Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dubaj opływa złotem i krwią tych, którzy go budują.
Wstydliwy sekret, który władcy Dubaju woleliby ukryć przed światem.
Porażający los ludzi, którzy poświęcają swoje życie, by inni mogli swoje wieść w luksusie. Biedni, brudni, umęczeni i kompletnie niewidzialni dla bogatych mieszkańców i turystów odwiedzających Dubaj. Setki tysięcy robotników pracujących przy budowie zachwycających świat budynków każdego dnia ryzykują życie w ciężkich warunkach i śmiertelnym upale. Transportowani do pracy jak bydło, mieszkający w przypominających ciężkie więzienie obozach. Tracą zdrowie, a często życie, składając je na ołtarzu pychy, jaką napawa władców budowana przez nich metropolia.
Oficjalnie tylko nieliczni giną na budowach. Dane podawane są rzadko i tylko wtedy, gdy nie da się ich ukryć, ale ambasady liczą każdego zmarłego obywatela. I każdego roku giną ich tu tysiące. Samobójstwa, choroby, udary, zawały, zatrucia. Historie kilku z setek tysięcy budowniczych Dubaju opowiada Marcinowi Margielewskiemu polski inżynier, który przez lata pracował dla największych deweloperów działających na terenie Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
To trzecia, po "Modelkach z Dubaju" i "Koszmarze arabskich służących" książka z serii "Niewolnicy", opowiadającej o ludziach, którzy na Bliskim Wschodzie traktowani są jak zwykły towar.
Marcin Margielewski - pracował jako dziennikarz radiowy, prasowy i telewizyjny. Przez dziesięć lat podróżował, mieszkając między innymi w Wielkiej Brytanii, Dubaju, Kuwejcie i Arabii Saudyjskiej. Był dyrektorem kreatywnym kilku światowych marek. Autor bestselerowych książek: "Jak podrywają szejkowie" (2019), "Była arabską stewardesą" (2019), "Zaginione arabskie księżniczki" (2020), "Tajemnice hoteli Dubaju" (2020), "Urodziłam dziecko szejka" (2020) oraz trzytomowej serii "Niewolnicy" (2021).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Copyright © Marcin Margielewski, 2021
Projekt okładki
Michał Kubacki
Zdjęcie na okładce
© Krakenimages.com/Stock.adobe.com;
AnnaStills/Elements.envato.com
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8234-854-5
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Prolog
Bogate kraje Zatoki Perskiej stały się synonimem luksusu. Zachwycają świat przepychem, wymyślną architekturą, przełamywaniem barier. Kuszą setki tysięcy turystów z całego świata cudami, jakie można zobaczyć tylko tam. Sprawcami tych cudów mają być szejkowie wizjonerzy, którzy swoje nieprzebrane fortuny wydają na budowę zachwycających obiektów. O ile jednak te niewątpliwie zawdzięczają finansowanie szejkom, nigdy by nie powstały, gdyby nie współcześni niewolnicy. Ubodzy, zdesperowani i szukający w krajach arabskich szansy na lepsze jutro, najemnicy z biednych krajów Azji w rzeczywistości niszczą swoje zdrowie, a nierzadko też tracą życie w imię kaprysów arabskich władców.
Jak pokazują dane pochodzące z placówek dyplomatycznych Indii, Pakistanu, Nepalu, Bangladeszu i Sri Lanki, w samym tylko Katarze podczas budowy obiektów sportowych na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej 2021 w ciągu dekady zginęło ponad siedem tysięcy obywateli tych krajów. Oficjalnie Katar raportuje jedynie trzydzieści siedem śmiertelnych wypadków przy budowie stadionów – reszta ofiar nosi etykietę „śmierć z przyczyn naturalnych”. Nikt tu nie wnika, jakie to przyczyny, bo efekt takiego dochodzenia mógłby się okazać dla Kataru niezbyt korzystny, a Międzynarodowa Federacja Piłki Nożnej (FIFA) – przydzielająca zaszczytne prawo organizacji największego święta futbolu – pogroziła już w tej sprawie palcem.
Grożenie jednak na niewiele się zdało, bo mimo alarmujących doniesień największych światowych mediów na temat sytuacji robotników nic w ich sprawie nie zrobiono, a prace przygotowawcze do mundialu wkroczyły w finałową fazę i raczej nikt Katarowi tej imprezy już nie zabierze.
W Dubaju, gdzie podczas prac przygotowawczych do Expo 2020 życie straciło mnóstwo ludzi, wciąż nie przestrzega się praw pracowniczych i praw człowieka. Business & Human Rights Resource Centre – światowa organizacja kontrolująca przestrzeganie tych zasad w różnych częściach świata – alarmuje, że ponad sześćdziesiąt obiektów Expo wartych miliardy dolarów budowanych jest przez firmy, które nie ujawniają warunków pracy, zakwaterowania ani nie raportują żadnych danych związanych z zatrudnieniem. Wszystkie te firmy w przeszłości miały już wizerunkowe kłopoty po śmierci swoich pracowników lub ujawnieniu urągających wszelkim standardom warunków pracy.
Jakiś czas temu internet zalały cytaty z wywiadu, jakiego władca Dubaju, szejk Mohammed bin Rashid Al Maktoum, udzielił stacji BBC. Szejk miał w nim powiedzieć: „Mój ojciec jeździł na wielbłądzie, ja jeżdżę mercedesem, mój syn land roverem, a mój wnuk też będzie jeździł land roverem. Ale mój prawnuk prawdopodobnie wróci na wielbłąda”. „Dlaczego?” – miał rzekomo dopytywać dziennikarz. „Ciężkie czasy kreują silnych mężczyzn, silni mężczyźni kreują łatwe czasy. Łatwe czasy kreują słabych mężczyzn, słabi mężczyźni kreują ciężkie czasy. Wielu tego nie zrozumie, ale powinniśmy wychowywać wojowników, a nie pasożyty”.
Mimo że te słowa tak naprawdę nigdy nie padły z ust szejka Al Maktouma w tym ani żadnym innym wywiadzie, trudno o lepszą diagnozę Emiratczyków jako społeczeństwa. Opływający w zbytki i przyzwyczajeni do tego, że rząd i tania siła robocza z Azji realizują wszystkie ich życiowe potrzeby, są kompletnie wyzuci z ambicji. Kiedy w rozmowie z nimi podnosi się temat skandalicznych warunków, w jakich żyją nisko opłacani robotnicy z azjatyckich i afrykańskich krajów, wchodzą w rolę ich zbawców, twierdząc, że pomagają im utrzymać rodziny. To prawda, ale dzieje się to kosztem zdrowia, a często także życia tych biednych ludzi.
Przez wciąż obowiązującą i produkującą niewolników kafalę1problem ten dotyczy wszystkich krajów Zatoki Perskiej, ale oczywiście te, gdzie buduje się najwięcej, są sceną najtragiczniejszego dramatu tych ludzi.
Umieszczani w obozach przypominających więzienia, mieszkają w ciasnych wieloosobowych celach, w budynkach, w których jedna toaleta przypada często nawet na trzysta osób, a ścieki odprowadzane są rurami wprost do otwartych kanałów za budynkami, w wyniku czego okolicę spowija wprost niewyobrażalny smród. Do miejsc pracy wożeni są zdezelowanymi autobusami bez klimatyzacji. W luksusowych wersjach przy oknach mają zamontowane wiatraki, które zamiast chłodzić, poruszają ciężkim, rozgrzanym powietrzem, wzniecając drażniące oczy tumany wszechobecnego pustynnego piasku.
Pracują po kilkanaście godzin, sześć dni w tygodniu za pensję wynoszącą średnio równowartość około ośmiuset złotych miesięcznie. Muszą z niej przeważnie utrzymać rodzinę w swoim kraju, więc w Dubaju żyją za grosze, często przymierając głodem. Pozbawieni opieki medycznej, chorują i nierzadko umierają.
Dla takich miejsc jak Dubaj są zupełnie przezroczyści, niewidoczni. Stanowią wstydliwą konieczność, niepasującą do luksusowej scenerii miasta. Dzięki nim wciąż się rozbudowuje, ale tam, gdzie zrobili już swoje, nie mają prawa wstępu. Swoją mało atrakcyjną aparycją mogliby zepsuć czyjeś wakacyjne zdjęcie.
– Robotników nie uświadczysz na zdjęciach z Dubaju. Wszyscy fotografują budynki albo siebie przy budynkach. Prawdziwy Dubaj nie istnieje w świadomości ludzi. Turyści zdają się bezkrytycznie zanurzać w bajce, którą opowiadają światu szejkowie – powiedział mi Bartek podczas naszej pierwszej rozmowy.
Jako inżynier przepracował w Zjednoczonych Emiratach Arabskich dwie dekady i nadal tam mieszka. Emiraty pozwoliły mu na zbicie niemałej fortuny i przejście na emeryturę w bardzo młodym wieku, ale też otworzyły mu oczy na to, co się dzieje za kulisami miejsca, które zachwyca tak wielu.
Przez kilkanaście lat Bartek regularnie jeździł do znajdującego się na północno-wschodnich obrzeżach Dubaju Sonapuru, miasteczka stworzonego specjalnie dla robotników, gdzie stłoczeni na małej przestrzeni próbują organizować sobie namiastkę normalnego życia.
– Chcę, by wszyscy poznali prawdę o Sonapurze – odpowiedział, gdy spytałem go o powody, dla których zdecydował się zostać przewodnikiem w mojej kolejnej książce. To pytanie zadaję każdemu. Niemal każdy odpowiada inaczej, ale prawie każdy chce odkryć rąbek skrywanej tajemnicy.
– Ja tego po prostu nie rozumiem. Lubię Dubaj za wiele rzeczy, ale nie mogę pojąć, dlaczego mając tak ogromne środki finansowe, nie może zapewnić tym ludziom choć trochę lepszych warunków. Dlatego kiedy ktoś mnie pyta, co zwiedzić w Dubaju, zawsze polecam wycieczkę do Sonapuru. Burj Khalifa? Proszę bardzo! Burj Al Arab? Świetnie! Ale pojedźcie też do Sonapuru. Odkryjcie seret skrywany przed turystami przez Al Maktoumów. Zobaczcie, jak naprawdę wygląda Dubaj, i spotkajcie ludzi, którzy go zbudowali.
Sonapur znajduje się po przeciwnej stronie od tej, którą z reguły odwiedzają turyści. Z dala od wybrzeża zatoki, luksusowych hoteli, prestiżowej Mariny, ekskluzywnych galerii handlowych i zachwycających drapaczy chmur. Obóz zbudowano na terenie starego cmentarza, tuż przy krematorium, w pobliżu pękającego w szwach wysypiska śmieci. Trudno o lokalizację, która bardziej wyrażałaby pogardę dla przebywających tam ludzi. A żeby było ciekawiej, Sonapur w hindi i urdu, którymi posługuje się większość jego mieszkańców, oznacza „miasto złota”. Zupełnie jakby ktoś uważał to za dobry żart.
Bartek ze względu na to, że nadal mieszka w Dubaju, postanowił zmienić swoje imię na potrzeby tej opowieści, ale to jedyna rzecz, która jest tu zmieniona. Cała reszta niestety jest bolesną prawdą. To właśnie dzięki niemu poznacie historie ludzi, dla których Sonapur stał się miejscem egzystencji na wiele lat.
Dla turystów dostanie się do Sonapuru może być utrudnione, bo miasteczko jest częściowo strzeżone, ale warto pamiętać, że przyjazd miejską taksówką z reguły nie budzi niczyich zastrzeżeń. Jeśli jednak nie uda się wam zobaczyć wszystkiego, co się tam dzieje, na własne oczy, zobaczcie to oczami Bartka. I już nigdy nie odwracajcie wzroku.
To opowieść o rozterkach uprzywilejowanego swoją pozycją człowieka, który ma dużo, wobec tych, którzy nie mają nic. O społecznej niesprawiedliwości, niewyobrażalnym ubóstwie i nieludzkim okrucieństwie. O marzeniach, które zmieniają się w złoto, i tych, za które przelewa się krew.
1System kafala obowiązuje w krajach GCC (Bahrajn, Kuwejt, Katar, Oman, Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie) oraz w Libanie i Jordanii. Wszyscy niewykwalifikowani pracownicy muszą mieć w nich sponsora, zwykle pracodawcę, który jest odpowiedzialny za ich wizę i status prawny. Praktyka ta stwarza możliwość wyzysku pracowników, ponieważ państwo nie sprawuje nad ich zatrudnieniem żadnej kontroli.
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ 1
Inżynier
Czekałem na moment, kiedy świat zacznie się odmrażać po pandemii, by wreszcie móc wyruszyć w drogę. Zanim COVID uwięził nas w domach, większość moich podróży związana była z książkami i dosłownie przebierałem nogami, by znów wyruszyć w drogę.
Spotkało mnie jednak rozczarowanie – Bartek nalega, żebyśmy zobaczyli się w Polsce.
– Mogę przylecieć do Dubaju – proponuję.
– Wolałbym o tym tam nie rozmawiać. – Brzmi tak, jakby działał w konspiracji.
– Przecież i tak nikt naszych rozmów nie usłyszy, a już na pewno nie zrozumie.
– Wiem, ale to delikatna sprawa. Widzisz, ja bardzo wiele zawdzięczam temu miejscu. Nadal tam mieszkam. Mówiąc to, co chciałbym ci opowiedzieć, czułbym się, jakbym je zdradzał.
– Trochę zdradzasz… Jak sam mówisz, nadal tam mieszkasz. Nie boisz się konsekwencji?
– Powiem ci to wszystko anonimowo, a ty zapomnisz, że kiedykolwiek się spotkaliśmy. W Dubaju mogłyby zostać jakieś dowody naszych kontaktów. Oni wszystko tu monitorują, każdego dnia pojawiasz się w zasięgu kilkuset kamer. Gdyby kiedyś chcieli mi udowodnić, że to ja ci to wszystko opowiedziałem, zrobiliby to bez trudu, a ja bardzo nie chciałbym zamienić mojego apartamentu na więzienną celę.
– Okej, spotkajmy się w Warszawie – przystaję. – Cela w dubajskim więzieniu brzmi jak poważny powód, by milczeć.
– Zapewne dlatego większość milczy, bo z pewnością nie jestem jedynym, który zna prawdę o tym, jak traktowani są budowniczowie Dubaju.
– Ale jesteś pewien, że w ogóle chcesz o tym opowiadać? Książka będzie dowodem naszego spotkania. Nawet jeśli zachowasz anonimowość…
– Tak. Fakt, że mnie żyje się tam wspaniale, nie znaczy, że to miejsce nie jest piekłem dla setek tysięcy ludzi. Chciałbym, żeby ci, którzy całkiem słusznie zachwycają się Dubajem, mieli świadomość, że to nie jest żaden cud, tylko efekt katorżniczej pracy robotników, którzy dla naszej przyjemności poświęcają swoje marzenia, pragnienia, zdrowie, a często także życie.
– Chcesz uspokoić sumienie?
– Słyszałem w którymś z twoich wywiadów, że ty też to robisz dzięki swoim książkom – mówi Bartek. – Dlatego do ciebie napisałem.
– Muszę ci powiedzieć, że ta metoda nie działa na długo – uświadamiam go. – Problemy, które kraje arabskie skrywają pod powłoką tego, czym zachwycają świat, wcale nie znikają.
– Ale przynajmniej ludzie się o nich dowiadują. To pierwszy krok.
Z tym akurat trudno się nie zgodzić. Jest coś kojącego w fakcie ujawnienia niesprawiedliwości, cierpienia, okrucieństwa. Nawet jeśli nie jesteśmy w stanie im zapobiec, fakt, że przestają być anonimowe i zostają napiętnowane, przynosi ulgę. Zwłaszcza gdy te historie dzięki kartom książek trafiają do serc empatycznych ludzi, którzy później sami niosą je w świat. Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby można było wymazać całe zło z tej ziemi, ale takiej mocy nie ma nikt. W zbawienie świata wierzą tylko naiwni.
W swojej niemocy wobec zła możemy zrobić tylko jedno – nie być obojętni, obojętność bowiem pozwala mu się plenić w najlepsze. Sporo o tym z Bartkiem rozmawialiśmy i postanowiliśmy, że ta książka będzie właśnie po to. By ci biedni ludzie wykorzystywani przy budowie i obsłudze arabskich miast nie byli bezimienni, by nikt już nie myślał o nich jak o głupich, leniwych, bezużytecznych brudasach. By zwrócić im godność – bo to oni, a nie prężące się z dumą budynki Dubaju, Dohy czy Rijadu zasługują na prawdziwy podziw.
– Sądzisz, że Dubaj byłby tym, czym jest, gdyby nie jego niewolnicy? – pytam Bartka z przekąsem.
– Gdyby z nich zrezygnował, wszystko tam rozsypałoby się w ciągu roku – odpowiada. – Zresztą i bez tego zaczyna się sypać…
***
Wiem, że mogę wyjść na ignoranta, ale o Zjednoczonych Emiratach Arabskich po raz pierwszy usłyszałem dopiero na studiach. Jeden z moich wykładowców wspomniał kiedyś o jakimś arabskim kraju, który ma plany stworzenia metropolii na pustyni i jest w tych planach dość poważnie zaawansowany. To musiało być jeszcze przed dwutysięcznym rokiem. Nie miałem wtedy pojęcia, jak wiele ta z pozoru nieistotna informacja zmieni w moim życiu. Wtedy ani Abu Dhabi2, ani Dubaj nie były jeszcze w Polsce zbyt szeroko znane. Nie miałem pojęcia, że niedługo później tam wyląduję, mało tego – będę zaangażowany w realizację marzeń legendarnych szejków Zayeda i Rashida.
Zayed marzył o stworzeniu silnego, bogatego i poważanego na świecie kraju, Rashid – o wybudowaniu na pustyni zapierającego dech w piersiach, nowoczesnego miasta przyszłości. Pierwszy krok w tym kierunku postawiono drugiego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku, kiedy sześć arabskich emiratów zjednoczyło się w jedno państwo. Siódmy dołączył do nich kilka miesięcy później.
Pomysł zjednoczenia emiratów miał wielu krytyków. Wieszczyli oni szybki upadek unii, ale ta zdawała się trwać i rosnąć w siłę. Ci sami ludzie, widząc swój błąd, po kilku latach przewidywali, że kraj się rozpadnie, gdy tylko umrą jego założyciele, ale do tego też nie doszło. Zjednoczone Emiraty Arabskie, zasilane bogactwem złóż ropy, rozkwitały z roku na rok i konsekwentnie rozpychały się wśród głównych graczy na międzynarodowej arenie politycznej.
Marzenia szejków miały swoją genezę w tym, co wydarzyło się ponad sto lat wcześniej, kiedy to Imperium Brytyjskie wzięło region dzisiejszych Zjednoczonych Emiratów Arabskich pod swoisty protektorat. Brytyjczycy mieli w tym swój interes, bo Zatoka Perska była istotnym punktem na trasie do Indii, które w tamtym czasie były ważną dla Korony kolonią. Umowy zawarte z władcami poszczególnych emiratów doprowadziły do powstania tak zwanego Omanu Traktatowego (osobne Imperium Brytyjskie już wcześniej zawarło z Omanem, Kuwejtem i królestwem Hejaz i Nejad, czyli dzisiejszą Arabią Saudyjską). W skład Omanu Traktatowego weszły wszystkie dzisiejsze emiraty tworzące ZEA, w praktyce również stając się brytyjską kolonią. Kraje Zatoki Perskiej nie leżały jednak (na swoje szczęście) w kręgu zainteresowań Brytyjczyków. Ci traktowali to miejsce wyłącznie jako port zaopatrzeniowy, stawiając na rozwój infrastruktury w Indiach, choć nie bez znaczenia było dla nich też pierwszeństwo w tym regionie przed pozostałymi konkurentami w kolonizowaniu świata, Francuzami czy Imperium Ottomańskim. Z perspektywy czasu wszystkie kraje tego regionu świetnie na tym wyszły, bo brytyjski protektorat dał im zastrzyk energii potrzebnej do rozwoju, zapewnił bezpieczeństwo, ustabilizował władzę głównych rodów w poszczególnych krajach i emiratach, ale nie pozbawił ich korzyści ekonomicznych.
Dubaj ze swoją zatoką, która pozwalała statkom na wpływanie bezpośrednio do miasta, stawał się coraz bardziej atrakcyjnym miejscem dla handlarzy z całego świata, a by jeszcze bardziej rozkręcić koniunkturę, ówczesny władca emiratu zniósł wszelkie opłaty za wpływanie na jego wody. W ciągu kilku lat przeprowadziło się w to miejsce blisko dziesięć tysięcy majętnych kupców irańskich, którzy w tym okresie byli potentatami w handlu. To umocniło pozycję Dubaju jako ważnego ośrodka handlowego, a wkrótce stał się on również mekką poławiaczy pereł, które przyniosły mu wielkie bogactwo, na długo zanim na tych terenach odkryto ropę.
Dubaj wciąż jednak był raczej wioską niż miastem, ale rządzący nim szejk Rashid Al Maktoum po swojej wizycie w Europie postanowił to zmienić. To wtedy – zachwycony Rzymem, Paryżem i Londynem – postawił wszystko na jedną kartę i stworzył wizję zachwycającej, nowoczesnej metropolii w europejskim duchu. O tę europejskość Dubaju można się dziś spierać, bo przejawia się ona w dość karykaturalnych inspiracjach – jak choćby Al Yaqoub Tower, mająca przypominać londyńskiego Big Bena – ale pozostała część planu się powiodła. Dubaj jest nowoczesny i z każdym rokiem coraz bardziej zasługuje na miano metropolii.
Mylą się ci, którzy twierdzą, że powstał dlatego, iż szejk Rashid dysponował bogactwem pochodzącym z ropy. Nie. Plan stworzenia miasta marzeń wyklarował się, jeszcze zanim ją tu odkryto. Szejk początkowo miał zamiar finansować rozwój miasta tak jak dotychczas – z wpływów z handlu i połowu pereł. By stać się jeszcze bardziej konkurencyjnym, rozpoczął od dwóch strategicznych inwestycji: pogłębienia zatoki i budowy lotniska. Obie spotkały się z falą krytyki, która – jeśli spojrzeć na dzisiejszą zatokę i lotnisko, będące siedzibą największych linii lotniczych na świecie – wydaje się żartem.
Gdy wizje szejka Rashida wydawały się zdecydowanie przerastać możliwości nie najlepiej rozwiniętej portowej osady, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku w Dubaju trysnęła ropa, która wszystko zmieniła. Okazało się jednak, że złoża nie są zbyt obfite – dziesięciokrotnie mniej zasobne w surowiec niż na przykład te należące do Abu Dhabi – ale to nie stanowiło problemu, przeciwnie, było siłą napędową rozwoju. Rashid wiedział, że nie może polegać wyłącznie na rafineriach, i podjął inwestycje na szeroką skalę. Były one wśród błogosławionych ropą krajów Zatoki Perskiej naprawdę wyjątkowe i sprawiły, że Dubaj po raz kolejny wybił się na prowadzenie. Za pieniądze z ropy nie kupowano tu marzeń, ale skrupulatnie inwestowano je w ich realizację.
Szejk Rashid zatrudniał rzeszę architektów z Zachodu, którzy zaczęli się prześcigać w śmiałych wizjach rozwoju miasta. W ślad za nimi przyjechali tu utalentowani inżynierowie i specjaliści w każdej koniecznej dla rozwoju przyszłej metropolii dziedzinie. Wraz z nimi do Dubaju zaczęły ściągać też ich rodziny. Szejk Rashid chciał, przynajmniej teoretycznie, by każdy obcokrajowiec czuł się tu jak u siebie, dlatego – mimo że oficjalną religią Dubaju pozostawał islam – osobiście ufundował budowę świątyń wielu religii. Stworzył też prawo, które ułatwiało funkcjonowanie głównie zachodnim, przestraszonym islamskimi regułami, przybyszom w rządzonym przez niego emiracie.
World Trade Centre, pierwszy wieżowiec Dubaju, powstał w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku i z miejsca stał się pośmiewiskiem dla wszystkich krytykujących wizję szejka Rashida. Dowodem na słuszność ich twierdzeń. Choć w zupełnie płaskim w zabudowie, niewystającym ponad trzecią kondygnację Dubaju był czymś wyjątkowym, jego trzydzieści dziewięć pięter nie robiło wrażenia na nikim na świecie. Zwłaszcza że znajdujące się w Nowym Jorku bliźniacze wieże o tej samej nazwie miały pięter sto dziesięć.
Szejk Rashid nie zamierzał jednak poddać się presji prześmiewców, a do realizacji swojej wizji zaangażował dwóch synów, Maktouma i Mohameda. Starszy, Maktoum, był premierem Zjednoczonych Emiratów Arabskich od chwili powstania państwa, a po śmierci ojca w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku został władcą Dubaju.
W dwa tysiące szóstym roku podczas wakacji w Australii Maktoum bin Rashid Al Maktoum zmarł na zawał serca. Jego miejsce na tronie zajął młodszy brat, Mohamed bin Rashid Al Maktoum, rządzący Dubajem do dziś. Synowie nieustannie i bardzo konsekwentnie kontynuowali wizję swojego ojca. Obecnie nikt już nie odważy się wyśmiewać wieżowców Dubaju.
Ambitny plan zbudowania wszystkiego, co najwyższe, największe, najwspanialsze – przez jednych zwany gigantomanią, przez innych podziwiany – spełnił swoją funkcję. Niesamowita architektura, nowoczesne linie lotnicze, nieprzebrane bogactwo i rozkręcony na niewyobrażalną skalę rynek luksusowych nieruchomości. Dubaj stał się miejscem pożądanym i ważnym na mapie świata.
Podjęta w dwa tysiące drugim roku decyzja o wydzieleniu części należących do emiratu gruntów na sprzedaż pod inwestycje zagranicznych deweloperów i zezwoleniu obcokrajowcom na kupno nieruchomości zmieniła Dubaj w jeden z najgorętszych rynków i nieprawdopodobnie przyśpieszyła rozwój miasta. Zaczęto budować na potęgę – w tempie przekraczającym ludzkie możliwości i wyobraźnię.
Słuchając opowieści o tym zwalającym z nóg sukcesie, można by pomyśleć, że Dubaj to kryształ bez skazy. Takim chce być widziany przez świat. Skaz jest jednak wiele, choć kryształ wciąż wielu kusi swoim blaskiem.
Abu Dhabi ma nieco mniej spektakularną historię. Choć jest zdecydowanie bogatsze od Dubaju, mówi się o nim znacznie rzadziej. Nawet dubajskie linie lotnicze Emirates są na świecie bardziej znane niż mające swoją siedzibę w Abu Dhabi narodowe linie Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Etihad.
Jeszcze w połowie ubiegłego wieku gospodarka Abu Dhabi bazowała na hodowli wielbłądów, połowie ryb oraz uprawie daktyli i warzyw w oazie Liwa. Większość ludzi mieszkała w chatach z liści palmowych, a ci bogatsi budowali swoje domostwa z błota. Wszystko to zmieniło się pod koniec lat pięćdziesiątych wraz z odkryciem i rozpoczęciem eksploatacji ropy naftowej. Jednak ówczesny władca Abu Dhabi poszedł drogą zupełnie odmienną od tej, na którą wszedł Dubaj. Obawiając się, że podziemne złoża ropy nie są obfite, postanowił nie inwestować, ale oszczędzać płynące z nich profity. Abu Dhabi wprawdzie wybudowało kilkanaście betonowych budynków i zainwestowało w jedną asfaltową drogę, ale trudno było to nazwać budową miasta przyszłości, o jakim marzył szejk sąsiedniego emiratu. Dopiero gdy na tronie zasiadł wielbiony do dziś szejk Zayed, Abu Dhabi obrało kurs na świetlaną przyszłość. Choć nie był on realizowany z równym rozmachem co ten w Dubaju, a do tego miał pewne opóźnienie, miasto wyraźnie zaczęło się rozwijać. W ciągu dwóch kolejnych dekad mieszkańcy emiratu opuścili swoje błotne i kryte liśćmi palmowymi chaty, by zamieszkać w nowoczesnych, wznoszonych z betonu, szkła i stali apartamentach.
Swój turystyczny potencjał Abu Dhabi odkryło jednak jeszcze później. Stosunkowo niedawno, bo dopiero dwie dekady temu, założono tam linie lotnicze i zaczęto budować bazę hotelową, a plan rozwoju miasta zaczęły dyktować atrakcje turystyczne. Jedną z pierwszych niewątpliwie było absolutne architektoniczne dzieło sztuki – hotel Emirates Palace, ale w kolejnych latach powstały tam też otwarty dla niemuzułmanów, zachwycający Wielki Meczet, niezwykle bogate w zbiory muzeum sztuki Louvre, zbudowane na wzór tego paryskiego, Ferrari World – raj dla miłośników motoryzacji, czy Warner Bros. World dla wszystkich, którzy kochają filmy.
Abu Dhabi jest najbogatszym emiratem w całej federacji. Można je porównać do starszego rozważnego brata, który czasami musi śpieszyć na pomoc młodszemu, mniej rozsądnemu rodzeństwu. Nie raz wybawiło z kłopotów również Dubaj. Najwyższy budynek na świecie, Burj Khalifa, miał się nazywać Burj Dubai, ale tuż przed inauguracją cała inwestycja okazała się plajtą i gdyby nie finansowanie ze strony Abu Dhabi, budynek mógłby nigdy nie otworzyć swoich podwoi. W zamian musiał jednak zmienić nazwę i choć wzniesiony w samym sercu Dubaju, w dużej części tak naprawdę należy do Abu Dhabi.
Szejk Zayed, dla którego nie budowa jednego emiratu, ale stworzenie całego kraju było dziełem życia, mawiał: „Jesteśmy jedną rodziną i jednym ciałem, jeśli jedna część ciała odczuwa ból, całe ciało choruje”. Dziś, mimo że emiraty pozornie konkurują ze sobą, istnieje solidarność pomiędzy ich władcami, a zasada szejka Zayeda zdaje się wciąż obowiązywać.
Moja droga do Dubaju wiodła przez Abu Dhabi. Wielu zapomina – wielu nawet nie wie – że to stolica ZEA. Nic dziwnego. W porównaniu z Dubajem już wtedy Abu Dhabi wydawało się jakby bardziej nieśmiałe, mniej ambitne, ledwo zaczęło wychodzić z cienia, mimo że bez Abu Dhabi Dubaj nigdy nie odniósłby tak spektakularnego sukcesu.
W dwutysięcznym roku ja też byłem bardzo nieśmiałym i mało ambitnym, świeżo upieczonym inżynierem. Nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić po studiach, za to moi rodzice mieli zdecydowanie bardziej sprecyzowane plany co do mojej przyszłości. Uważali, że skoro już skończyłem studia, powinienem czym prędzej znaleźć pracę, najlepiej w rodzinnej wsi (co z braku jakichkolwiek lokalnych inwestycji było niewykonalne), a potem natychmiast się ożenić, bo przecież oni czekają na wnuka.
Pochodzę z Podlasia. Tamtejsi rodzice z reguły wytyczają swoim dzieciom tę jedynie słuszną drogę i nie bardzo chcą słyszeć o jakichkolwiek odstępstwach. Teraz zapewne coraz częściej to tylko stereotyp, ale moi rodzice akurat wpisywali się w niego w stu procentach i gdybym dziś wchodził w dorosłe życie, mieliby wobec mnie dokładnie takie same oczekiwania. Dla mnie jednak spełnienie ich życzeń – nawet gdybym chciał je spełnić – było niemożliwe ze względu na brak trzech kluczowych czynników: pracy, kandydatki na żonę oraz chęci posiadania dzieci. Byłem młody i choć faktycznie nie bardzo wiedziałem, co chcę robić w życiu, miałem pewność, czego robić nie chcę: nie chcę wracać na wieś, nie chcę zostawać niczyim mężem ani ojcem. Przynajmniej nie teraz.
Jeden z moich profesorów, ten sam, który kiedyś na wykładzie wspomniał o Dubaju, napisał do mnie, świeżo upieczonego, bezrobotnego inżyniera, maila z bardzo nietypową propozycją. Sporo miejsca poświęcił opowieści o tym, jak przez wiele lat pracował w Iraku przy budowie dróg na zlecenie samego Saddama Husajna. Oczywiście jako inżynier. Zapewniał mnie, że to zdecydowanie najciekawszy i najbardziej owocny dla późniejszej kariery okres w jego życiu.
Tak owocny, że nawet po latach wciąż otrzymuje propozycje pracy na Bliskim Wschodzie. Teraz dostał kolejną, ale choć finansowo była bardzo kusząca, nie zamierzał jej przyjąć. Stwierdził, że jest już na to za stary. Ze względu na kłopoty z krążeniem lekarze stanowczo odradzali mu częste podróże, a zwłaszcza życie w upalnym klimacie. Dlatego wybrał trzech swoich, wtedy już byłych studentów, w tym mnie, i zaproponował, że nas poleci, jeśli tylko zechcemy podjąć pracę w arabskim kraju.
Propozycja wydała mi się absolutnie kosmiczna. Dosłownie. Czułem się tak, jakbym miał lecieć w kosmos. Zupełnie nie wyobrażałem sobie siebie mieszkającego za granicą, z dala od domu, a zwłaszcza w miejscu tak odmiennym kulturowo od wszystkiego, co znałem. Mój brak asertywności w tamtym czasie wyszedł mi jednak na dobre. Miałem olbrzymie problemy z powiedzeniem „nie”. A już kompletnie nie wiedziałem, jak sprzeciwić się wykładowcy.
Profesor bynajmniej nie naciskał. Napisał tylko, że to może być przygoda życia i lekcja zawodu, jakiej nikt nigdy nie zaoferuje nam w Polsce. A jeśli jesteśmy zainteresowani szczegółami, możemy się do niego zgłosić. Uważałem, że przez grzeczność wypada się odezwać, i umówiłem się na spotkanie z profesorem. Idąc na nie, skupiałem się głównie na tym, jak mu odmówić. Po rozmowie myślałem już tylko o przeprowadzce na arabską pustynię. Chociaż nadal było to dla mnie kompletnie niewyobrażalne. Ludzie, których znałem, wyjeżdżali najdalej do Niemiec albo Anglii. Zawsze nielegalnie i zawsze do pracy, z której trudno być dumnym.
Ja miałem szansę trafić do pracy jako inżynier w gigantycznym koncernie budującym niewiarygodne konstrukcje. I to za miesięczną – nieopodatkowaną – pensję, jakiej w Polsce nie zarobiłbym przez rok. Haczyk był tylko jeden: miałem polecieć do nieznanego kraju, którego kultura była mi zupełnie obca i prawdę mówiąc, mocno mnie przerażała.
– Potraktuj to, jakbyś szedł do wojska. Skup się na tym, co zyskasz, a nie na tym, czego się boisz – radził mój profesor. I tym ostatecznie mnie przekonał.
Postanowiłem tak właśnie do tego podejść. Jak do czegoś, co muszę zrobić, choć wcale nie chcę. Jak do czegoś, co jest wymagające i straszne, ale da mi możliwość rozwoju i zdobycia doświadczenia.
Rodzice nie zareagowali dobrze na wieść o moim wyjeździe. Ojciec początkowo milczał, jakby układał sobie w głowie litanię obelg, jakimi zaraz mnie zaleje. W wyobraźni słyszałem już jego wrzask, że to obraza patriotyzmu. On szedł do wojska z miłości dla ojczyzny, a ja chcę ją zdradzić!
Matka rozhisteryzowała się do tego stopnia, że bałem się, iż odejdzie od zmysłów. Jej największym problemem było jednak nie to, że mam zamiar wylecieć do obcego kraju, tylko to, jaką wiarę wyznają jego mieszkańcy. Zupełnie jakbym wraz z informacją o wyjeździe oświadczył, że przechodzę na islam.
– Synu, przecież ty chrzczony byłeś, do komunii poszedłeś, nawet Pismo Święte w kościele czytałeś, pamiętasz…? – łkała mama. – Całe życie starałam się, żebyś wyrósł na dobrego człowieka, a ty teraz takie rzeczy…
Nie zdawała sobie sprawy, jak niedorzeczna jest jej argumentacja. Żegnała się ze mną, jakbym wstępował w szeregi państwa islamskiego, choć to pojęcie wtedy nawet jeszcze nie istniało. Ale im bardziej rodzice oponowali, tym bardziej byłem przekonany o słuszności swojego kroku. W stosunku do nich potrafiłem być asertywny.
A potem i mnie dopadły wątpliwości, podsycane kolejną falą histerii mamy. Po tym, jak porwane przez Al-Kaidę odrzutowce wbiły się w nowojorskie wieże, nic już nie było w stanie jej przekonać, że nie wszyscy Arabowie są terrorystami. Była pewna, że wyjazd jej syna do arabskiego kraju jest równoznaczny ze spisaniem go na straty. Nie chciała się z tym pogodzić.
Przyznam, że panika wywołana przez zamach na WTC w Nowym Jorku i mnie nieco się udzieliła. Nie mogłem się do tego przyznać, zdecydowanie nie przed rodzicami, ale świadomość, że konflikt pomiędzy światem muzułmańskim a Zachodem właśnie rozpalił się do czerwoności, wcale nie napawała mnie spokojem. Wkrótce miałem przecież zamieszkać w muzułmańskim kraju, w części globu, w której właśnie wybuchała wojna. Starałem się jednak podchodzić do tego tak racjonalnie, jak tylko było to możliwe.
Niestety nie można było tego powiedzieć o mojej mamie. Dla niej to był koniec świata. Nie mogła zrozumieć, dlaczego jej syn z własnej woli jedzie „na zatracenie”. Ojciec wtórował jej ochoczo:
– Wstyd na całą wieś! Człowiek haruje, na studia posyła, a potem takie rzeczy… Jakbym wiedział, że ty do muslimów będziesz chciał jechać, tobym cię do zawodówki posłał! Na ciągniku byś jeździł w gospodarstwie!
Zapowiedział nawet, że do księdza pójdzie i na mszę da, żeby mi rozum wrócił. Z realizacją tego planu nie zwlekał długo, bo już w następną niedzielę w parafii moich rodziców odprawiono mszę w intencji „zawrócenia mnie z nieprawej ścieżki”.
Kiedy prośby o boską interwencję nie przyniosły rezultatu, rodzice postanowili skusić mnie do pozostania w Polsce w inny sposób. Jak tradycyjna muzułmańska rodzina (gdyby usłyszeli to porównanie, na pewno by się na mnie śmiertelnie obrazili) postanowili mnie zeswatać, bo przecież wiadomo, że jak się zakocham, to będę chciał się natychmiast żenić, a jak się ożenię, to nie w głowie mi będą wyjazdy. Młodej żony samej z brzuchem nie zostawię, bo oczywistym było również, że brzuch pojawi się zaraz po ślubie.
Niestety dziewiętnastowieczne założenie moich rodziców nie przyniosło efektów, choć zanim się o tym przekonali, musiałem odbyć kilka potwornie żenujących spotkań. Do naszego domu ściągnęli trzy dobrze mi znane dziewczyny, jedną po drugiej. Wszystkie przyszły z rodzicami, którzy zasiedli przy stole, oczekując, że nagle zapłonie pomiędzy nami żar miłości. Z każdą z tych koleżanek chodziłem do szkoły. Wszystkie lubiłem, ale były równie niezainteresowane wychodzeniem za mnie za mąż, jak ja żeniaczką z nimi. Niedorzeczność tych spotkań niczego nie nauczyła moich rodziców – do dziś co jakiś czas słyszę, że Marta ma już dwójkę dzieci i dom z mężem pobudowali (a to mogłem być ja), że Kasia wyszła za Holendra, którego poznała, jak wyjechała na plantację truskawek (a to mogłem być ja), że Anka przejęła gospodarstwo po rodzicach, dostała kasę z Unii i teraz jeździ takim mercedesem, że każdy się ogląda, mężowi też furę kupiła za miliony, a jak córkę do komunii posłali, to dla całej wsi koncert disco polo zorganizowali (a to mogłem być ja). Co gorsza, mama nie może zrozumieć, dlaczego nie jestem zazdrosny, kiedy opowiada mi o sukcesach koleżanek. Na szczęście dla mnie swatanie było ostatnią bronią w arsenale moich rodziców. Mogli mnie jeszcze szantażować wydziedziczeniem lub wygnaniem, ale zdawali sobie sprawę, że nie miałoby to sensu, skoro i tak wyjeżdżam.
Dali jeszcze księdzu na drugą mszę – o mój szczęśliwy powrót. Uznałem to za sygnał, że złożyli broń. I choć nigdy nie pogodzili się z moją decyzją i do dziś nie rozumieją, dlaczego mieszkam u „muslimów”, przestali to ostentacyjnie negować.
Przez dwadzieścia lat rodzice nie zdecydowali się mnie odwiedzić.
– A co ja tam będę leciała, języka nie znam, jeszcze gdzie zginę – tłumaczyła mama podczas naszych rozmów telefonicznych, zawsze dodając: – Już lepiej ty, synku, do nas przyleć.
Wiem, że po prostu się bali, choć ojciec nigdy tego nie przyznał. On przez te wszystkie lata posługiwał się całą serią wykrętów, z których najczęstszym było:
– No przecież matki samej nie zostawię.
– Przylećcie razem.
– A gdzie! Przecież ona się do tych Arabów nie nadaje.
Zachowywał w ten sposób w swoich oczach męski honor opiekuna żony, która w przeciwieństwie do niego nie nadawała się do pokonywania żadnych trudności. Nieświadomie wpisywał się w najbardziej powszechny arabski stereotyp. Ale dla dobra naszych stosunków nigdy mu tego nie wytknąłem.
Na początku nawet rozumiałem ten strach. Lecąc tam po raz pierwszy, sam nieprawdopodobnie się bałem. Ale po dwóch dekadach, obserwując mnie szczęśliwego, całkiem nieźle ustawionego, a przede wszystkim – wbrew zapowiedziom – żywego, mieli szansę zmienić zdanie na temat tego „strasznego” Bliskiego Wschodu. Nigdy jednak tego nie zrobili.
Załatwianie formalności związanych z moim wyjazdem trwało prawie cztery miesiące. O swojej nowej pracy wiedziałem naprawdę niewiele. Wyrwany z rytmu uczelni, na której byłem prowadzony niemal za rękę, po blisko roku przerwy i praktycznie bezrobocia kompletnie nie zauważyłem faktu, że w prawdziwym życiu to tak nie działa. Dla mnie fakt, że dostałem pracę z polecenia profesora, był jakby przedłużeniem studenckiego życia. Zwłaszcza że nawet nie musiałem brać udziału w rekrutacji. Nikt ze mną nie rozmawiał. Wszystko odbywało się mailowo, a kontakt z moim przyszłym pracodawcą ograniczał się do wymiany technicznych informacji, wypełniania ankiet i przesyłania skanów dokumentów. Dziś wydałoby mi się to podejrzane – wtedy poddałem się temu kompletnie bez zastanowienia.
Abu Dhabi, do którego po dwóch przesiadkach przyleciałem późną jesienią dwa tysiące pierwszego roku, niczym nie przypominało miasta, które dziś jest stolicą Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Wprawdzie już wtedy centrum było dość ciasno zabudowane, ale na pierwszy rzut oka nie dało się tu dostrzec niczego zachwycającego. Było pełne tandetnych budynków w piaskowym kolorze i ulicznych ozdób, które tworzyły dość osobliwy krajobraz. Najczęściej pojawiały się wśród nich portrety szejka Zayeda, różnych rozmiarów, malowane i stworzone z wielkoformatowych fotografii. Mimo że islam surowo zakazuje czczenia wizerunków, przypominało to do złudzenia polską obsesję na punkcie świętych obrazków. Moi rodzice co jakiś czas z dumą uczestniczyli w peregrynacji obrazu któregoś z wcieleń Matki Boskiej, a niekiedy nawet gościli go w naszym domu. Gdy patrzyłem na wszechobecny wizerunek szejka Zayeda, widziałem sporo podobieństw w formie kultu. Szczerze mówiąc, na początku nie miałem nawet pojęcia, kim on jest, choć sądząc po kwietnych dekoracjach zdobiących wiele z portretów, domyślałem się, że to jakiś zmarły władca. Okazało się jednak, że szejk Zayed był w ten sposób czczony już za życia. Umarł dopiero kilka lat po tym, jak przyjechałem do Emiratów.
Na zachwyty nad Abu Dhabi przyszedł czas, gdy zacząłem pracę. Pierwszym projektem, w jaki byłem zaangażowany, był nieprawdopodobny hotel Emirates Palace. I faktycznie był to pałac. Do Abu Dhabi dotarłem na chwilę przed tym, jak rozpoczęła się jego budowa, ale już same plany i rozmach, z jakim go zaprojektowano, przyprawiały o zawrót głowy.
Projekt był harmonijną mieszanką islamskich elementów architektonicznych skupionych wokół głównej kopuły i zdobiących sto czternaście mniejszych. Kolor budynku został zainspirowany różnymi odcieniami piasków znajdujących się na arabskiej pustyni. W środku zaplanowano blisko czterysta ekskluzywnych apartamentów, większość opływająca w złoto i marmury, dwa luksusowe salony SPA, czterdzieści sal konferencyjnych i jedna balowa, dwa lądowiska dla helikopterów, potężny kawał prywatnej plaży oraz galeria ze sklepami i restauracjami serwującymi potrawy z każdego zakątka świata.
Nigdy w życiu nie widziałem niczego podobnego i szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłem, że powstanie tak niesamowitego obiektu jest w ogóle możliwe. W budowę Emirates Palace oprócz koncernu Arabtec, który ściągnął mnie do ZEA, zaangażowana była belgijska firma Besix, ale szczegóły tej współpracy i moje codzienne zajęcia nie są warte uwagi. Dość powiedzieć, że praca przy budowie tego architektonicznego zjawiska zajęła cztery pierwsze lata mojego pobytu na Bliskim Wschodzie, które minęły mi niezwykle szybko. Ledwie się obejrzałem, nie tylko zadomowiłem się w Emiratach, ale zrosłem z tym miejscem, jakbym się tam urodził.
Zrozumiałem, jak bardzo krzywdzące są stereotypy, w które wierzą moi rodzice, i jak olbrzymią szansę dostałem od losu, kiedy przywiał mnie w ten zakątek świata. Wtedy też nie oglądałem się za siebie i nie rozglądałem dookoła. Nie zastanawiałem się nad tym, że moje zachwyty nad projektem hotelu to tylko jedna strona tej historii. Nie wystarczą, by ten budynek powstał. Nie zauważałem ludzi, którzy go wznoszą – i ta swoista ślepota towarzyszyła mi jeszcze przez wiele lat, aż pewnego dnia wydarzyło się coś, co sprawiło, że przejrzałem na oczy.
***
– Co się wydarzyło? – pytam, gdy Bartek przerywa opowieść.
– Powiem ci, ale jeszcze nie teraz. Na pewno do tego dojdziemy.
– Twoi rodzice są bardzo głęboko wierzącymi katolikami…
– Oj, powiedziałbym, że zahaczają o skrajną dewocję.
– No i jak ty, pochodzący z takiego domu, odnalazłeś się w muzułmańskim kraju?
– Doskonale. Po pierwsze, wiejski fanatyzm religijny moich rodziców jest dużo głębszy od tego, który można spotkać w Abu Dhabi czy Dubaju, a po drugie, rodzice nawet nie zdają sobie sprawy, jak niewiele ich różni od konserwatywnych muzułmanów. Bo co to za różnica, czy ciągle powtarzasz „daj Bóg” czy insha Allah? Co za różnica, czy zanosisz modły do tego czy do innego Boga? Jakie ma znaczenie, czy chęć pomagania ubogim budzi się w tobie przed Bożym Narodzeniem czy w czasie ramadanu? Myślenie osób wierzących, niezależnie od religii, jest bardzo podobne. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego tak się wzajemnie zwalczają.
– Mówisz jak osoba niewierząca – zauważam. – Wierzysz?
– Na swój sposób tak, ale stronię od nadmiernej celebry i wydumanych zasad. Nie lubię obnoszenia się z religią. To może zabrzmi dziwnie, ale w Emiratach widzę tego znacznie mniej niż w Polsce. Okej, muezini w meczetach wzywają tu na modlitwę pięć razy dziennie – u nas robią to kościelne dzwony – ale poza meczetami religia cię nie atakuje, a u nas na każdym kroku spoglądają na ciebie święci, wszędzie są krzyże. Podoba mi się muzułmańskie podejście do meczetów. Dla nich to nie jest dom Boży, tylko dom modlitwy. Allah jest wszędzie, nie tylko w świątyni. W Polsce wierzymy bardziej w to, że Bóg jest w kościele – i tylko tam powinniśmy zachowywać się przyzwoicie.
– Ale są tacy muzułmanie, którzy twierdzą, że pod dachem Allah nie widzi.
– A katolicy twierdzą, że Bóg jest wszechwiedzący, i niewiele sobie z tego robią. Każda religia ma swoje patologie.
– Jedną z nich jest przyzwolenie na niewolnictwo.
– Gdyby opierać się tylko na zapisach religijnych, nie byłoby w niewolnictwie nic złego, bo Biblia wcale go nie piętnuje, a Koran na nie zezwala, a wręcz uważa je za nagrodę i błogosławieństwo. Dla właściciela oczywiście. Nie zmienia to jednak faktu, że w cywilizowanym świecie niewolnictwo jest zjawiskiem nieakceptowalnym.
– Jednak nowoczesne kraje, w których dominuje chrześcijaństwo, wszelkie formy zmuszania do niewolnictwa surowo ścigają i karzą.
– To nie ma nic wspólnego z religią, tylko z rozwojem prawa.
– Na które w krajach arabskich bardzo wpływa religia – bronię swego.
– To faktycznie jedna z nielicznych poważnych różnic pomiędzy światem szeroko pojętego Zachodu a Bliskim Wschodem i kilkoma innymi krajami Azji – zgadza się Bartek.
– W krajach arabskich niewolnictwo kwitnie.
– Kwitnie nie tylko tam, ale faktem jest, że Arabowie zdołali ująć je w ramy prawa tak, by pozornie niczego nie można im było zarzucić. I to jest największy zarzut, jaki mam do tamtejszych władców. Ludzie wierzą, że Arabowie to terroryści, co jest oczywistą bzdurą. To krzywdzący stereotyp. Będę ich przed tym zawsze bronił. Gdyby jednak zarzucali im, że to najwięksi na świecie beneficjenci niewolnictwa, nie oponowałbym, bo tak właśnie jest. W moim odczuciu to znacznie gorsze niż terroryzm, a na pewno bardziej wyniszczające, okrutne i śmiertelne.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
2Stolica Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Czyt. Abu Dabi. W języku polskim występuje niemająca nic wspólnego z poprawną wymową nazwa Abu Zhabi lub Abu Zabi.