36,00 zł
Luksusowe pałace bywają więzieniem, a bogactwo klątwą.
Kontynuacja bestsellerowej historii o bogactwie na pokaz, które często skrywa emocjonalne ubóstwo.
Magda wraca na Bliski Wschód, tym razem już jako matka. I choć wraca również do zawodu projektantki wnętrz luksusowych apartamentów, willi i pałaców, jej spojrzenie na kraje Zatoki Perskiej diametralnie się zmienia. Macierzyństwo przestawiło zwrotnicę jej życia z pogoni za karierą na rodzinę, rodzina zaś w świecie arabskim jest święta. Często tak ważna, że doprowadza do tragedii i wynaturzeń, a zamiast szczęścia przynosi rozpacz.
Po doświadczeniach w Omanie i Arabii Saudyjskiej bohaterka ma okazję zajrzeć do pałaców w Zjednoczonych Emiratach Arabskich – i znowu to nie wnętrza, ale mieszkający w nich ludzie okazują się godni uwagi. Magda w przejmujący sposób opowiada o swoich wrażeniach, zaskoczeniach, obawach i bliskowschodnich fascynacjach. A także o niewiarygodnej, trudnej do wytłumaczenia klątwie ognia, która po raz kolejny na nią spada.
Marcin Margielewski – pracował jako dziennikarz radiowy, prasowy i telewizyjny. Przez dziesięć lat podróżował, mieszkając między innymi w Wielkiej Brytanii, Dubaju, Kuwejcie i Arabii Saudyjskiej. Był dyrektorem kreatywnym kilku światowych marek. Autor bestselerowych książek: „Jak podrywają szejkowie” (2019), „Była arabską stewardesą” (2019), „Zaginione arabskie księżniczki” (2020), „Tajemnice hoteli Dubaju” (2020), „Urodziłam dziecko szejka” (2020), trzytomowej serii „Niewolnicy” (2021), „Porzuciłam islam, muszę umrzeć” (2022), „Wyrwana z piekła talibów” (2022), „Kłamstwa arabskich szejków” (2022), „Zaginiony arabski książę” (2023),„Piekło kobiet Iranu” (2023), „Handlarze arabskich niewolników” (2023), „Sekrety arabskich kurortów” (2023), „Luksus arabskich pałaców” (2024) oraz „Szofer arabskich bogaczy” (2024).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 287
Copyright © Marcin Margielewski, 2024
Projekt okładki
Michał Kubacki
Zdjęcie na okładce
Michał Kubacki
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-530-2
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Prolog
W pierwszym tomie…
Magda dorasta w pełnym miłości domu w małej miejscowości w województwie lubuskim. Jej dziadkowie, a później rodzice prowadzą zakład pogrzebowy, który pewnego dnia zostaje podpalony. Ogień niszczy też część zabudowań mieszkalnych. Rodzina z trudem odbudowuje budynek, a konieczność urządzenia go na nowo budzi w Magdzie pasję do architektury wnętrz. Dziewczyna wie, że ta droga prawdopodobnie będzie wiązała się z koniecznością wyjazdu i życia z dala od rodziny, z którą jest bardzo związana, ale marzenia biorą górę…
Po studiach i zdobyciu pierwszych doświadczeń zawodowych w Warszawie Magda przyjmuje ofertę biura projektowego w Berlinie, mieście położonym znacznie bliżej jej rodzinnego domu niż stolica. Wkrótce jednak los rzuca ją tysiące kilometrów od ukochanej rodziny. Jej firma podpisuje umowę z bliskowschodnim konsorcjum budującym sieć hoteli i zmusza ją do wyjazdu do Omanu. Początkowo ma to być tylko tymczasowy kontrakt, ale Bliski Wschód okazuje się jej pisany.
Tutaj poznaje Shamsę i jej babcię – charyzmatyczną kobietę, która jest dziedziczką fortuny zbudowanej na handlu pochodzącym z Omanu kadzidłem. Co najdziwniejsze – starsza pani wie o pożarze, który dotknął w przeszłości rodzinę Magdy, i zapowiada, że w życiu dziewczyny znów pojawi się ogień. Prosi, by spaliła wtedy kadzidło, które jej wręcza.
Magda jest zaintrygowana, ale puszcza przepowiednię mimo uszu. Tymczasem Shamsa okazuje się doskonałą przewodniczką po Omanie i świetnym materiałem na przyjaciółkę. Dziewczyny doskonale się rozumieją, zwłaszcza że Shamsa zadaje kłam wszelkim stereotypom o pokornych i cichych Arabkach. Jest wyzwoloną feministką, którą ojciec – mężczyzna mający problem z alkoholem, hazardem i prawem – w przeszłości sprzedał, zmuszając do małżeństwa. Kiedy Shamsa wydostała się z tej opresji, obiecała sobie, że nigdy więcej nie zostanie muzułmańską żoną.
Zauroczona kulturą bliskowschodnią, Magda dostaje propozycję pracy przy pałacu siostry Shamsy, Asmy, i jej wpływowego męża Raifa. Odchodzi z niemieckiej firmy i wyjeżdża do Arabii Saudyjskiej, co okazuje się tyle intratne, ile niebezpieczne. Zresztą Asma i Raif nie będą jej jedynymi klientami w tym kraju. Pracując przy urządzaniu luksusowych arabskich pałaców, poznaje między innymi poruszającą historię Jemenki Abidy i jej rodaków oraz niezwykłą księżniczkę Lailę.
Poznaje też Roberta, który okazuje się mężczyzną jej marzeń. Rozłąka nie sprzyja budowaniu więzi, dlatego Magda ostatecznie wraca do Polski. Zostają małżeństwem, a na świat przychodzi mały Hubert. Wtedy dzieje się coś, co przypomina Magdzie o przepowiedni starej Omanki i kadzidle, które od niej dostała…
Magda porzuca swój zawód i zostaje mamą na pełny etat, ale Bliski Wschód uparcie ją wzywa. Kiedy Robert dostaje propozycję pracy w Dubaju, przenoszą się tam całą rodziną. Dziewczyna nie chce wracać do pracy, ale życie ma dla niej swój scenariusz. Dzięki temu odkrywa, że wnętrza luksusowych dubajskich rezydencji różnią się od tych w Omanie i Arabii Saudyjskiej, ale i w nich to nie wystrój, lecz historie mieszkańców są najciekawsze. W tym nowoczesnym emiracie wkracza w świat arabskiego mistycyzmu i przekonuje się, że głoszący wiarę w jednego Boga muzułmanie wierzą również w magię i siły nadprzyrodzone. Ta wiara zaś udziela się również jej…
To tylko pozornie opowieść o wnętrzach arabskich pałaców. Tak naprawdę mówi o wnętrzach ludzi, którzy w nich mieszkają…
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ 1
Strach
Nie znam nikogo, kto mieszka lub mieszkał w Dubaju i uznałby swoją przygodę z tym niezwykłym emiratem za romantyczną. Do Zjednoczonych Emiratów Arabskich na stałe wyjeżdża się tylko do pracy. Po prostu. Nie ma innej możliwości. Choć w przypadku większości Polaków nie są to zarobkowe saksy znane z czasów, gdy zatrudnienie za żelazną kurtyną pozwalało zbudować dom i kupić całkiem sprawnego golfa w dieslu. Pustynne królestwa zapraszają nas do siebie tylko z powodu swoich bardzo konkretnych potrzeb i wyłącznie ze względu na nasze umiejętności ich zaspokajania.
W zasadzie moją historię można byłoby uznać za najbardziej romantyczną z możliwych, bo ja nie pojechałam tam do pracy, ale z miłości do mojego męża i z ukochanym synkiem na rękach. To jedyny sposób, by uzyskać w Dubaju status rezydenta, nie podejmując tam pracy, choć akurat mój pobyt był z pracą związany. Gdyby nie kontrakt Roberta, nie byłoby bowiem mowy, żebym mogła zamieszkać w Dubaju, nie pracując dla żadnej z tamtejszych firm.
Byłam pełnoetatową żoną i mamą. Nigdy nie planowałam dla siebie takiej roli, ale życie nie raz udowodniło mi, że planowanie przyszłości nie ma najmniejszego sensu. Byłam jednak szczęśliwa. W pierwszym momencie na myśl o powrocie nad Zatokę Perską aż podskoczyłam z radości. Nie trzeba mnie było do tego namawiać. Zawsze wiedziałam, że prędzej czy później tam wrócę, choć myślałam, że będą to raczej rodzinne wakacje, a nie przeprowadzka. Dopiero po chwili dopadły mnie zupełnie niewytłumaczalne obawy. Gdy zbliżała się godzina zero, wprost drżałam ze strachu – i sama sobie nie potrafiłam tego wyjaśnić. Nie powiedziałam o swoim lęku Robertowi, choć on chyba go wyczuwał, bo wielokrotnie pytał mnie, czy jestem pewna, że chcę się przeprowadzić. A ja za każdym razem zapewniałam, że stuprocentowo. Naprawdę bardzo chciałam lecieć, ale równie mocno się bałam. Byłam na siebie zła, że nawet nie potrafię nazwać tego uczucia, nie mogę znaleźć jego źródła, nie wiem, jak się go pozbyć.
Przez moment – i tylko po cichu – rozważałam scenariusz, w którym Robert wyjeżdża do Dubaju sam. Po odrzuceniu tej opcji wiedziałam, że musimy polecieć tam razem, ale wcale nie było mi łatwo się na to zdecydować, mimo że oficjalnie mówiłam coś zupełnie innego.
To było zupełnie irracjonalne. Miałam już przecież doświadczenie z krajami Zatoki Perskiej i wydawać by się mogło, że wyjazd do Dubaju będzie bułką z masłem, a jednak bałam się jak nigdy dotąd. Miałam u swego boku kochającego, troskliwego męża, a czułam się mniej pewnie niż w czasie, gdy po raz pierwszy leciałam sama do kompletnie nieznanego mi Omanu. Nie mam wątpliwości, że moje obawy wynikały z tego, że teraz byłam mamą. A w dodatku macierzyństwo zdążyło mnie doświadczyć dławiącym strachem o utratę dziecka.
I nie chodziło o to, że mojemu synkowi mogłoby się w Dubaju coś stać – to bardzo bezpieczne miejsce z rewelacyjną opieką medyczną. Nie mógł też być to strach przed Bliskim Wschodem, bo wierzyłam – i do dziś wierzę – że to, czego doświadczyłam przed laty w Omanie, w krytycznym momencie uratowało moje dziecko.
– Jeśli będziesz się tam źle czuła, wrócimy – obiecał Robert, widząc moje rozterki.
Wiedziałam, że muszę za wszelką cenę zwalczyć obawy, ale każdy, kto zna naturę lęku, wie, że nie da się go tak po prostu wyłączyć. Spakowałam go więc do walizki. Tak głęboko, jak tylko mogłam. Moja babcia często powtarzała, że strach jest jak przepowiednia. Nie rozumiałam tego jako dziecko, ale z czasem pojęłam sens jej słów. Uważała, że jeśli czegoś się bardzo boimy, nie powinniśmy z tym walczyć, bo Bóg wyposaża ludzi w strach, by uchronić ich przed przeznaczeniem.
Babcia często przytaczała dwie historie – dalekiego kuzyna i nieżyjącego wujka. Jeden się utopił, próbując walczyć ze strachem przed wodą, drugiego zabił zawał serca, którego dostał w dniu katastrofy samolotu linii Lot w Lesie Kabackim. „A on zawsze bał się latać”, wyjaśniała. W jej przekonaniu wszystko tu miało sens. Zarówno to, że wujek padł ofiarą katastrofy lotniczej, choć nigdy nie znalazł się na pokładzie samolotu, jak i to, że Bóg używa strachu, by przestrzec ludzi przed losem, przed którym mógłby ich uchronić.
Nigdy nie podważałam jej wiary w związek strachu z przyszłością. Nawet wtedy, gdy powiązała pożar prowadzonego przez moją rodzinę zakładu pogrzebowego i sporej części naszego domu ze strachem przed ogniem. Zupełnie jakby ognia bała się tylko garstka ludzi na tej planecie, a każdy z nich był przyszłą ofiarą pożaru. Tamtego ognia nie rozpalił strach, tylko nienawiść, ale babcia upierała się przy swoim. Bardzo możliwe, że jej słowa mocno wpłynęły na moją osobowość, bo w młodości jakoś nie rwałam się do tego, by pokonywać przeszkody i lęk. Niby wiedziałam, że poddawanie się obawom przed nieznanym nie ma sensu, a jedyne, przed czym chroni nas strach, to życie w pełni, ale przy całym tym racjonalizmie spora część mojej duszy należała do świata, którego nie można dotknąć i wytłumaczyć równaniami, doświadczeniami, logiką.
Przyszłość miała mi udowodnić, że mój strach nie był do końca pozbawiony sensu. Gdybym go posłuchała, być może uniknęlibyśmy ciosu, który mocno naznaczył naszą rodzinę. A może i tak nie dałoby się go uniknąć…
– Muzułmanie nie muszą się bać o siebie, habibti – powiedziała Basma, gdy kilka tygodni po przeprowadzce podzieliłam się z nią swoimi obawami. Miała minę agenta ubezpieczeniowego zachwalającego mocno naciąganą polisę, choć mogła to być również próba namówienia mnie do zmiany religii na tę jej zdaniem zdecydowanie bezpieczniejszą.
W sumie między ubezpieczeniami a religią nie ma wielkiej różnicy. Może tylko taka, że jedno dotyczy polisy na życie doczesne, a drugie na to po śmierci. I choć miałam graniczące z pewnością przekonanie, że w obu przypadkach ubezpieczony może mieć kłopoty z egzekucją odszkodowania, postanowiłam dopytać, w jaki sposób muzułmanie są wolni od strachu.
– Wy się nigdy nie boicie?
– Tylko Allaha – odpowiedziała z uśmiechem. – Ludzie słabej wiary boją się też innych rzeczy, ale ci, którzy ufają Bogu, nie czują strachu przed niczym.
Nadzieja na znalezienie wyjścia z sytuacji, która przez chwilę się we mnie zatliła, w jednej chwili prysła niczym bańka mydlana. Allah, mimo że zdaniem jego wyznawców wszechmogący, raczej nie był mi w stanie pomóc w pozbyciu się tego nieustającego podenerwowania.
Basma była żoną Arafa. Nasi mężowie pracowali razem, a na dodatek byliśmy sąsiadami, więc w naturalny sposób zbliżyliśmy się do siebie. Już pierwszego dnia ci nieprawdopodobnie gościnni i uczynni ludzie sprawili, że poczułam się w Dubaju jak w domu, wydając małe, ale bardzo wystawne przyjęcie na naszą cześć. To na nim poznałam Basmę. Nasi mężowie mieli okazję poznać się wcześniej, a Araf postawił sobie za punkt honoru pokazać nam, czym jest legendarna emiracka gościnność.
Od początku Basma zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Piękna i dostojna. Zawsze wyprostowana, zupełnie jakby jej perfekcyjnie wyrzeźbiona broda nie miała możliwości opaść poniżej pewnego poziomu. Miała tak nieskazitelną, oliwkową cerę, jakby wprawna ręka grafika usunęła z niej wszelkie niedoskonałości w Photoshopie, zahaczając od niechcenia o zniewalająco długie i gęste rzęsy. Zawsze nosiła abaje. Nie musiała, ale wyraźnie czuła się w nich komfortowo. Podkreślały jej status, a przy tym sprawiała wrażenie urodzonej, żeby je nosić. Wyraźnie były szyte na miarę, bo choć zgodnie z tradycją luźne, jednocześnie dyskretnie podkreślały kształty. Nosiła je jak szykowne sukienki i choć zawsze była ubrana na czarno, codziennie wyglądała inaczej. Basma była mistrzynią w dobieraniu dodatków. Rzadko można było dwa razy zobaczyć ją z tą samą torebką – przy czym były to modele, za które część kobiet byłaby w stanie zabić – ale wzrok przykuwała też jej biżuteria, a czasami, niby przypadkiem odsłonięte, neonoworóżowe szpilki. Patrząc na Basmę, można było powiedzieć o niej wiele rzeczy, ale z pewnością nie to, że jest zmęczoną matką parki dokazujących maluchów.
Nasi sąsiedzi mieli dwuletnią córeczkę i kilkumiesięcznego synka, jednak podejście Basmy do macierzyństwa znacząco różniło się od mojego. Ja zgodnie z polskimi standardami byłam matką na pełny etat. Ona ograniczała swoje kontakty z dziećmi do samych przyjemności, przewijanie, karmienie i usypianie zostawiając niani Lucy, która przyjechała z Filipin, gdy tylko na świecie pojawiła się mała Reema. Bywały momenty, że jej zazdrościłam. Młody czasami dawał mi w kość, ale nie byłam w stanie sobie wyobrazić, że moje dziecko miałoby spędzać większość czasu z obcą kobietą, choćby nawet najbardziej troskliwą na świecie.
Z czasem jednak w moim otoczeniu zaczęło przybywać przeciwników takiego matczynego bohaterstwa. Zatrudnienie niani pierwszy zaproponował mi Robert.
– Wszyscy tutaj tak robią – przekonywał, choć dobrze wiedział, że argumenty ilościowe na mnie nie zadziałają.
– Nie chcę niani – upierałam się. – Nie pracuję zawodowo i mogę się zajmować swoim dzieckiem. Przecież kiedy decydowaliśmy się na wyjazd, mieliśmy na uwadze głównie to, że nie będę musiała chodzić do pracy i poświęcę cały czas małemu.
– Nadal nie musisz pracować, ale mogłabyś trochę odpocząć – powiedział Robert, całując mnie czule w czoło.
Wiedziałam, że jego propozycja wynika z czystej troski, ale przez wszystkie lata spędzone nad Zatoką Perską krytykowałam kobiety, które wydają na świat dziecko tylko po to, by oddać je pod opiekę niani. Nie chciałam tego samego dla małego, a przede wszystkim nie wyobrażałam sobie siebie w takiej sytuacji.
– Nie jestem zmęczona – zapewniłam, łagodniejąc, choć oboje wiedzieliśmy, że nie jest to prawda.
Hubi dorastał i stawał się coraz bardziej wymagający. Miał nieco ponad dwa lata i wszędzie było go pełno, a mnie trudno było za nim nadążyć. Czułam się jak na nieustającym treningu, co z jednej strony dobrze wpływało na moją kondycję, z drugiej jednak drenowało mnie z wszelkich sił. Często zaraz po tym, jak Robert wracał do domu, siadałam na sofie, by chwilę odpocząć, po czym budziłam się kilka godzin później w łóżku obok śpiącego już męża.
Z czasem, choć miałam go na wyciągnięcie ręki, zaczęłam za nim tęsknić, zupełnie jakby był gdzieś daleko. Staliśmy się dla siebie coraz mniej obecni i powoli docierało do mnie, że musimy coś z tym zrobić, zanim staniemy się obcy. Znałam to uczucie z przeszłości, ale wtedy dzieliły nas tysiące kilometrów. Teraz byliśmy obok siebie codziennie, jednak do tej codzienności powoli wkradły się chłód i obojętność. Co gorsza, mogłam o to obwiniać tylko siebie, bo Robert wyraźnie starał się naprawić sytuację, proponując mi pomoc. Jeszcze przez chwilę unosiłam się matczyną dumą, jeszcze przez kilka dni się opierałam, tłumacząc sobie, że na pewno jest jakieś inne wyjście, choć tak naprawdę wcale go nie widziałam.
Myśli o zatrudnieniu niani nie opuszczały mnie nawet na krok. Kombinowałam, że może udałoby mi się ściągnąć do Dubaju moich rodziców. Chociaż na jakiś czas. Z pozoru wydawało się to całkiem sprytnym pomysłem. Dziadkowie uwielbiają przecież spędzać czas z wnukami. Moi gotowi byli przejść na emeryturę i oddać swój biznes, by tylko mieć taką szansę. Wiem, że rodzice też nie mieliby nic przeciwko, ale po pierwsze nie mieli komu przekazać interesu, bo zarówno ja, jak i mój brat zawiedliśmy w roli godnych następców, przynajmniej na ówczesnym etapie, a po drugie taty problemy z sercem wykluczały dłuższy pobyt w miejscu tak piekielnie upalnym jak Dubaj. Już sam lot był dla niego sporym ryzykiem.
Moja mama w czasie naszego pobytu w Emiratach odwiedzała nas kilka razy, ale to miały być dla niej wakacje. Nie miałabym sumienia zagonić jej do pracy, nawet jeśli oznaczałoby to opiekę nad jej jedynym ukochanym wnukiem. W dodatku musiałaby zostawić tatę ze wszystkimi obowiązkami. Nie mogłam się wykazać takim egoizmem. Ostatecznie więc musiałam zaakceptować fakt, że podsuwane mi przez męża rozwiązanie jest jedynym sensownym.
Pewnego dnia spotkałam się z Basmą na nasze cykliczne latte w Starbucksie. Wszystko wyglądało dokładnie tak jak zawsze – ona uśmiechnięta i wypoczęta, z elegancką torebką Celine zwisającą z nadgarstka, ja umęczona, z zadyszką i niezadowolonym Hubim wiszącym mi na ramieniu. Przywitała mnie serdecznie i tylko przez grzeczność nie skomentowała sceny, której była świadkiem, chociaż miałam wrażenie, że powstrzymuje się przed tym z wielkim trudem. Emiratczycy są ludźmi o nienagannych manierach i ogromnych umiejętnościach dyplomatycznych, więc Basma nigdy by mi nie powiedziała: „Laska, sprowadź sobie wreszcie nianię, bo się wykończysz”. Nie, ona potraktowała mnie zdecydowanie delikatniej, choć równie skutecznie. Widząc, jak co chwilę zrywam się od stolika w pogoni za synkiem, który upierał się, by eksplorować każdy kąt kawiarni, w końcu nie wytrzymała i powiedziała:
– Ależ ty masz przy nim trening!
– Nieustający – odparłam. – To żywe srebro, nie ma mowy o odpoczynku.
– Wiesz, wypoczęte mamy są szczęśliwsze, a szczęśliwa mama to…
– Szczęśliwe dziecko – dokończyłam. Miałam świadomość, że to banał, ale właśnie tego w tamtym momencie potrzebowałam – potwierdzenia, że nie będę wyrodną matką, jeśli skorzystam z czyjejś pomocy w opiece nad Hubertem. – Planujemy zatrudnić nianię – wyrzuciłam z siebie na jednym tchu.
– O wow, habibti, to wspaniale! Wreszcie odpoczniesz, kochana. Zobaczysz, jaka będziesz zadowolona!
Entuzjazm Basmy w pierwszej chwili mnie przytłoczył. Nie chciałam odpoczywać od swojego synka – poczucie winy wciąż mnie męczyło, zwłaszcza że właśnie powiększyłam krąg kobiet, których zachowanie raziło mnie, długo zanim zostałam matką.
W Polsce wiele mam korzysta z pomocy niani – czasami jest nią babcia, teściowa, ciocia – ale ma to zupełnie inny wymiar niż w bogatych krajach Zatoki Perskiej. Obawiałam się, że tutaj stanę się jedną z tych kobiet, których dzieci będą lepiej mówiły po filipińsku niż w ojczystym języku. Bałam się, że Hubi będzie bardziej związany z nianią niż ze mną. A przecież chciałam być obecna w jego życiu, nie potrafiłam wypuścić go z ramion. Ale klamka zapadła.
Zanim jeszcze zdążyłam powiedzieć o swojej decyzji Robertowi, Basma zaangażowała się w temat z takim zapałem, że tempo wydarzeń mnie przerosło. Z perspektywy czasu myślę, że dobrze się stało, bo dłuższe zadręczanie się nie miało sensu, ale wtedy byłam wręcz wściekła i musiałam się bardzo starać, żeby tego nie pokazać. Najlepszą taktyką okazało się milczenie. Na szczęście Basma chętnie przejęła mównicę.
– Lucy ma siostrę, która też chce przyjechać do Dubaju – oznajmiła. – Ściągniemy ją dla was. Już dawno z Arafem się zastanawialiśmy, dlaczego nie zatrudnicie niani i pomocy domowej, przecież was stać. Araf rozmawiał nawet o tym z twoim Robertem, ale on powiedział, że nie zrobi niczego wbrew twojej woli…
Kochany Robert. W tym momencie poczułam się jak ostatnia zołza.
– Ja widziałam, jak ty się męczysz, habibti – dodała Basma, co tylko wzmogło moje zdenerwowanie. Nie chciałam, żeby ktoś oceniał moje pierwsze kroki w macierzyństwie, a tym bardziej żeby uważał je za mękę. Matki często są zmęczone, bo dzieci to wyzwanie, ale ja nie chciałam myśleć tak o moim synku. Wzbierała we mnie fala wzburzenia, gdy Basma po raz kolejny w odpowiednim momencie powiedziała odpowiednie słowa:
– Allah nad wami czuwa i nie pozwoli na waszą krzywdę.
Bynajmniej nie poczułam się uspokojona, choć moja przyjaciółka podczas każdego spotkania sugerowała, że prawdziwe szczęście mogę osiągnąć w życiu jedynie jako muzułmanka. Po prostu dotarło do mnie, że moje nieustające poczucie winy związane z tym, że nie jestem dostatecznie dobrą matką, i samozadowolenie Basmy z tego, jak wypełnia tę samą rolę, to kwestia różnic w wychowaniu. Arabskie kobiety, zwłaszcza te z bogatych krajów, od najmłodszych lat są wychowywane na żony i przyszłe matki. My, Polki, niby też, ale na tym podobieństwa się kończą. Podczas gdy sens istnienia Arabek ogranicza się do tej tradycyjnej roli, Polki muszą – i na szczęście często też chcą – wykazywać się również na innych polach. Robią kariery, otwierają biznesy, rozwijają talenty. Czasami czynią tak dla zaspokojenia własnych ambicji, częściej jednak z konieczności. W arabskim świecie podział ról jest o wiele prostszy. Stworzenie rodziny należy do kobiety, mężczyzna ma tę rodzinę utrzymać.
Ja mogłam funkcjonować jak arabska kobieta. Robert był w stanie zapewnić nam życie na bardzo wysokim poziomie, ale mimo to nie potrafiłam się pozbyć zakodowanego w ojczyźnie poczucia winy, że jestem niewystarczająco dobrą matką, żoną, że nie robię wystarczająco dużo. To zaś prowadziło do frustracji, której nie potrafiłam nazwać. Basma była od niej zupełnie wolna.
Nie byłam pewna, czy zatrudnienie niani pomoże mi pozbyć się skrupułów, bo cały czas tliło się we mnie poczucie, że poniosłam klęskę – nie poradziłam sobie jako matka i musi mi w tym pomóc ktoś obcy, ale musiałam spróbować. Choćby po to, żeby później nie żałować.
Robert był przeszczęśliwy. Gdy usłyszał, że zgadzam się na zatrudnienie niani, aż zaszkliły mu się oczy. Próbował to ukryć, jednak mało skutecznie. Nie miałam pojęcia, że do tego stopnia mu na tym zależy.
Araf i Basma zajęli się wszystkimi formalnościami, a ja miałam niespełna miesiąc, by przygotować się do nowej sytuacji. Czasami łapałam się na tym, że w myślach żegnam się z synkiem, tak jakby jego przyszła niania miała go porwać i wywieźć z kraju. Coraz częściej jednak docierało do mnie, że to ja mam problem. Moim największym wrogiem była moja psychika.
Zbliżał się czas przyjazdu Jen – tak nazywała się siostra Lucy, choć zapewne nie było to jej prawdziwe imię. Pragmatyzm wielu pracowników najemnych przyjeżdżających do krajów arabskich nakazuje im upraszczanie swoich imion lub ich zmianę, tak by były łatwiejsze do powtórzenia przez pracodawców. Każdego dnia panikowałam, że już wkrótce będę musiała powierzyć opiekę nad synkiem obcej osobie. Strach był coraz trudniejszy do opanowania, niemal mnie obezwładniał. Po powrocie Roberta udawałam, że śpię, bo nie chciałam, żeby zauważył, co się ze mną dzieje. Nie chciałam robić mu przykrości. Miałam świadomość, że liczy na odzyskanie wypoczętej, radosnej, cieszącej się życiem żony, ale nie potrafiłam wyzbyć się wyrzutów sumienia względem mojego dziecka. Czułam, że poniosłam porażkę.
Nigdy nie należałam do osób, dla których kariera zawodowa była najważniejsza. Nie planowałam na tym polu spektakularnych sukcesów. Moim sukcesem miała być rodzina. Tymczasem moje życie zawodowe układało się do tej pory w sposób godny pozazdroszczenia, podczas gdy sferze prywatnej daleko było do ideału. Miałam cudownego męża, wspaniałego synka, ale czułam, że obu zawodzę.
Robert osobiście pojechał po Jen na lotnisko. Lucy tego wieczoru dostała od Arafa kilka wolnych godzin i pozwolenie na to, by razem z moim mężem pojechała przywitać siostrę.
– Tylko jej pilnuj, żeby nie zwiała – rzucił Araf niby w żartach, ale mnie to nie rozbawiło.
– Spokojna głowa, przecież jedziemy po jej siostrę – uspokajał Robert.
– Oj, one już nie takie numery wykręcały…
Kiedy znaleźli się w samochodzie, nieco zaniepokojony słowami sąsiada Robert zapytał Lucy:
– Nie uciekniesz, prawda?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie, proszę pana – odparła smutnym głosem.
– Cieszysz się na spotkanie z siostrą? – kontynuował z uśmiechem mój mąż, próbując ją rozweselić.
Poskutkowało. Dziewczyna natychmiast się ożywiła.
– Tak, bardzo! Nie widziałyśmy się cztery lata…
– Nie byłaś w domu od czterech lat?
– Nie… – Zawiesiła głos, rezygnując z dokończenia zdania.
– To bardzo długo – stwierdził Robert. – Ale przynajmniej z siostrą będzie ci tu teraz raźniej.
– Tak. Dziękuję bardzo, proszę pana. Jest pan taki dobry, że zgodził się wziąć moją siostrę. Do końca życia panu tego nie zapomnę, a Jezus panu wynagrodzi…
Powoływanie się na nagrody od Jezusa nie jest w krajach muzułmańskich codziennością, więc Robert odruchowo się rozejrzał, czy przypadkiem nikt nie słyszy ich rozmowy, ale mknęli Emirates Road, byli w samochodzie sami i nie było takiego ryzyka. Nie mniej niż czekająca na niego nagroda od Mesjasza zdziwiły go same podziękowania Lucy. Nie miał poczucia, że robi jej aż tak wielką przysługę. Ściągnięcie jej siostry dzięki pomocy Arafa było w pewnym sensie pójściem po linii najmniejszego oporu. Robert i ja mieliśmy świadomość, że zatrudniając Jen, wyświadczamy przysługę jej stęsknionej siostrze, wkrótce jednak miało się okazać, że Araf i Basma mają w tym swój istotny interes.
W drodze na lotnisko Robert nie dowiedział się od Lucy zbyt wiele, choć już wtedy poczuł, że kobieta skrywa jakąś tajemnicę. Miał wrażenie, że chce ją wyjawić, ale dopóki sama się na to nie zdobyła, nie mógł naciskać.
Spotkanie sióstr po latach było niezwykle wzruszające. Wpadły sobie w ramiona i minęło wiele czasu, zanim ciche łkanie pozwoliło im wydobyć jakiekolwiek słowa. Robert ich nie ponaglał, czekał cierpliwie.
Były do siebie bardzo podobne, choć Jen wyraźnie młodsza. W oczy rzucała się jeszcze jedna, zasadnicza różnica – Lucy miała na głowie ciasno zawinięty szary hidżab, co wcześniej jakoś umknęło uwadze mojej i Roberta, ale Jen od razu to zauważyła… Gdy siostry wreszcie opanowały wzruszenie, ich rozmowa z dystansu wyglądała na kłótnię. Choć rozmawiały po filipińsku, Robert nie miał wątpliwości, co jest tematem rozmowy. Wystarczyły gesty. Jen z lekkim uniesieniem wskazywała na nakrycie głowy siostry, podnosząc zawieszony na łańcuszku u swojej szyi krzyżyk. Lucy spokojnie coś jej tłumaczyła, aż w końcu emocje opadły i siostry ponownie rzuciły się sobie w ramiona.
Po dłuższej chwili Lucy zaprowadziła Jen do mojego męża.
– To jest pan Robert. Jest bardzo dobrym panem – przedstawiła go, a on natychmiast rzucił się do sprostowania:
– Nie jestem panem… Po prostu Robert – powiedział, wyciągając rękę w kierunku Jen.
Dziewczyna nieśmiało podała mu dłoń, zaraz jednak cofnęła ją i schowała w rękawie swojej szarej, nieco za dużej bluzy.
Lucy zignorowała uwagę Roberta i kontynuowała prezentację w czołobitnym stylu:
– Pan Robert jest bardzo dobry i madame też jest dobra, więc będziesz miała dobrze, tylko bądź dla nich dobra…
„Dobry” odmieniane przez wszystkie przypadki najwyraźniej stanowiło dla niej słowo klucz. Robert, choć niechętnie, zrezygnował z korygowania pańszczyźnianego sposobu, w jaki był przedstawiany Jen. Nie chciał poprawiać każdego słowa Lucy i zdawał sobie sprawę, że nie zmieni głęboko zakorzenionego sposobu myślenia Filipinki.
Dobra byłam ja, mój mąż, dobra miała być nasza nowa niania. Jeśli taka będzie, wszystko będzie dobrze. Chociaż czas miał pokazać, że dobro lubi mieszać się ze złem.
Wciąż miałam duży problem z tym, że część moich matczynych obowiązków wkrótce przejmie Jen, ale postanowiłam ukryć to tak głęboko, żeby nikt się nie zorientował. Przywitałam ją z serdecznością i nie była ona udawana. Miałam wystarczająco dużo czasu, by zrozumieć, że ta biedna dziewczyna, która przyleciała tu do uczciwej pracy, nie jest winna moim uprzedzeniom.
Przygotowaliśmy dla niej mały pokój, tuż przy rzadko używanej do tej pory sypialni Huberta. Tak, tak, synek spał z nami, co teraz miało się zmienić. Oczywiście z tym też miałam problem, i to zdecydowanie większy niż moje dziecko. Urządziliśmy pokój niani z niezwykłą starannością. To był mój pierwszy projekt od lat. Wcześniej urządzałam pałace, ale to pomieszczenie niewiele im ustępowało. Chciałam, żeby Jen czuła się u nas naprawdę dobrze. Powierzałam jej pod opiekę swój największy skarb, więc siłą rzeczy stawała się częścią naszej rodziny. Nie mogła się czuć jak ktoś gorszy, nawet jeśli była naszym pracownikiem.
Jen wydawała się zadowolona, chociaż zmęczenie podróżą i stres związany z przyjazdem do obcego kraju nieco chłodziły jej reakcje. Kiedy Robert przywiózł ją z lotniska, Hubi już spał. Wyszłam z założenia, że niania będzie miała mnóstwo czasu na zapoznanie się z małym, a na razie też powinna odpocząć.
– Możesz jutro spać do woli, niczym się nie przejmuj. Wypocznij po podróży, a jak już dojdziesz do siebie, wszystko ci opowiem… – powiedziałam, kończąc oprowadzanie jej po domu.
Jen mówiła niewiele. Uśmiechała się bardzo rzadko i z wyraźnym trudem. Niedługo po moim wyjściu w jej pokoju zgasło światło.
Następny dzień zaczął się tak, jakby poprzedniego nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Pokój Jen był zamknięty – tak jak wcześniej, gdy nie był przez nikogo używany – a w naszym apartamencie nie było najmniejszego śladu jej obecności. Poranne obowiązki sprawiły, że niemal o niej zapomniałam. Przypomniał mi dobitnie dopiero telefon podekscytowanej zdecydowanie bardziej niż zwykle Basmy. Dosłownie kipiała z emocji.
– I jak? Jaka jest? Jesteście zadowoleni? Jak mały? Dobrze ją przyjął? Umie go nosić? Gotuje? Sprząta? – Zasypała mnie lawiną pytań, na które z oczywistych względów nie byłam w stanie odpowiedzieć.
– Nie wiem. Ona jeszcze śpi… – przebiłam się w końcu przez jej monolog.
– Śpi? O tej porze? Powinna wstawać przed tobą. Przecież miała ci pomagać! – rzuciła Basma tonem wyrażającym mieszankę oburzenia i troski.
– Robert przywiózł ją przed północą. Dziewczyna była wykończona po podróży. Musi się wyspać… – wytłumaczyłam.
Basma zastanawiała się przez chwilę, zanim odpowiedziała:
– Habibti, nie możesz tak. Ty też jesteś wykończona. Martwię się o ciebie…
– Sama powiedziałam Jen, że może się wyspać. Wolę, żeby była przytomna, gdy będzie się zajmowała Hubim. Wierz mi, on wymaga wiele energii…
– No dobrze. Ale jak wstanie, zostawisz jej małego i zabieram cię na lunch. Muszę ci opowiedzieć, jak to jest z tą służbą – zakończyła Basma i szybko się pożegnała.
Przyjaciółka mnie zaintrygowała, postanowiłam jednak niczego nie planować, bo wszystko zależało od tego, o której Jen wstanie i czy zdobędę się na odwagę, żeby tak od razu zostawić z nią mojego synka.
Zbliżało się jednak południe, a w sypialni Jen nadal było cicho. Biedna dziewczyna, musi być wykończona, pomyślałam, ale dla pewności, że wszystko u niej w porządku, postanowiłam po cichutku zajrzeć do środka. Spodziewałam się, że będzie jeszcze smacznie spała, ale gdy uchyliłam drzwi, zobaczyłam, że jej łóżko jest starannie pościelone. Pchnęłam je mocniej, żeby zobaczyć, że niania siedzi u jego wezgłowia – wpatrzona w jeden punkt w podłodze, z nieco niedbale zawiniętą na głowie chustą. Wydało mi się to dziwne. Myślałam, że Jen jest chrześcijanką, ale nie byłam tego pewna, więc odpuściłam temat. Zwłaszcza że kwestie związane z hidżabem są na Bliskim Wschodzie drażliwe.
– Dzień dobry, Jen – powiedziałam cicho. – Myślałam, że jeszcze śpisz…
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
– Nie. Ja zawsze budzę się rano – odpowiedziała łagodnie z estymą godną wzorowego pracownika.
Różnica czasu pomiędzy Filipinami a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi była spora, więc „rano” znaczyło dla niej pewnie coś zupełnie innego niż dla mnie, ale nie wyglądała na niewyspaną.
– Chodź do kuchni, przygotowałam śniadanie. Napijesz się kawy? Jaką lubisz? – rzuciłam ku jej wyraźnemu zdziwieniu.
– Zwykłą… – wyszeptała.
– A co byś zjadła? Jajecznicę? A może usmażyć ci naleśniki? Lubisz z dżemem?
Zdumienie Jen rosło wprost proporcjonalnie do mojego podekscytowania rolą gospodyni. Ponieważ nie mogłam wydobyć z dziewczyny informacji na temat jej preferencji kulinarnych, rzuciłam się do smażenia jajecznicy, a w międzyczasie zmiksowałam składniki na naleśniki. Pochłonęło mnie to bez reszty, na tyle, że chwilowo straciłam kontrolę nad tym, co dzieje się za moimi plecami. Tymczasem Jen po cichu wyszła z kuchni i podeszła do bawiącego się na dywanie w salonie Hubiego. Mały zapamiętale budował z klocków Burj Khalifa, co robił niemal każdego dnia od chwili, gdy zabraliśmy go do jego podnóży. Zachwycił się nim do tego stopnia, że wszystkie inne budynki mogłyby dla niego zniknąć z powierzchni planety. Liczyło się tylko „alifa” – jak nazywał ten w tym czasie wciąż najwyższy budynek na świecie.
Jen okazała się idealnym wsparciem w konstruowaniu kolejnej wersji wieży. Porozumieli się niemal bez słów. Ja przynajmniej nie słyszałam żadnych, a gdy pojawiłam się w salonie, moim oczom ukazał się widok dwóch pochłoniętych zabawą klockami drobnych osóbek.
Nie miałam już wątpliwości, że Hubert zaakceptuje swoją pierwszą w życiu nianię, a tym samym pozbyłam się sporej części moich obaw. Zaprosiłam Jen na śniadanie. Hubi, choć zjadł już swoje, postanowił jej towarzyszyć. Wybrał jajecznicę, ale gdy zobaczył Jen nakładającą na swój talerz naleśniki, natychmiast zmienił zdanie. W jednej chwili stała się dla niego wzorem do naśladowania, co tylko dowodziło tego, jak bardzo był spragniony kontaktu z innymi ludźmi niż jego rodzice.
Musiałam się z tym pogodzić i sama również zdecydowałam się wyjść do ludzi. Postanowiłam nie przekładać spotkania z Basmą. Zostawiłam Jen swój numer telefonu, opowiedziałam jej o przyzwyczajeniach Hubiego i spytałam, czy nie będzie problemu, jeśli wyjdę na dwie godzinki. Oczywiście się zgodziła. Zapewniła też, że zajmie się moim synkiem jak swoim.
– Masz synka? – spytałam.
– Tak, ma trzy latka.
– To tak jak Hubi. – Byłam zaskoczona, ale jednocześnie uspokojona w kwestii kompetencji naszej niani. Wiedziała, jak zajmować się dzieckiem…
Zaraz jednak zrobiło mi się smutno.
– Z kim został twój synek?
– Z moją mamą. Jest trochę chora, ale chodzi… No i z córką Lucy. Ma już osiem lat i jest samodzielna. Nie było wyjścia. Jesteśmy biedni…
Nie byłam pewna, co zszokowało mnie bardziej – to, że Jen musiała zostawić swojego synka i wyjechać kilka tysięcy kilometrów od domu, podczas gdy ja miałam problem z oddaniem swojego pod opiekę na kilka godzin, to, że trzylatek został pod opieką schorowanej mamy, czy to, że ośmiolatka uznawana jest za odpowiednio dorosłą, by zajmować się dzieckiem… A może to, że w głosie Jen nie było ani nuty skargi. Pełna akceptacja sytuacji.
„Nie było wyjścia. Jesteśmy biedni…”
Echo tej rozmowy rozbrzmiewa w mojej głowie do dzisiaj. Była krótka, zwyczajna. Z pozoru pozbawiona emocji, a jednak wyładowana nimi po brzegi. Tego dnia czekała mnie jeszcze jedna podobna, choć towarzyszyły jej zupełnie inne emocje.
I znowu wywołały we mnie irracjonalny strach.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI