście jedno okienko w dachu było otwarte, więc bezpiecznie zakończyłem tę niebezpieczną przygodę. Po tym przeżyciu jednak z daleka omijałem drabinę pożarową.
Kryjówki w trumnach
Z targu wąskim zaułkiem mogliśmy się przedostać na Hospitalsgata. Były tam sklepy z trumnami, a na ich tyłach warsztaty stolarskie, gdzie te trumny wyrabiano. Ojciec jednego z kolegów z mojej klasy pracował w takim warsztacie i czasami pozwalał nam go odwiedzać. Kiedyś przyszliśmy, gdy stolarze poszli do domów na obiad. Zabawiliśmy się wtedy w chowanego, kryjąc się między innymi pod wiórami w jednej z trumien. Brzmi to trochę makabrycznie, ale dla nas, ponieważ często tam bywaliśmy, takie nie było. Czuliśmy się tam jak w zwyczajnym warsztacie stolarskim, a wióry i trociny pachniały tak pięknie.
[…]
Kiedy mieszkaliśmy na Hammersborgu, chodziliśmy do szkółki niedzielnej. Głównie jednak przed świętami Bożego Narodzenia, żebyśmy mogli uczestniczyć w zabawie choinkowej. Zwykłe niedzielne zebrania odbywały się w jednym z małych drewniaków w pobliżu targu na Hammersborgu, natomiast choinkę organizowano w lokalu na Akersgata, gdzie dzisiaj stoi Pocztowy Bank Oszczędnościowy. Takie choinkowe przyjęcie to było dopiero przeżycie! Chodziliśmy wokół drzewka, śpiewając kolędy, dostawaliśmy kakao i świąteczne ciasto, a także torebki z bożonarodzeniowymi smakołykami. W gromadce chłopców z Hammersborgu znalazł się jeden, który wpadł na pomysł, żebyśmy spróbowali „przygarnąć” dodatkową torebkę. W wyliczance padło na mnie, że będę „ofiarą”. Zawartość mojej torby została rozdzielona i pochowaliśmy słodycze pod ściągacze naszych swetrów. Potem zaprowadzili mnie do któregoś z dorosłych. „Tu jest taki jeden, co nie dostał torebki”. Pani poszła sprawdzić, czy zostały nadliczbowe torby, po czym wróciła i oznajmiła, że wszystkie zostały rozdane, jednak ma jedną, którą chciała wziąć dla swoich dzieci – i mi ją wręczyła. Najchętniej bym się zapadł pod ziemię, tak mi się zrobiło przykro. Stałem jednak w grupie chłopaków i nie mogłem się wycofać. Pozostało mi wziąć torbę i grzecznie podziękować. Niewiele przyniosła radości.
Ojciec idzie na wojnę
No, owszem, robiliśmy różne brzydkie rzeczy. Często nawet w dobrej wierze, jak wtedy, gdy drażniliśmy pewnego Szweda, który mieszkał w małej suterenie w głębi naszego podwórka. Był stary i miał długą siwą brodę – spokojny człowiek, który nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Jednak był Szwedem. A ze Szwedami prawie już prowadziliśmy wojnę. To był rok 1905.
Ojciec został powołany do wojska i miał iść na wojnę. Dostał przydział do twierdzy Kongsvinger, na granicy ze Szwecją. Wczesnym rankiem pewnego zimnego jesiennego dnia odjechał pociągiem z Dworca Wschodniego. Towarzyszyłem matce, która poszła go odprowadzić. Na dworcu było mnóstwo ludzi stojących wzdłuż wagonów. Odjeżdżający dorośli mężczyźni wchodzili stopniowo do pociągu i zaraz potem wychylali się przez okno w przedziale. Na peronach zostawały młode kobiety i dzieci. Wszyscy zachowywali powagę, ale nie widziałem, żeby ktoś płakał. Pożegnaliśmy się prostym uściskiem dłoni. Kiedy długi pociąg ruszył, machano do siebie – na norweską modłę – dyskretnie. Potem eszelon zniknął, a kobiety i dzieci w ciszy rozeszły się do swoich spraw.
Wszyscy ci, którzy odjechali, wrócili. Nie doszło do wojny, nie było poległych. Natomiast było referendum na temat monarchii bądź republiki. Monarchia zwyciężyła przeważającą większością głosów. Nadszedł wybór Króla i wielkie święto, kiedy nowy monarcha zjechał. Ojciec głosował za republiką, a ja naturalnie przyjąłem, że jego zdanie jest słuszne.
Moje republikańskie przekonania nie były jednak zbyt ugruntowane, tego dnia bowiem, kiedy do miasta przyjechał Król, nagle znalazłem się na placu przed królewskim pałacem razem z tysiącami wiwatujących ludzi. Szczególnie głośno rozległy się wiwaty, kiedy Król z Królową pojawili się na pałacowym balkonie. Czułem się dość niepozorny w otoczeniu tych wszystkich ludzi dużo wyższych ode mnie. Niemniej tego wieczoru należałem do tych wielu, którzy brali udział w powitaniu Króla.
Potem powlokłem się samotnie do domu na Hammersborgu. Nie pamiętam, o czym wtedy myślałem. Jednego jestem pewien – nie śniłem nawet, że pewnego dnia w dalekiej przyszłości zasiądę w radzie tego Króla.
Przełożyła
Maria Gołębiewska-Bijak
ŹRÓDŁO: Einar Gerhardsen, Unge år. Erindringer fra århundreskiftet fram til 1940 (Młode lata. Wspomnienia od przełomu wieków do roku 1940), Tiden Norsk Forlag, Oslo 1974.
1 Enerhaugen – wówczas dzielnica biedoty w Kristianii (od 1924 roku – Oslo), położona na wzniesieniu na południe od dawnego dworu Tøyen (niegdyś siedziby bogatych rodów norweskich, których dobra przeszły później na własność króla i w 1812 roku zostały podarowane powołanemu w tym czasie uniwersytetowi; obecnie najstarszy budynek drewniany w Oslo).
2 Norw.: Gråbeingårdene (Wilcze Kamienice) – potoczna nazwa dwóch kwartałów kamienic czynszowych w osiedlach Tøyen i Sofienberg. Nie cieszyły się dobrą sławą ze względu na ciasnotę i maksymalne wykorzystanie przestrzeni czworokątami trzypiętrowych budynków z wąskimi podwórkami.
3 Ulica na granicy osiedli Grønland i Tøyen.
4 Rudolf Nilsen (1901–1929) – poeta i dziennikarz, opisywał w wierszach los proletariatu i życie we wschodniej (robotniczej) części Oslo. Nr 13 to jego dom rodzinny przy Heimdalsgata.
5 Rolf Gerhardsen, Einar Gerhardsen som en bror ser ham, Oslo 1967.
6 Norw.: risengrynsgrøt – kasza (albo ryż) gotowana na mleku lub śmietanie na gęsto.
7 Norweskie święto narodowe, ustanowione na pamiątkę uchwalenia przez Norwegów konstytucji w 1814 roku, hucznie obchodzone w całym kraju. Do głównych elementów uroczystości należą pochód dzieci i liczne inne atrakcje dla najmłodszych.
8 Pismo ruchu robotniczego w Danii (od 1871), Szwecji (od 1885); w Norwegii (od 1884) jako „Vort Arbeide”, od 1886 jako „Social-Demokraten” – organ Związku Socjaldemokratycznego w Kristianii, rok później – oficjalna gazeta Partii Pracy.
9 Vika – rejon w centrum Oslo na północ od zatoki Pipervika; w XIX wieku – dzielnica biedoty, najbardziej znana z prostytucji.
10 Werna Gerhardsen (1912–1970) – od 1932 roku żona Autora, działaczka społeczna.
11 Henrik Sørensen (1882–1962) – malarz, ilustrator (m.in. zbioru norweskich bajek ludowych Petera Asbjørnsena i Jørgena Moego).
12 Ratusz budowany był z przerwą wojenną od 1931 roku i równolegle usuwano zabudowania Viki. Pod koniec lat 50. Vika została ostatecznie wyburzona, pozostał jedynie budynek dworca Vestbanestasjonen.
13 Norw.: Norsk Arbeidsmandsforbund – związek zawodowy utworzony w 1895 roku.
14 Norw.: Snart dages det brødre, det lysner i øst – pieśń, znana jako Socialisternes March (Marsz socjalistów), napisana dla duńskiego oddziału Pierwszej Międzynarodówki, powstałego w 1871 roku.
15 Duże miasta norweskie w XIX wieku dzielono na ćwiartki bądź kwartały, w których ustanawiano urzędnika pilnującego porządku, świadczeń na rzecz miasta, prowadzącego ewidencję ludności, w tym kartotekę poborowych. Początkowo chodziło głównie o utrzymywanie w dobrym stanie dróg.
16 Wiktor Emanuel II (1820–1878) – pierwszy król zjednoczonych Włoch (koronowany w 1861 roku). Wprowadził modę na sięgającą piersi, wąską bródkę pokrywającą dołek na brodzie (przy wygolonych szczękach) i gęste, ostro zakończone i podkręcone ku górze długie wąsy.
17 W oryginale anker – dawna norweska miara pojemności (38,6 litra).
18 W latach 1844–99 stosowano flagę norweską z flagą unii w kantonie (lewym górnym rogu). Czysta norweska flaga zastąpiła ją oficjalnie na terenie kraju i jako bandera handlowa pod koniec 1899 roku. Do 1905 zaś norweska bandera marynarki wojennej nadal miała unionsmerket – kwadratowy symbol unii składający się z kombinacji barw flagowych Norwegii i Szwecji w podziale na trójkąty: szwedzkie z prawej i z lewej, norweskie u góry i na dole. Znak unijny zwano w obu krajach potocznie „sałatką śledziową”, ze względu na podobną dekorację popularnego dania śniadaniowego.
19Mølje – tradycyjna norweska zupa, przyrządzana w dwóch wersjach – rybnej (jadanej głównie na wybrzeżu) i mięsnej (w głębi kraju).
20 Pręciki lub stożki wykonane z wonnej masy, używane jako kadzidło.
21 Baśń ze zbioru Petera Asbjørnsena i Jørgena Moego Norske Folkeeventyr (wyd. polskie: Księżniczka na szklanej górze i inne baśnie norweskie, Poznań 1986).
22 Norw.: Honørbrygga – reprezentacyjna promenada (dawniej i dziś) przed obecnym Ratuszem, w pobliżu twierdzy Akershus u końca Oslofjordu.
23 Z niem.: odkład, sadzonka powstała przez ukorzenienie bocznego pędu.
24 Przedmieście Kristianii, gdzie na początku XX wieku mieszkali ludzie średniozamożni. Przyjmuje się, że po wschodniej stronie wzniesienia Hammersborg przebiega granica ustalonego w II połowie XIX wieku podziału stolicy na bogatą część zachodnią i robotniczą część wschodnią.
Żeby w pełni zrozumieć sytuację Norwegii u progu XX wieku, należy cofnąć się o ponad pół tysiąca lat. W 1380 roku, po śmierci króla Haakona VI Magnussona, tron norweski dziedziczy jego syn Olav, który jednocześnie jest królem Danii. Unia personalna, do której przystępują oba kraje, rozszerzona między 1397 a 1523 rokiem o Szwecję (tzw. unia kalmarska), daje początek okresowi, który po wielu latach Norwegowie będą nazywać za Henrykiem Ibsenem „czterystoma latami nocy”. W tym czasie ich kraj zostaje bowiem do tego stopnia zmarginalizowany, że staje się w istocie prowincją duńską. Na norweskim przemyśle wydobywczym i drzewnym, czyli skarbie Norwegów, korzysta głównie Kopenhaga, która stanowi też centrum intelektualne dla młodej inteligencji. Duńskie wzorce przenikają do norweskiej kultury mieszczańskiej, w efekcie czego nawet język zaczyna przypominać duńsko-norweski amalgamat. Świadomość narodowa zaczyna się jednak odradzać pod koniec XVIII wieku i szybko daje o sobie znać. Kiedy z powodu poparcia Napoleona Dania na mocy traktatu kilońskiego traci Norwegię na rzecz Szwecji, Norwegowie postanawiają wykorzystać sytuację i 17 maja 1814 uchwalają konstytucję, proklamując tym samym niezależne królestwo. Mimo że ich radość nie trwa długo, ponieważ Szwedzi szybko wysyłają przeciwko nim armię, ten rok zapisuje się w historii Norwegii jak 1918 w Polsce.
Szwecja gwarantuje Norwegii większą niezależność niż przewiduje traktat kiloński, pozwalając zachować zrewidowaną konstytucję z 1814 roku oraz oddając sprawy wewnętrzne w ręce Stortingu – norweskiego parlamentu. Wspólna dla obu krajów ma być władza królewska oraz polityka zagraniczna. Mimo różnych spięć między Oslo a Sztokholmem w pierwszych dziesięcioleciach unii, często wynikających z prób zwiększania przez Szwedów swojego wpływu na wewnętrzną politykę Norwegii, stosunki układają się w miarę poprawnie. Norwegowie nie boją się kontestować niekorzystnych dla nich decyzji szwedzkich władców. Zaś ci królowie, którzy przystają na norweskie warunki, jak Oskar I, który między innymi godzi się zmienić unijną flagę zgodnie z życzeniem Norwegów (barwami unijnymi zaznaczono równość obu królestw w ramach unii, każdy z krajów otrzymał ponadto własną banderę wojenną), cieszą się ogromną sympatią. Nie można tego powiedzieć o jego synu Oskarze II – przychodzi mu rządzić w czasach, kiedy Norwegowie przestają się kryć ze swoimi ambicjami niepodległościowymi. Te coraz mocniej rozbrzmiewają przede wszystkim w rosnącym od lat 50. XIX wieku ruchu, który skupia przedstawicieli mieszczaństwa i chłopstwa i 30 lat później formuje partię Venstre (Lewicę). Objęcie przez nią władzy pod przywództwem Johana Sverdrupa w 1884 roku jest przełomowym momentem w walce z konserwatywnymi (zgrupowanymi później wokół partii Høyre – Prawicy) politykami współpracującymi ze Sztokholmem, a jej cel numer jeden to uzależnienie racji istnienia rządu od realnego poparcia większości w Stortingu (tzw. parlamentaryzm), a nie króla. Mimo radykalizacji programowej i w efekcie wielu nieuniknionych rozłamów (Lewica zgromadziła różnych ludzi o czasem skrajnie odmiennych poglądach) lata 80. XIX wieku upływają pod znakiem kluczowych reform demokratyzacyjnych, między innymi rozszerzenia prawa wyborczego, wprowadzenia powszechnego dostępu do edukacji, a także zrównania dwóch wariantów pisanego języka norweskiego – nynorsk i bokmål.
Językowy dualizm w Norwegii jest wynikiem narodoworomantycznej reakcji na kilkusetletni proces danizacji języka norweskiego, która opanowała głównie mieszczaństwo. Na norweskich wsiach mówiono dialektami (do dziś jest ich niezliczenie wiele) odpornymi na naleciałości i zmiany, niejednokrotnie mocno archaicznymi. Ich badaniem zajął się poeta i językoznawca Ivar Aasen. Jego prace zaowocowały sformułowaniem zasad gramatycznych oraz stworzeniem słownika nowego pisanego języka norweskiego zwanego landsmål (a po 1929 roku – nynorsk). Wyższość tego wariantu nad miejskim riksmålem (po 1929 roku – bokmålem) podkreśla często we wspomnieniach pisarz Arne Garborg, wytykając jego użytkownikom duńskie naleciałości. Garborg rozwija zresztą w swojej twórczości własną wersję nynorsk (wywodzącą się z dialektu w rodzinnej gminie Jæren) i należy do czołowych promotorów tego wariantu, który utożsamia z prawdziwą norweskością.
Zapiski Arnego Garborga (1851–1924) to spojrzenie na wydarzenia 1905 roku z perspektywy zwykłego obywatela, wprawdzie intelektualisty, ale nieukrywającego swojego chłopskiego pochodzenia. Urodził się jako jedno z dziewięciorga dzieci rolnika, właściciela niemałego gospodarstwa. Zrzekł się jednak spadku, wybierając życie człowieka pióra. Jego twórczość wywoływała wiele dyskusji, ponieważ często poruszał sporne tematy (jak chociażby sprawy religii, która jego fanatycznego ojca doprowadziła do samobójstwa), pisząc ostro i niepokornie. W swoim dzienniku podejmuje najgorętsze kwestie 1905 roku: stan finansowy państwa, konflikt ze Sztokholmem, negocjowane w Karlstad rozwiązanie unii, polityczną atmosferę w kraju czy w końcu wybór ustroju. Przy okazji dotyka problemu norweskiej tożsamości (częstego w jego twórczości eseistycznej), zastanawiając się nad definicją Norwega i Norwegii.
Jego oczami patrzymy również na norweską wieś, która od 1865 roku przeżywa poważny kryzys związany z masową emigracją przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych, której główną przyczyną jest bieda i nierówności społeczne, ale też chęć przygody. Pierwsze wyjazdy, motywowane religijnie, rozpoczynają się już w 1825 roku. W ciągu stu lat w Stanach Zjednoczonych osiedla się w sumie około 800 tysięcy Norwegów, a w samej tylko pierwszej dekadzie XX wieku emigruje ponad 190 tysięcy osób, co stanowi około 10 procent społeczeństwa. Sytuacja chłopów jest dla Garborga szczególnie bolesna, jeśli weźmie się pod uwagę, że to oni stanowią fundament norweskiej kultury i tożsamości.
29 stycznia 1905
Czyżbym był stary? Przyjmuję wszystko z takim spokojem.
Na przykład, kiedy się przyglądam tym naszym krajowym wysiłkom. Tej walce, żeby uczynić konstytucję o suwerennej Norwegii czymś więcej niż słowa. Cóż. Myśmy wyprzedzili czas1. Chwackie chłopy. Żeby i cała Szwecja z połową Norwegii była przeciwko nam. No i do niczego nie doszliśmy. A potem straciliśmy impet oraz wiarę i po trochu zobojętnieliśmy. Nie mieliśmy nikogo, kto by to ubrał w słowa. Ani jednego dyplomaty, prawie żadnego polityka. Na co więc zdały się nasze wszystkie lewicowe wybory? Tyle z tego wyszło, co kot napłakał. Wzrost wydatków państwa do 100 milionów rocznie, a dług państwowy w górę do dwóch i pół razy 100 milionów… Wyrzucone w błoto.
[…] I mamy, co mamy. […] Nikt nic nie wie i nie wygląda na to, żeby ktoś coś robił. I nikt się niczym nie przejmuje. Wszyscy razem pogrążają się w drzemce. Czy to pierwsza oznaka finis Norvegiae?
Chłopi? Wyjeżdżają do Ameryki. A ci, którzy zostają w domu, pozwalają się cenić stosunkowo niżej niż inni. A to chyba nie wzmacnia poczucia własnej wartości. Nie zależy im też teraz na wejściu do Stortingu. „Chłopami w Stortingu” jest kilku wiejskich nauczycieli. To dobrzy ludzie, ale nie mają powodu, żeby się angażować; są jeszcze bardziej zależni niż urzędnicy państwowi. Poza tym Storting składa się ze sfory adwokackich kancelistów, którym spieszno się piąć po szczeblach urzędniczej kariery, oraz kilku urzędników państwowych, którzy też chcą awansować. I jeszcze kilku kandydatów na ministrów, wśród nich podobno nawet jeden socjaldemokrata… Zdaje mi się, że tych dobrych, którzy chcą tego, co powinni, jest więc za mało. Tak czy owak, z parlamentu już nie idzie świeży powiew. Nie wierzymy mu tak, jak wierzyliśmy wcześniej. […] I w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy dziwnie niezaangażowani. Ja przynajmniej niczego innego nie dostrzegam.
Żeby tak rychło pojawił się prawdziwy mężczyzna.
29 kwietnia
[…] Człowiek powinien się żenić, kiedy ma dwadzieścia lat, jest młody, zdrowy i śmiały. Rzadko się to potem udaje. A ja się nie ożeniłem, póki się tak nie zestarzałem, że lepiej się było powiesić niż żenić.2 Postanowiłem też sobie, że się nie ożenię. Tylko że w tych sprawach, jak co do czego przyjdzie, wola ma niewiele do powiedzenia. Miałem wtedy za sobą niejeden trudny rok, bierny, czasem beznadziejny czas, kiedy „utrzymywałem pion” dzięki pijatykom, bijatykom itp. Tacy jesteśmy dziwnie nieodporni, my – Norwegowie, tak szybko się poddajemy, a zwłaszcza my, którzy oddaliliśmy się od domu oraz bliskich i tułamy się samotnie bez celu. I długo potem, jak się pobraliśmy i przeprowadziliśmy w góry, walczyłem ze słabowitym zdrowiem i słabosilną wolą. Nie bardzo wierzyłem w przyszłość i raczej czekałem, aż trafi mnie „szlag”. Z takim cherlakiem [Hulda] została sama w górach – nie było jej lekko, teraz to rozumiem.
Że powiodło się lepiej, niż się wtedy zapowiadało, to głównie dzięki niej. Wytrzymała i podtrzymywała, przede wszystkim mnie, „wierząc we mnie”. Czy jednak kiedykolwiek przezwycięży to, co przez te lata wycierpiała, wie tylko jeden Bóg.
30 kwietnia
Z „wiarą” walczyłem długo. Tak długo, jak miała nade mną władzę, chociaż niepełną. A kiedy już ją przezwyciężyłem w sobie, spory czas czułem powinność, by pomóc wyzwolić innych z tego poddaństwa.
Jednak nauczyłem się jak wszyscy inni, że z tego poddaństwa trzeba samemu wyrosnąć. Nie można się z niego wyrwać. I po prostu nie da się pomóc ludziom w tej robocie. „Pomagać” często znaczy tu „szkodzić”, w tym duchowni mają rację. Powoli i stopniowo ludzie muszą dorastać, aż wyrosną z dziecięcych szatek. Wszystko inne wiedzie do choroby i może doprowadzić do śmierci. Niejeden z nas, którzyśmy się wyrwali ze zwykłego rytmu ludzkiego dojrzewania, może to potwierdzić.
Nie potrzebują też wyrastać ze wszystkiego, co dobre. Kościelne wierzenia i kościelny przymus wcześniej czy później pokonają na tyle, że dotrą do Jezusa, który wtedy wyzwoli nas z tysięcznych szpon i macek kościelnego trolla. Ja zatoczyłem koło. […]
1 maja
Dobra wiosenna pogoda; ciepło, dzień w dzień lekki deszcz. Oby tak jeszcze potrwało z kilka dni! Bardzo to potrzebne – tu, na wschodzie, już parę lat nieurodzajnych, jeszcze jeden rok ciężko by było znieść.
Co do polityki, to wygląda dobrze. Parlament się trzyma, razem z rządem, twardo i ze spokojem, a gazety i naród – z tego, co widzę i słyszę – podobnie. Po wielu długich, pełnych zwątpienia latach, zacząłem znowu wierzyć.
Szwecja kręci, nie dowierza Norwegii – całkiem słusznie, po tak długim czasie z jedną nienarodową, a drugą tylko półnarodową partią!3 Równocześnie też pojmuje, że Norwegia już nie da się tak łatwo zastraszyć. Rodzi się pytanie, czy ta pół-Rosja znad jeziora Mälaren4 zrozumie znaki czasu, zanim będzie za późno.
A za późno może się stać. Rosja, która po pierwsze jest zamknięta od wschodu, już zaczęła przemyśliwać o drodze na Zachód. Szwecja zaś pomaga jej z jednej strony swoimi zbrojeniami, a z drugiej swoją polityką w sprawie unii i dziennikarskimi wariatami (Sven Hedin!5). Pewien niemiecki oficer (generał major Pfeil), który służy w armii rosyjskiej, napisał ponoć w jakiejś berlińskiej gazecie, że przez cały czas konfliktu Rosja podejrzewała Szwecję o skryte wrogie zamiary. Szczególną jej uwagę zwróciły rozmaite szwedzkie dozbrajania i budowanie fortec. Oficjalna gazeta rosyjska bardzo chwaliła nowe porządki w szwedzkiej armii.
Przyszłość niejedno może kryć. Teraz życzyłbym sobie najbardziej, żeby carat upadł i żeby Rosja była wolna. Wolna i z takim systemem własności, który opierałby się na dawnej wspólnej własności ziemi w nowej formie według George’a6. Wówczas to myśl o powiązanej w jedno Europie mogłaby wyjść z Rosji.
3 maja
Od chłopaka znad Savalu7 długo słychać było tylko wieści o kłopotach. W zimie niemało chorował, a warunki w Einabu nie ze wszystkim są dobre. Obecnie ze zdrowiem lepiej, co pocieszające. A z Eddy, którą wreszcie dostaniemy w nynorsk, udało mu się wyekspediować drugą przesyłkę.
Boję się, że chłopakowi nie jest za dobrze, za dużo przebywa tam w samotności, przygnieciony różnymi troskami. Niby można by oczekiwać, że będzie się cieszył swoim dziełem, Eddą, nad którą tak długo pracował […]. Po pierwsze jednak nie znalazł się w Norwegii żaden wydawca, który by zainwestował w tę norweską Biblię. Musiał się więc zadowolić wydaniem w formie zeszytów przez Samlaget8. Po drugie zaś Norwegom zależy na wszystkim innym, tylko nie na tak fundamentalnym dziele narodowym jak Edda. Z czasem pewnie będzie ta praca wspomniana, ale jeszcze panuje spokój. Nawet w językowej gazecie9 nie zaćwierkał o niej żaden ptaszek.
Cóż, „D. 17-de”, jak się wydaje, wolałby trzymać to całe tłumaczenie Eddy w ukryciu. Dzisiaj zamieścił fragment Kłótni Lokiego10 – „w przekładzie Ivara Mortenssona”, za „Syn og Segn”. O Eddzie nie wspomniano. Wyglądało na to, że I.M. przetłumaczył tylko Kłótnię Lokiego. Moim zdaniem, to niedbalstwo. Chłopskie niedbalstwo. Ale dla Ivara rzecz może wyglądać inaczej.
Pamiętam, jak to było ze mną w latach, kiedy przebywałem w Kolbotn. Podobało mi się tam i miałem tam tak dobrze, jak może mieć ktoś często chorujący i bez zabezpieczenia na przyszłość. Jednak to, że o mnie nigdy nie pisano, a jeśli się to już zdarzyło, pisano w sposób, który wydawał mi się niesłuszny – bolało bardziej, niż zdołałbym kiedykolwiek wyrazić.
Giętkość, giętkość, trzeba być niezniszczalnym, żeby wytrzymać coś takiego bez szkody dla chęci i śmiałości.
A teraz chłopak znad Savalu odczuwa zapewne coś podobnego. W złości wysłałem do „D. 17-de” artykulik, w którym wspomniałem o przekładzie Eddy. Niemniej o tej pracy powinna ukazać się porządna recenzja, ja zaś, skądinąd tak „norweski”, nigdy w żadnej ze szkół nie zainteresowałem się w najmniejszym stopniu czymś takim jak Stara Edda. Wergiliusz, Horacy, Owidiusz – i trochę Homera – tylko tych znały norweskie „uczone” szkoły. Potem uczyłem się trochę sam, nawet zabierałem się za próby tłumaczenia niektórych pieśni Eddy, ale mieć prawo oceniać…
Cóż, zobaczymy. Tyle razy zakładałem togę sędziego, bo nikt inny się nie nadawał. W tym półdzikim kraiku trzeba wiele uporządkować.
5 maja
Nieczęsto chodzę w gości. Jednak wczoraj wieczorem to się wydarzyło. A wydarzyło się, ponieważ zapraszał Fridtjof Nansen11.
To największy Norweg, jakiego obecnie mamy. Niewiarygodne, że jeszcze jest Norwegiem, to znaczy duńskim Norwegiem12. Zwłaszcza w ostatnich czasach dokonał dla swojego kraju wielkich czynów. Ba, jeżeli pójdzie tak dobrze, jak mi się wydaje, że pójdzie, to możemy za to podziękować również Fridtjofowi Nansenowi. Kiedy więc zaprosił Huldę i mnie na przyjęcie, nie było rady, musiałem odrzucić swoje zwyczaje i pójść.
Pięknie, imponująco i norwesko pod względem przyrody i stylu architektonicznego jest za stacją kolejową w Lysaker, gdzie Nansen – i wielu innych szacownych i lubianych mężów, wśród nich nasi najznamienitsi malarze – mieszka. A jego nowy dom jest przepiękny. Najpiękniejszy zaś w środku. A salon tam to coś najprzepiękniejszego i najbardziej „wielkonorweskiego”, co kiedykolwiek widziałem. Towarzystwo też było liczne i miłe. Najpierw muzyka, pierwszorzędna. Martin Knudsen grał Beethovena tak, że nawet ja, muzyczny nieuk, dałem się porwać. Eva (Sars) Nansen śpiewała, żywo i wspaniale, jak to ona potrafi. Dom pełen wystrojonych gości (mówiono, jak mi się wydaje, o pół setce luda). I sądzę, że nie tylko mnie przyszedł na myśl królewski dwór, choć mundurów nie było.
Gdyby związek ze Szwecją się rozpadł, bez wątpienia Nansen byłby jednym z pierwszych nazwisk. Nie tylko dlatego, że sam z siebie należy do naszej czołówki. Jest też obecnie tym Norwegiem, którego nazwisko ma w Europie wielkie znaczenie. Nie jest też jedynie „uczonym”. Powiadają, że nawet pochodzi z królewskiego rodu. Z Oldenburgów. Hm, od Szwecji się pewnie nie uwolnimy, wobec tego nie będzie chyba mowy o czymś takim, jak norweski prezydent (król?). Jednak możliwość zaoferowania tak reprezentacyjnej postaci wzmaga poczucie własnej wartości nawet w duńskich Norwegach. Kiedy koło dziesiątej rozpoczęły się tańce, prawie nie schodził z parkietu. Najlepszy tancerz i wielkie nazwisko – jak na pretendenta do tronu przystało.
Czułem się dziwnie obco, ale się dobrze bawiłem. Tego i owego znałem z dawnych czasów, z niektórymi sobie pogadałem, jednak należę już do starszyzny, niedługo powiedzą – do starców. Wystrzeliło młodsze pokolenie, które dla mnie jest zupełnie nowe, i przychodzą mi do głowy różne rzeczy. Minęło wiele, wiele lat, od kiedy należałem do tych kręgów. I byłem obcy. Sam czułem, że z gruntu jestem obcy. I zawsze wśród tych miłych i strojnych ludzi byłem obcy. Choć nie bawiłem się z tego powodu gorzej. Kiedy człowiek w końcu uświadomi sobie, kim jest, to nie ma niczego przykrego w przebywaniu „wśród obcych”.
Poszedłem na galerię, przyglądałem się tańcom i myślałem o czymś innym. To prawda: jesteśmy w norwesko-duńskiej Norwegii. Posuniemy się dalej? Czy Norwegia stanie się znowu norweska? Bogowie jedni wiedzą. Ja w to jeszcze wierzę. To się tu i ówdzie budzi i narasta. Wielu z mego ludu zanurza się w norwesko-duńskich miastach albo ucieka z kraju. Norwegią drogo się rządzi i wiele zużywa się na pokaz. Wróżyć jeszcze przez jakiś czas nie ma co. Jednak z coraz większym spokojem stwierdzam, że jestem Norwegiem i nie będę nikim innym, jak tylko Norwegiem. Czy norweska Norwegia na powrót zwycięży, czy nie, dla mnie to za jedno. Jestem i będę tym, kim być muszę i jestem. Jeśli mój naród na nowo dopnie swego, to dobrze. Jeśli okaże się za słaby, jeśli okaże się wyczerpany, musi wymrzeć, a ja „umrę razem z nim”. Nic innego mi nie pozostaje.
8 maja
Wspaniały wiosenny dzień. Błękitne niebo, słońce grzeje, ptaki szczebioczą, ćwierkają, śpiewają. Pąki na drzewach nabrzmiewają, zbocza się zielenią. Przyszła wiosna, wiosna, wiosna. Poszedłem kopać do ogrodu z łopatą. Tak się wczuwam w tę starą, dobrze znaną robotę w ziemi, jakbym po prostu był z powrotem w domu. Ba, jakbym był małym chłopcem. Łapię się na marzeniach i myślach tej samej treści jak ci, wśród których przebywałem tak często, kiedy byłem mały.
Cóż, dawne marzenia nie istnieją, za dużo za to wiem teraz o świecie. Za to myśli potrafią być takie same, że aż się sobie dziwię. […]
10 maja
Święto Schillera! Wczoraj w objazdowym Teatrze Regionalnym. Odświętnie ubrani ludzie – na życzenie dyrekcji. I pełna sala, ma się rozumieć. Ilu z tych wszystkich niedzielnie wystrojonych kobiet i mężczyzn przeczytało jakąś sztukę Schillera? Albo obejrzało jakąś sztukę Schillera, bo teatr jako taki chyba ani razu go nie wystawiał? Może to i wszystko jedno.
Tylko że u nas, w Norwegii, spekuluje się na snobizmie. […]
12 maja
Wciąż znakomita wiosenna pogoda. Dzisiaj nawet trochę popadało – dużo za mało – toteż zaczęło się na dobre zielenić i kiełkować. Cudownie, cudownie! Wolałbym jednak umieć sprowadzać deszcz.
Nadeszła pora najgorszej orki w roku: dzielenia tych nieszczęsnych groszowych zapomóg dla zawsze licznych i wiecznie biedujących norweskich literatów. W tym roku zresztą nie bardzo jest co dzielić. Storting od dawna obcinał te skromne 6 tysięcy koron, ustalone w „lepszych czasach”, ale w tym roku wykreślił wszystko. Toteż pozostał tylko legat Schäffera13, czyli 400 – czterysta – koron.
Do tych czterech setek jest dziesięciu wnioskodawców. Co najmniej czterech z nich dobrze znam i uważam za tak dobrych, że sam bym na nich głosował. Dostać może jednak tylko jeden. I cóż to za pomoc tkwi w tych 400 koronach, nawet dla jednego? Ze wszystkich dziesięciu ubiegających się jest w tym roku zresztą tylko jeden, który potrafi te 400 koron wykorzystać, Løland14, toteż zagłosuję na niego. Jest też jednym z tych, którzy na to zasługują.
Fatalnie, fatalnie, fatalnie jest zasiadać w tej komisji. Pod każdym względem fatalnie. Fatalnie oglądać tę młodzież, którą zwiodły na manowce laury Bjørnsona i Ibsena15. Fatalnie odmawiać prawie wszystkim tym robaczkom, które widzą się w marzeniach Ibsenami, Szekspirami i całą resztą, a tak rzadko są więcej niż – „zdolni”. Uff, sam wiem, jak to jest usłyszeć odmowę, kiedy się śni o swojej „przyszłości” i często sądzi, że ona zależy od tego, czy się dostanie to stypendium. W końcu nie wiadomo, kto bardziej cierpi – ci marzyciele, najczęściej podle oszukani, czy też my, biedacy, którzy mają być mędrcami, a nie wiedzą nic, i oceniają tych młodych, którzy z drżeniem czekają jak na wyrok o życiu lub śmierci. W dniu Sądu Ostatecznego, gdy Święty Piotr zechce wysłać mnie do piekła, powiem mu: pamiętaj, że przez dwadzieścia lat zasiadałem w komisji stypendialnej… Nie wyobrażam sobie, by mi nie darował.
Czasami mam wątpliwości, co zresztą sądzić o Stortingu w tej sprawie. Cóż, nie co do „powodu”, pretekstu – że ten czy tamten młody literat brał udział w bójce. Brr, co za marnota, że też nie mogli wymyślić jakiegoś przyzwoitego pozoru, choć tyle! Może jednak to źle, że się podtrzymuje w kraju to grafomaństwo. Gdyby nie było państwowego wsparcia, to może nie byłoby innych, którzy braliby się za pisanie, poza tymi, co nie mogą przestać. Tymi, co chcieliby coś znaczyć, jeżeli nie są w połowie wariatami. Te państwowe pieniądze sprowadzają chyba niejednego biedaka na manowce. Tyle „poezji” już napisano w tym kraju z dwoma milionami mieszkańców, że to się po prostu nie mieści w głowie. Bóg jeden wie, co się stanie z tym narodem snobów i leniuchów! Do Ameryki z tą całą zgrają? Czy też pod panowanie Rosji?
17 maja
Wspaniały dzień. Promienne lato. Głównie ostry gorąc. Zielone pola, zieleniący się las, brzozy wypuszczają liście, przylaszczki, zawilce, kwiaty wiśni, ptasi świergot i śpiew. Odkąd pamiętam, nie mieliśmy tak pięknej wiosny 17 maja. To chyba dobrze wróży, czyż nie?
„Den 17-de Mai”, gazeta, jednak ma zastrzeżenia. Storting właśnie przyjął poprawkę do konstytucji, która usuwa grunt pod nogami dawnej władzy chłopów w parlamencie. „Paragraf chłopski został wykreślony.”16 Gorzej: najlepszym z chłopów „trudno się będzie odtąd dostać do ław poselskich”. Nadeszły czasy „słowotoków” i najemników.
W ogóle chłop oddał już wszystko, co stanowiło jego „władzę”, wszystko, co dawało mu szczególną pozycję: prawo wyborcze, paragraf chłopski, wybory pośrednie. „Odtąd będzie się mógł cieszyć, jeżeli będzie miał prawo wybierać miastowych – urodzonych w mieście i mówiących po miejsku – urzędników państwowych, którzy w swej łaskawości zasiądą w jakimś organie z mianowania czy urzędzie i zaleją wieś nadętą, sztuczną mową i pustosłowiem.”
A jak po cichutku się to stało! Sam też nie wiedziałem, że zbliża się takie niebezpieczeństwo. Nikt chyba nie myślał, że chłopi w swej masie się na to zgodzą, że będzie za tym konstytucyjna większość. Teraz się wręcz zastanawiam, czy mogę wziąć udział w uroczystościach siedemnastego, biorąc pod uwagę całą tę „narodową jedność”, jakiej w tym roku doświadczamy.
To, że chłopstwo coraz bardziej się odsuwa, nie tylko stłumi nasze narodowe nadzieje. Zmniejszy też nasze nadzieje bytowe. Idea oszczędzania nie stała ostatnio mocno, niemniej póki chłopi stanowili w izbie większość, nadzieja żyła. Chłopstwo wkrótce by dostrzegło, że władza w kraju schodzi na złą drogę. Jeśli chłopi są teraz bardziej odepchnięci, tego zaworu bezpieczeństwa też nie ma. Coraz szybciej będą płynąć miliony, a płynąć będą, póki są Żydzi, którzy nam je pożyczą. I cała moc Norwegii wkrótce coraz bardziej będzie szła na wypracowanie milionowych odsetek dla hamburskiego Żyda.
Dzień jest tak piękny, że nie potrafię poddać się przygnębieniu. Cóż, nawet to, co się dotąd uczyniło, było dla mnie nadzieją na postęp. Jeśli chłopstwo straci władzę w parlamencie, straci też wiarę w parlament i można mieć nadzieję na zbudowanie silniejszego fundamentu pod narodową wolność.